Od kolébki do mogiły/Tom I/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rok upłynął od czasu, gdy Bojarski, uścisnąwszy Gwalberta, milczący, zadumany, opuścił dom hrabiny Anny. Matka, która swém wystąpieniem nieoględném wywołała rozstanie, żałowała Bernarda, Francuz mówił o nim z szacunkiem, Gwalbertek tęsknił.
Muliniec jednak wszystkich sobie, jak postanowił, pozyskać potrafił. Szło z nim daleko łatwiéj; ulegał hrabinie, potakiwał księdzu, zabawiał Gwalberta; ale tego poszanowania i uczucia, jakie pozyskał Bernard, on wzbudzić nie umiał.
Zarzucić mu nic nie było można, ale przywiązać do siebie nie potrafił. Dogodnym był tylko...
Powolność z jego strony dochodziła do tego stopnia, iż Gwalbertowi ułatwiał na przechadzkach spotykanie się z dawnym nauczycielem i długie z nim rozmowy, do których chłopię najczęściéj przed matką się nie przyznawało.
Bojarski ze spokojem ducha począł zaraz po uwolnieniu swém starania o lekcye i zajęcia literackie... Hrabiostwo Zygmuntostwo dopomogli mu skutecznie do pozyskania piérwszych, w korzystnych warunkach, a to samo już, że zamożniejsze domy powoływały Bernarda, zalecało go pensyom i uczniom, potrzebującym nadzoru i kierunku.
Przez czas jakiś mowa nawet była o tém, że Bernard mógł otrzymać pozwolenie na utrzymywanie pensyi męzkiéj lub żeńskiéj. Obawa jednak, aby dom większy nadto matki nie obarczał, wstrzymała od tego Bojarskiego. Lękał się téż wielkiéj odpowiedzialności, zbyt pochłaniających go zajęć w chwili właśnie, gdy się czuł powołanym do tworzenia.
Do lekcyj prywatnych nie potrzebował się przygotowywać tak mozolnie; wieczory i część dnia miał dla siebie. Mnóstwo planów i projektów przechodziło mu teraz po głowie. Natchnienia poetyczne nawiédzały go niekiedy, częściéj jeszcze pomysły dzieł, których brakło dotąd literaturze. Po wielkich kataklizmach, zwykle w zajęciach umysłowych szuka społeczeństwo wytchnienia. Słowo zastępuje czyn i przygotowuje do niego.
Ale sama ta droga do niedoścignionéj świątyni prawdy była gimnastyką ducha zdrową, wprawiała umysły w poważniejsze, głębsze zapatrywanie się na procesy żywota...
Bojarski, którego obchodziło mocno wszystko, cokolwiek się zjawiało, niosąc z sobą zarody prawdy i światła, należał do małego kółka ludzi, cicho i spokojnie pracujących nad sobą.
Było ich kilku zaledwie, idących w tym poważniejszym kierunku, a obok nich czy przez naśladownictwo, czy z rodzimego gruntu, wyrastało cygaństwo, poezyą zabarwione.
W niém także drgało życie, ale nieświadome siebie, i płomień jego więcéj dawał kopciu, niż światła.
Lekceważenie, ironia łączyły się tu ze szlachetniejszemi porywy, które w nich zasmolone ginęły.
Ze spalonych gorzałką rozpaczy gardzieli tych poetów biédnych, wśród czkawek dobywały się zarazem urocze dźwięki tęsknicy i rozdziérające wołania rozpaczy, we wdzięczną formę odziane. Musset i Byron zléwali się tu w jedno smutne zjawisko, które jak ogień na rozdrożu miało zgasnąć jednéj nocy burzliwéj.
Niekiedy z téj grupy cygańskiéj po trzeźwemu zjawiał się jakiś wysłaniec, ciekawy co w poważniejszém kole się działo i czy cyganów tu brano naseryo; ale dwa obozy te nie zléwały się z sobą.
Gdy w jednym cynizm był tonem dominującym, do którego się wszystko stroić musiało, drugiemu smętna powaga wyczekiwania jakiegoś nadawała charakter nieokréślony, niepewny, łatwo dający się w śmiészność obrócić.
Bojarski, zmuszony dla niektórych lekcyj prywatnych zająć większe mieszkanie, obrachowawszy z matką, co mógł na to przeznaczyć, dom nanowo musiał urządzić.
