<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V

Tego samego dnia, gdy Travers i d’Alcacer przybyli na pokład Emmy, Hassim i Immada wyruszyli ze swoją misją; Lingard bowiem nie mógł, oczywiście, zostawić białych z samym Jörgensonem. Jörgenson zachowywał się poprawnie, ale miał pewien nieuleczalny zwyczaj: pomrukiwał często pod wąsem, że „rzuci zapałkę między beczki z prochem“, co przejmowało Lingarda pewną nieufnością. A pozatem nie chciało się Lingardowi opuścić pani Travers.
Jedynym mądrym pomysłem Cartera było to, że wysłał Lingardowi raport przez Dżaffira. Ten mężny bojownik, pływak i oddany poplecznik nieszczęśliwych książąt, Hassima i Immady, uważał za drobnostkę tamtą misję (powierzoną mu w Carimacie przez Lingarda) mającą na celu dopędzenie głównego oficera z jachtu. Zajęło mu to wprawdzie nieco więcej czasu niż się spodziewał, ale powrócił na bryg w samą porę, aby po paru godzinach wypoczynku wyruszyć znów do Lingarda z listem Cartera. Przed opuszczeniem brygu wysłuchał z ust Wasuba opowieści o wszystkich wypadkach, i choć twarz jego zachowała niewzruszoną powagę, w głębi duszy nie podobało mu się bynajmniej to, co zaszło na brygu.
Nieustraszony i chytry, Dżaffir był jedynym do spełniania trudnych misyj; był urodzonym wysłańcem — jak się sam wyrażał: „do noszenia ważkich słów między wielkimi mężami“. Pamięć miał niezawodną i umiał powtórzyć wiernie powierzone mu słowa, czy były łagodne, czy twarde, czy dotyczyły spraw publicznych, czy też prywatnych — ponieważ nie znał trwogi. Gdy Dżaffir podjął się zlecenia, nie trzeba było pisać listu, który mógłby wpaść w ręce wroga. Gdyby posłaniec zmarł w drodze, zlecenie zginęłoby z nim razem. Miał także dar orjentowania się w każdej sytuacji i czujne oko. Należał zaiste do ludzi, którzy umieją udzielić wiarogodnych informacyj kierownikom wielkich przedsięwzięć. Lingard zadał mu kilka pytań, ale w tym wypadku, oczywiście, Dżaffir mógł mieć bardzo niewiele do powiedzenia. O Carterze, którego nazywał „młodzikiem“, rzekł, iż wyglądał jak zwykle człowiek biały, kiedy jest z siebie zadowolony; potem dodał, nie czekając na wyraźne zapytanie: „Statki tam na morzu są teraz dość bezpieczne, o Radżo Laucie!“ W głosie jego nie było zachwytu.
Lingard patrzył nań bez wyrazu. Gdy Największy z Białych Ludzi zauważył, że trzeba będzie jeszcze za to bezpieczeństwo zapłacić, Dżaffir rzekł potwierdzająco: „Tak, na Allaha!“ — nie tracąc ani na chwilę groźnego spokoju. Gdy usłyszał iż Lingard żąda od niego, aby odszukał swego pana i księżniczkę Immadę, którzy znajdują się gdzieś w głębi kraju, w wędrownym obozie Belaraba, oświadczył że jest gotów do drogi. Najadł się dosyta, przespał ze trzy godziny na pokładzie i nie był zmęczony. Za młodych lat ogarniało go czasem zmęczenie; ale już oddawna nie znał podobnej słabości. Dżaffir nie chciał brać łodzi z wioślarzami, która go przywiozła na lagunę. Postanowił jechać sam w małem czółnie, uważając, że nie jest to czas odpowiedni do rozgłosu i ostentacji. Tłumiony długo niepokój wyrwał mu słowa: „Mam wrażenie, tuanie, że od owej nocy, gdy przyżeglowałeś w czarnej chmurze i zabrałeś nas wszystkich z ostrokołu, radża Hassim i księżniczka Immada nie byli tak blisko śmierci“.
Lingard nic na to nie odrzekł, lecz Dżaffir pokładał w tym białym wiarę, którą zachwiać było niełatwo.
— Jak ich ocalisz tym razem, Radżo Laucie? — spytał poprostu.
