Odpowiedź na artykuł Björnsona
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Odpowiedź na artykuł Björnsona |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom XXXV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom XXXV |
Indeks stron |
Przedewszystkiem możnaby spytać Björnsona, jaką czytał historyę polską. Istnieją rozmaite. Są urzędowe wydania pruskie, są także wydawane przez biurokracyę rosyjską, w których można doczytać się takich wiadomości, że Sobieski oswobodził Wiedeń na czele wojsk rosyjskich. Jeśli słynny pisarz czerpał z tego rodzaju źródeł, to mógł znaleźć w historyi naszej całe zastępy szatanów. Ale musimy go ostrzedz, że to woda, która, temu kto się jej napije, grozi gorączką i bredzeniem.
Björnson odkrył jednak w naszych dziejach ciągłą obecność szatana. Według norweskiego pisarza, był nim dziki indywidualizm, zamiłowanie wolności dla siebie, a tyrania i okrucieństwo względem innych połączonych, czy też podbitych narodów — absolutny brak wyrozumienia dla ich aspiracyi, brak litości dla ich cierpień, potworny egoizm i brak miłości wogóle.
Więc szukajmy dowodów tego w dziejach.
Dawno już, bardzo dawno temu, zaszedł rzadki fakt w historyi. Po olbrzymiej zwycięskiej bitwie ze wspólnym nieprzyjacielem połączyły się ze sobą dobrowolną umową dwa narody na dalszą wspólną dolę i niedolę. Narodami tymi byli Polacy i Litwini, wraz z przynależną do tych ostatnich Białorusią i Ukrainą. Istnieje stary, bo datujący z 1413 roku dokument tej umowy. Owóż dość na niego rzucić okiem, by przekonać się, jak ten polski szatan egoizmu, tyraństwa i braku miłości wycisnął natychmiast na nim swe piętno. Dokument ten, który łatwo Björnson może znaleźć i przeczytać, brzmi w kilku wstępnych wierszach, jak następuje:
»Ku wiecznej pamięci». »Nie dozna zbawienia, kto się na miłości nie oprze. Miłość jedna nie działa marnie; ona gasi zawiści, osłabia urazy, daje pokój, łączy rozdzielonych, podnosi upadłych, gładzi nierówności, wspiera każdego, nie obraża nikogo i ktokolwiek się schroni pod jej skrzydła, nie ulęknie się niczego. Miłość winna tworzyć prawa, zakładać miasta, rządzić królestwami, prowadzić do dobrego stanu Rzeczpospolitą, wydoskonalać cnoty cnotliwych, a kto nią gardzi, ten wszystko zatraci« etc. etc. etc.
Ale może to jaki urywek z listów Św. Pawła Apostoła?
Nie! to dokument Unii Polski z Litwą w Horodle z 1413 roku — to »szatan polski« wygłasza takie myśli wśród mroku średnich wieków, za czasów przemocy, okrutnych wojen i prawa pięści.
I oto takim szatańskim sposobem złączone narody przetrwały w zespole wieki chwały, a później wiek klęsk i męczeństwa. Przetrwały nawet Murawiewa. Krew ich wojowników i męczenników płynęła, aż do ostatnich prawie czasów, jednym strumieniem i myśl ich była jedna. Kościuszko był Litwinem, a największy poeta polski, o którym sam Björnson mówi, że opromienił nową tęczą niebo ludów, uważał również Litwę za swą ojczyznę.
Ta pełna miłości i tolerancyi dusza polska nie zmieniła się w ciągu wieków i nie zmieni się nigdy. Od dawniejszych już czasów istnieje na Ukrainie pod berłem rosyjskim i w Galicyi pod austryackiem, ruch narodowy ruski, a w ostatnich dniach rozbudził się na Litwie i litewski. Jakże zachowują się wobec tego Polacy? Gdyby Björnson mógł czytać dzienniki polskie, przekonałby się, że cała niemal prasa nasza, bez względu na barwę, nie zajmowała i nie zajmuje bynajmniej wrogiego względem tych aspiracyi stanowiska. Panująca w niej myśl da się streścić w tych krótkich słowach: Nie budujcie na nienawiści do nas i do naszej kultury, bo na nienawiści nie da się nic zbudować. Bądźcie nam braćmi, a my wam odpłacimy miłością i pomocą.