Wybrał sobie szczęśliwie dosyć, na uliczce od miasta nieodległéj, kamienicę czystą i spokojną, któréj drugie piętro starczyło na wszelkie wymagania. Profesorowa, zawsze pamiętając o skromnym dworku, w którym znaczniejszą część życia spędziła, znajdowała lokal ten nowy aż nadto wspaniałym.
W środku jego Bojarski miał dosyć obszérny salonik, z dwoma stołami i kanapami, tak że towarzystwo mogło się zawsze podzielić w nim na dwie grupy. W prawo potém szedł mniejszy pokoik jadalny, profesorska pracownia z biblioteczką i sypialnia. W lewo profesorowa miała dla siebie dwa pokoje, które się z kuchnią łączyły.
Oprócz staréj Katarzyny, która się jeszcze poruszała, ale głos i siły traciła, był do pomocy wyrostek dziéwczę. Więcéj sług nie potrzebowano.
Profesorowa, sama niewiele mogąc pracować, bo jéj wzrok nie dopisywał, naglądała czynnie na gospodarstwo. Życie tu płynęło spokojnie i dobrze uregulowane. Bojarski wychodził na lekcye do miasta zrana, powracał zwykle na obiad do domu; czasem schodzili się do niego uczniowie, a około godziny podwieczorku skończone było wszystko i wieczorem zazwyczaj przychodził ktoś z przyjaciół, z nową książką, z dziennikiem lub niedokończoną jakąś rozprawą, o któréj zdania były podzielone... Staruszka matka, choć część wieczoru spędzała w towarzystwie synowskiém, nie brała udziału w rozmowach i pocichu wysuwała się do swojego pokoju, na pacierze i konferencye z Katarzyną.
W saloniku tym, przy szklance herbaty i skromnym kawałku chleba z masłem, w gronie ludzi niepokaźnych, niemających żadnego stanowiska w świecie, często walczących z niedostatkiem i ciężko zarabiających na powszedni chleba kawałek — roztrząsały się nieraz zadania wielkiéj doniosłości, z gorącą miłością prawdy. Starano się odgadnąć przyszłość. Wschodziły zorze dokoła, ale byłyż to zwiastuny dnia, czy owe ognie podbiegunowe, które rodzą się i gasną w łonie nocy? Często na stoliku Bernarda znajdowały się nowości, które gdzieindziéj zupełnie były nieznane.
Kierunek literatury narodowy, zwrot jéj do rodziméj rudy, nie przeszkadzał Bojarskiemu i przyjaciołom jego uznawać żywotnego związku z Zachodem i jego cywilizacyą za warunek główny postępu.
Czytano więc, co się zjawiało w Niemczech, we Francyi, w Anglii i śledzono nadewszystko pulsa, jakie tam drgały.
Do kółka przyjaciół Bernarda należał już nam znany Cezar Muliniec, chciwy wiedzy, zdolny, żywy, obiecujący wiele, ale w początkach, po objęciu kierunku wychowania Gwalberta, ukazujący się tu rzadko. Tęsknił on za Bojarskim i towarzyszami, lecz potrzebował zapewnić sobie uznanie i zaufanie hrabiny, nimby się zaczął emancypować potrosze.
Drugim z towarzyszów Bojarskiego był zamknięty w sobie, milczący, wychudły, żyjący z wyrobnictwa literackiego, z tłumaczeń za bezcen, ze sprawozdań jako tako kléconych, z artykułów do gazet, które ani stylu, ani nowych myśli nie wymagały — Piotr Grochowski.
Był on daleko więcéj wart, niż na oko się zdawało... Nauki miał dosyć, któréj zużytkować nie mógł. Wielki niedostatek wpłynął na usposobienie jego kwaśne i na pewne lekceważenie pracy... Czuł że mógł więcéj i lepiéj, ale z cyniczną pogardą szydząc sam z własnéj roboty, podejmował ją dla chleba, nie ufając przyszłości. Blady, w okularach krzywo zawsze umieszczonych na nosie małym, trochę już łysy, Piotruś czasem zarywał na cygana... Ubiorem był do nich podobny. Wytarty mocno surdut czarny nigdy się nie zmieniał, a szczelne jego zapinanie zdawało się spowodowane zaniedbaniem reszty ubrania.