— Belarab jest moim przyjacielem — mruknął Lingard.
Pod wpływem troski Dżaffir stał się otwartym.
— To przyjaciel pokoju! — wykrzyknął zniżonym głosem. — Któżby mógł być bezpieczny z podobnym człowiekiem? — zapytał pogardliwie.
— Nie mamy teraz wojny — rzekł Lingard.
— Ale są podejrzenia, strach, i zemsta, i gniew zbrojnych mężów — odparł Dżaffir. — Wydobyłeś białych więźniów z ich rąk jedynie siłą swoich słów. Czy nie tak, tuanie?
— I masz ich tu na pokładzie? — spytał Dżaffir, spojrzawszy przez ramię na białą i mglistą budowlę, wewnątrz której d’Alcacer rozmawiał właśnie z panią Travers przy świetle małego, olejnego płomyka.
— Tak, mam ich tutaj.
— Więc, o Radżo Laucie, możesz wszystko zażegnać, jeśli ich oddasz z powrotem.
— Czyż mogę tak postąpić? — wionęło przez wargi Lingarda w stronę wiernego zausznika Hassima i Immady.
— Czyż możesz postąpić inaczej? — odparł szeptem Dżaffir, wysłannik przyzwyczajony mówić otwarcie do wielkich tej ziemi. — Jesteś człowiekiem białym i masz tylko jedno słowo. A teraz idę.
Małe, zgruba obciosane czółenko zaniesiono w stronę trapu. Cień kalasza, krążącego z szacunkiem w ciemnościach pokładu, chrząknął już znacząco dwa razy.
— Tak, Dżaffirze, idź — rzekł Lingard — i bądź mym przyjacielem.
— Jestem przyjacielem potężnego księcia — rzekł tamten śmiało. — Lecz ty, Radżo Laucie, byłeś jeszcze większym od niego. I pozostaniesz wielkim jak długo będziesz z nami, z ludem tego morza i tego kraju. Ale cóż się dzieje z siłą twego ramienia wobec twych białych rodaków? Gdzie się ona podziewa? To też musimy wierzyć w siłę twego serca.
— Mam nadzieję, że nie zawiedzie was nigdy — rzekł Lingard, a Dżaffir wydał pomruk pełen zadowolenia. — Ale Bóg jeden patrzy w ludzkie serca.
— Tak. Ucieczką naszą jest Allah — potwierdził Dżaffir, który przyzwyczaił się do pobożnych zwrotów, obcując z ludźmi pełniącymi gorliwie praktyki religijne; było ich wielu w obrębie ostrokołu Belaraba. I rzeczywiście pokładał całą swą ufność w Lingardzie, który miał dla niego urok opatrznościowego człowieka, zesłanego przez samo niebo w krytycznej chwili. Czekał jeszcze przez chwilę, wreszcie spytał: — A jakie mam zawieźć zlecenie?
— Opowiedz radży Hassimowi o wszystkiem co zaszło — rzekł Lingard. — I powiedz mu, aby jaknajprędzej przybył tu potajemnie z księżniczką, swą siostrą. Nadszedł czas wielkich trosk. Bądźmy przynajmniej razem.
— Słusznie! Słusznie! — przytakiwał Dżaffir serdecznie. — Umierać w samotności pod naporem nieprzyjaciół, to straszny los.
Wycofał się ze światła lampy, przy której rozmawiali; zeszedł do czółna, ujął wiosło i bez pluśnięcia znikł na ciemnej lagunie.
