Ocean (Sieroszewski, 1935)/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocean |
Podtytuł | Powieść |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pobladło niebo na wschodzie nad krawędzią granatowego morza i dnieć poczęły szafirowe obszary nocnego powietrza. Wstająca z dalekich wód jutrzenka dolewała do nich potężniejące z każdą chwilą strumienie perłowego światła.
Różowy połysk zalśnił na srebrzystych rozfalowanych przestworach Oceanu.
Nagle warta dała znać:
— Wielki ląd!... Statki!...
Kto żyw zrywał się z ław, z pościeli i biegł na przód okrętu. Wśród bladych tumanów, na mlecznej linji widnokręgu widniały, jak okiem sięgnąć, w obie strony szeregi ostrych białych żagli. Niby nieprzeliczone stada czajek przysiadły tam z podniesionemi skrzydłami. Zdawały się tkwić nieporuszone na miejscu, a liczba ich wzrastała, w miarę jak zbliżali się ku nim.
Za pierwszemi rzędami wyłoniły się dalsze bledsze, a za temi już ledwie dostrzegalne mgliste plamy na mglistej oponie wysokiego górzystego brzegu.
Niedługo potem „Święty Piotr i Paweł“ płynął wśród roju użaglonych łodzi rybaczych, wznosząc wysoko swój złocony dziób.
Krajowcy byli tak mocno zajęci połowem, że zdawało się, iż najmniejszego nie dają na przybyszów baczenia. Tylko najbliżsi z mijanych niekiedy wołali:
— Wielki krzyk radości dla Holendrów!... Wielki krzyk radości dla Chińczyków!...[1].
Albo pozdrawiali ich zwykłem u buddystów:
— Czczę cię, o wieczny Buddo![2].
Brzegi coraz wyraźniej odcinały się na błękitniejących niebiosach. Już widzieć się dały szczyty gór z piatami śniegu zaróżowionemi przez zorzę.
Od dalekich brzegów oddzielił się i popłynął ku nim okręt purpurowy z brunatnemi żaglami, wygięty wspaniale w kształt ryby.
Ziemia coraz bliżej.
Wzeszło wreszcie ogromne, czerwone słońce na zamglonem niebie. Na płowej ścianie górskiego łańcucha wystąpiły nagle jasne żyłki skalnych grani i zrębów, a zapadły się cienie szczelin i padołów.
Na przedgórzach przez fioletowy dymek nagrzanej wilgoci coraz wyraźniej przeświecały ciemne smugi strzępiastych lasów, żarzyła się, jak plamy słoneczne, blada zieloność pól i halizn, chmurzyły się kędzierzawe skupiska zarośli. Bielały domy w kępach sadów.
Białe wstęgi dróg sadzonych drzewami przepasywały cudny krajobraz.
Już blisko ląd. Już widać w nim wyraźnie perłowe wcięcie obszernej zatoki...
Strzegą jej dwa wysokie i ciemne przylądki. Cicho, spokojnie w ich otoczu; lustro wody ledwie się marszczy od podmuchów wiatru i nie kołyszą się wcale szeregi gęsto stojących tam w kształt ryby wygiętych okrętów.
Jasne domy z rogatemi dachami osiadły krawędź wody, pieniącej się łagodnie na żółtych piachach. Za piachami jednak, za domami, na wzgórzu wznosi się potężna fasada fortecy.
Purpurowy okręt już był blisko. Na jego masztach, linach i u steru powiewają niezliczone chorągwie żółte, niebieskie, amarantowe z dziwnemi znakami, ze złotemi smokami lub z czerwonem słońcem na białem polu.
Beniowski kazał wywiesić swą polską banderę. Kapitan miejscowego statku zawołał doń coś przez tubę, lecz gdy nikt nie mógł wyrozumieć, co mówi, wysłał naprzeciw szalupę, której majtkowie minami i rozmaitemi gestami dali do zrozumienia, iż zostali wysłani dla przyholowania „Piotra i Pawła“ do portu.