Gdzie stał, jak się mieścił, co jadał, o tém nikt nie wiedział; były to jego tajemnice. Adresu swojego nie dawał nikomu. Znajdowano go najpewniéj w oznaczonych godzinach w małéj kawiarence, którą on swoją dziurką nazywał. Zjawiał się rano w biurach redakcyjnych, brał z nich robotę do domu, a bardzo często, gdy była pilną, siadał i wśród gwaru, ze znakomitą przytomnością umysłu, odrazu ją na papiér rzucał.
W téj walce z piérwszemi potrzebami życia, na których zaspokojenie mu nigdy nie starczyło, posądzany o pewne wybryki, które go rujnowały, Piotr był skwaszony, gorzki, niemiły w towarzystwie, a za to, że go nie uznawano, mścił się nielitościwą krytyką na wszystkiém. Słabe strony w każdéj rzeczy, w człowieku i książce, odkrywał najłatwiéj, one jedne go uderzały...
Piękności albo nie czuł, lub stępiony smak nie dawał mu ich ocenić.
Głupia książka więcéj mu daleko sprawiała przyjemności, niż najznakomitsze dzieło.
Lecz w poufałém towarzystwie, gdy był w kilku z Bojarskim, Mulińcem i wśród takich, których musiał szanować, Piotruś innym się stawał. Sąd miał zdrowy, pogląd głęboki, zdanie trafne.
Jedna zato obojętna lub niemiła osobistość starczyła, by mu zamurować usta, lub uczynić go szyderskim i nieznośnym. Bojarski litował się nad nim, lubił go i zapraszał często.
— Jabym przyszedł czasem do ciebie — odpowiedział na to Piotruś — ale — zapominam się i okrutnie cię objadam, bo prawie zawsze przychodzę głodny. Pociecha ze mnie niewielka, a koszt znaczny...
Profesor gimnazyum, Wawrzyn Larski, należał także do małego cenaculum Bernarda. Ten przy Piotrusiu w wyszarzanym surducie, którego łokcie połyskiwały, wydawał się jakby istota do innego należąca świata.
Młody, ładny, choć do zbytku blady, posądzanym był nawet iż się fryzował, chociaż ciemny włos lśniący sam przez się w pukle się układał. Figurkę miał bardzo zręczną, ręce białe, rękawiczki nosił obcisłe, obuwie od najlepszego majstra i stroił się może do zbytku, jak na profesora. A że nie miał lat trzydziestu, i płeć piękna nie była dlań obojętną.
Spoglądano zukosa na jego elegancyą, a przebaczano mu ją dlatego, że pomimo starania o nią, Wawrzyn był nie bez talentu i miał dar wymowy niepospolity.
Piotruś utrzymywał, że słowa toczyły mu się z ust, jak kryształowa woda z górskiego źródła, że błyszczały brylantowemi kroplami, ale nie były niczém więcéj, tylko zimną, czystą wodą.
Larski, dzięki matce Francuzce, mówił doskonale jéj językiem, znał najlepiéj jego literaturę i wykształcenie to odbijało się w umyśle, w obyczajach, w całym człowieku.
Głębokich pomysłów nie miał, lecz drobnym i nieznaczącym nawet rzeczom umiał nadać urok, ubrać je, okrasić, ubarwić i uczynić zajmującemi.
Gdy jeden ze swych występów oratorskich rozpoczynał Larski, Piotruś zwykle ostentacyjnie ziéwał, lub stawał przypatrywać się ścianie. Wzięty w kołach arystokratycznych już dla samego języka francuskiego, Wawrzyn przynosił ich woń z sobą i niezupełnie się dostrajał do Bojarskiego i jego towarzyszów, czując się tu może nieswoim; ale dbał o to, aby go przyjmowano, chcąc uchodzić za poważnego i uczonego człowieka.
Nie potrzebujemy dodawać, że poeci młodéj Francyi, z W. Hugo i Lamartinem na czele, byli bożyszczami, przed któremi składał ofiary. Nowości francuskie on najpiérwszy otrzymywał i sławę ich głosił.
