Od kolébki do mogiły/Tom I/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Bojarski w ostatnich latach pisał wiele; niektóre téż poezye jego były drukowane w pismach peryodycznych i tak zwanych noworocznikach, które wówczas jeszcze zastępowały niedostatek literackich tygodników i przeglądów. On sam jednak wiedział, że nie odznaczały się niczém tak wybitném, oryginalném, ażeby mogły trwalsze uczynić wrażenie. Podobały się, przyznawano talent autorowi, ale je przyjmowano, jako zapowiedzi i obietnice tylko.
Rozpoczęty poemat, w którym Bernard chciał stan swéj duszy, wyrywającéj się ku światłu, goniącéj za ideałami, odmalować w walce z cielesnemi więzami, które ją krępowały — był napół gotowy. Lecz były to słabą nicią połączone fragmenta nierównéj wartości. Niektóre epizody miały niezaprzeczone piękności, inne obok nich, słabsze, raziły. Potrzeba było przerabiać, uzupełniać, poprawiać — i poeta się zrażał.
Zwątpił wkońcu o sobie. Nie przynosząc nic nowego, nic doskonalszego, wartoż było się odzywać?...
Dumając nad poematem, nad warunkami tworzenia, nad kwestyami treści i formy, nad żywiołami, które powinny były w pewnych ilościach wchodzić do dzieła, mimowolnie zszedł Bojarski do zadań estetycznych, do okréślania piękna, do krytyki i do dziejów piśmiennictwa.
Rzucone na papiér myśli stworzyły kilka rozprawek, które samemu autorowi zdawały się nie bez pewnéj wartości. Długo się wahając, kogoby mógł zapytać o radę, czy je ogłosić lub nie, dał je naprzód do przeczytania Mulińcowi, prosząc go, aby nikomu o tém nie wspominał.
Cezar czytał prędko i niezwykł się był zbyt głęboko zatapiać w żaden przedmiot. Piérwsze wrażenie dla niego stanowiło o sądzie... Przez jednę noc dość spory tom przeczytawszy z zajęciem wielkiém, Muliniec odniósł go nazajutrz.
— Przeczytałeś już? — spytał Bernard zdziwiony.
— Od deski do deski — rzekł, śmiejąc się, Cezar. — Już to samo mówi za twoją książką, że się od niéj oderwać trudno. Rzecz wyborna, poglądy śmiałe, ale...
— Słucham twojego ale — przerwał Bojarski — o nie mi najwięcéj chodzi.
— To „ale” zamyka się w jedném słowie — ciągnął daléj Muliniec. — Książką tą zyskać możesz wziętość i jako występ będzie ona bardzo świetną; ale sobie narobisz nieprzyjaciół we wszystkich obozach i będziesz miał wrogów, którzy ci prawdy wypowiedzianéj nie przebaczą nigdy. Jeżeli masz na celu w ten sposób drastyczny dać się poznać, narobisz wrzawy... jeżeli przygotowany jesteś stanąć do walki i chcesz ją wywołać, to bardzo dobrze...
— Na Boga! — podchwycił Bernard — nie miałem i nie mam tego zamiaru. Mówię co myślę, uważając to za obowiązek; sądzę według przekonań. Nie idzie mi o to, jakie wrażenie uczynię, ale czy prawdę ludzie uznać zechcą.
Muliniec patrzył na przyjaciela smutnie.
— Wistocie ci nie idzie o wrzawę? — zapytał.
— Idzie mi o to, aby w kwestyach spornych, niewyświetlonych, wywołać polemikę i pozyskać rozwiązanie... o nic więcéj.
— Nie należysz do żadnego obozu, sąd twój jest surowy i bezstronny, nie oszczędzasz nikogo — dodał Muliniec — pozostaniesz więc sam ze swoją prawdą, a co żywe napadnie na ciebie.
— No to co? — odparł Bojarski. — Powtarzam ci, że osobiste względy na stronę odkładam wszystkie. Ale zda się to na co, czy nie?
— Niewątpliwie książka będzie czytaną, rozbieraną i nie przejdzie bez korzyści dla ogółu, bez rozgłosu, tylko... ty padniesz ofiarą.
Bojarski się uśmiéchnął.
— Zdaje mi się, że się mylisz — rzekł. — W piérwszéj chwili mogą dotknięci w sobie lub swych bożyszczach piorunować, ale ochłoną potém i oddadzą mi sprawiedliwość. Jestem zresztą, zdaje mi się, dla geniuszów i talentów z poszanowaniem wielkiém.
— Pięknie z poszanowaniem! — rozśmiał się Muliniec. — Chwalisz, to prawda, ale wykazujesz ich słabe strony, a dla geniuszów i talentów żadna pochwala nie równoważy najdrobniejszéj, najsłabszéj nagany. Dosyć jednéj skazy, aby dyamentowi odebrać wartość — tak o sobie sądzą ci, co się mają za wielkich. Wady nawet ich potrzeba im rachować za przymioty i widzieć w nich znamiona oryginalności, wskazówki nowych zwrotów, piękności dotąd nieznanych.