Wyrzucono im tedy dwie liny, z któremi natychmiast wrócili do swego okrętu. Na nim opuszczono natychmiast wszystkie żagle, a z bocznych otworów wysunęło się natomiast osiemdziesiąt bez mała potężnych wioseł, które nadały ruch okrętowi i pociągnęły statek kamczacki do zatoki z niezmierną szybkością.
W porcie, nie zbliżając się wszakże zanadto do stojących tam galar, kazał Beniowski zarzucić kotwicę. I natychmiast zauważono ten manewr na holującym okręcie, zaprzestano wiosłować, poczem szalupa japońska odwiozła przybyszom ich liny. Prosił cudzoziemskich majtków Beniowski, aby weszli na pokład „Piotra i Pawła“, ale żaden tego uczynić nie chciał, a gdy im ofiarowano zapłatę za holowanie, odmówili, kłaniając się grzecznie i wskazując na szyję, co miało znaczyć, iż pod karą śmierci mieli zakaz, by nie przyjmowali najmniejszego podarunku od przybyszów.
Beniowski kazał przedewszystkiem oporządzić i przygotować broń, działa nabić kartaczami, a potem przystąpić do czyszczenia i mycia okrętu.
Widzieli nasi wędrowcy z pokładu, że na brzegu oraz okolicznych statkach gromadziły się tłumy ciekawych; wielka ilość małych i dużych łodzi kręciła się po przystani, ale nikt nie zbliżał się i nawet nie odzywał do nich.
W nocy roje kolorowych ogni rozgorzały wzdłuż brzegu i na wodzie. Po nich dopiero poznali, jak okolica zaludniona, gdyż iskierki światełek błyskały daleko wśród zieleni i wysoko na stokach gór, jak gwiazdy.
— Psia mać! — mruczał Gałka, patrząc na światła.
— Pogańskie mrowie!...
— Nieduże to ciałem, nie większe od jarmarcznej lalki... ale przemyślne! — zgodził się Rybnikow.
— Mówię wam, taki był prześcipny, że, skorom ustami ruszył, wlot mię rozumiał... A grzeczny... aj — aj! Do nikogo nie podszedł bez ukłonu w pół pasa, bez uśmiechu i swego „sajonnara“!... A honorny!... Niech Bóg uchowa brzydki mu wyraz powiedzieć, albo go tknąć!... Zaraz za nóż! — opowiadał Boskarow Urbańskiemu o rozbitku Japończyku, który przed laty dostał się był w niewolę do Bolszej.
Gdy i nazajutrz nikt się na statek do południa nie zjawił, Beniowski, po naradzie z oficerami, napisał list po holendersku w grzecznych wyrazach do władzy miejscowej, w którym donosił, skąd płynie i dokąd udać się zamierza, a takoż czego potrzebuje w obecnym swym stanie. Winblath z Kuzniecowem i kilkunastu zbrojnymi ludźmi siedli do batu i list ów do miasta powieźli.
Przez nich posyłał Beniowski gubernatorowi w prezencie trzy skóry bobrowe i sześć kunich. Aby zaś nie eksponować swych towarzyszów na jaskrawe niebezpieczeństwo lub dzikość tych nieznanych nikomu mieszkańców, kazał podnieść kotwicę i wślad za szalupą przysunął się z okrętem do brzegu, aż o kilkaset kroków.
Natychmiast odbiły od przystani trzy potężne łodzie pełne zbrojnych wojowników, które, stanąwszy w pewnej odległości, obserwowały pilnie najmniejszy ruch przybyszów.
Beniowski śledził też z mostku przez szkła wysłany na brzeg oddział, widział, jak w towarzystwie jednej łodzi japońskiej przybili do drewnianej dygi, jak na nią wyszli, pozostawiwszy na straży w szalupie czterech ludzi, zgodnie z danym im rozkazem; widział dalej, jak po szerokich schodkach kamiennych weszli na wzgórek, na którym rosły sosny i między niemi widniał rodzaj wysokiej wrótni, wygiętem przęsłem nakrytej. Minęli wysłańcy wrótnię, poprzedzani przez japońskich wojowników, i znikli.