Tak przemawia we wszystkich trzech zaborach szatan polski.
Ale przejdźmy do dalszych zarzutów.
Wytyka nam między innemi Björnson, że prowadziliśmy wojny wprost szalone. Kiedy? Czy to znów kłamliwa informacya, czy najgłębsza nieznajomość historyi? Nie byliśmy ludem zaborczym i ani jeden z tych krajów, które weszły w skład Rzeczypospolitej, od Bałtyku do morza Czarnego, nie wszedł drogą najazdu i zaboru. Wszystkie wojny nasze przeciw Niemcom do 1410 r., t. j. do Grunwaldu, a potem przeciw Moskwie, Szwedom i islamowi były odporne. W naszych dziejach zdarzały się tylko bitwy szalone. Uderzać w trzy tysiące ludzi na sześćkroć liczniejszych, bitnych i wyćwiczonych Skandynawów, jak pod Kircholmem, uderzać w trzysta koni na krocie Turków, lub garstką ułanów atakować wąwozy Somo-Sierra było może szaleństwem. Ale nad mogiłami takich szaleńców wstyd gwizdać. Niech śpią w spokoju i sławie. Nie wypada zresztą mówić o szalonych wojnach i wyprawach potomkowi Normandów. Przecie nie przypuszczam, żeby Björnson mówił o naszych powstaniach, do których popychał nas nadmiar cierpienia i rozpacz, albowiem byłoby to pluć na krew i męczeństwo, a toby było czemś wprost nizkiem i niegodnem.
Miłość ojczyzny nie zaślepia mnie tak dalece, bym nie miał widzieć naszych dziejowych wad i zapoznawał nasze grzechy. Mieliśmy jedne i popełnialiśmy drugie, ale nie takie, jakie nam zarzuca Björnson. Przedewszystkiem zaś wady nasze przynosiły największe szkody nam samym, a za grzechy pokutowaliśmy i pokutujemy dotąd, jak żaden inny naród.
Nasze losy są zaiste dziwne. W roku 1791, gdy otrząsnęliśmy się ze zbyt podobnej do swawoli wolności i wraz ze szlachetną konstytucyą zaprowadziliśmy tron dziedziczny, Rosya i Prusy zarzucały nam jakobinizm i pod tym pozorem rozszarpały nam następnie Ojczyznę. Obecnie, gdy jesteśmy społeczeństwem nawskróś demokratycznem, Björnson zarzuca nam wstecznictwo i chęć utrzymania u siebie w domu zależności ludu od szlachty. Mówiąc jego językiem, »szatan« tkwi jeszcze w nas i każe posłom polskim przemawiać w Dumie przeciw wszelkim twórczym i zbawiennym reformom, ażeby utrzymać lud w tradycyjnej niewoli.
