Ocean (Sieroszewski, 1935)/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocean |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz Beniowski, z wnijściem słońca, zwoławszy całe zgromadzenie, podzielił między wszystkich służbę i obowiązki, których dopełniać mieli. Jednym rozkazał pilnować okrętu, drugim łowić ryby, owym pójść na polowanie, innym naprawiać liny i żagle. Cieślom kazał budować na uboczu przestronny szałas, kryty liśćmi palmowemi.
— Dlaczego jeden?... My wszyscy chcielibyśmy nareszcie w domach zamieszkać... — ozwały się z tłumu głosy.
— Klimat tu ciepły i budowanie domów dla zdrowych na przeciąg krótkiego naszego tu pobytu byłoby daremną stratą czasu!... — odrzekł Beniowski.
— Krótkiego pobytu?... Ho, ho!... Ledwieśmy ziemi nogą tknęli, już mówi o odjeździe!... Taki chwat!
— Niech mówi, zobaczymy!...
— Po takiej mordędze należy się nam długi wypoczynek!... Musimy dobrze sił nabrać!...
— Chciałby wciąż orać w nas i orać, jak w te siwe woły!... — szeptali zebrani.
Beniowski patrzał na nich surowo:
— Odmawiacie więc posłuszeństwa?... — spytał.
Umilkli, tylko jakiś głos pojedyńczy zboku odrzekł nieśmiało:
— Nie, ale... sił już nie staje!... Daj nam odsapnąć!...
— Daj odsapnąć, tatulu!... — śmiejąc się, powtórzyli chórem.
— Nie mówię, że odpłyniemy zaraz, jutro lub pojutrze... Przeciwnie, myślę, że minie dni kilka, zanim naprawimy okręt i przysposobimy żywność... Pamiętajcie wszakże, że tu nic nie wysiedzimy, że rzeczy nasze, statek i odzież, olinowanie i żagle drą się, psują, gniją w miarę tego, jak się podróż przeciąga, że w naszym interesie jest dostać się jak najprędzej do Manilji, najbliższej hiszpańskiej osady, skąd już łatwa droga do Europy... — dowodził Beniowski.
— Tak to, tak!... Ale tymczasem i tutaj dobrze!... Nie mamy powodu się śpieszyć!...
— Tak, tak, stary!... Jak się trochę podpasiemy, to pogadamy!
— Jeszcze u wielu zjedzone buty w kiszkach grają!...
— Skóra i kości!... Żadnego w ciele zapasu!...
Wołano coraz hałaśliwiej z gromady.
— Nie krzyczcie razem!... Nic nie słychać!... Niech każdy mówi oddzielnie!... — wstrzymywał hałas Beniowski.
Skoro jednak nikt z szeregów nie wystąpił i nikt się dłuższy czas nie odezwał, dał znak, żeby się rozchodzili do zajęć.
Oficerowie wywoływali i dobierali sobie wyznaczonych im ludzi.
— Idźcie, idźcie!... Do sieci, do niewodu, na polowanie!... Bierzcie, chłopcy, siekiery, bierzcie!... Ruszajcie!... Nikt za was nic nie zrobi, a jeść trzeba, poddanych tu niema!... — przekładał łagodnie Chruszczow, chodząc wśród marynarzy.
— Szkoda!... Przydałyby się jakie czarne stwory!...
— Jak na Urumsziri!... Nieprawda!... Co?...
— I nie tyle chłopy przydałyby się, co baby!...
— Juściż z baby podwójna wygoda: w dzień pracuje, a w nocy... Ha, ha!...
— Prawdę rzekłeś!... Na mordzie czarna jak but, ale...
— Jak węgiel, chciałeś powiedzieć, bo w środku ma ogień, ma!... Ha, ha!... Ja tam ciekawszy środka!...
Śmiali się żeglarze, leniwo kierując się ku wskazanym miejscom.
Na stoku wzgórka, skąd otwierał się śliczny widok na błękitną zatokę, na srebrną rzeczkę i pyszny zielony las, cieśle zaczęli wbijać w ziemię słupy dla szałasu, przyśpiewując sobie do taktu:
Dokoła dwora tyn...
Na tego ty na ostrokoły
Powdziewane perły-bisiory...
A pośród dwora
Chata bogata...
Bobrami kryta,
Lisem podbita,
Sosrąb srebrem pobielany,
Piec polewany,
Podłoga słana
Barwnym kamieniem.
Na niej łożnica
Z jasnem złoceniem
Z firaneczkami
Z gazy tęczowej
I nóżeczkami
Z kości słoniowej...
Na wezgłowiach tam aksamitowych,
Na poduszkach edredonowych
Odpoczywa tam i męża czeka
Młoda małżonka...
Nie przyjdzie twój mąż,
Nie przyjdzie twój pan:
W czystem polu leży cicho,
Krew mu płynie z ran...
Właśnie Beniowski, lustrujący roboty, zbliżał się ku nim wraz z Chruszczowem, gdy, usłyszawszy, co śpiewają, spochmurniał nagle i zawrócił ku lasowi.