Bernard roztargniony przerzucał rękopis swój, który Muliniec położył na stole.
— Wartoż to drukować? — zapytał.
— Niéma wątpliwości, że ogłosić powinieneś; lecz nawet bezimiennie wydając, zostaniesz odkrytym i nie unikniesz prześladowania. Są w rozprawach zdania śmiałe, są twierdzenia przyjętym ogólnie przeciwne, są rzeczy, jedném słowem, bardzo drażliwe. Dla twojego spokoju wolałbym, ażeby książka w tece została; z innych względów życzę sobie, aby się ukazała conajrychléj.
Bojarski ciągle jeszcze przerzucał swój rękopis tak, jakby chciał z jego powierzchowności, z pomiętych przy czytaniu przez Mulińca kart odgadnąć, gdzie one szczególną jego zwróciły uwagę. Cezar chodził tymczasem po pokoju.
— Jeszcze jedno — dodał po namyśle. — Jest-to uwaga, którą natchnęła moja szczéra przyjaźń dla ciebie. Nie idzie tu o skutek, jaki książka miéć będzie dla literatury. W twojém położeniu niechęć literatów, polemika czysto naukowa może nie pozostać bez wpływu na życie prywatne i stosunki. Straciłeś miejsce u hrabiny Anny, które ja tobie zawdzięczam, przez miłość prawdy nieugiętą; możesz książką tą narazić się ludziom i stracić lekcye, wywołać ostracyzm namiętny...
— Jakże możesz przypuścić — przerwał Bernard — ażeby literackie moje przekonania i poglądy mogły i oddziałać na stosunki prywatne? Jaki związek zachodzi między jednemi, a drugiemi?...
— Logicznego związku niéma — rozśmiał się Muliniec — ale na świecie i u ludzi nie to tylko się spełnia, co logiczne. Ludzie są namiętni, polemika przechodzi zwykle w prześladowanie. Miéj to na względzie.
Bojarski ruszył ramionami, radę tę lekceważąc. Poszedł tylko uścisnąć Mulińca, aby mu za ten dowód troskliwości o siebie podziękować, i wesoło zakończył rozmowę, nie wyjawiając, co postanowił.
Tak się rozstali. Bernardowi pośpiesznie ogłoszony sąd zdawał się nieco lekkomyślnym. Oceniał on trafność poglądów Mulińca, ale nie znajdował ich dosyć głębokiemi, aby nie potrzebowały potwierdzenia.
Zdało mu się właściwém pokazać jeszcze swe rozprawy profesorowi Żardyńskiemu. Poszedł z niemi do niego i zastał, jak zwykle, starca pożérającego łakomie jakąś nową książkę, która go rozgorączkowała, a milczącą żonę jego w oknie, z pończoszką, spoglądającą na małżonka, nad którym czuwała, aby się do zbytku w pracy nie zatapiał.
Żardyński, kochający Bernarda jak syna, przyjął go z serdecznością wielką.
— Przyszedłem kochanemu panu — rzekł Bojarski, w ręku ukazując rękopis — nową pracę narzucić, a masz jéj i tak dosyć... Pani profesorowa — dodał, w rękę ją całując — będzie się gniewała na mnie.
Żardyński, niecierpliwy jak młodzik, już mu starał się wyrwać zwitek i oczy starego pałały ciekawością.
— Co to jest? mów! — wołał.
— Okrutna pańszczyzna i w dodatku rzecz pisana, która oczy zmęczy — rzekł Bernard.
— Ale ja widzę doskonale! — zawołał Żardyński — o to obawy niéma.
— Poprostu „oto są grzechy mojego żywota” — rozśmiał się, siadając przy profesorze, Bojarski. — Napisałem coś, a nie wiem czy to się zdało na co, czy ma jaką wartość, czy mam się z tém popisać przed światem, czy nie. Przyszedłem zasięgnąć waszéj światłéj rady w tym względzie. Chciéjcie to przeczytać i ze szczérością ojca, z powolnością nauczyciela, powiedziéć mi zdanie swoje.
Żardyński pochwycił go w ramiona, objął i ściskał ze łzami w oczach.
— Mój drogi Bernardzie — zawołał — czynisz mi cześć i przyjemność! Dawaj... wdzięczen ci jestem.
Po wymianie słów kilku, Bojarski odszedł, zostawiając rękopis. Ale ze starym profesorem nie poszło tak łatwo i prędko, jak z Mulińcem, który przez jednę noc połknął wszystko, a nazajutrz rano wyrok ferował. Bojarski, jakkolwiek mu pilno było posłyszéć Żardyńskiego zdanie, nie naglił o nie — czekał.