W tej chwili właśnie pani Travers i d’Alcacer usłyszeli, że Lingard woła głośno na Jörgensona. Znajomy cień stanął natychmiast u boku Lingarda i słuchał w obojętnem milczeniu. Dopiero przy końcu opowiadania zdziwił się głośno: „Ot masz! Piwo nawarzone; jeśli chcesz, możesz je wypić“. Ale właściwie nie było takiej rzeczy na świecie, któraby mogła zdziwić albo zaskoczyć starego Jörgensona. Odwrócił się, mrucząc coś pod nosem. Lingard siedział wciąż z brodą wspartą na dłoni, a ostatnie słowa Dżaffira zawładnęły nim stopniowo. Nagle wziął lampę i poszedł po panią Travers. Poszedł po nią, bo potrzebował poprostu jej fizycznej obecności, dźwięku jej głosu, ciemnego, przejrzystego spojrzenia jej oczu. Wiedział, że nie mogła mu pomóc. Idąc, zauważył że Jörgenson kazał się zebrać nielicznym Malajom i rozmieszczał ich na pokładzie, aby śledzili lagunę ze wszystkich stron. Wywoławszy z klatki panią Travers, Lingard — mimo swej walki wewnętrznej — zdał sobie sprawę, że doznaje pewnego zadowolenia, odbierając ją d’Alcacerowi. Nie mógł znieść, aby jej uwaga zatrzymała się na innym mężczyźnie, choćby tylko przez okruszynę czasu — nie mógł ustąpić nikomu najdrobniejszej cząsteczki jej myśli! Żądał wszystkiego dla siebie. Gdy widział, że myśl pani Travers odwraca się od niego na chwilę — ogarniał go gniew, wydawało mu się to klęską.
Po odejściu pani Travers d’Alcacer rozważał ze zdziwieniem rozkazujący ton Lingarda. Okoliczność ta wydała się ważną temu obserwatorowi, wrażliwemu na wszelkie odcienie. „To poprostu nerwy“ — powiedział sobie. „Ten człowiek jest przemęczony. Musiało coś nim wstrząsnąć“. Ale co? — dziwił się w dalszym ciągu. Wśród zastoju i naprężonego oczekiwania tych dni najlżejsze drgnięcie miało ogromną wagę. D’Alcacer nie położył się na swem łóżku polowem. Nie usiadł nawet. Zwróciwszy się tyłem do stołu, oparł się rękami o jego brzeg. Stojąc w tej niedbałej pozie zachował czujność myśli, które przez chwilę zajęły się pytaniem, czy pani Travers nie rozpieściła trochę Lingarda. Lecz wśród okoliczności, które spadły na nich tak nagle i — według d’Alcacera — kryły jakieś moralne zagadnienie, niezmiernie było trudno ustalić ściśle miarę bezwzględnych wymagań i koniecznej powściągliwości, utrzymać równowagę między śmiałością a ostrożnem postępowaniem. I d’Alcacer podziwiał naogół zręczność pani Travers.
Nie ulegało wątpliwości, że sytuacja była w jej rękach. To oczywiście nie świadczyło jeszcze o bezpieczeństwie. Trzymała ją w ręku jak jakiś niebezpieczny wybuchowy materjał. D’Alcacer myślał o pani Travers z głęboką sympatją i zainteresowaniem pozbawionem egoizmu. Spotykamy czasem na ulicy osoby zniewalające do sympatji i podziwu; ale mimo to nie wchodzimy za niemi do ich mieszkania. D’Alcacer powstrzymał się od dalszych obserwacyj. Nagle spostrzegł, że Travers siedzi na łóżku polowem. Podniósł się zupełnie nieoczekiwanie. Przed chwilą zaledwie zdawało się, że jest pogrążony w głębokim śnie i przez dłuższy czas panowała niczem nie zamącona cisza. D’Alcacer wykrzyknął aż ze zdziwienia, na co pan Travers zwrócił powoli głowę w jego stronę. D’Alcacer zbliżył się do łóżka z pewną niechęcią.
— Pan nie śpi? — zapytał.
— Dostałem nagle dreszczów — rzekł pan Travers. — Ale teraz już nie jest mi zimno. To dziwne! Zdawało mi się, że powiał jakiś lodowaty podmuch.
— Ach tak — rzekł d’Alcacer.
— To oczywiście niemożliwe — ciągnął pan Travers. — Tutejsze zastałe powietrze nie porusza się nigdy. Lepi się wstrętnie do człowieka. Która godzina?
— Doprawdy że nie wiem.
— Szkiełko mego zegarka stłukło się wtedy wieczorem na mieliźnie, kiedy ci dzicy napadli na nas tak zdradziecko — sarknął pan Travers.
— Muszę przyznać, że nigdy w życiu nie byłem tak zdumiony — zwierzył się d’Alcacer. — Pamięta pan, zatrzymaliśmy się i zapalałem cygaro.
