Od szczytu do otchłani/Część druga/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od szczytu do otchłani |
Podtytuł | Wspomnienia i szkice z 40 ilustracjami |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Moja cela nie była zbyt obszerna. Miała cztery kroki wzdłuż i trzy wszerz. Sklepienie było ciężkie i okrągłe, a tak niskie, że prawie mogłem dotknąć go ręką. Lecz, gdy spróbowałem to uczynić, żołnierz ochrypłym głosem mruknął:
— Nie wolno, bo będę strzelał!
Dałem spokój sklepieniu i podszedłem do okna. Miało nie więcej nad jedną stopę kwadratową, a było zaopatrzone w grube kraty żelazne. Nazewnątrz okienko przykryto deskami w ten sposób, że widziałem tylko skrawek czarnego nieba nocnego i kilka połyskujących gwiazd. Świeciły obojętnie i spokojnie, zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy przyglądałem się im, będąc na polowaniu w wąwozach Sichota-Alina, lub płynąc po łagodnych falach morza Japońskiego, a nawet wtedy, gdy przebiegałem zatłoczone, pełne zgiełku i śmiechu, bulwary Paryża. Jeszcze raz zaimponował mi spokój i majestatyczna obojętność natury.
— Nie wolno, bo będę strzelał! — rozległ się ponownie głos żołnierza i oderwał mnie od moich myśli.
— Czego nie wolno? — spytałem. — Myśleć?
— Nie wolno zbliżać się do okna, bo będę strzelał! — powtórzył żołnierz.
Przekonałem się, że tu będę, widocznie, dość skrępowany.
Siadłem na wąskiem, żelaznem łóżku i zacząłem oglądać ściany, oświetlone kopcącą lampką naftową, palącą się w latarni, wiszącej pod sufitem. Ściany były tynkowane, lecz przeraźliwie brudne, odrapane, pokryte jakiemiś plamami i napisami. W kącie, tuż nad łóżkiem występowała olbrzymia plama wilgoci. Gdym dotknął jej ręką, okazało się, że była to zmarznięta woda. Widocznie woda przeciekała przez otwór w zepsutym dachu, a ostre mrozy zimowe zamieniały ją w lód.
— Nie wolno dotykać ściany! — zawarczał żołnierz.
— Bo będziecie strzelać? — zapytałem.
— No tak — odmruknął. — Podług przepisu...
— Rozumny przepis — zauważyłem, lecz żołnierz nic nie odpowiedział i stał po dawnemu, wlepiwszy we mnie trwożne, służalcze oczy.
Siedziałem wciąż w futrze i czapce. Rozebrałem się, lecz nieznośne zimno odrazu ogarnęło mnie, zakradło się do wszystkich zakątków ciała i zmusiło mię drżeć i zżymać się. Szybko ubrałem się na nowo i położyłem się na łóżku. Skrzypnęło i ugięło się, podstawiając mi pod bok złamany pręt żelazny. Od twardej poduszki wionęło na mnie wilgocią i jakimś kwasem. Szary koc żołnierski pachniał wstrętnie i był prawie zupełnie mokry.
Leżałem z otwartemi oczami, o niczem nie myśląc, a czując na sobie uporczywy wzrok żołnierza.
Wkrótce zdałem sobie sprawę z tego, że o niczem nie myślę, i szukałem objaśnienia tego stanu umysłu. Znalazłem odpowiedź. Instynktownie cały mój organizm czuł niepewność każdej nadchodzącej, nowej chwili. Wrzucono mnie do wojskowego, najsurowszego więzienia, do najwstrętniejszej dziury, jaką była ta cela ze zmarzniętą, przemokłą ścianą i zasłoniętem deskami, zakratowanem okienkiem; wiedziałem, że lada chwila mogli przyjść po mnie, wyprowadzić na podwórze, postawić pod murem i wpakować we mnie kilka kul niklowych. Wiedziałem, że generał N. J. Iwanow nie czułby pod tym względem żadnych skrupułów. Więc naco się zdadzą wszystkie moje myśli?
Znowu przestałem myśleć i leżałem, patrząc w brudne, okrągłe sklepienie mojej celi i czując, jak zimne wężyki biegną mi po nogach i grzbiecie.
Lecz z tego niebardzo błogiego stanu wyprowadzili mnie nowi wrogowie. Były to pluskwy, które napadły na mnie z taką zaciekłością, jakgdyby należały do czarnej sotni „Związku narodu rosyjskiego“, lub były specjalnie wysłane przeciwko mnie przez generała Iwanowa.