Upłynął tydzień, począł się drugi, a stary nie przychodził. Spotykali się na ulicy; sam Żardyński naówczas zagajał o rękopisie i dodawał:
— Daj mi się zastanowić dobrze. Przeczytałem dawno, ale odczytuję i myślę nad tém, co czytałem. Odniosę ci rękopis, gdy będę gotów.
Drugiego tedy tygodnia Żardyński nie wieczorem, jak zazwyczaj, ale po południu przyszedł do Bojarskiego, rękopis położył na stoliku i podparłszy się na lasce, medytował długo, nim rozpoczął.
— Książka — rzekł — napisana gorąco, narobi wrzawy niewątpliwie. Wrzawa w literaturze, obudzenie w niéj ruchu i życia, zawsze jest z pożytkiem dla ogółu. Już więc to samo, że twoje opus poruszy, mówi za niém. Ale w wielu miejscach zdajesz mi się parodoksalnym, może zaśmiałym, w innych zasurowym. Nie na wszystko się zgodzę, choć wszystko z talentem pisane, starannie opracowane i dziś, gdyśmy zastygli, budzące do żywota... Nie spodziéwaj się jednak, aby książka przeszła bez opozycyi, bez krytyki, bez wywołania małéj wojny. Kilku nowych poetów sądzisz surowo, powiem sprawiedliwie, lecz jednych opromienia aureola poświęceń, blask cierpienia i niedoli, za drugimi mówi gorąca miłość dla kraju, targnąć się na nich nie można, nie narażając ogółowi, nie podając w podejrzenie.
— Są to względy podrzędne — rzekł Bojarski. — Quandoquidem bonus dormitat Homerus. Można być wielkim mistrzem i poetą, a niezawsze miéć natchnienie i zbłądzić samą gwałtownością uczucia.
— Uczucia nie rozumują — przerwał Żardyński. — Możesz miéć słuszność i tę ci za sto lat przyznają; ale za życia, jak świętokradca, zostaniesz potępionym.
— Muliniec mi już coś podobnego mówił i groził za moję zuchwałość — odparł Bernard — ale ja mam lepsze wyobrażenie o ogóle naszym, który potrafi rozróżnić sąd trzeźwy od złośliwéj napaści...
Żardyński coś mruczał.
— Książka jest bardzo dobra — rzekł — lecz czy przychodzi w porę — nie wiem...
— Jutro zestarzeje się i na nic się nie zda — dodał Bojarski — a przyznam się profesorowi, że z obawy wilka w las nie iść, z obawy narażenia się prawdą nie głosić jéj — nazwałbym nikczemnością. Zawsze ktoś dla idei musi paść ofiarą — dokończył Bojarski. — Dlaczego jabym miał oszczędzać siebie?
— Wszystko to śliczne, heroiczne, i ja moję starą głowę skłaniam przed tobą — odezwał się Żardyński — ale dla świętego spokoju wolałbym, abyś guza nie szukał.
To naprzód wypowiedziawszy, Żardyński zwolna począł rozbierać pojedyncze rozdziały rękopisu i idee zasadnicze w nim zawarte. Podnosił wysoko przenikliwość i trafność poglądów, piękność nawet formy nieszukaną, która wszędzie, gdzie autor goręcéj czuł to co pisał, przychodziła mu sama z siebie.
— Ani Michał Grabowski, ani Tyszyński ani potrafią lepiéj — zakończył — ani nawet Mochnacki. Przygotuj się tylko, jeśli ogłosisz swe rozprawy, bronić ich i wiele czasu zmarnować na opędzanie się napaściom.
Bojarski wysłuchał sądu cierpliwie, podziękował za niego staremu i obiecał zastanowić się jeszcze, czy książkę w świat ma puścić.
Profesor, tak samo jak Muliniec, wrazie gdyby wyjść miała, radził wydać bezimiennie, albo pod pseudonymem.
— Kochany ojcze — rozśmiał się, słysząc to, Bojarski — anonym nigdy nie zasłania pisarza, a świadczy o jego tchórzostwie. Pseudonym również jest według mnie uwłaczającym dla człowieka, co się pod nim kryje. Jest-to zawsze obawa, nieprzyznanie się do własnego dziécięcia. W bardzo niewielu wypadkach można go usprawiedliwić.
Na tém się skończyło, Żardyński zresztą nadzwyczaj gorąco się wyraził o zaletach dzieła i przyznał się Bojarskiemu wkońcu, że jakkolwiek wysokie miał wyobrażenie o jego zdolnościach, owoc ich przechodził jego nadzieje.
Muliniec i Żardyński obaj nie sądzili się obowiązanymi do zachowania tajemnicy o rękopiśmie. Profesor wspomniał o nim kilku znajomym literatom, Cezar pochwytał myśli śmielsze, które, jako wyjęte z niedrukowanego dzieła Bojarskiego, rozgłaszał i poddawał dyskusyi. W kółkach, które obchodziło piśmiennictwo, rozeszła się wieść o tém.