— Nie przypominam sobie — rzekł pan Travers. — Wyciągnąłem wtedy właśnie zegarek. Wyleciał mi z rąk naturalnie, ale trzymał się na łańcuszku. Ktoś na niego nadepnął. Wskazówki są odłamane. Zegarek ciągle tyka, ale nie mogę zobaczyć która godzina. To okropnie irytujące.
— To znaczy, że pan nakręca zegarek co wieczór?
Pan Travers spojrzał na niego w górę ze swego łóżka i wydał się także zdziwionym.
— No, zdaje mi się że tak. — Milczał przez chwilę. — To nie jest takie bezmyślne, jakby się panu mogło zdawać. Moje przyzwyczajenia są wynikiem ścisłej metody. Musiałem swoje życie systematycznie uporządkować. Pan wie bardzo dobrze, że bez ścisłej metody nie byłbym mógł dać sobie rady ze swoją pracą i nie starczyłoby mi czasu na obowiązki towarzyskie, które mają naturalnie bardzo wielkie znaczenie. Mogę powiedzieć że jeśli chodzi o stronę materjalną, systematyczność była podstawą mego powodzenia w życiu publicznem. Mój dzień nie zawierał nigdy pustych chwil. A teraz!... — Rozejrzał się po klatce... — Gdzie moja żona?
— Rozmawiałem z nią przed chwilą — odrzekł d’Alcacer. — Nie wiem, która godzina. Mój zegarek został na jachcie; ale wcale jeszcze nie jest późno.
Pan Travers odrzucił z niezwykłą porywczością okrywające go bawełniane prześcieradło. Zapiął pośpiesznie kurtkę, którą rozpiął był przed położeniem się, i właśnie w chwili gdy d’Alcacer oczekiwał, że spuści gwałtownie nogi na podłogę, opadł znów na poduszki i leżał bez ruchu.
D’Alcacer czekał przez chwilę, potem zaczął chodzić miarowo po klatce. Przeszedłszy się parę razy, zatrzymał się i rzekł łagodnie:
— Obawiam się, że pan niebardzo dobrze się czuje.
— Nie wiem wcale, co to choroba — odrzekł głos z poduszki ku wielkiej uldze d’Alcacera, który się faktycznie odpowiedzi nie spodziewał. — Dobre zdrowie, to wielka pomoc w życiu publicznem. Choroba może narazić człowieka na to, że się straci jakąś jedyną sposobność. Nie chorowałem nigdy.
Wszystko to było wypowiedziane stłumionym głosem, jakby pan Travers mówił z twarzą ukrytą w poduszce, D’Alcacer zaczął znów chodzić.
— Zdaje mi się że pana pytałem, gdzie moja żona — rzekł stłumiony głos.
Z wielką przytomnością umysłu d’Alcacer nie zatrzymał się i chodził wciąż po klatce, jak gdyby nic nie słyszał.
— Wie pan, ja myślę że ona zwarjowała — ciągnął stłumiony głos. — Albo też ja zwarjowałem.
I znów udało się d’Alcacerowi nie przerwać swego miarowego spaceru.
— A wie pan co ja myślę? — rzekł znienacka. — Myślę, że panu nie chce się o niej mówić. Myślę, że panu wogóle nie chce się mówić. A jeśli mam panu powiedzieć prawdę, to i mnie również.
D’Alcacer posłyszał od strony poduszki lekkie westchnienie i w tej samej chwili ujrzał, że słabe, mętne światło ukazuje się nazewnątrz klatki. Lecz chodził ciągle. Pani Travers i Lingard wyszli z domku i zatrzymali się przed drzwiami; Lingard postawił lampę na dachu. Byli zadaleko od d’Alcacera, aby ich mógł usłyszeć, ale widział ich; panią Travers, prostą jak strzała i ciężką sylwetę mężczyzny, który stał naprzeciw niej ze spuszczoną głową. Widział twarz jego z profilu na tle światła; lekkie pochylenie głowy wydawało się pełnem szacunku. Patrzyli sobie wprost w oczy. Oboje nie poruszali się wcale.
