Od szczytu do otchłani/Część druga/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od szczytu do otchłani |
Podtytuł | Wspomnienia i szkice z 40 ilustracjami |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Tymczasem na horyzoncie zbierały się coraz czarniejsze chmury. Pod wpływem jątrzenia monarchistów, armja zaczęła się burzyć i żądać kary na kolejowców, „którzy chcą ją pozostawić na zawsze w Mandżurji“. Na czele tych, którzy żądali zemsty nad „Związkiem pracujących“, stanął, bardzo wpływowy w Petersburgu i na dworze cara, generał Batjanow. Wystąpił on przed wodzem naczelnym z projektem wyprawy karnej przeciwko Charbinowi i, po bardzo ostrej, energicznej rozmowie z generałem Liniewiczem, potrafił skłonić go na swoją stronę, poczem nazajutrz już ze swoim oddziałem wyruszył do Charbina. Najbliższe od Sypingaju stacje przepuściły pociąg Batjanowa, ponieważ generał powiesił jednego z zawiadowców stacyj, gdy ten oznajmił, że bez pozwolenia Zarządu Związku nie ma prawa puścić specjalnego pociągu, nieoznaczonego w rozkładzie jazdy.
Gdy się o tem dowiedziałem, zaprosiłem do telefonu generała Liniewicza i rozmawiałem z nim całą godzinę, tłumacząc mu niebezpieczeństwo tego zarządzenia sztabu. Liniewicz zgodził się ze mną i natychmiast odwołał Batjonowa, lecz ten już nie chciał usłuchać rozkazu naczelnego wodza i jechał dalej.
Byliśmy zmuszeni działać samodzielnie i obmyśliliśmy rzecz niepowszednią.
Posłaliśmy Własienkę na drugą stację przed mostem kolejowym na Sungari, aby czekał tam na gen. Batjanowa i postąpił z nim według naszych wskazówek.
Jednocześnie na wszelki wypadek kazaliśmy zdjąć szyny na przestrzeni 1 kilometra przed mostem. Gdy Własienko przybył na miejsce, znowu zawezwałem generała Liniewicza do aparatu telegraficznego i prosiłem go o wysłanie kogoś znaczniejszego z rozkazem do oddziału Batjanowa, aby on natychmiast powrócił do sztabu.
Dalej będę opowiadał słowami Własienki oraz telegramów, wysyłanych przez niego do zarządu „Związku pracujących“.
„Przybyłem, czekam na Batjanowa i na wasze zarządzenia“ — telegrafował Własienko.
Na ten telegram odpowiedzieliśmy wysłaniem partji robotników do naprawy toru przy moście Sungari.
W kilka godzin później Własienko donosił:
„Pociąg Batjanowa przybył. Prowadzę rozmowę grzeczną. Generał czeka spokojnie na naprawienie toru. Pociąg ze sztabu Liniewicza zbliża się. Za pół godziny tu będzie“.
Zatelefonowaliśmy do inżyniera na moście, czy wszystko już naprawiono, i dostaliśmy twierdzącą odpowiedź.
Jednocześnie prawie odezwał się znowu Własienko:
„Przyjmujcie gościa“...
W dwie godziny później ujrzeliśmy pędzący całą parą parowóz z jednym wagonem. Z prawego brzegu Sungari przemknął po moście i wkrótce, zasłonięty kłębami pary, zgrzytnął i stanął na peronie dworca.
Z pięknego wagonu wyszedł groźny generał i obrzucił peron surowem spojrzeniem. Ujrzał oddział zbrojnych robotników i podchodzącego Własienkę. Batjanow obejrzał się i nagle krzyknął:
— A gdzie mój pociąg? Gdzie mój oddział?
Na to pytanie odpowiedział uprzejmie uśmiechnięty Własienko:
— Pociąg pana generała w tej chwili powraca do Sypingaju, a wasza ekscelencja jest tu sam i sam pojedzie dalej.
— Dokąd pojadę? — pytał zmieszany generał.
— Do granicy Mandżurji i dalej, do Czyty — meldował, prostując się służbowo, dawny huzar.