Bojarski, choć nierad był przedwczesnemu rozgłosowi, gdy go poczęto rozpytywać ciekawie, wedle swojego obyczaju kłamstwem i zaparciem ratować się nie myślał.
Jedyny ówczesny śmielszy nieco przedsiębiorca, który coś niby płacił za rękopisma, starał się o nie i bardzo dobrze na tém wychodził, choć stękał i skarżył się, był właśnie w Warszawie.
On piérwszy uwierzył w to, że polska książka rozkupioną być może i że kraj ma tylu czytelników, by wydawnictwo niekosztowne zysk przynosiło. Po tych czasach, w których za drukowanie rękopisów autor płacić musiał, zmiana korzystna choć jakiéj takiéj płacy za pracę, łatwości ogłoszenia jéj, wydawała się niezmiernym postępem... Pan Teofil więc, choć skąpy, choć ostrożny, ze swemi wydawnictwami niepoprawnemi, na bibule, był owego czasu niemałą figurą.
W filialnéj jego księgarni warszawskiéj, rozprawiano o rękopiśmie Bojarskiego, a nakładca słuchał jedném uchem.
Nagle począł rozpytywać o niego i jednemu ze swoich szepnął, że radby się z nim poznać.
Ułatwiono zbliżenie się tak zręcznie, jakby ono wcale przygotowaném nie było, ale przypadkowém. Znajomy z Bojarskim literat coś mu powiedział o nowości, któréj jedyny egzemplarz był w magazynie pana Teofila.
Bernard ciekawy był ją przeczytać; obiecano mu to wyjednać, ale trzeba się było panu Teofilowi przedstawić.
Są w różnych zawodach ludzie istotnie fenomenalni, obdarzeni instynktem, umiejący nadawać ruch tym sferom, którym wykształceniem są obcy — rzeczom, których wartości ocenić nie potrafią. Znają oni jakieś niedostrzeżone dla innych znamiona, po których mogą wywróżyć przedsiębiorstwu powodzenie... Takim fenomenem był pan Teofil, jako wydawca. Książki, któréj nakładu miał się podjąć, nie czytał nigdy: patrzył na człowieka, na stosunki, na treść, na przygodną chwilę — i rzadko się zawiódł na tém, co miało być przyjętém dobrze, a przynajmniéj czytaném chciwie.
Przyjął on Bojarskiego bardzo grzecznie. Niby wypadkiem rozmowa skierowaną została na literaturę, na wydawnictwa.
Pan Teofil skarżyć się począł na oziębłość publiki, na straty jakie porobił na najlepszych książkach i najzdolniejszych pisarzach. W ten sposób zagajał on zawsze przy nowych znajomościach rozmowę na wszelki wypadek.
Bojarski słuchał ciekawie.
Znajomość została zawiązaną. Pan Teofil prosił o małą przysługę, poddał sądowi młodego literata jakiś rękopism, który mu przyniesiono. Wywdzieczał się, pożyczając mu nowości. Nareszcie jednego dnia spytał znienacka:
— A pan tam nie ma czego w tece?
Nie zaprzeczał Bojarski, że cośby się może znalazło, ale nie chciał śpieszyć z ogłoszeniem. Bardzo umiejętnie i zręcznie księgarz potrafił zyskać jego zaufanie i skłonić go do drukowania rozpraw.
Co do honoraryów, było to rzeczą powszechnie wiadomą, iż polscy pisarze do znacznych, istotnéj wartości pracy odpowiadających, prawa sobie rościć nie mogli. Książka się rozchodziła w małéj ilości egzemplarzy, była więc ofiarą, składaną na ołtarzu oświaty i postępu.
Bernard téż wcale na zyski wielkie nie liczył; kilkadziesiąt rubli książkami zdawało mu się znakomitą nagrodą. Rękopis rozpraw dostał się do rąk pana Teofila.
Rozprawy, na których stało nazwisko autora, miały wyjść w Wilnie, a na kontrakty kijowskie mogły być gotowe.
Powierzywszy pierworodnego swojego panu Teofilowi, Bernard w gorączce i niepokoju, który dla niego był nowym, oczekiwał ukazania się na świat dziécięcia...
Przewidywał, że wiele z jego powodu cierpiéć może, ale, po ludzku — nie przewidział tego, co go najboleśniéj dotknąć miało.
Oszczędny pan Teofil żałował na korektorów i niezliczone omyłki wkradły się w tekst, często tam, gdzie wyraz zmieniony najdziwaczniéj przekręcał znaczenie myśli.
Gdy Bojarski, otrzymawszy piérwszy egzemplarz, siadł rozcinać go i czytać, trafił na próżnie, na omyłki poczwarne i rozpacz go ogarnęła. W piérwszéj chwili chciał ostatnim groszem wykupić obrzydliwe wydanie i spalić je. Rozchorował się. List do pana Teofila, błagania, wymówki, ledwie zdołały na nim wymódz dwie stronice sprostowań błędów druku. Ale któż sobie zadaje pracę poprawiania książki, nim ją czytać zacznie?
