Pisma Henryka Sienkiewicza tom XXXV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Pisma Henryka Sienkiewicza tom XXXV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
P ISMA

Henryka Sienkiewicza

XXXV












KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.






DWIE ŁĄKI
LEGENDA INDYJSKA
Były dwie krainy, leżące obok siebie, niby dwie łąki niezmierne, przedzielone tylko jasnym strumieniem. Brzegi tego strumienia rozchylały się w jednem miejscu łagodnie na obie strony, tworząc bród miałki w kształcie jeziorka o wodach cichych i przezroczych. Pod błękitną tonią widać było dno złote, z którego wyrastały łodygi lotosu, rozkwitającego nad wodną szybą kwieciem różowem i białem; tęczowe łątki i motyle wiły się wokół kwiatów, a wśród palm nadbrzeżnych i wyżej, w promiennem powietrzu, dzwoniły, jak srebrne dzwonki ptaki.

I to było przejście z jednej krainy do drugiej.
Pierwsza zwała się Łąką Życia, druga Łąką Śmierci.
Stworzył obie najwyższy i wszechmogący Brahma, który w krainie Życia rozkazał włodarzyć dobremu Wisznu, a w krainie Śmierci mądremu Sziwie.
I rzekł:
— Czyńcie, jako rozumiecie najlepiej.
Więc w krainie, należącej do Wisznu, zawrzało Życie. Poczęło wchodzić i zachodzić słońce, nastały dnie i noce, przestworza morskie jęły wzdymać się i opadać; na niebie pokazały się ciężarne dżdżem obłoki, ziemia porosła puszczą, zaroiło się od ludzi, zwierząt i ptaków. By zaś wszystkie twory żyjące mogły rozradzać się i mnożyć, stworzył dobry bóg Miłość, której nakazał, aby zarazem była szczęściem.
A wtedy Brahma zawołał go przed swoje oblicze i rzekł:
— Nic doskonalszego nie zdołasz wymyślić na ziemi, że zaś ja uczyniłem niebo już pierwej, przeto odpocznij, i niech te istoty, które nazwałeś ludźmi, snują dalej bez żadnej pomocy nić Życia.
Wisznu usłuchał rozkazu Brahmy, i ludzie poczęli odtąd sami myśleć o sobie. Z ich dobrych pomysłów zrodziła się radość, a ze złych smutki, więc ze zdziwieniem spostrzegli, że Życie nie jest nieustannem weselem, ale że ową jego nić, o której mówił Brahma, przędą jakby dwie prządki, z których jedna ma uśmiech na twarzy, a druga łzy w oczach.
Udali się tedy przed tron Wisznu i poczęli się skarżyć:
— Panie, ciężkie jest Życie w smutku.
A on rzekł:
— Niechaj was pociesza Miłość.
Usłyszawszy to, odeszli uspokojeni, albowiem miłość rozpraszała istotnie ich smutki, które wobec szczęścia, jakie ona daje, wydawały się tak błahe, że nie warto było na nie zważać.
Ale Miłość jest zarazem wielką rodzicielką Życia, więc, jakkolwiek ogromna była ta kraina, w której włodarzył Wisznu, wkrótce dla tłumów ludzkich nie starczyło ni jagód leśnych, ni miodu skalnych pszczół, ni owoców na drzewach. Wówczas ci, którzy byli najrozumniejsi, wzięli się do karczowania lasów, do uprawy pól, do siejby zboża i do zbierania plonów.
I w ten sposób powstała na ziemi Praca. Wkrótce wszyscy musieli się do niej zabrać, tak, że stała się ona nie tylko podstawą Życia, ale niemal życiem samem.
Ale z pracy zrodził się Trud, a z trudu Zmęczenie.
Gromady ludzi stanęły znów przed tronem Wisznu.
— Panie! — wołały, wyciągając ręce — trud osłabił nam ciała, zmęczenie rozsiadło się w naszych kościach, i chcielibyśmy odpocząć, a życie przymusza nas wciąż do pracy!
Na to Wisznu rzekł:
— Wielki Brahma nie zezwolił mi rozwijać dalej Życia, ale wolno mi stworzyć coś takiego, co będzie jego przerwą a przeto i wypoczynkiem. I stworzył Sen.
Ludzie z radością przyjęli ten nowy dar i wkrótce uznali go za jeden z największych, jakie otrzymali z rąk boga.
We śnie koiły się troski i zawody, we śnie krzepiły się siły zmęczonych, sen osuszał, jak dobra matka, łzy smutku i otaczał głowy śpiących, jakby cichą mgłą zapomnienia. Więc ludzie wychwalali sen, mówiąc:
— Bądź błogosławion, albowiem lepszyś jest od Życia na jawie.
I jedno tylko mieli mu do zarzucenia, że nie trwa wiecznie, że następuje przebudzenie, a po przebudzeniu praca, — i nowe trudy i zmęczenie.