— Jest we mnie coś — szepnął Lingard poważnie — od czego moje serce mogłoby się stać twardszem niż kamień. Jestem Królem Tomem, Radżą Lautem, i mogę śmiało spojrzeć w twarz każdemu w tej okolicy. Muszę dbać o swoje dobre imię. Na tem polega wszystko.
— Pan d’Alcacer wyraziłby się, że wszystko zależy od honoru — wyrzekła pani Travers wargami, które nie drżały, choć czuła od czasu do czasu przyśpieszone bicie serca.
— Niech pani to nazwie, jak pani chce. To jest coś, czego człowiek potrzebuje by móc swobodnie oddychać. I niech pani posłucha! Jak mnie pani tu widzi stojącego przed sobą — nie dbam już o to.
— Ale ja dbam — odparła pani Travers. — Tak jak mnie pan tu widzi — dbam o to. To jest coś, co istotnie do pana należy. Pan ma do tego prawo. I powtarzam, że chodzi mi o to.
— Pani dba o coś mojego? — szepnął Lingard tuż przy jej twarzy. — Dlaczegoby pani miała dbać o moje prawo?
— Ponieważ — odrzekła, stojąc niewzruszenie, choć czoła ich się prawie stykały — ponieważ, jeśli kiedykolwiek powrócę do swego życia, nie chcę aby się stało jeszcze bezsensowniejszem z powodu wyrzutów sumienia.
Mówiła cicho; Lingard poczuł na twarzy jej oddech jak pieszczotę. D’Alcacer w klatce uczynił znów wysiłek, aby nie przerwać swego miarowego spaceru. Nie chciał nastręczyć Traversowi najlżejszej okazji do podniesienia się na łóżku i rozejrzenia wokoło.
— Że też dożyłem tej chwili — i słyszę, że ktoś dba o coś mojego! — szepnął Lingard. — I że to właśnie pani — pani, która odjęła mi całą moją twardość.
— Nie chcę, aby pana serce było twarde. Chcę, aby było mocne.
— Nic lepszego nie mogła pani powiedzieć aby je uczynić spokojnem — popłynął szept Lingarda. — Czy miał kto kiedy takiego przyjaciela? — wykrzyknął, podnosząc głowę, jakby gwiaździstą noc brał na świadka.
— A ja siebie pytam, czy mógłby się znaleźć na świecie drugi człowiek, któremubym wierzyła jak wierzę panu. I mówię: dobrze! Niech pan idzie i ocali to, co pan ma prawo ocalić, i niech pan nie zapomina o miłosierdziu. Nie będę panu powtarzała, że jesteśmy zupełnie niewinni. Ziemia musi być małą zaiste, jeśli wplątaliśmy się tak w pańskie życie. To dość by uwierzyć w przeznaczenie. Ale nie umiałabym zachowywać się jak fatalistka i siedzieć z założonemi rękami. A gdyby pan był człowiekiem innego rodzaju, albobym straciła nadzieję, albo ogarnęłaby mnie pogarda. Czy pan wie, jak d’Alcacer pana nazywa?
Wewnątrz klatki d’Alcacer, spoglądający z ciekawością w ich stronę, zobaczył że Lingard potrząsa przecząco głową, i pomyślał z lekkim niepokojem: „Odmawia jej czegoś“.
— D’Alcacer nazwał pana Człowiekiem Losu — odrzekła pani Travers, a oddech jej przyśpieszył się nieco.
— To wielkie słowo. Wszystko jedno, on jest dżentelmenem. Chodzi mi o to, jak pani...
— Nazywam pana różnie — tylko nie pańskiem imieniem — rzekła spiesznie pani Travers. — Niech mi pan wierzy, d’Alcacer pana rozumie.
— On jest w porządku — wtrącił Lingard.
— I jest niewinny. Pamiętam, co pan powiedział: że niewinni muszą się zdać na los szczęścia. No więc, niechże pan robi to co jest słuszne.
— Pani myśli, że to jest słuszne? Pani w to wierzy? Pani to czuje?
— W tym czasie, na tem miejscu, ze strony takiego człowieka jak pan — — Tak, to jest słuszne.