Wszystko było napozór bardzo dobrze, lecz w figlarnych błyskach oczu Własienki stary generał dojrzał coś, co nie pozwoliło mu na protest, więc zawrócił i wszedł do wagonu. Po chwili pociąg ruszył. Generał Batjanow na zawsze odjechał z Mandżurji, a nikt z nas specjalnie go nie żałował.
Własienko opowiadał nam później, śmiejąc się głośno:
— Gdy Batjanow stanął przed mostem, meldowałem mu, że na skutek katastrofy kolejowej tor jest zepsuty, lecz lada chwila ma być naprawiony. Tymczasem wyglądałem pociągu z wysłańcami generała Liniewicza, a gdy go ujrzałem, kazałem nieznacznie odczepić pociąg od wagonu generała i ruszyć całą parą. Pociąg z żołnierzami pozostał na stacji, gdzie z nim już musieli dojść do porozumienia oficerowie ze sztabu Liniewicza, ja zaś, wskoczywszy na lokomotywę, dostarczyłem wam Batjanowa. Będąc na stacji, tak pokierowałem, że adjutantów generał wyprawił do telefonu, więc porwałem go samotnego, „biedaka“.
Nazajutrz po odstawieniu Batjanowa poza granicę Mandżurji dowiedziałem się, że dowódca tyłów armji, generał N. J. Iwanow, rwał włosy na głowie z wściekłości, iż nic nie wiedział o wypadku i nie mógł przyjść wpływowemu przy dworze carskim dygnitarzowi z pomocą. Jednakże przez swoich szpiegów dowiedział się o przebiegu całej sprawy i wysłał cyfrowaną depeszę do Petersburga, z oskarżeniem generała Liniewicza o konszachty z rewolucjonistami w „spisku“ przeciwko czcigodnemu i zasłużonemu generałowi.
Ta relacja wywarła wielkie wrażenie w Petersburgu. Ponieważ ewakuacja armji była już skończona, Liniewicz został zawezwany do Petersburga, a władza wojskowa przeszła w ręce generała Iwanowa, naszego wroga.
Natychmiast po odjeździe starego Liniewicza, który żegnał nas bardzo przyjaźnie, Iwanow rozpoczął swoją działalność w sposób wyzywający. Wypuścił z więzienia swego imiennika, anarchistę Iwanowa, aresztowanego z rozkazu „piątki“, i oddał pod sąd tych oficerów, którzy we Władywostoku należeli do komitetu rewolucyjnego.
Anarchista Iwanow tegoż dnia wyjechał z Charbina, a na odjezdnem wysłał do mnie i innych członków b. Komitetu Centralnego listy z zapewnieniem, że będzie obecny, gdy nas sąd Jego Cesarskiej Mości, cesarza Mikołaja II, pośle na szubienicę. Coprawda, omal nie zgadł, gdyż wkrótce zaledwie jeden krok oddzielał nas od śmierci, a sam autor tych niezupełnie wytwornych listów pełnił przez dłuższy czas obowiązki kata w Zabajkalu. Ten „anarchista“, umiejący porywać za sobą ciemne masy robotników rosyjskich, niegdyś spędził pięć lat w więzieniu kryminalnem, jako podpalacz, a później dla karjery stał się agentem policji politycznej i nareszcie katem.
W tym samym czasie na rozkaz oddania niektórych oficerów pod sąd Władywostok odpowiedział — olbrzymią manifestacją uliczną, która zatrwożyła w jednakowym stopniu tak władze wojskowe, jak i miejscową filję naszego „Związku pracujących“. Z Władywostoku zwrócono się do Zarządu z prośbą o wydelegowanie kogoś dla narady nad bardzo groźną sytuacją.
Zarząd polecił mi to zadanie, ponieważ mieszkałem już przedtem we Władywostoku i znałem stosunki miejscowe.
Tegoż dnia do pierwszego odchodzącego do Władywostoku pociągu przyczepiono służbowy wagon, w którym dojechałem do miasta, gdzie mi sądzone było stać się świadkiem straszliwych wypadków. Przybyłem do Władywostoku o godzinie 7-ej rano 22-go stycznia 1906 r.