Upłynęła godzina jedna, druga i trzecia; nadchodził wieczór. Znów zabłyszczały niezliczone ognie na brzegu i kolorowe latarki na dziobach łodzi poczęły snuć się dookoła statku po czarnej wodzie.
Beniowski kazał zdwoić straże i nie puszczać blisko nikogo bez opowiedzenia się; zresztą Japończycy nie naprzykrzali się, trzymając się wciąż zdaleka. Lękliwa cisza zapanowała na statku; sam Beniowski zaczynał niepokoić się nie na żarty i co czas jakiś wychodził na pokład z kajuty, aby dowiedzieć się, co słychać. W kajutach kobiet słyszał szepty trwożne i nawet płacz stłumiony! Miał już tam pójść i kazał do siebie wołać Bielskiego, aby mu towarzyszył, gdy wtem dyżurny oficer doniósł mu, że trzy większe ognie zbliżają się szybko do okrętu. Kazał więc natychmiast spuścić szalupę i płynąć szesnastu ludziom z Panowem na czele na spotkanie przybywających. Resztę ludzi powołał pod broń i do dział.
Niedługo wszakże wrócił Panow i z uszczęśliwioną miną doniósł, że to Winblath z Kuźniecowem wracają, konwojowani przez dwie łodzie japońskie.
Jakoż zaraz potem wstąpili na pokład wspomniami oficerowie, prowadząc z sobą jakowegoś Japończyka, przystojnie odzianego w obszerne kimono z ciemnego jedwabiu i mającego dwie szable przy boku.
Japończyk wszedł na okręt z zupełnem zaufaniem i powitał wszystkich długą przemową.
Słuchali jej cierpliwie, aczkolwiek nie rozumieli wcale; ponieważ jednak trzeba się było, bądź co bądź, dowiedzieć od wysłańca, czego żąda, posłano niebawem po Boskarowa, który ongi przyjaźnił się w Kamczatce z rozbitkiem japońskim i chwalił się, że posiadł jego język.
Jednocześnie Beniowski wziął na stronę Winblatha i zapytał, co z nimi było na lądzie.
— Ledwieśmy po kamiennych schodach weszli do sosnowego gaju — opowiadał po polsku Szwed — zobaczyliśmy na szerokiej, wysadzanej drzewami drodze może ze dwieście uszykowanej jazdy, w czarnych zbrojach i na dzielnych koniach. Obok stało tyleż piechoty, uzbrojonej w łuki i strzały. Stojący na uboczu oficerowie powitali nas bardzo uprzejmie i ofiarowali nam swoje wierzchowce, abyśmy snadniej mogli dostać się do oddalonej cokolwiek warowni, gdzie mieszka gubernator. Skorzystaliśmy ochoczo z propozycji i tak w orszaku licznego żołnierstwa wjechaliśmy niezmiernie stromą i krętą drogą przez most zwodzony na dziedziniec potężnej fortressy o niezmiernie grubych, wysokich murach, zbudowanych z wielkich głazów. Po zejściu z koni byliśmy zaproszeni do obszernej sali kolumnowej. Na drugim końcu sali na sofie siedział poważny jakiś człowiek, któregośmy wzięli za gubernatora. Pozdrowił nas swojem „fiassi“, na co odpowiedzieliśmy ukłonem i znakiem, że nie rozumiemy. Zaczem spytał nas: „to Holand?“ Zaprzeczyłem gestem, imaginując sobie, że pyta się, czy jesteśmy Holendrzy. Mówił mi następnie: „to Szin-dżi?... to Filippina? to Brabi?... to Masui?... to Tungusi?...“, na co wszystko odpowiedziałem: nie! Naówczas uderzył w bęben, obok niego stojący, i niezwłocznie wbiegło kilkunastu służących, którzy, odebrawszy jego rozkazy, odeszli i natychmiast wrócili z pękiem papierów. Znalazłszy wśród zwitków, co mu trzeba było, gubernator skinął na mnie, abym się zbliżył, i pokazał mi mapę geograficzną, na której spostrzegłem Japonję, Chiny, wyspy Filipińskie, Indje oraz potężny obszar nieznanego kraju, mający prawdopodobnie wyobrażać Europę. Bierze mię zatem gubernator za palec i prosi, abym mu ukazał na mapie kraj, z którego przybywam. Zdumiał się, gdym mu ukazał, iż nie z Europy płyniemy, lecz z Ameryki, i powtórzył kilkakrotnie: „namu-amida-butsu!