Więc przez chwilę jeszcze pomówmy o tej tradycyjnej niewoli naszego ludu. Przedewszystkiem, czy ta niewola była mniejszą w Niemczech, Francyi lub gdziekolwiek indziej? Pisze Björnson, że w Polsce mogli panowie chłopów sprzedawać, zabijać, że chłop nie miał przystępu do żadnego sądu, że nie mógł wyrabiać nawet wódki i t. d. A w reszcie Europy? Co do sprzedawania chłopa, to wprost nieprawda. Pominąwszy czasy pierwotne, odpowiadające takim samym stosunkom u innych, dziś wysoce cywilizowanych ludów, — prawa sprzedawania chłopa nie miał pan polski nigdy. Prawo skazywania chłopa na śmierć odnosi się zwykle do konstytucyi z r. 1573, która zresztą wyraźnie go nie daje; mówi tylko, że panu wolno skarać poddanego wedle swego rozumienia. Natomiast najskrupulatniejsze poszukiwania (prof. Korzon) nie wykryły ani jednego wypadku, by sąd pański wydał wyrok śmierci na chłopa. Widocznie »szatan« polski nie umiał się na to zdobyć. W przeciwieństwie do tego sami historycy niemieccy stwierdzają, że jeszcze w XVII i XVIII wieku w Meklemburgu pan miał prawo życia i śmierci nad chłopem, a w Saksonii istotnie tracono chłopów na podstawie wyroków podanych w sądach pańskich (Conrad Jahrbücher Nationalökonomie u. Statistik N X t. 20, str. 484, 485). Zasada, że chłop winien brać trunki z karczmy pańskiej, jest jednym z tak zwanych praw przymusu (Bauerrechte), które się wykształciło w Niemczech i najpierw tam było stosowane. Władza sądownicza panów jest przejawem władzy dominialnej (Grundherrschaft), która zdaniem najpoważniejszych uczonych Niemiec ustaliła się w Polsce dopiero przez kolonizację niemiecką (Meitzen). Jakąż zdumiewającą nieświadomością jest, instytucye całego ówczesnego świata zachodniego, wynalezione najpierw na Zachodzie, a wprowadzone do Polski pod jego wpływem, — składać wyłącznie na karb Polaków i jakiegoś specyficznie polskiego szatana. W krajach zachodnio-habsburgskich dopiero Józef II w r. 1781 zniósł poddaństwo osobiste chłopskie. Konstytucya polska z r. 1791 uznała pełną wolność chłopa, a jeśli nie przeprowadziła uwłaszczenia, to pamiętać należy, że w krajach niemieckich uwłaszczenie przeprowadzono dopiero w XIX wieku, to jest wówczas, gdy Polska była już rozdartą i stanowić praw dla siebie nie mogła. Zarzucać Polsce, że nie dokonała w danym czasie pewnych reform, które na całym świecie później dopiero ludziom przyszły do głowy, jest tem samem, czem byłoby zarzucać Norwegom, że nie znali druku przed jego wynalezieniem, lub normandzkim wikingom, że nie znali takich idei, jakie ma dziś Björnson, i że mniej od niego kochali Rusinów.
To wszelako jest pewne, że za czasów Waregów dokładniejsze musieli mieć wiadomości owi wikingowie o Rusi, niż je ma dziś Björnson o Dumie i roli, jaką w niej odegrali posłowie polscy. Czytając, co o tem pisze, niepodobna oprzeć się oburzeniu, że mogli się znaleźć szalbierze, którzy, informując go w ten sposób, pozwolili sobie do tego stopnia zadrwić z człowieka o europejskiem nazwisku, a zarazem sędziwego starca. Wedle Björnsona, gdy w Dumie chodziło o to, by zwrócono chłopom trochę ziemi, wówczas posłowie polscy nie odpowiedzieli otwarcie: »nie», — ale uciekli się do wybiegów, które ostatecznie doprowadziły do tego: »nie«. Naprzód, czy chodziło istotnie tylko o zwrócenie chłopom ziemi, czy też, jak mam zaszczyt przypomnieć, o powszechne jej wywłaszczenie i upaństwowienie, a jeżeli tak, to któreż państwo na Zachodzie przeprowadziło tę rzecz? Ziemia norweska uboższa jest od polskiej i kraj nie stoi na rolnictwie, a jednak, czy Björnson może zaręczyć, że chłopi norwescy znieśliby spokojnie, gdyby chciano odjąć im i upaństwowić te spłachetki gleby, którą z ojca na syna uprawiają? Natomiast ja mogę mu zaręczyć, że miliony chłopów polskich wzięłyby za kosy i widły, gdyby spróbowano upaństwowić ich ziemię. Tysiące podpisów, wysłanych w tej sprawie do posłów polskich w pierwszej Dumie, są dostateczną poręką prawdy słów moich. Ziemia nie jest, tak jak n. p. fabryki, tylko wartością. Ziemia jest zarazom miłością — i o ten szkopuł rozbijać się będą zawsze wszelkie socyalistyczne na nią zamachy. Nie kochają ziemi tylko takie ludy i tylko tacy ludzie, w których duszach nie wygasły jeszcze instynkty koczownicze. W zbożnej, rolniczej Polsce takie instynkty nie istniały nigdy.