Członkowie Komitetu oczekiwali na mnie na dworcu i poinformowali, że grupy rewolucyjne postanowiły wykorzystać dzień dzisiejszy, który jest rocznicą krwawego mordu robotników przez gwardję cesarską w Petersburgu, na placu przed pałacem Zimowym i w innych dzielnicach stolicy, i zarządziły nowy pochód protestacyjny przeciwko powracającej reakcji starego „regimu“.
W pół godziny potem miałem rozmowę z kierownikami partyj rewolucyjnych. Na nic się nie zdały moje rady. Odpowiedziano mi, że z rządem carskim nie może być innych sposobów, jak tylko walka zbrojna na barykadach, lub śmierć bezbronnych rewolucjonistów na ulicach miast, gdyż krew męczenników poruszy sumienie innych narodów i te wystąpią przeciwko zbrodniczemu rządowi Mikołaja II.
Zrozumiałem, że w tych odłamach społeczeństwa dojrzało już postanowienie niezłomne, podyktowane przez niemą rozpacz w obliczu zbliżającej się zemsty cara. Wtedy pojechałem do komendanta fortecy, który rządził całem miastem. Był nim wówczas Gruzin, generał Kazbek, człowiek mało rozwinięty umysłowo, ambitny i karjerowicz. Chciałem przekonać go, aby zachował się biernie, gdyż demonstracja będzie miała zupełnie spokojny przebieg, a kierownicy jej nie dopuszczą do żadnych zajść i nieporządków ulicznych. Kazbek słuchał, tajemniczo się uśmiechając. Widząc to, powiedziałem:
— Od uczciwości i taktu generała zależy los Władywostoku.
Wyrwały mi się te słowa i pomyślałem, że brzmią szumnie, lecz, jak się okazało, byłem prorokiem.
O 11-tej pochód, zwiększając się z każdym krokiem, sunął w skupionem milczeniu Swietlanką, główną ulicą miasta. Tłum zatrzymał się przed katedrą prawosławną, obnażył głowy i odśpiewał modlitwę za poległych w szeregach rewolucji. Pochód ciągnął dalej. Zrzadka rozlegały się okrzyki: „Żądamy konstytucji! Żądamy obranego przez lud parlamentu!“
W zupełnym porządku, pochód dotarł nareszcie do ulicy Aleuckiej, prowadzącej w stronę dworca kolei i domu komendanta fortecy. Tłum zaczął się posuwać tą ulicą spokojnie, a nawet pogodnie, widząc, że władze nie stawiają przeszkód.
Na czele pochodu szła p. Zofja Wolkenstein, a za nią dr. Łankowski, inż. Piotrowski i inni kierownicy „Związku pracujących“ i grup rewolucyjnych.
Wspomniałem nazwisko Zofji Wolkenstein...
Staje przede mną jak żywa, spokojna, rumiana, łagodna twarz niemłodej już kobiety. W czarnych włosach srebrzą się pasma siwizny. W piwnych oczach i około pięknych, świeżych ust czai się niezgłębiona rozpacz, czy ból, czy smutek?.. O nic! Wszystko razem, bo tragiczne było życie tej rewolucjonistki.
Gdy miała 20 lat i była studentką uniwersytetu, sumienie rewolucyjne powołało ją do szeregów terorystów i brała udział w zamachu na cesarza Aleksandra II. Skazana na śmierć, otrzymała złagodzenie kary, a mianowicie zamknięto ją na całe życie do więzienia. Po kilku latach, spędzonych w samotnej celi straszliwego więzienia politycznego w Schlüsselburgu[1], Wolkensteinową wysłano na Sachalin, przeklętą wyspę wygnania i śmierci. Na Sachalinie stała się ona dobrym aniołem dla więźniów, niosąc im pomoc lekarską i duchową. Nawet zarząd Sachalina ocenił zasługi tej niezwykłej kobiety, pełnej cierpliwości, przebaczenia i ofiarności dla innych, i wystarał się dla niej o pozwolenie zamieszkania we Władywostoku, przez wzgląd na jej nadwątlone zdrowie.
Zofja Wolkenstein szła w pierwszym szeregu manifestantów ze swoim smutnym, lecz łagodnym uśmiechem na ustach, myśląc o tem, że żąda teraz dla ludu rosyjskiego praw człowieka i obywatela, żąda od wnuka tego, który za nieuznanie tych praw został porwany na strzępy wybuchem bomby, rzuconej przez rewolucjonistę.