Starszy daleko od nich wszystkich, ale lubujący się w odżywiającém go towarzystwie młodzieży, profesor, emeryt Żardyński należał także do przyjaciół Bernarda.
Był to jeden z tych rzadkich ludzi, którzy na umyśle i duchu nie starzeją. Wykształcony wedle dawnych prawideł, łacinnik znakomity, obeznany z literaturą klasyczną — całe pieśni Wirgiliusza recytujący na pamięć, Żardyński, nie poprzestając na téj specyalności, chciwy wiedzy, czytał co tylko mógł dostać, szedł z ruchem wieku, zapalał się nawet do dzieł jego, choć im wszystkim niedosyć wyrobioną formę wyrzucał, a w towarzystwie młodych łatwością słowa, żywością uczucia stawał się ich rówieśnikiem. Różnice w poglądach jego od młodszych były wielkie, ale profesor ani się zrażał niemi, ani pogardzał nowościami... nadewszystko zaś szukał życia, potrzebował go i dlatego w kółkach młodzieży obracał się z upodobaniem.
Sam jeden na świecie, z żoną staruszką, dobrą a prostą kobiéciną, nie mając nic do czynienia, czytał po całych dniach ogromnie; książek mu nastarczyć nie było można. W niedostatku nowości, rozpoczynał poraz może setny Pliniusza, który go bawił, listy Seneki, lub Cycerona, komedye Terencyusza i Plauta, a niekiedy przynosił młodzieży jakby z tamtego umarłego świata zaczerpnięte życie nowe... Szanowano go tu, od czego się bronił, chcąc zawsze udawać młodego, a Bojarski, znajdując w nim pewne choć dalekie podobieństwo do swego ojca, kochał go bardzo.
Oprócz tych gości zwyczajnych, zjawili się na ulicy Ś-to Krzyskiéj niekiedy wprowadzani przez którego ze znajomych młodzi ludzie, przy których starszyzna więcéj była milczącą i nieswoją. Z cygańskiego obozu czasami wpadał tu przezwany przez swych towarzyszów nieprzyzwoicie „Skórką na buty,” a przez skrócenie „Skórką” — młody Haburski.
Niepodobna mu było odmówić rzeczywistego, pięknego talentu poetyckiego; — wiérsze pisał i improwizował z łatwością nadzwyczajną; lecz nawet wśród sobie podobnych cynizmem raził i przesadzoném rozpasaniem, z którém się chwalił.
Rzadko bardzo można go było widziéć trzeźwym, a często w ulicach zataczał się o białym dniu i sypiał po szynkach. Naówczas bracia cyganie, którzy w nim uznawali rodzaj naczelnika, bo nikt mu ani talentem, ani cynizmem nie zrównał — brali go na barki ostrożnie i jakby z procesyą wiedli tego nieboszczyka gdzieś na strych, na słomę, aby się na niéj przespał i przetarłszy zaledwie oczy, zawołał o szpagat znowu.
Skórka, obok cynizmu najobrzydliwszego, z którego popis czynił i chwalił się nim, miéwał chwile smutku i melancholii, można było nawet powiedziéć zgryzot sumienia, a z towarzyszów, co go naśladowali niedołężnie, szydził nielitościwie. W poezyach jego, obok sarkazmu, dźwięczały struny uczuciowe, niekiedy łzawe. Było w nim coś Heinego i Musseta; najpiękniéjszy poryw kończył się swędliwém i obrzydłém szyderstwem. Wszystko to razem wzięte nadawało mu fizyognomią oryginalną i przyczyniło się do zjednania sławy czy osławienia. Poważni ludzie nawet ciekawi byli tego fenomenu, chociaż on obchodził się z nimi, jakby ich chciał od siebie odstręczyć, nikomu nie dając zajrzéć w czarne głębiny swéj duszy.
Rzadko bardzo koryfeusz ten cyganów, który otoczony bywał naśladowcami i podkomendnymi, dozwalał któremu z nich towarzyszyć sobie do Bojarskiego. Przychodził tu sam i bywał milczący, niekiedy tylko strzelając jakim paradoksem lub sarkazmem. Trafiało się, że przynosił jaki ułamek poematu, czytał go, lub deklamował od niechcenia i śledził wrażenia, jakie wywołał.