“ Nie chciałem mu bliżej wyjaśniać, jaką drogą płynęliśmy, gdyż zabroniłeś mi tego. Długo kiwał głową i cmokał, więc powiedziałem mu na migi, iż dzięki tak długiej podróży zbywa nam na wszystkiem, a nadewszystko brak nam żywności i że jego w tej mierze szukamy pomocy. Przedłożenie moje tak było dobitne, że wnet je zrozumiał i, wskazawszy na usta i brzuch, przywołał służących, z którymi dość długo rozmawiał. Pragnąc jak najprędzej wrócić na okręt, ofiarowałem mu skóry kastorowe oraz kunie, dając mu gestami do zrozumienia, że to ty je przysyłasz i że ja jedynie jestem posłańcem. Oddałem mu przytem twój list, który wziął, ale podarunków przyjąć nie chciał. Widząc to, przypomniałem sobie, co Japończycy czynili, (gdyśmy; ich udarować chcieli, i wskazałem gubernatorowi na mą szyję. Roześmiał się i kiwnął głową, aby mię zaprowadzono do sąsiedniego pokoju, gdzie zastałem klęczącą na matach białogłowę. Ofiarowałem jej twoje podarunki i wzajem udarowany zostałem koszem kwiatów, który tu przywiozłem. Po powrocie do sali, zastaliśmy tam innego Japończyka, z którym gubernator miał długą rozmowę, a po której nas pożegnał. Pod przewodnictwem owego Japończyka oddaliliśmy się, a przybywszy na brzeg, znaleźliśmy łodzie naładowane żywnością, które razem z nami tu przypłynęły. Japończyk, który miał do was przemowę, jest właśnie dodanym nam na przewodnika urzędnikiem...
Po wysłuchaniu tego doniesienia Beniowski wrócił natychmiast do swej kajuty, gdzie Boskarow daremnie się biedził, aby Japończyka zrozumieć, gdyż z wyjątkiem pozdrowienia: „sajonnara“ oraz potwierdzenia „tak“ — „sajo!“ i zaprzeczenia „nie“ — „nai!“ nic więcej nie umiał. Siedzieli więc naprzeciwko siebie i, powtarzając wciąż te wyrazy, śmiali się głośnym śmiechem, czego wymaga grzeczność japońska, jak to stanowczo twierdził Boskarow.
Przerwał te dziwne śmiechy Beniowski, ofiarując Japończykowi dwie pary skórek sobolich. Ten natychmiast pięści do piersi przytulił, przysiadł i pochylił się kilkakroć, wciągając mocno w siebie powietrze; jeżył mu się przytem zabawnie warkocz, zapleciony w kształt koguciego grzebienia pośrodku podgolonej głowy.
Beniowski z niezmąconą powagą odpowiedział mu takim samym ukłonem i wciągnięciem w siebie oddechu, co niezmiernie podobało się urzędnikowi. Ruchem ręki dał znak, że cztery skórki dla niego za dużo, że dość będzie miał dwóch.
Gdy Beniowski nastawał, aby wziął wszystkie, po długich ceregielach zgarnął je i schował zręcznie w obszerne, zwisające rękawy. Zaczem wyszedł na pomost i wydał rozkaz, aby wyładowano z łodzi żywność. Było tam dwadzieścia pięć worów ryżu, cztery kosze herbaty, paka cienko krajanego tytoniu, osiem tusz wieprzowych, szesnaście koszów suszonych fruktów, dwie beczki solonej ryby, sześć beczek wina, pięćdziesiąt sztuk drobiu, wielka ilość cebuli, pomarańcz, cytryn oraz innych owoców.
Widok tego wszystkiego wywołał wielką radość w załodze, ale w zachwyt największy wprowadziły ich trzy baryły tęgiej wódki ryżowej. Przypadli w roztkliwieniu do antałków i całowali je, jak matki rodzone.