To raz. A powtóre, wszystko, co mówi Björnson o wybiegach Koła Polskiego, jest wprost przeciwnem rzeczywistości i mogło być napisane chyba dlatego, że papier jest cierpliwy. Posłowie polscy w pierwszej Dumie uznawali, a posłowie polscy w drugiej uznają jak najsilniej potrzebę reform agrarnych i zaopatrzenia w ziemię ludności małorolnej i bezrolnej, — nie chcą tylko ani jej rabunku, ani upaństwowienia. Przedewszystkiem zaś życzą sobie, żeby ta sprawa, o ile dotyczy Polski, była rozpatrywaną nie w Dumie przez Rosyan, mających o stosunkach polskich niewiele lepsze wyobrażenie od Björnsona, ale w narodowym sejmie polskim, wybranym przytem przez czteroprzymiotnikowe głosowanie.
Drugi zarzut, że Koło Polskie sprzeciwiało się autonomii Litwy i Ukrainy, jest tylko nowym dowodem, do jakiego stopnia pozwolono sobie nadużyć łatwowierności Björnsona. Nic podobnego nie miało poprostu miejsca. Cóż można nad to więcej powiedzieć!
Protest w Wyborgu ci nawet Rosyanie, którzy wzięli w nim udział, uważają obecnie za kapitalny błąd polityczny. Polacy jeździli do Wyborga nie żeby »protestować przeciw protestowi«, ale żeby wyrazić «kadetom« swe współczucie i wyjaśnić im, dlaczego do protestu przyłączyć się nie mogą. Że tak było, można dowiedzieć się z pierwszego lepszego dziennika i trzeba było się dowiedzieć, zanim się wystąpiło z oskarżeniem.
Lecz oto następny zarzut: »Polscy bohaterowie wolności — mówi Björnson — przyłączyli się do rządu biurokratycznego i reakcyi. Widzieliśmy, że polscy właściciele wysyłali do cara deputacye i telegramy, żeby zmienił prawo wyborcze, bo zagraża ono kulturze; słyszeliśmy, jak poseł Grabski rzekł bez ogródek: »Jeśli rząd chce nadać Wszechpolsce (Królestwu, Litwie, Ukrainie i Białorusi) samorząd, to przyrzekamy solennie, że w ciągu dwóch miesięcy będą wszyscy rewolucyoniści w pień wycięci«.
Czytając to, zdawało mi się że śnię. Więc Polacy sprzeciwiali się autonomii Litwy i Rusi, a za samorząd dla siebie i dla Litwy z Rusią obiecywali wytracić rewolucyonistów! Równem prawem możnaby powiedzieć, że Björnson, po rozbiciu się unii szwedzko-norweskiej, starał się o koronę norweską dla siebie i dla swych potomków. Nic też innego nie można przypuścić, tylko, że odegrał tu rolę jakiś szalbierz, który go najrozmyślniej oszukał — jakiś polityczny ruski Falstaf, o którym możnaby powiedzieć to, co Szekspir przez usta królewicza Henryka mówi o Falstafie angielskim: »Kłamstwa jego podobne są do ojca, który je spłodził — równie potworne i bezczelne«. Ale dać się tak oszukać — co za upokorzenie dla Björnsona. Poseł Grabski chce go podobno pozwać sądownie o oszczerstwo. Jabym tego nie uczynił. Przecie nawet dzienniki rosyjskie wyśmiewają obecnie łatwowierność sędziwego pisarza. To chyba wystarcza.
Jest bowiem coś wzbudzającego litość w takim zupełnym zaniku zmysłu krytycznego.
Nie chce n. p. wierzyć Björnson oficyalnej statystyce Galicyi, dokonywanej na miejscu wedle zapisów, czynionych przez ojców rodzin, a układanej w Wiedniu przez centralną komisyę, złożoną z Niemców. Woli wierzyć statystyce, dostarczonej przez ruskiego Falstafa. Skarży się, że oficyalna zaliczyła do Polaków Żydów, a ponadto dwieście tysięcy Rusinów, dlatego tylko, że są katolikami.