Jakim sposobem zawiązała się znajomość z Bojarskim i potrafiła się wcisnąć do jego domu i towarzystwa panna Henryka Żabska, nie umiemy wytłumaczyć. Najprawdopodobniéj sama piérwsza musiała szukać téj znajomości, narzucić się i raz dostawszy pomiędzy ludzi nauką zajmujących się, miłujących ją, stosunki te pielęgnowała troskliwie.
W owych czasach, gdy jeszcze emancypacya kobiéty nie była na porządku dziennym, panna Henryka mogła się liczyć do istot fenomenalnych. Córka profesora, siérota, zawczasu gruntownie obeznana ze wszystkiém, co stanowi podstawę wychowania ogólnego, z głową otwartą, z energią niepospolitą i siłą woli jéj równą — niepiękna, chociaż powierzchowność jéj odrażającą nie była, a figurę miała zręczną — panna Henryka cała się oddała studyom, własnemu wykształceniu, zdobyciu wiedzy, rozszerzéniu swojego widokręgu poza kresy ogółowi kobiét dostępne.
Był to profesor, pedagog w spódniczce. Umiała wcale dobrze po łacinie, uczyła się filozofii, studyowała Kanta, przez jakiś czas zajmowała się naukami przyrodniczemi, a naukowy ten rachunek nie stępił w niéj talentu poetycznego. Pisała wiersze i w nich znajdowano więcej siły, wyrazistości, niż w wielu męzkich utworach.
Poświęciła się naturalnie nauczycielstwu, ale nie chcąc popaść w niewolę, najkorzystniejsze czynione sobie propozycye z miejscem guwernantki odrzuciła. Dawała tylko na godziny lekcye języka, literatury i historyi.
W całém jéj obejściu, wysławianiu się, w pismach nawet w ruchach i fizyognomii, znać było usiłowanie stawienia się męzko, samoistnie i niemal zuchwale.
Czasem tylko, zapomniawszy się, dawała poruszyć się sercu i wybuchnąć uczuciu. Żabska miała już naówczas zdobytą pewną sławę kilku poezyami, urywkami opowiadań i ułamkami opisowemi.
Władała językiem dzielnie i styl jéj nawet prof. Żardyński innym za wzór zalecał.
Osierocona oddawna, panna Henryka żyła sama z kuzynką jakąś daleką, którą wychowywała, biegała na lekcye, resztę zaś czasu spędzała w bibliotece, lub nad książkami, pracowała nad sobą ogromnie, a całą rozrywką jéj było spędzić parę godzin u Bojarskiego, albo gdzieś w towarzystwie starszych, poważnych ludzi.
Piotruś złośliwy nazywał ją istotą bezpłciową, słuszniéj jednak można było okréślić ją, jako zagadkowe stworzenie, które obie płcie łączyło w sobie; bo chwilami miéwała wszystkie słabostki kobiéce, oprócz zalotności. Bojarski czuł dla niéj szacunek wielki, a że najłatwiéj go było ująć, okazując dla matki poszanowanie, panna Henryka, która własnéj nie miała, czuła się siérotą, a do profesorowéj była nadzwyczaj przywiązaną, wielce tém Bernardowi przypodobać się umiała. Nie wypływało to u niéj z żadnéj rachuby: potrzebowała kochać jakąś staruszkę i tę sobie wybrała, dla niéj chętnie czyniąc się prostą kobiéciną i zstępując z wyżyn, na których mieszkała, do prozaicznych zajęć staréj Bojarskiéj, gotowa z nią rozprawiać godzinami o gospodarstwie i bieliźnie. Bernard umiał to ocenić, a Bojarska tę niepiękną i rubaszną jéjmościankę kochała jak córkę, może tém więcéj, że dla syna jéj niebezpieczną nie była.
Z innego koła, z którém mało miał stosunków Bojarski, malarz młody Babski, znakomity szkicownik, karykaturzysta, lubiący rozprawiać dużo o sztuce, wiecznie rzucający na papiér pomysły, a nie mogący nic stworzyć skończonego, miły w towarzystwie, czasem się do literatów przyplątał.
Było to rzeczą uznaną, iż Babskiego natura obdarzyła geniuszem. W owych czasach za cechę genialności uważano łatwość i bogactwo pomysłów, rzutność w ich wykonaniu, a nawet lekceważenie tego, co pomysłom tym rzeczywistą wartość dzieł sztuki nadać mogło.