Całą tę rozkosz oglądania własnego dzieła w szacie, zapewniającéj mu ludzką tak zwaną nieśmiertelność, zepsuły te monstrualne eliminacye i błędy. Bojarski zżółkł, zbiédniał, uczuł się upokorzonym i przybitym.
Książka tymczasem poczęła krążyć z rąk do rąk i — jak przewidywano, zrobiła wrażenie wielkie.
Nie dopatrzono się luk w tekście, nie zważano na druk niedbały; pochwycono naprzód w rozprawach to, co w nich było najzuchwalszém, najśmielszém, najmniéj spodziéwaném, a najłatwiéj podległém krytyce.
Chwalono ogólnie, przyznawano talent, ale zarzucano autorowi zarozumiałość, targanie się na świętości, przypisywano mu cel tajemny, mogący cień rzucić na człowieka. W pismach, które się niekiedy zajmowały literaturą i sprawozdaniami, piérwsze wzmianki o rozprawach były suche, zimne i jakby zastrzegające sobie sąd w przyszłości, którego wygłosić otwarcie nie mogły. Miało to znaczenie dwoiste.
Trochę późniéj, nie mówiąc o rozprawach, zjawiać się zaczęły urywane z nich twierdzenia, poddane najsurowszéj krytyce. Dla Bernarda jawném było, że one się do niego stosowały, lecz nie miał powodu polemizowania z niemi.
Wogóle zresztą powiedział sobie, że w początkach polemiki unikać powinien i pozostawić ją innym. Zdawało mu się, że znajdują się ludzie podzielający jego przekonania, którzy wystąpią w obronie. Ale liczba napadających była wielka, a obrońcy milczeli; ci zaś, co występowali na pozór pobłażliwiéj, umieli w ten sposób wskazać nowe tylko strony, przeciw którym polemika skierować się miała.
Bojarski cierpiał, bo nie był jeszcze do takiéj walki zahartowanym; kosztowało go milczenie. Raz wszedłszy w szranki, nie mógłby się już był cofnąć. Wszystkie skutki wystąpienia, przepowiadane mu przez Mulińca i Żardyńskiego, sprawdzały się. Bernard czuł zmianę w swém położeniu i stosunkach: obawiano go się, posądzano, usuwano potrosze i, jak każdy wybitniejszy nieco człowiek, narażonym był na najrozmaitsze tłumaczenia swego charakteru, słów i czynności.
Najmocniéj mu się to i najprzykrzéj uczuć dało, gdy raz, po dłuższéj niebytności u hrab. Zygmuntowstwa, poszedł ich odwiédzić. Hrabina, która zawsze dla niego była uprzejmą i otwartą, przyjęła go chłodno jakoś, milcząco, nieufnie.
Mógł się domyślać, że krytyka poetów, którzy mieli w narodzie wziętość największą i zyskali cześć jego, kazała się domniemywać w Bernardzie nietylko sędziego dzieł pod względem sztuki, ale przeciwnika w przekonaniach, za kres jéj wychodzących. Sądzono, że Bojarski samo czyste źródło natchnienia pragnął zamącić.
Hrabina nie wspomniała gościowi o jego rozprawach, lecz on sam domyślać się mógł, że one tylko jedne usposobienie jéj dla niego zmienić zdołały.
Niezagadnięty, nie mógł się tłumaczyć. Rozmowa szła bardzo leniwo między nim a hrabiną, gdy sam gospodarz się ukazał i szorstko powitawszy Bernarda, niedługo czekając, otwarcie go o książkę zagadnął.
— Cóżeś to chciał? — zapytał go. — Szukać plam na słońcu, gdy my tego słońca tak skąpo mamy? ostudzić cześć dla geniuszu, gdy ona podnosi nas i uszlachetnia? Przyznam się wam, panie Bernardzie, tego po was anim się spodziewał, ani mogę zrozumiéć celu waszego dzieła. Chciałeś chyba, przeciwko prądowi idąc, zyskać Herostratowską sławę?
Bojarski stał długo milczący.
— Wytłumaczyć mi się i uniewinnić trudno — odparł. — To pewna, iż celów, jakie mi przypisują, nie miałem, a skutków wystąpienia, choć mi je przepowiadano, nie przewidywałem. Zdawało mi się, że sumienna krytyka wszędzie i zawsze jest dopuszczalną i że ludzie nie zechcą w niéj widzieć nic więcéj nad to, co ona wypowiedziała. Przekonywam się teraz, iż omyliłem się i pokutuję za naiwność moję. Jeżeli co mi jest przykrém, to posądzenie mnie o cel skryty i chęć odjęcia geniuszowi czci, jaka mu się słusznie należy. Lecz geniusz jest że nieomylnym i może-li zawsze być sobą?