Żydzi wprawdzie zapisują się sami do jakiej chcą narodowości, a Rusini galicyjscy wszyscy są katolikami; różniąc się od łacinników tylko obrządkiem, wszyscy podlegają władzy Papieża. Ale w Norwegii wolno takich rzeczy nie widzieć i wolno płakać razem z ruskim aniołem nad intrygą polskiego szatana.
Zauważyć przy tej sposobności należy, że przy układaniu statystyki zaszła istotnie pewna pomyłka: w Wiedniu zaliczono do Rusinów dwieście tysięcy Polaków, dlatego tylko, że, nie mając w pobliżu kościołów łacińskich, przystosowali się z konieczności do katolickiego obrzędu słowiańskiego.
Skąd jednak wziął się cały ów las kłamstw i niedorzeczności tak gęsty, że niewiadomo, do jakiego drzewa zbliżyć się naprzód z toporem. Z czego to wszystko poszło? Oto przed niedawnym czasem banda studentów ruskich napadła pod nieobecność polskich na uniwersytet we Lwowie. Bohaterowie poniszczyli sprzęty, potłukli szafy, pokrajali portrety rektorów (a gdyby między niemi były dzieła Velasqueza, Van-Dycka lub Rembrandta, pokrajaliby je bez najmniejszej kwestyi tak samo) i poranili jednego bezbronnego profesora, który jako sekretarz, znajdował się w kancelaryi. W więzieniu, do którego ich na krótko zamknięto, urządzili głodówkę z winem i befsztykami, nadsyłanymi przez znajomych. Poczem wypuszczono ich, i obecnie za to kulturalne i patryotyczne bohaterstwo będzie ich sądził sąd niemiecki, ażeby nie mogło się zdawać, że ich sądzi stronniczy polski. I to jest literalnie powód, z którego zrodził się artykuł Björnsona o szatanie polskim, o polskiej tyranii wogóle i o ucisku Rusinów w szczególności. Wchodzimy znów w ten sam las. »Uniwersytet we Lwowie był pierwotnie ruski« — mówi Björnson. Kiedy? Jest to taka prawda, jak to, że na Litwie, Ukrainie i Białorusi znajduje się 30 milionów Rusinów, a tylko 900 tysięcy Polaków, lub jak to, że w Polsce na 7 milionów chłopów jest pięć milionów bezrolnych. Ale kto powiedział, że Koło Polskie uznało reformę agrarną za zbyteczną, dla tego i uniwersytet we Lwowie mógł być pierwotnie ruskim. Prawda jednak, która się nie da uśpić, choćby ją usypiał taki znany hypnotyzer, jak Björnson, mówi co innego. Mówi ona, że we Lwowie, w którym, zauważę nawiasem, jest niespełna 10 proc. Rusinów, uniwersytet nie był ani pierwotnie, ani nigdy ruskim. Został on założony za króla Jana Kazimierza w 1661 roku i w pierwotnem stadyum swego istnienia zwał się Jezuickim. Wykład był łaciński. W 1784 r., po przyłączeniu dzisiejszej Galicyi do Austryi, została owa wszechnica zmieniona w tak zwany Uniwersytet Józefiński. Wykładano w nim, jak i dawniej, po łacinie, z wyjątkiem teologii pastoralnej, której polski wykład cesarz potwierdził. W 1805 r. przemieniono zakład na Liceum (wykład łaciński). W 1816 r. przywrócono mu prawa uniwersytetu. W 1817 wprowadzono katedrę języka i literatury polskiej. W 1824 uniwersytet zniemczono. W 1848 wszystkie wykłady rozpoczęły się po polsku. Po zbombardowaniu Lwowa nastąpił powrót niemczyzny. Teologia została po polsku, Rusinom zaś przyrzeczono otworzenie pewnych katedr ruskich, gdy się ich język rozwinie dostatecznie.
W 1871 znikły ograniczenia językowe, wskutek czego znalazło się 109 profesorów polskich, a siedmiu ruskich. W 1882 ministeryum w Wiedniu uznało, że językiem wykładowym jest język polski. W wewnętrznem urzędowaniu obowiązywał początkowo łaciński, następnie niemiecki, potem polski. Nie przyszło nikomu do głowy mówić o ruskim.