— Niczego się nie nauczyli Romanowowie i o wszystkiem zapomnieli! — mówiła z goryczą smutna kobieta.
Słowa te przerwało grzechotanie kulomiotu.
Kule ze świstem przecięły mroźne powietrze, umilkł kulomiot. Tłum w popłochu rozpraszał się, wbiegając na plac przed dworcem i do gmachu kolejowego, lub uciekając w boczną, pnącą się wgórę, ulicę.
Na bruku pozostały dwie postaci.
Jedną z nich była Zofja Wolkenstein, stara rewolucjonistka bez skazy i cienia na swem sumieniu, które brzydziło się karjerowiczostwem, przechodzeniem z partji do partji i hałaśliwą reklamą męczeństwa. Padła, jak żyła, na posterunku bojowym.
Drugim zabitym był 10-letni chłopak, uczeń gimnazjum.
Generał Kazbek tego dnia mógł bardzo posunąć się w swojej karjerze.
W raporcie do Petersburga telegrafował bowiem, że „wierne Jego Cesarskiej Mości wojska, podlegające mojej komendzie, walecznie rozproszyły olbrzymi tłum wrogo usposobionych manifestantów“.
Lecz życie samo mści się nad zbrodnią i nikczemnością. Tak chce nieznana nam, lecz istniejąca, Najwyższa Sprawiedliwość.
Tłum rozpraszał się w panice po całem mieście.
Wiadomość, że wojsko strzelało do spokojnego pochodu, obiegła lotem błyskawicy całe miasto i dotarła do fortów Ruskiej Wyspy i na stojące w Złotym Rogu[2]
statki wojenne. Śród żołnierzy było dużo rewolucyjnie nastrojonych ludzi, a śród marynarzy innych wcale nie było. Majtkowie ze statków, porwawszy za broń, biegli przez zamarzniętą zatokę do miasta, żołnierze na jednym z fortów wywiesili czerwoną flagę rewolucyjną.
Tylko jeden z pułków, niedawno przybyły z Rosji, zachowywał spokój i oczekiwał rozkazu ze sztabu.
Gdy generał Kazbek dowiedział się, co zaszło w mieście, rozkazał temu pułkowi strzelać z armat do miasta i do statków.
Na pierwsze wystrzały odpowiedziały działa z innych bateryj i okrętów. Pociski pękały w różnych miejscach w mieście i na otaczających je górach, z ukrytemi na nich fortami. W kilku dzielnicach naraz wybuchł pożar. Zapaliły się składy handlowe dzielnicy chińskiej, potem płomień szaleć zaczął w wąskich uliczkach pomiędzy japońskiemi domkami, aż nareszcie przerzucił się na Świetlankę, do śródmieścia.
Śród wyjących płomieni, kłębów dymu, walących się domów, przebiegały, podobne do wściekłych szakali, bandy, złożone z różnych mętów miejskich, członków monarchistycznych organizacyj i chunchuzów, którzy ściągali tu z gór okolicznych i z niezaludnionych brzegów zatoki Amurskiej. W niektórych miejscach odbywały się potyczki zbrojne, a nikt tego dnia nie liczył zabitych i rannych. Dawno ukrywana nienawiść, zemsta, żądza krwi i łupu miały w tej dobie klęski i zbrodni niczem nieskrępowaną swobodę.
Gdy noc zapadła, trzy czwarte Władywostoku były zamienione w ruiny i zgliszcza. Łuna drgała na niebie, powoli gasnąc, a chmury żrącego dymu zasłoniły pogodne niebo księżycowe.
Byłem już w wagonie, a dochodziły mnie jeszcze dzikie wycia rozbestwionego tłumu, trzask strzelających karabinów, rumor walących się domów i trwożne gwizdki patrolujących po ulicach żołnierzy.