Hrabina, zajęta boleściwym tonem, z jakim to Bernard wypowiedział, zbliżyła się ku niemu.
— Jakżeś pan nie przewidział tego — rzekła — że są prawdy, które, wypowiedziane nie w porę, mogą być użyte za narzędzie przeciwko nam i że często milczenie bywa nakazaném?
— Tak, tego nie przewidziałem — wzdychając, odparł Bojarski — i za to pokutuję. Najboleśniejszém jest dla mnie, iż wytłumaczyć się nie będzie mi wolno, bo to, cobym na obronę swoję mógł powiedziéć, nie da się głośno i otwarcie wyrzec. Muszę milczeć i chodzić, okryty więcéj niż posądzeniem, bo potwarzą. Cała moja pociecha w tém, iż ci, co mnie lepiéj znają, nie uwierzą, abym wistocie był winnym świętokradztwa.
Przed hrabiną i jéj mężem, pod wrażeniem boleści, Bojarski mógł się otwarcie wyspowiadać. Hr. Marya uwierzyła mu, hr. Zygmunt nie mógł darować omyłki.
— Są rzeczy, których u nas człowiekowi nie przebaczają — rzekł wkońcu. — Do nich należy odstępstwo od ołtarzy, apostazya od czci tego, co się zachowuje w narodowym przybytku. Pod czysto artystycznym względem poddałeś krytyce dzieła ludzi, którzy, jako artyści, wyłącznie sądzonymi być nie mogą i sąd ten częściowy jest zawsze niesprawiedliwym. Trudno będzie poprawić błąd popełniony, bo w nim nieprzyjaciele nasi szukać będą własnych korzyści i zużytkują głos ten za sobą, przeciwko nam.
— Wszystko to dziś przyznaję — odparł Bojarski — niemniéj jednak czuję się niewinnym, choć może niezręcznym, bo prawda, zdaniem mojém, miła czy nie, korzystna czy szkodliwa, jako prawda jest rzeczą świętą i zawsze a wszędzie głosić się ją godzi. Zamilczeniem jéj świadczy się o słabości swojéj, odracza tylko to, co prędzéj lub późniéj musi być wypowiedzianém.
— Przypomnij pan sobie Fontenella — przerwała hrabina — który powiadał, że gdyby miał garść prawd pełną, nigdyby jéj nie otworzył i w świat ich nie puścił.
— Tak, pani — rzekł Bernard — pamiętam ten frazes Fontenella, ale jako Francuz, gotów był on zawsze samę prawdę dla dowcipnego ucinku poświęcić.
— Mój kochany panie Bojarski — dodał hrabia Zygmunt — piękną jest w tobie ta cześć prawdy i gotowość do męczeństwa dla niéj; lecz gotujesz sobie tym sposobem życie ciężkie, nieznośne. Wierz mi, że lepiéj ci wychodzą, co powtarzają: ergo decipiatur. Nie pochwalam téj zasady, ale z nią jest wygodniéj.
— Panie hrabio — odezwał się Bojarski — zdaje mi się, żeśmy życia nie wzięli dla szukania w niém wygód, ale mamy obowiązki i wyznaczoną cząstkę pracy, którą, bądźcobądź, spełnić powinniśmy. Samo poczucie się do tego wskazuje mi moje przeznaczenie...
Hrabina patrzyła na mówiącego z zajęciem i sympatyą. Rozpromieniony tém uczuciem swojego posłannictwa, Bernard piękniejszym, jakby natchnionym się wydawał; postać jego skromna ale wyrażająca siłę, obudzała poszanowanie.
— Wysoki i piękny cel założyłeś pan życiu swojemu — dodała gospodyni — żal mi tylko, że i sam i matka jego będziecie nieuchronnie ofiarami téj idei.
Na wspomnienie matki, Bernard pobladł.
— Masz dla staruszki obowiązki — dodała hrabina. — Jeśli nie oszczędzasz siebie, powinieneś ją oszczędzać.
— Lecz — przerwał Bojarski — nie sądzę abym tak zgrzészył wiele, by mnie już na osobie méj matki karać miano.
— Daj Boże, aby tak było — rzekł hrabia — no, i w każdym razie znajdziesz obrońców w tych, co cię lepiéj znają. Ale, wierz mi, niepodobieństwem jest oddzielić pisarza od człowieka.
Po tém piérwszem rozjaśnieniu sprawy, hrabiostwo oboje wrócili do dawnego sposobu obchodzenia się z Bernardem i on trochę się rozchmurzył. W rozmowie hr. Marya wspomniała o Mulińcu.
— Hr. Anna, kuzynka moja — rzekła — jest niewymownie z niego kontenta. Ja, com go parę razy spotkała u niéj, nie mogę mu odmówić wielkich towarzyskich przymiotów. Jest miły w obejściu się, pełen przebiegłości, umié się zastosować do ludzi i znaléźć właściwie; ale zawsze wolałabym pańską czasem szorstkość prawdomówną, niż jego sofisteryą. Szczególna rzecz: hrabina, wychowaniec, Francuz — wszyscy zarówno są z niego uszczęśliwieni.