— Pójdziemy obaczyć te zachwalane bogactwa wyspy!... — ozwał się z cierpkością w głosie.
— Sam chciałem cię o to prosić, gdyż nie widziałem jeszcze lasów tropikalnych!... — odrzekł łagodnie Chruszczow.
Las był rzeczywiście wspaniały; strzelał wysoko w błękity kolumnami palm, spowitych festonami bluszczów i lian. Był to niby zielony, potężny mur, broniący przystępu do wnętrza. Z wielkim zachodem, rąbiąc tasakami pnącze i kolące pędy rozmaitych nieznanych krzewów, przedostał się Beniowski z towarzyszem w mroczny głąb puszczy. Znalazł tam ciszę, mrok i zupełną martwotę; wgórze jeno niezmiernie wysoko w wachlarzach koron palmowych, krzyczały i trzepotały barwnemi skrzydłami jakoweś ptaki.
— Niewiele tu się pożywimy!... — zauważył ze smętnym uśmiechem Beniowski.
— To też oni chodzą gdzieś dalej, ale nie wiem gdzie!... — odrzekł Chruszczow. — W każdym razie i tutaj są ślady!...
Wskazał na odciski racic, widniejące w wielu miejscach na wilgotnej, błotnistej ziemi.
— Zapewne, ale na długo tego nie starczy, rychło wystraszą zwierzynę i odpędzą... Trzeba będzie raczej zrobić zagrodę obyczajem Amerykanów i zapędzić tam zwierza wcześniej obławą, zamknąć i wyszlachtować!... Inaczej nie zdobędziemy nawet zapasów na drogę... Korzonków jadalnych, owoców nie na długo nam starczy, zjemy, ani się spostrzeżemy... Orzechy kokosowe, których tu widzę sporo, zbierać dość trudno, a i ludzie niewzwyczajeni pochorują się od tej strawy łacno... Pozostaje więc polowanie, gdyż to da nam odrazu dużo żywności i mięsiwa zdatnego do solenia... Pomyślimy o tem, naradzimy się, a teraz wracajmy, gdyż tutaj w tem bagnie, mogą się lęgnąć jakie zjadliwe gady... Należy ostrzec naszych ludzi, aby, chodząc po trawie głośno stukali kijami przed sobą, lub wdziewali, idąc w las, skórznie oraz grube wełniane onuce, których lada wąż nie przekąsi...
Tak rozmawiając, wracali do obozu. Tam zastali wielkie zbiegowisko dookoła Łoginowa, wysłanego z paroma strzelcami na wywiady w inną stronę wyspy.
Już wrócili, przyniósłszy pęki owoców bananowych, których wielką obfitość znaleźli niedaleko. Ale za najważniejszą zdobycz uważali garść kryształów oraz ułamków świecącej rudy, których sporo przynieśli zawiązanych w chustce i które z dumą przedstawili Beniowskiemu.
— Cóż to?...
— Złoto!... — odrzekł stanowczo Łoginow.
Beniowski zbliżył rudę do oka, oglądał uważnie, potem zważył na dłoni.
— Nie widzi mi się, żeby złoto: za lekka!...
— Bo dużo domieszki... Ale złoto na pewno. My tu mamy złotników. Oni też mówią, że jak gdzie na wierzchu są takie kamienie, to w śródku napewno znajdują się diamenty. Im głębiej kopać, tem cenniejsze i rzadsze...
Roześmiał się Beniowski.
— Któż to tak mówi?...
— Rybnikow i Andrejew. W Moskwie złotnikami byli. W Niemieckiej słobodzie służyli.
— Gdzież oni są?...
Wystąpili naprzód Rybników z Andrejewem, znani Beniowskiemu skądinąd, jako skromni i posłuszni ludzie.
— Więc twierdzicie, że to są diamenty?...
— Nie, myśmy odrazu powiedzieli, że to prossty kryształ. To oni twierdzą, że gdzie takie kamienie są, muszą być i drogie „samocwiety“, a my nie wiemy... Nam w warsztatach dawano kamień gotowy, a skąd on był, nie wiemy... Podobno z gorących krajów...
— Właśnie!... A my gdzie jesteśmy!?
— W samym pępie gorącości!...
— Co ich tam słuchać, najlepiej spróbować!...
— Idźmy zaraz kupą!...
— Głupcy jesteście! Mogę was upewnić, że gdzie się miny górskiego kryształu znajdują, nigdy tam niema diamentów... Co się zaś tyczy tej rudy, to pamiętajcie, że nie wszystko złoto, co się świeci... Należy przedtem spróbować, co zacz ona jest, zanim zaczniecie ją dobywać i tu znosić!... Nie mam zresztą zamiaru wam zabraniać wogóle kopać i szukać... Owszem, ale z warunkiem, że będziecie to robić po skończonej pracy przy naprawie okrętu!... Codzień dam wam parę godzin na to przedsięwzięcie, albo lepiej jeszcze wyznaczcie sami paru takich, co się temu wyłącznie poświęcą... Na to zgoda!... Nie mogę wszakże pozwolić, żeby dla tych fantastycznych projektów stanęła nasza główna praca!... Proszę więc i rozkazuję, abyście zaraz do niej wrócili!... — obwieścił stanowczo Beniowski.