Broniłem się, jak mogłem, i wciąż dziwiłem się, że żołnierz nie uprzedza mnie, iż tego też „nie wolno“. Śledził mnie, lecz milczał.
Widziałem, jak po ścianie kierowały się w moją stronę szeregi dużych i małych pluskiew. Ich strategja przypominała mi strategję floty bojowej. Duże okazy sunęły poważnie i groźnie, podobne do drednotów, idących w „keel-water“ linji, a po obu stronach tych „pancerników“ biegły, do torpedowców podobne, drobne pluskwy. Najnowsze metody wojny współczesnej zastosowały te wstrętne pasorzyty w walce ze mną. Coraz częściej czułem obrzydliwy zapach pluskiew i pojąłem wtedy, że bombardują mnie „gazami trującemi“. Widziałem „lotników“ nawet. Były to pluskwy, które wpełzały na sufit i stamtąd spadały wprost na moje łóżko.
— Słuchajcie! — zawołałem, patrząc na żołnierza. — Tu za dużo mieszkańców i dla mnie wcale niema miejsca.
— Nie wolno rozmawiać, bo... — zaczął i urwał żołnierz.
— Bo będziecie strzelali? — dokończyłem za niego. — To dobrze, ale wystrzelajcie wpierw, proszę was, wszystkie pluskwy.
Żołnierz się odwrócił i długo, cicho śmiał się. Gdy ujrzałem go znowu w okienku drzwi, miał twarz łagodniejszą i rozbawioną.
Tymczasem brzask zaczął przedzierać się do celi. Kopcąc straszliwie, zgasła i długo dymiła lampka w latarce. Znikły pluskwy — bandyci nocni. Zmienił się żołnierz na warcie. Rozległ się sygnał trąbki wojskowej. Usłyszałem tupot ciężkich butów żołnierskich na kamiennej podłodze korytarza, krzyki, śmiech, krótkie słowa komendy, brzęk kociołków.
Po pewnym czasie z odgłosu kroków odgadłem, że żołnierze z manierkami herbaty powracali do izby, gdzie się znajdowała warta, znowu usłyszałem daleką komendę, a w chwilę później doszły mnie słowa, śpiewanej przez żołnierzy, modlitwy porannej:
— Ratuj, Panie, ludzi Twoich...
Dziwnie brzmiały te słowa tu, gdzie, istotnie, nikt oprócz Wszechmocnego nie mógłby wyratować więźnia, zamkniętego w tym wstrętnym lochu.
Chciało mi się jeść i pić, lecz prosić nie mogłem.
Najpierw duma mi na to nie pozwalała, a powtóre zbrzydły mi wkółko powtarzane słowa:
„Nie wolno, bo będą strzelał“.
Wstałem i zacząłem chodzić, robiąc cztery kroki w jedną stronę i cztery zpowrotem. Przypomniałem sobie pewnego niedźwiedzia w petersburskim ogrodzie zoologicznym. Chodził tak samo z kąta w kąt klatki, beznadziejnie smutny, co chwila opuszczając — niby w bezbrzeżnej rozpaczy — łeb i połyskując małemi, krwią nabiegłemi oczkami.
— Ja pewno też mam przekrwione oczy, gdyż nie spałem przez całą noc? — mignęła mi nagle myśl, i mimowolnie uśmiechnąłem się.
Spojrzałem na żołnierza. Był to młody, chudy blondyn. Byłem bardzo zdziwiony, gdy ujrzałem na jego twarzy uśmiech i życzliwość.
Chodziłem tak dość długo, aż mi się w głowie zakręciło, wtedy zatrzymałem się przed brudną ścianą i zacząłem odczytywać napisy. Większość zrobiona była niewprawną i nienawykłą do pisania ręką. Były tam ordynarne wymyślania, przekleństwa, miłosne wierszyki, ale jeden napis, uczyniony czemś ostrem na tynku, zatrzymał moją uwagę i obudził niejasne, lecz ciężkie myśli.
Jakiś nieznany i z pewnością już nieżyjący więzień wydrapał na ścianie straszliwe w swem znaczeniu słowa:
„Za godzinę rozstrzelają mnie... Ja zniknę, a mój napis zostanie! Co w takim razie jest warte życie ludzkie?“...
Ogarnął mnie wicher myśli i przeróżnych uczuć.