Lingard pomyślał iż ta kobieta przedziwnie jest mu wierna i nieustraszona w stosunku do samej siebie. Konieczność odwiezienia obu więźniów do ostrokołu Belaraba była teraz tak jasna i nieunikniona, że — sądził Lingard — nic w świecie nie byłoby go mogło od tego powstrzymać; ale gdzież znaleźć na ziemi drugą kobietę, któraby się tak do tego odniosła? I pomyślał, że w prawości i odwadze jest mądrość. Wydało mu się, że póki pani Travers nie stanęła u jego boku, nie wiedział nigdy, co to prawość, i odwaga, i mądrość. Zapatrzony w panią Travers, usłyszał, że zasługuje na to w jej oczach, aby mu rozkazywać i aby go błagać; i uczuł przez chwilę pełnię zadowolenia — jakby zupełnego moralnego wypoczynku.
Stał, milcząc, a pani Travers spojrzała szybko w bok i spostrzegła d’Alcacera — jak się widzi kogoś we mgle — ciemną postać stojącą tuż za ścianą z muślinu. Nie wątpiła, że patrzy w ich stronę, i że widzi ich daleko wyraźniej niż ona jego. Przyszło jej nagle na myśl jaki musi być niespokojny i przypomniała sobie, że prosił ją o jakiś znak, o jakieś ostrzeżenie w krytycznej chwili. Zrozumiała bardzo dobrze jego prośbę o chwilę czasu, by się mógł przygotować. Jeśli miał uzyskać więcej niż kilka minut, był to właśnie czas odpowiedni aby dać mu znak — znak, który sam podsunął. Pani Travers cofnęła się odrobinę, tak że światło padło na nią w całej pełni, i powolnym, wyraźnym ruchem przyłożyła lewą rękę do czoła.
— A więc — usłyszała gwałtowny szept Lingarda — a więc, proszę pani, musi się to stać dziś w nocy.
Można być prawym, nieustraszonym i mądrym, a jednak zadrżeć wobec prostej, nieuniknionej konieczności. Pani Travers drgnęła: „Dziś jeszcze! Dziś jeszcze!“ wyszeptała. Ciemna i mglista sylweta d’Alcacera stała się mniej wyraźną. Zobaczył jej znak i cofnął się wgłąb klatki.
— Tak, dziś w nocy — powtórzył Lingard. — Teraz, odrazu, w tej godzinie, w tej chwili — szeptał gwałtownie, następując na cofającą się panią Travers. Poczuła że chwycił ją szybko za ramię. — Czy pani nie rozumie, że jeśli to ma odnieść jakiś skutek, jeśli nie mają być wydani poprostu na rzeź, musi to się stać póki jeszcze ciemno na brzegu, póki uzbrojona, wrzaskliwa tłuszcza nie podpłynie do nas w łodziach. Tak. Musi się to stać w przeciągu godziny, abym kołatał do wrót Belaraba, gdy cała osada jeszcze spać będzie.
Pani Travers nie myślała wcale protestować. Nie mogła na razie wymówić ani słowa. Ten człowiek był niezmiernie gwałtowny; puścił jej ramię równie nagle jak je pochwycił (wśród wzburzenia mignęła jej myśl, dziwaczna w tych okolicznościach, że z pewnością jutro będzie siniak w tem miejscu), a jednocześnie skrucha zabrzmiała w jego szepcie.
— A nawet i teraz jest prawie zapóźno! Droga była przede mną wyraźna, ale zobaczyłem na niej panią i serce moje upadło. Czułem w sobie pustkę i nie śmiałem spojrzeć pani w twarz. Pani mi musi wybaczyć. Nie, nie miałem prawa wątpić o pani ani przez chwilę. Mam uczucie iż powinienem paść na kolana i błagać o przebaczenie, że zapomniałem czem pani jest, że się ośmieliłem zapomnieć.
— Ależ o co chodzi, Królu Tomie?
— Wydaje mi się, że zgrzeszyłem — posłyszała. Chwycił ją za ramiona, obrócił, pociągnął parę kroków naprzód. Ręce jego były ciężkie, a siła nieodparta, choć sobie wyobrażał, że się z nią delikatnie obchodzi.
— Niech pani spojrzy przed siebie — burknął jej w ucho. — Czy pani coś widzi? — Pani Travers, bierna w jego nieugiętych ramionach, nie mogła nic dostrzec prócz zwartych, bezkształtnych cieni w dali na wybrzeżu.