Wobec tego, czem jest i skąd się wzięło twierdzenie Björnsona, z którego jednak zrodził się cały jego artykuł, że uniwersytet we Lwowie był pierwotnie ruskim?
Jakie mu na to złożono dowody? A o dowody, kto się stanowi sędzią, musi pytać, inaczej wyroki jego będą przypominały dawniejsze tureckie, lub dzisiejsze pruskie...
Nikt z Polaków nie będzie się sprzeciwiał chęci Rusinów posiadania własnego uniwersytetu, ale musimy bronić tego, co nasze, i będziemy bronili, jak jeden mąż. Powtórzę przytem raz jeszcze, że uniwersytetów i katedr nie zdobywa się pałką. Co do tyranii polskiej i krzywd ruskich, niech ta uniwersytecka sprawa będzie ich miarą. Ministeryum postanowiło w 1882 r., że językiem wykładowym jest z reguły polski, a jednak istnieje w uniwersytecie lwowskim siedm katedr ruskich, między niemi zaś takie, jak prawa cywilnego, prawa karnego i historyi powszechnej.
Gimnazyów mają Rusini w Galicyi pięć, choć często brak do nich profesorów i czasem uczniów. Szkół elementarnych ruskich z ruskim językiem wykładowym istnieje 2.144. Wszystkie szkoły realne i fachowe są dla nich otwarte, jeno zbyt mało z nich korzystają, gdyż procent ich wynosi we wszystkich zakładach naukowych zaledwie 19.
Taki jest stan rzeczy w Galicyi, a jaki był w Rosyi? Oto do ostatnich czasów nie było wolno drukować w państwie rosyjskiem książek ruskich. Nie tylko katedr uniwersyteckich, ale i szkół dotąd niema. O tem jednak ruski Falstaf zapomniał widocznie powiedzieć Björnsonowi.
∗ ∗
∗ |
A teraz niech słynny pisarz zwróci oczy w inną stronę. Być może, że nie zechce ich zwrócić na tę dolinę łez dziecięcych, jaką jest obecnie zabór pruski, w którym Polacy, nie mówiąc o szkołach elementarnych, nie mogą uzyskać nawet wykładu religii w języku ojczystym. Ale ponieważ tam chodzi także i o religię, może to zrazi Björnsona. Więc niech spojrzy n. p. na Szlezwig, w którym żyją bliżsi mu krwią Duńczycy. Niegdyś, gdy w sejmie pruskim jakiś poseł niemiecki, kształcony także widocznie na urzędowych wydaniach historyi naszej, zarzucił Polakom ucisk Rusinów, odpowiedzieli mu posłowie polscy: »Dajcie nam to, co posiadają Rusini w Galicyi, a chętnie na tem poprzestaniemy«. Otóż i ja odpowiadam Björnsonowi: Zapytaj, norweski pisarzu, Duńczyków w Szlezwigu, czy posiadają to, co Rusini w Galicyi. A jeżeli po tem pytaniu usłyszymy skargę uciśnionych, to zajmij się lepiej nimi, nie nami. Ogłoś ich krzywdy światu. Rzuć hańbę na ciemięzców. Wykryj szatana tam, gdzie on istotnie rozpanoszył się i zamieszkał.
I pisz przedewszystkiem o stronach znanych ci dokładniej i bliżej, co do których nikt cię z taką łatwością nie okłamie i nie oszuka.
A tego dziwnego szatana polskiego, który w pomroce i grozie średnich wieków przemawiał do innych narodów słowami jakby z Ewangelii, który nie dopuścił w Polsce wojen religijnych — tego dziwnego szatana, pod którego skrzydła chronili się swego czasu prześladowani Żydzi, sekciarze moskiewscy, protestanci niemieccy i wszyscy, którzy gdzieindziej cierpieli za wiarę i przekonania — zostaw w spokoju.
Mówisz i przyznajesz sam, że wysyłał on dzieci swoje na wszystkie pola bitew, na których lała się krew za wolność narodów. I tak jest. Ale ci powiem coś więcej. Ten najdziwniejszy z szatanów został nawet na krzyż przybity.
Zostaw go w spokoju!...