Pamiętam, że te swoje przeżycia opisałem w kilka lat później w miesięczniku rosyjskim „Życie i Sąd“, w noweli pod tytułem „Silniejsze od śmierci“, a sens tej noweli był taki, że jeśliby prawodawców i sędziów pozostawić na kilka dni w warunkach skazanego, w celi z podobnym napisem, nie byłoby nigdy wyroków śmierci w społeczeństwie XX wieku. Byłem przekonany wtedy, że gdyby zbrodniarz, który podług prawa zasługuje na karę śmierci, mógł przeczytać ten prosty, a lękiem mistycznym przejmujący napis, — gorzko zapłakałby nad swojemi czynami i przekląłby na zawsze zbrodnie swoje, oczyszczając duszę i serce, nieznane zimnemu kodeksowi karnemu i sędziom, rozumującym logicznie i lojalnie, lecz na zimno i obojętnie.
Napis pozostał, a ten, który go tu zostawił, leży gdzieś na skraju cmentarza wojskowego w mogile bez krzyża, i nikt nie uroni łzy, nikt nie westchnie nad nią. A przecież, na Boga! oprócz napisu po nim, pozostali żywi ludzie, którzy po śmierci nieznanego autora ponurego frazesu, wydrapanego na brudnej ścianie więzienia, noszą w swoich sercach rany, a w duszy nie gasnące, nie zacierające się wspomnienia o nim, bo z pewnością był dla kogoś dobry, ukochany, drogi...
Ledwie się wstrzymałem wtedy, w celi Nr. 5 więzienia wojskowego, od pozostawienia swego napisu obok słów mego poprzednika, w obawie, że znowu usłyszę sakramentalne, hańbiące mnie i tego, co mówi: „Nie wolno, bo będę strzelał“.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła ósma.
Upłynęła jeszcze godzina, gdy usłyszałem ruch na korytarzu i głosy kilku ludzi. W okienku znikła twarz wartownika. Zazgrzytał klucz w zamku i do celi weszli prokurator Miller i pułkownik żandarmów Fiedorenko.
— Pan został aresztowany z rozkazu dowódcy etapów armji mandżurskiej, generała Iwanowa, i oddany pod sąd — oznajmił tonem urzędowym prokurator.
— Kiedy będę stawiony przed sąd? — zapytałem.
— Nie wiem! Sąd może być zaoczny, obecność podsądnego w tym wypadku, na mocy specjalnego cyrkularza Głównego Sądu Wojennego, nie jest konieczna! — objaśnił pułkownik, przeglądając jakieś papiery.
Wiedziałem, co to ma znaczyć.
Cała Rosja jęczała pod krwawą ręką zaocznych sądów polowych, przezwanych „ekspres-sądami“, wydających wyłącznie wyroki śmierci na rewolucjonistów.
Uczułem, jak serce przestało mi bić w piersi, a na jego miejsce zjawił się kawał lodu. Zdusiłem jednak w sobie wzruszenie i, starając się mówić spokojnie, zapytałem:
— Czy mogę napisać listy do rodziny, panie prokuratorze?
— Jeszcze będzie na to czas! — odpowiedział rzucając porozumiewawcze spojrzenie na pułkownika.
Wyszli, i drzwi z hałasem zamknęły się za nimi. Znowu zgrzytnął klucz i w okienku zjawiła się pełna współczucia twarz żołnierza.
Po odejściu prokuratora przyniesiono mi do celi kubek herbaty i kawał razowego, żołnierskiego chleba. Było to pierwsze śniadanie. Na obiad dostałem manierkę kapuśniaku, talerz kaszy gryczanej i drugi kawałek chleba razowego.
Przed wieczorem, wywichnięta w bójce z chunchuzami na Udzimi, noga zaprotestowała przeciwko nieopalonej celi i przemarzniętej ścianie, powleczonej grubą warstwą lodu, i zaczęła straszliwie boleć. Nie mogłem chodzić wcale, położyłem się, a gdy mi przyniesiono na kolację talerz kaszy, herbatę i urzędową porcję chleba, nie byłem już w stanie podźwignąć nogi z posłania. Staw w biodrze opuchł i dolegał tak dotkliwie, że jęczałem i syczałem z bólu.
Na szczęście, zmieniający się przy drzwiach celi Nr. 5 żołnierze nie bronili mi tego niewinnego zajęcia, więc mogłem sobie na zmianę pojękiwać i syczeć.