Rozrywano te kawałeczki papieru, na których Babski od niechcenia piórem rozkwaczoném, węglem, kawałkiem ołówka rzucał główki charakterystyczne, lub figureczki zaledwie kilku rysami oznaczone, a jednak życia pełne.
Babski téż na tém się niemal ograniczał... szkicował. Kilka płócien zaczętych nie mogło się doczekać końca; inne, o których zawsze słyszano, iż miały być rozpoczęte, pozostawały w głowie artysty.
Wistocie utalentowany młodzieniec był próżniakiem i sumiennie wykończyć czegokolwiekbądż nie był już w możności. Sprzedawał ładnie nakreślone akwarelki, karykatury, małe sceny rodzajowe, a obiecywał, że coś wielkiego kiedyś ma stworzyć. Innéj wymówki swojego próżniactwa znaléźć nie mogąc, tłumaczył się Babski koniecznością odbycia podróży do Włoch... ale na nią nie mógł zebrać funduszu.
Tymczasem prowadził życie wesołe, z dnia na dzień i... starzał.
Obok talentu do szkiców, pan Gerard miał drugi, do wysokiego stopnia wykształcony: rozprawiania o teoryi sztuki, sądzenia o jéj płodach, krytykowania tych, którzy pracowali. Sądy jego bywały często trafne i sprawiedliwe, lecz zawsze grzeszyły tém, że się wyłącznie do stron ujemnych przywiązywały. Oprócz talentu rysownika i krytyka, Babsio — tak go poufale nazywano — dobre, miłe, serdeczne chłopię, miał głosik i śpiewał ładne piosenki, których umiał wiele. W wesołém więc towarzystwie był to pożądany gość i współbiesiadnik.
Lubili go wszyscy, nazywali go genialnym, lecz nikt się już po nim wielkich rzeczy nie spodziéwał. Zjadał swe życie, nie zachowując nic na jutro.
Od owego niefortunnego spotkania z Klarcią, która przekonała Bernarda, iż ona była jeszcze dla niego niebezpieczną i nabawiła go strachu, unikał on widzenia się z nią. Nie poszedł na teatr, a razy kilka zdaleka ją spostrzegłszy, nie wahał się wymknąć, uciec, aby nie być narażonym na nową pokusę, lub na nieprzyjemne, otwarte wytłumaczenie się, które za obowiązek poczytywał.
Astrea, pochlebiająca sobie, że go potrafi pochwycić, osnuwająca może na tém jakieś plany przyszłości, szukała go nadaremnie, oczekiwała i pogniewała się wkońcu na niewdzięcznika.
Chciała teraz koniecznie złapać go gdzieś, połajać, uczynić mu przykrość; ale nigdzie go spotkać nie mogła. Parę razy przesunął się jéj tak, że go posądziła o umyślną ucieczkę. Rozgniewana, usiłowała się pomścić. Przez kilka dni siadywała na ławeczce w Saskim ogrodzie, spodziéwając się, że może tu go pochwyci.
Długo jednak Bernard unikał właśnie téj przechadzki, mając się na ostrożności. Raz w ostatku, gdy bardzo szybko z lekcyi powracając, przerzynał się główną ulicą zamyślony, nie spostrzegł się jak mu Klarcia, wpoprzek zabiegłszy drogę, zastąpiła ją i głośno go powitała.
— A! tym razem nie wymkniesz mi się pan!
Bojarski, zmieszany wielce, skłonił się, wyjąknąwszy że bardzo mu pilno; ale Saska się tém zbyć nie dała.
— Chodźmy — rzekła — musisz mi się pan wytłumaczyć. Jesteś niewdzięcznym i niegrzecznym. Dlaczego pan unikasz mnie, czemu nie chcesz bywać u mnie? Jestżem tak niebezpieczną?
Gdy Klarcia to mówiła — Bojarski całą siłę swą skupił w sobie, aby nie ulegając jéj urokowi, powiedzieć prawdę. Nie chciał być okrutnym i brutalem, a jednak wytłumaczyć się musiał.
Klarcia zarzucała go pytaniami coraz namiętniéj, nagląc o odpowiedź i ścigając oczyma wyraz mieniącéj się jego twarzy.