Odeszli, szemrząc i poglądając chciwie na kryształy i złote blaszki, błyszczące na rozpostartej na ziemi chustce.
Beniowski natychmiast odwrócił się i wszedł do namiotu, ale Chruszczow przezornie schylił się, chustę zebrał, zawiązał w węzeł i poniósł za nim.
— Byłoby jednak niezgorzej, przyjacielu, gdybyśmy trochę zasilili skarbiec nasz, opustoszały mocno wskutek zgnicia i zniszczenia drogocennych futer przez wodę! — zauważył, kładąc minerały na stole.
— Zapewne, że byłoby dobrze, ale nie mamy ani czasu, ani środków na przeprowadzenie odpowiednich badań, a te oto próbki wcale nie są złotem... Myślę, że są raczej kryształkami zwykłego markasytu...
— A jednak nie jesteś pewny...
— Owszem, jestem pewny. Sam spróbuj, jaka tego lekkość i weź jednocześnie na dłoń mój sygnet...
Gdy tak rozmawiali, u wejścia do namiotu ukazały się znowu na błękitnem tle nieba i morza ciemne postacie ludzkie.
— A co!... Już są!... Wiedziałem, że tak będzie!... Idź, spytaj się, czego chcą...
Chruszczów wyszedł ku przybyłym.
— Nie chcą ze mną mówić. Powiadają, że mają do ciebie polecenie od całej załogi.
Byli to ci sami, co zawsze, najzuchwalsi z pospolitości, z dołączeniem tym razem potulnych — Rybnikowa, Andrejewa i „uczonego“ Sudejkina.
Sudejkin wystąpił jako mówca:
— Jako przekonani będąc, iż krew nasza zgęstniała od niezwykłego gorąca, oraz wycieńczone członki mając głodem i pracą nadmierną... Że więc jest kres siłom wszelakim i nawet duchowi, który choć od Boga stworzon na jego obraz i podobieństwo... — zaczął krasomówczo.
— O co chodzi?... — przerwał mu szorstko Beniowski.
— Jako wyniszczeni trudami i przykrością żeglugi, żądamy kilku miesięcy wypoczynku na wyspie. Czas ten poświęcić chcemy kopaniu drogich kruszców i diamentów, których przyzwoity zapas każdemu z nas po powrocie do Europy zabezpieczyłby przystojne i wygodne życie!... — dokończył pośpiesznie innym już głosem ex-pisarz.
— Tak, tak!... — przywtórzyli inni. — Wszyscy tego chcemy!...
Beniowski rzucił znaczące spojrzenie na Chruszczowa.
— Dobrze!... — rzekł. — Pomyślę o tem... Wracajcie do pracy!... Zbyt jest ważną rzeczą postanowienie, o które prosicie, abym mógł odpowiedzieć bez uprzedniego zastanowienia się!...
— Tak, ale oni żądają, żeby im pan odpowiedział zaraz, panie Naczelniku!... — wstawił nieśmiało Andrejew.
— Nie chcą bez tego dalej pracować!... potwierdził Sudejkin.
— Wyjdź do nich!... — szepnął Chruszczow.
Beniowski przezwyciężył odrazę, która odbiła się przez mgnienie oka na jego twarzy, i poszedł z Chruszczowem ku piaskom morskim, gdzie zgromadziła się, hałasując i głośno rozprawiając cała prawie osada okrętu.
Powtórzył pytania, wysłuchał całego szeregu skarg, żalów, utyskiwań na los, na niego, Beniowskiego, na nierozważne porzucenie oj czystych krajów na trudy podróży, na niewiadomość przyszłości, na okropności, które ich już spotkały i które ich na pewno jeszcze czekają... Wszystko zakończone zostało już nie prośbą, lecz stanowczą rezolucją, że osiedlają się na wyspie na dłużej i zajmują się zgromadzeniem bogactw do czasu, aż zbiorą ich dosyć.
Beniowski odpowiedział im szczegółowo, punkt za punktem, powtarzając to samo, co już był powiedział, i prosząc o zwłokę do jutra.
— Skoro po rozwadze uznacie żądania i zamiary wasze za słuszne, sam stanę na czele ich wykonania.
— Hurra! hurra!... Niech żyje Beniowski!... Myśl, myśl, rozważaj, głów się, jeżeli chcesz, to choć do jutra, ale jutro prowadź nas, bo my już naszego postanowienia nie zmienimy!... — zawołali wtedy zebrani i, potrząsając czapkami nad głowami, rozprawiając głośno, rozeszli się po obozie.
— Cóż uczynisz? — spytał Beniowskiego Chruszczow.
— Sam nic nie uczynię!... Cóż ja mogę!? Musimy jednak zebrać się w małem kółku i naradzić... Chciałem cię prosić, żebyś cichaczem uwiadomił Panowa, Baturina, Kuźniecowa, Winblatha, Urbańskiego, Sybajewa, wogóle wszystkich naszych, żeby w nocy zebrali się u mnie w namiocie!...