— Jest to zdolny bardzo człowiek, a w gruncie téż bardzo zacny — dokończył Bernard.
Uśmiéchnęła się gospodyni.
— Masz go pan za przyjaciela swego? — spytała.
— Jest nim, jak sądzę — odparł zdumiony zapytaniem Bernard.
— Co nie przeszkadza, że chórem za innymi przeciwko jego książce otwarcie się oświadcza i napada na nią.
Bojarski słuchał, milcząc.
— On piérwszy mi przepowiadał jéj skutek — rzekł — i nie mam mu za złe, że mimo przyjaźni dla mnie to głosi, co sądzi być i co dla niego jest prawdą.
— Powinienby jednak stawać w obronie — szepnęła hrabina.
— Zdaje mi się — przerwał Bojarski — że ja sam chyba, rozjaśniając myśl moję, o ile się to da uczynić, będę mógł rozproszyć skutki piérwszego wrażenia; ale to mnie wciąga w polemikę, która jest wielką stratą czasu i siły. Cóż robić? kto rozpoczął niebacznie, kończyć téż musi.
Rozstanie się z hrabiostwem tego wieczora już było tak serdeczne prawie, jak dawniéj. Oboje oni zrozumieli i uniewinnili Bernarda.
On wyszedł pocieszony od nich; ale teraz każdy dzień niemal przynosił mu jakąś troskę i dowód ludzkiéj złośliwości.
Zazdroszczono mu lekcyj licznych, o które się dotąd dobijano; nieprzyjaciele skorzystali z rzuconego cienia na człowieka, aby niepopularnością jego właścicieli i właścicielki pensyj nastraszyć.
Zwolna zaczęto się usuwać od Bojarskiego, który dla siebie małąby do tego przywiązywał wagę, ale dla matki lękał się, aby zmniejszony dochód, zmuszający do oszczędności, nie przeraził jéj i nie wzbudził obawy na przyszłość.
Krył się więc przed nią z temi niepowodzeniami, nie zmieniając trybu i skali życia, w nadziei, że się to da naprawić i trwać nie będzie.
Kółko przyjaciół najbliższych stało dotąd przy nim wiernie, chociaż i wśród nich pewna zmiana tonu czuć się dawała.
Wszystko to Bernard stoicko i milcząco przyjmował.
Ci co mu piérwsi prorokowali skutki wydania rozpraw, Muliniec i Żardyński, nie opuszczali go. Rzadziéj zaczął tylko przychodzić profesor Larski, a Grochowski zdawał się poto tylko tu zjawiać, aby robić psychologiczne studya nad obżałowanym. Skórka wręcz i grubijańsko zarzucał Bojarskiemu zdradę. Według niego, poetów i wieszczów, do których on i siebie zaliczał, nikt sądzić nie miał prawa. Obwiniał Bojarskiego o świętokradzkie targnięcie się na przybytek.
Wierną pozostała Henryka Żabska, umysłem wyższa nad wielu mężczyzn i równa prawdy bezwzględnéj czcicielka, jak Bojarski.
— Nie troszcz się pan o te hałasy — mówiła mu — a nadewszystko nie daj sobie narzucić milczenia, ani się onieśmielić. Należy walczyć i na nic nie zważać. Poważniejsze umysły stać będą po waszéj stronie.
Długo ważąc i rozmyślając co miał począć, Bojarski wkońcu na te zarzuty przeciwko sobie, w znaczniejszéj części nie drukowane, ale latające w powietrzu — zdecydował się odpowiedziéć nową seryą rozpraw. — Siadł do pisania.
Matka, która go dobrze znała, po wypalonych rumieńcach, po długich czuwaniach, po rozgorączkowaniu poznała, że pisał coś nowego, co go niezmiernie zaprzątało.
Nie śmiąc odwodzić go od pracy, czuwała tylko, aby powszedniego życia warunki czyniły ją jaknajmniéj ciężką i wyczerpującą. Stawiała mu niby przypadkowo pozostałe jedzenie i machinkę do kawy. Zrana, gdy zasypiał, chodziła na palcach.
Bojarski, wczasie takiego duchowego tworzenia, nie miał zwyczaju myślami dzielić się z nikim. Utrzymywał że należało bronić się od wszelkiego wpływu obcego i być jaknajbardziéj samym sobą. Muliniec, znający i przenikający ludzi, odgadywał co się w nim i z nim działo. Nie pytał i nie badał przyjaciela, ale przypatrywał mu się ciekawie.
Był pewnym, że po ukończeniu téj nowéj pracy, Bojarski, jak piérwszą, odda mu ją pod sąd i radzić się go będzie. Omylił się w tém jednak: Bernard zrażonym był nieco. Jednemu staremu Żardyńskiemu chciał się zwierzyć i jego wrażeniem skontrolować swoje własne.