— Mów pan — dokończyła — co to ma znaczyć?
— Panno Klaro — odparł Bojarski — radbym abyś mnie pani do sumiennéj i otwartéj odpowiedzi nie zmuszała. Nie chciałbym jéj uczynić przykrości.
— Przykrości? co to ma znaczyć? Czy ja zasłużyłam na nią? — podchwyciła, rumieniąc się, Klara.
— Przypomnij pani sobie przeszłość — począł, ostygając, Bojarski — porównaj ją z teraźniejszością, a zrozumiész łatwo, iż teraz my należymy nie do jednego świata, ale do dwóch zupełnie różnych, które się ani rozumiéć, ani zbliżyć do siebie nie mogą.
— Nie rozumiem; mów pan jaśniéj! Któż to ja jestem i do jakiego świata pan zaliczasz siebie?
— Ja poprostu jestem człowiekiem ubogim, żyjącym z pracy, ale nie wyłamuję się zpod ogólnych praw i nie mam powodu z niczém się taić, niczego ukrywać.
— A ja? — gniewnie przerwała Klara.
Bojarski stanął i poważnie, surowo spojrzał jéj w oczy.
— Panno Klaro, mnie jéj żal, żal serdecznie. Pani chciałaś dostatku, goniłaś za używaniem życia tylko i obrałaś sobie drogę, któréj albo się musisz zapiérać, lub ją zakrywać.
Oczy Astrei strzelały piorunami.
— Daléj, mów pan daléj!
— Mógłżem ja bywać w jéj domu? — dodał Bojarski — patrzéć na ten zbytek okupiony dobrą sławą, na stosunek z jakimś możnym przyjacielem, do którego się przyznać nie możesz? Cóżby to znaczyło?... chyba że pochwalam, że nie mam jéj za złe tego lekceważenia...
— Daléj! daléj! — wołała, niecierpliwie tupiąc nóżką, Klara — nie masz się co żenować. Uważasz mnie więc za nieszczęśliwą istotę upadłą, któréj się dotknąć nie można, nie powalawszy?
— Wierz mi, panno Klaro, że więcéj mam politowania, że boleje nad nią, że do pewnego stopnia tłumaczę sobie to, coś uczyniła bez zastanowienia; ale patrzéć na ten upadek jéj z krwią zimną nie mogę. Dlatego wolałem się oddalić. Nawrócić jéj nie potrafię, ani pani mnie przekonać, że jest rzeczą godziwą to, co czynisz.
— Ale cóż ja czynię? — rozśmiała się Astrea, poruszając ramionami. — Mam jednego kochanka, gdy inne kobiety, wielkie i małe panie, które wy po rękach całujecie, mają ich po kilku. Ten człowiek, rozkochany we mnie, obdarza mnie, ubiera, karmi i poi... Jest-że to tak wielka zbrodnia?... Któż wié, czy nie ożeni się ze mną?
Bojarski spojrzał na nią.
— Widziałem pannę Klarę niewinną, śliczną dziéweczką; serce mi się rozdziéra, gdy widzę ją teraz...
— Powtarzam panu, że nie mam i nie miałam nad jednego kochanka, że mój pan hrabia jest nawet nieżonaty, zatem stosunek mój nie tak znowu jest poniżający...
— Pani go takim znajdujesz? — zapytał surowo Bernard.
Astrea zapłonęła.
— Sądź pan zresztą, jak mu się podoba — dodała. — Raz mieliśmy się rozprawić. Wiem dlaczego odemnie uciekasz i wprost wydaje mi się to śmiészném. Żal mi pana: umrzesz starém dzieckiem, nie rozumiejąc świata ani ludzi, nie skosztowawszy życia.
Odwróciła się nagle, poruszając ramionami, i odeszła.
Bernard pozostał chwilę, przykuty do miejsca. Zdawało mu się, że niedosyć i zanadto powiedział; chciał coś dodać jeszcze, ale było zapóźno. Szybkim krokiem, nie oglądając się na niego, Astrea szła do swego mieszkania.
Tym razem rozstali się na wieki. Patrzył na nią z litością i łza mu się zakręciła w oczach.
Tyle wdzięku miała ta istota, skazana na zatracenie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.