W nocy znowu nie spałem, gdyż walczyłem z flotą i eskadrami powietrznemi czerwonych, żarłocznych pluskiew, a także z innymi napastnikami, jeszcze bardziej imponującymi, chociaż daleko mniej przykrymi.
Były to szczury. Duże, szaro-rude, o długich, nagich ogonach, wyłaziły z dziur i szpar w podłodze i całemi rodzinami urządzały harce w mojej celi, wskakując na łóżko i na taboret, gdzie leżały resztki chleba i kaszy. Rozgościły się tu, jak w pierwszorzędnej restauracji, i bardzo mało zwracały uwagi na moje protesty. Gdy sykałem na nie, odpowiadały cienkiem cykaniem i przyglądały mi się bacznie błyszczącemi, czarnemi oczkami.
Przeszedłem do ataku dopiero wtedy, gdy jakiś, widocznie najbardziej przedsiębiorczy, szczur przeskoczył z taboretu na posłanie i zaczął zbliżać się do mojej twarzy, hipnotyzując mnie wzrokiem. Poruszyłem się gwałtownie i krzyknąłem. Jak dojrzałe gruszki, pospadały z głuchym łoskotem szczury z mego koca i śmignęły w różne strony. Po chwili powróciły jednak i znowu miały zamiar dzielić się ze mną kocem, zjadać mój chleb i zawrzeć bliższą znajomość z moją twarzą. Rozpocząłem walkę artyleryjską. Porwałem but i cisnąłem go w większą kupę szczurów, za nim poleciał drugi taki sam pocisk i, widocznie, nie bez skutku, gdyż usłyszałem głośny pisk. Szczury wpadły do swoich skrytek i tylko zrzadka przemykał się po celi jakiś tajemniczy cień, sunący bez szmeru. Z pewnością były to patrole wywiadowcze.
Walka ze szczurami, do których wtedy czułem wstręt, trwała przez cały czas mego pobytu w celi Nr. 5.
Na drugi dzień przekonałem się, że nie jestem opuszczony.
Na warcie po obiedzie stanął przy moich drzwiach już znany mi sympatyczny żołnierz, blondyn. Długo stał, milcząc, lecz zauważyłem, że ostrożnie rozgląda się po korytarzu. Nagle syknął, patrząc na mnie, a jednocześnie wrzucił przez okienko skrawek papieru.
Ktoś „z wolności“, z poza murów więziennych, donosił o zachodzących wypadkach. Dowiedziałem się, że sąd zaoczny nad nami podobno się już odbył, i że skazano nas na śmierć przez rozstrzelanie. Jednak w sztabie generała Iwanowa zaszły pewne tarcia i duża grupa wpływowych oficerów nie zgadzała się z wyrokiem, żądając ponownego rozpatrzenia sprawy nie w „ekspres-sądzie“, lecz w zwykłym sądzie wojennym. Żądano też tego z różnych warstw społeczeństwa.
„Nie upadajcie na duchu, — pisał nieznany korespondent — do Petersburga wysłano depesze w waszej obronie. Tymczasem generał Iwanow przyłapał wszystkie, lecz potrafimy dopiąć celu“.
Był w tej obietnicy cień nadziei, chociaż słaby, bardzo słaby! Posiadający nieograniczone pełnomocnictwa, generał Iwanow mógł się wcale nie liczyć z protestami, lecz kazać pewnej nocy wyprowadzić nas z więzienia i rozstrzelać, tworząc w tak prosty sposób „fait accompli“, do którego często uciekały się carskie władze rosyjskie i uciekają się, nielepsze od nich, władze sowietów, współczesnych carów Rosji[1].
Do wyczerpującego mnie bólu nogi, do napastników nocnych, przyłączył się jeszcze jeden wróg, najstraszliwszy i niemiłosierny.
Była nim trwoga...
Głośniejsza rozmowa na korytarzu, szczęk karabina, wejście dozorcy, wnoszącego jedzenie — zmuszały mnie do wstawania i nadsłuchiwania z zapartym oddechem... Wtedy mimowoli obciągałem na sobie ubranie, jakgdybym musiał natychmiast iść, aby już nigdy ani tu, ani gdzie indziej nie powrócić więcej. Z godziny na godzinę, z minuty na minutę oczekiwałem śmierci.
Wiadomości z miasta nie miałem przez całe dwa dni.