— Nie, nic nie widzę — odrzekła.
— Widocznie pani nie patrzy we właściwym kierunku — usłyszała za sobą. Poczuła teraz swą głowę w rękach Lingarda. Zwrócił ją nieznacznie na prawo. — No a teraz pani widzi?
— Nie. Co mam zobaczyć?
— Błysk światła — rzekł Lingard, puszczając nagle jej głowę. — Błysk, który rozrośnie się w łunę, nim nasza łódź dopłynie do środka laguny.
Właśnie w chwili gdy Lingard to mówił, pani Travers dostrzegła czerwoną iskrę w oddali. Przypatrywała się dość często osadzie, niby obrazowi wymalowanemu na kurtynie, i mogła się teraz zorjentować, że iskra zapaliła się na brzegu, w punkcie najbardziej odległym od ostrokołu Belaraba.
— Chróst się zajmuje — szepnął jej Lingard do ucha. — Gdyby mieli trochę suchej trawy, jużby cały stos gorzał.
— A to znaczy...
— Znaczy, że wieść się rozeszła. Ogień pali się przed ogrodzeniem Tenggi, u końca jego wybrzeża. Tam się zebrały najtęższe głowy osady. To oznacza narady, i niepokój, i moc przebiegłych słów. — Ognisko Tenggi! Mówię pani, nie upłynie pół godziny, a Daman zjawi się tam aby zawrzeć przyjaźń z tłustym Tenggą, który gotów mu powiedzieć: „Czy ci tego nie mówiłem?“
— Rozumiem — szepnęła pani Travers. — Lingard pociągnął ją łagodnie ku poręczy.
— A teraz niech pani spojrzy na tamten koniec wybrzeża, gdzie cienie najbardziej są zwarte. To fort Belaraba, jego domy, jego skarbiec, jego stronnicy. Oto tam jest siła osady. Ja ją podtrzymałem. Ja uczyniłem ją trwałą. Ale czemże jest teraz? Jak gdyby bronią w ręku martwego człowieka. A jednak tylko stamtąd możemy się czegoś spodziewać, o ile jeszcze czas na to. Przysięgam pani, że nie ośmieliłbym się wysadzić ich na brzeg za dnia, ze strachu aby ich nie zamordowano na miejscu.
— Niema czasu do stracenia — wyszeptała pani Travers, a Lingard odrzekł równie cicho:
— Nie — jeśli i ja nie mam utracić tego, co jest mojem prawem. To pani tak powiedziała.
— Tak, powiedziałam to — szepnęła, nie podnosząc głowy. Lingard poruszył się gwałtownie u jej boku i pochylił głowę nisko nad jej ramieniem.
— A ja pani nie dowierzałem! Powinienem ucałować kraj pani sukni, jak to robią Arabowie ze swymi wielkimi ludźmi, kajając się za to, że zwątpiłem o wielkości pani serca.
— Och, moje serce — rzekła lekko pani Travers, patrząc wciąż w ogień, który strzelił nagle wgórę i stał się wielkiem ogniskiem. — Mogę pana zapewnić, że nie odegrało w świecie wielkiej roli. — Zamilkła na chwilę aby opanować swój głos, poczem rzekła stanowczo: — Niechże się to stanie.
— Jeśli mam pani powiedzieć prawdę, łódź czeka już od pewnego czasu.
— No więc...
— Proszę pani — rzekł Lingard z wysiłkiem — to są ludzie z pani sfery. — I nagle wybuchnął: — Nie mogę ich zabrać na brzeg ze związanemi rękami i nogami!
— D’Alcacer już wie. Zastanie go pan przygotowanego. Od samego początku był gotów na wszystko.
— To człowiek co się zowie — rzekł Lingard z przekonaniem. — Ale ja myślę o tym drugim.
— Właśnie, o tym drugim — powtórzyła. — A czy ja o nim nie myślę? Na szczęście mamy d’Alcacera. Pomówię najpierw z nim.
Odwróciła się od burty i poszła w stronę klatki.
— Jörgenson — rozległ się po całym pokładzie głos Lingarda — każ oświetlić przejście.
I ruszył zwolna za panią Travers.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.