25-go stycznia powróciłem do Charbina, gdzie już wiedziano o katastrofie we Władywostoku. Po zdaniu relacji w „Związku pracujących“, chciałem zobaczyć się z generałem Iwanowem, aby opowiedzieć mu o wypadkach we Władywostoku i uprzedzić, że to samo mogłoby grozić Charbinowi w razie poważnych omyłek z jego strony. Generał jednak nie dał mi posłuchania i miałem rozmowę tylko z jego adjutantem, prosząc, aby rzecz powtórzył swemu zwierzchnikowi.
W domu czekali na mnie naczelnik policji, pułkownik Zaremba, i policmajster, rotmistrz von Ziegler.
Rozpytywali mnie o szczegóły zajść we Władywostoku, a później pułk. Zaremba mruknął:
— Niech pan pamięta, że wagon służbowy będzie stał zawsze gotowy do drogi.
— Ależ nigdzie nie wybieram się obecnie — odparłem.
— Szczerze radzę, aby pan wyjechał. Niespokojne zbliżają się czasy... — dodał von Ziegler.
Spojrzałem na nich badawczo. Odpowiedzieli mi wzrokiem wymownym i, uścisnąwszy rękę, odeszli.
Minęło dwa dni.
Zdawało się nawet, że wszystko nagle ucichło.
29-go stycznia, bardzo wcześnie, przyjechał do mnie rotmistrz Ziegler i głosem urywanym zaczął szeptać:
— O 2-ej odchodzi pociąg na zachód. Każę do niego przyczepić wagon pana. Niech pan wyjeżdża natychmiast, ale to — natychmiast! Nic więcej nie mogę powiedzieć! Jedź pan, jedź!
Wybiegł, nie oglądając się.
Musiało zajść coś bardzo ważnego.
Kazałem służącemu spakować trochę rzeczy do małej walizki, a sam wyszedłem z domu i skierowałem się do inżyniera Stanisława Nowakowskiego, który mieszkał bardzo blisko. Chciałem się z nim naradzić i, być może, wyjechać razem, porozumiawszy się przedtem z innymi, starymi towarzyszami naszej rewolucyjnej, a dość burzliwej karjery.
Zapukałem do drzwi, ale nikt długo się nie zjawiał. Aż wreszcie otworzył się lufcik w oknie i wyjrzała głowa starej kucharki mego przyjaciela.
Jakieś złe przeczucie przeszyło mi serce.
— Co się stało? — zawołałem, podbiegając do okna.
— Ciszej, ciszej! — szepnęła przerażona. — Mego pana dziś w nocy aresztowano i wywieziono do więzienia.
O nic więcej nie pytając, wskoczyłem do dorożki i zacząłem objeżdżać wszystkich członków dawnego Komitetu Centralnego. Niestety! Nikogo już nie zastałem w domu. Wszyscy byli uwięzieni.
Pozostałem sam jeden, tymczasem wolny.
Zrozumiałem teraz dopiero wizytę Zaremby i Zieglcra.
Jednak nie uciekłem z Charbina. Nie uciekłem, bo sumienie kazało mi zostać i podzielić los moich towarzyszy z rządu rewolucyjnego. Pozostałem.
Nie wychodziłem z domu i oczekiwałem długo, bo aż do północy...
Siedząc w gabinecie przy biurku, ujrzałem w pewnej chwili w oknie twarz żołnierza i połyskujący bagnet; przeszedłem do salonu; tam też przy każdem oknie od strony ulicy tkwił uzbrojony żołnierz.
— Otoczyli dom ze wszystkich stron... — pomyślałem.
W tej chwili rozległ się dzwonek w przedpokoju, krzyk przerażonego służącego, dzwonienie ostróg i na progu stanęło kilku żandarmów i cywilnych agentów policji politycznej.
Zaczęła się rewizja w całym domu, spisywanie protokółu ze wszystkiemi szczegółami, jak naprzykład, czy jestem piśmienny i ochrzczony.
W godzinę później z głuchym łoskotem zatrzaśnięto za mną żelazne drzwi celi w więzieniu wojskowem, a przez zakratowane, małe okienko, nie odrywając ode mnie wzroku, patrzał żołnierz, stojący na warcie.
53 dni władzy prezesa rządu rewolucyjnego na Dalekim Wschodzie i — więzienie... Basta! Od prezydentury do więzienia! Interesująca — lecz niebezpieczna droga!
Zacząłem się rozglądać.