Czas jakiś upłynął i mimo, a raczéj właśnie dla wrzawy jaką wzbudziły rozprawy, piérwsze ich wydanie bardzo szybko się rozeszło.
List grzeczny pana Teofila oznajmił, że „chociaż znaczna liczba nierozprzedanych egzemplarzy była na składzie, uwzględniając to, że wistocie wydanie bardzo błędne było (nie z jego winy), gotów zrobić nowe, a nawet skromnie wynagrodzić za nie, gdyby autor parę rozpraw dodał nowych” i t. p.
W samę porę przychodziło to dla Bernarda, mógł bowiem i piérwsze poprawić i dorzucić do nich nowe, po których sobie obiecywał wiele.
Z autorstwem dzieje się, jak z nałogiem do picia. Dosyć jest począć od jednego kieliszka, aby on się stał niezbędnym, a po nim coraz ich więcéj. Dzielenie się to myślą z ogółem czytelników przeradza się w potrzebę, w konieczność.
Bojarski, raz skosztowawszy zakazanego owocu, pragnął i łaknął. Cynik Piotruś wybadywał go zręcznie i śmiał się.
— Czego ty się kwasisz i zrzymasz? — mówił czasami. — Głupi ładzie chyba mogą ci wmawiać, że tém piérwszem wystąpieniem popsułeś sobie sprawę. Gdybyś umiał rachować i był filutem, ty prostoduchu, lepiéjbyś nie mógł rozpocząć. W pisaniu nie o to idzie, czy się głupstwo napisze, czy rzecz rozumną i doskonałą, ale o to, aby narobić hałasu i oczy zwrócić na siebie. Tego dopiąłeś! Vivat! Myślisz że to mała rzecz zmusić tych próżniaków ludzi, aby się czém zajęli, co im ani chleba, ani wody nie daje? To największa sztuka, a ty dokonałeś jéj, sam nie wiedząc jak. Wal-że teraz żelazo, póki gorące, bo zastygnie...
Na to mało zważał Bojarski i Piotrusia zdanie miał za wybryk humorystyczny.
Nowe rozprawy dostały się do przeczytania, sub rosa, profesorowi Żardyńskiemu, który zapowiedział, że je uważniéj jeszcze i dłużéj będzie studyował, niż piérwsze.
Z księgarzem nie było jeszcze umowy, tylko wstępne listy zamieniono. Bernard ani obiecywał, ani odrzucał propozycyi.
Jednego wieczora, gdy zmęczony po pracy w mieście i bieganiu za lekcyami, Bojarski powrócił do domu, matka czekała na niego przy ostygłym podwieczorku, poruszona jakaś i smutna. Wciągu dnia była u niéj profesorowa Żardyńska, która zwykle dla zabawienia przyjaciółki z miasta jéj różne przynosiła historyjki.
— Proszę cię, Bernardku — po wstępnych kilku słowach przemówiła profesorowa — słyszałeś co o téj biednéj Klarci? nic nie wiész?
— O Saskiéj? — przerwał zdumiony Bernard. — Słyszałem i widziałem tylko to co wszyscy, a bardzo dawno straciłem ją z oczu. Można było przewidziéć, że ją spotka to, co wszystkie słabe istoty, narażające się na niebezpieczeństwo. Wiem że została przyjaciółką jednego dyplomaty i zbytkiem a elegancyą gasiła swe współzawodniczki.
— Zatém nic nie wiész, mój drogi? — westchnęła staruszka — to tylko piérwsza część téj smutnéj historyi dziéwczęcia.
— Cóż się z nią stało? — podchwycił Bernard.
— Żardyńska mi powiadała, że biédna w balecie na scenie przed kilku miesiącami zwichnęła czy złamała nogę — dokończyła Bojarska. — Z początku zdawało się, że to za sobą żadnych nie pociągnie skutków, obiecywano wyzdrowienie. Tymczasem noga długo się nie dała wygoić, a teraz podobno uczyniła ją zupełnie niezdolną do pokazywania się na scenie. Biédna grzésznica wczasie długiéj słabości zmizerniała, zbrzydła, zamęczyła się, niecierpliwiąc. Dyplomata podobno wyjechał za granicę i czy powróci, niewiadomo, a w każdym razie zerwał stosunki i z pomocą jéj nie przychodzi. Nie umiejąc oszczędzać, Klarcia miała już stracić prawie wszystko, posprzedawać co tylko było kosztowniejszego i rozpacza, nie wiedząc co począć z sobą. Co za los nieszczęśliwy!...
Bojarskiemu ścisnęło się naprzód, potém gwałtownie uderzyło serce. W duszy powiedział sobie, że teraz właśnie czas biédną obłąkaną sprowadzić na drogę prawą. Nie byłoż to obowiązkiem przyjaciela?

KONIEC TOMU PIÉRWSZEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.