Wreszcie dozorca przyniósł mi białą bułkę i kawał kiełbasy, mówiąc, że to przysłano mi z miasta. Dwa dni już nie jadłem, gdyż nie mogłem, żyjąc w trwodze i udręce. Nie jadłbym i tych przysłanych mi przysmaków, gdyby nie myśl, że w bułce lub kiełbasie znajdę coś ważniejszego niż pokarm. Udając, że chcę jeść, rozłamałem bułkę i istotnie znalazłem w niej malutki pasek bibuły, skręcony w rurkę.
Niepostrzeżenie rozwinąłem papierek i odczytałem:
„Telegramy do Petersburga poszły“.
Nic więcej...
Trwoga nie znikła, gdyż sytuacja moja nie zmieniła się bynajmniej.
Śmierć po dawnemu wisiała nad moją głową, a telegram, gdyby nawet doszedł do Petersburga i wywarł dobre wrażenie, mógł się spóźnić; generał Iwanow zaś, który wcale nie potrzebował zwlekać, mógł zarządzić wykonanie wyroku.
Minął jeszcze jeden dzień męki oczekiwania, a wieczorem tego dnia, po kolacji, gdy więzienie zaczynało ucichać, w korytarzu rozległy się głosy ludzi i bieganina. Po chwili drzwi się otworzyły i do celi wszedł generał Iwanow.
— Śmierć... — pomyślałem. — Koniec!
Za generałem wszedł kapitan, naczelnik więzienia.
— Cela Nr. 5, aresztant polityczny, skazany... — zaczął meldować stary kapitan.
— Nikt kapitana o to nie pyta! — mruknął generał i, nic nie mówiąc do mnie, zawrócił i wyszedł.
Słyszałem, jak otwierano sąsiednią celę, tylko nie mogłem dosłyszeć słów raportu kapitana.
— Na pewno dziś w nocy skończą ze mną — myślałem, zaciskając zimne jak lód ręce.
Wlokły się straszliwie długo godziny nocne. Cicho było w więzieniu. Bez hałasu zmieniały się warty wewnątrz budynku, a z podwórza dochodziły mnie okrzyki żołnierzy: „Czuwaj! Czuwaj!“
Nie zwracałem uwagi na nic, ani na pluskwy, ani na szczury, zresztą nie wiem na pewno, ale, zdaje się, że zrozumiały moją mękę i tej nocy nie zjawiły się wcale, miłosierne i litościwe. Nie czułem ani bólu w nodze, ani głodu i pragnienia.
Wpatrywałem się nieruchomym wzrokiem w drzwi, czekając, aż się otworzą i ktoś da mi znak, abym szedł. Wsłuchiwałem się z naprężeniem w każdy dźwięk, rozlegający się w więzieniu.
Minęła ta straszna noc, przeszedł jak koszmar jeszcze jeden cały dzień, aż wieczorem, gdy z jakiemś odrętwieniem oczekiwałem tortury nocnej, śród wsłuchiwania się, czy nie zbliża się do mnie śmierć, wszedł naczelnik więzienia i oznajmił, że, z rozkazu władz, mam być przeprowadzony do celi Nr. 11. Był to zły znak! Przed straceniem więźniów zwykle przeprowadzają do innej celi, skąd idą już na miejsce kaźni.
Przeprowadzka była krótka. Wziąłem palto, kapelusz i po chwili byłem już na nowem miejscu. Gdy drzwi celi otworzono, powitały mnie okrzyki radości. Ujrzałem Nowakowskiego, Lepeszyńskiego i jeszcze trzech towarzyszy z Komitetu Centralnego.
— Dobra nasza! — wołał wesoły zawsze Lepeszyński. — Witte[2] kazał skasować wyrok „ekspres-sądu“ i oddać naszą sprawę do okręgowego sądu wojennego. Tam już nas nie skażą na śmierć!
Po pięciu dniach ciągłego oczekiwania stracenia, była to istotnie wieść radosna i szczęśliwa nad wyraz!
Później niejednokrotnie myślałem, jak względne jest pojęcie o szczęściu.
Walczymy całe życie, wytężamy mózg i siły fizyczne poto, by zdobyć sobie dobrobyt i trwałe stanowisko w społeczeństwie. Jesteśmy stale niezadowoleni, dobijamy się coraz lepszych warunków życia. Nagle bieg spraw naszych przerywa jakaś katastrofa, życie człowieka zawisa na włosku, a wtedy błahe polepszenie warunków bytu wyrasta do rozmiarów szczęścia.
Tak było ze mną 4 lutego 1906 r., i pojąłem wtedy nierealność niektórych składników naszej ideologji, ideologji mieszczańskiej.