Myśl ta poczęła ich trapić tak ciężko, że po raz trzeci udali się do Wisznu.
— Panie — mówili — dałeś nam dobro wielkie i niewysłowione, ale niezupełne. Spraw, aby sen był wieczny.
Wisznu zaś zmarszczył swoje boskie brwi, jakby zgniewan ich natręctwem, i odpowiedział:
— Tego ja wam już dać nie mogę, ale idźcie do rzecznej przeprawy, a po drugiej jej stronie znajdziecie to, czego szukacie.
Ludzie usłuchali głosu bóstwa, i zastępy ich pociągnęły zaraz nad jeziorko, a stanąwszy nad niem, poczęły spoglądać na drugą stronę.
Za cichą i jasną, haftowaną kwieciem tonią, ciągnęła się Łąka Śmierci, czyli kraina Sziwy.
Nie wchodziło i nie zachodziło w niej słońce, nie było dnia i nocy, ale całe przestworze nasycała liliowa, jednostajna jasność.
Żaden przedmiot nie rzucał tam cienia, bo owa jasność przenikała wszędy, tak, iż zdawała się tworzyć istotną treść wszechrzeczy.
Kraina nie była pustynna: jak okiem sięgnąć, widniały w niej doliny i wzgórza, porosłe ślicznemi kępami drzew, wokół których wiły się pnącze, zwoje bluszczu i winogradu zwieszały się ze skał. Ale i skały, i pnie drzew, i smukłe łodygi roślin były niemal przezrocze, jakby ze zgęszczonego światła uczynione.
Liście bluszczu miały leciuchne, różane blaski zorzy porannej, a wszystko było cudne, ukojone jakiemś nieznanem na Łące Życia ukojeniem, przeczyste, niby pogrążone w świetlistej zadumie, niby senne i uśpione snem błogim, nieprzespanym.
W jasnem powietrzu nie było najmniejszego powiewu, nie poruszał się żaden kwiat, nie zadrgał żaden listek.
Ludzie, którzy przyszli na brzeg gwarno i z głośną rozmową, uciszyli się na widok tych liliowych, nieruchomych przestworów i tylko szeptem poczęli powtarzać:
— Jaka tam cisza i jak wszystko spoczywa w świetle!
— O tak, tam spokój i wieczny sen...
Więc niektórzy, najbardziej zmęczeni, rzekli po chwili:
Pójdźmy szukać wiecznego snu.
I weszli w wodę. Grająca tęczą toń rozstąpiła się zaraz przed nimi, jakby chcąc im przejście ułatwić. Ci, którzy pozostali na brzegu, chwyceni nagłą tęsknotą, poczęli na nich wołać, — lecz żaden z nich nie odwrócił głowy — i szli dalej lekko i ochoczo, widocznie coraz bardziej urokiem cudnej krainy przyciągani.
Tłum, patrzący z brzegu Życia, zauważył też, że ciała ich, w miarę jak się oddalali, stawały się rozwidnione, przejrzyste, coraz lżejsze, coraz bardziej świetlane, coraz promienniejsze i jakby topniejące w tej powszechnej jasności, która napełniała Łąkę Śmierci.
A gdy przeszli, układali się do spoczynku wśród tamtych kwiatów i drzew, lub u podnóża skał. Oczy ich były zamknięte, ale twarze miały wyraz nie tylko niewysłowionego spokoju, lecz i takiego szczęścia, jakiego na Łące Życia nie dawała nawet Miłość.
Co widząc, pozostali przy Życiu mówili do siebie wzajem:
— Słodsza i lepsza jest kraina Sziwy...
I poczęli przechodzić coraz liczniej na drugą stronę. Szły, jakby uroczyste korowody starców, i ludzi dojrzałego wieku, i mężów z żonami, i matek, prowadzących za ręce dzieci maleńkie, i młodzieńców, i dziewcząt, a potem tysiące i miliony ludzi jęły się tłoczyć u Cichego Przejścia, aż wreszcie Łąka Życia wyludniła się prawie zupełnie. Wówczas Wisznu, którego zadaniem było strzedz Życia, przeraził się własną, udzieloną w gniewie radą i, nie wiedząc, co począć, udał się do najwyższego Brahmy.
— Stworzycielu — rzekł — ratuj Życie! Oto dziedzinę śmierci uczyniłeś tak jasną, tak piękną i szczęsną, że wszyscy opuszczają moje królestwo.
— Żali nie pozostał ci nikt? — zapytał Brahma.
— Jeden tylko młodzieniec i jedna dziewczyna, panie, którzy, kochając się niezmiernie, woleli wyrzec się wiecznego ukojenia, niż zamknąć oczy i nie patrzyć na siebie więcej.
— Czego więc żądasz?
— Uczyń krainę śmierci mniej piękną i szczęśliwą, bo inaczej i tych dwoje opuści mnie za innymi, gdy minie wiosna ich miłości.
Na to Brahma zamyślił się przez chwilę, poczem rzekł:
— Nie! Nie ujmę piękności i szczęścia krainie śmierci, ale uczynię co innego, by ratować Życie. Odtąd ludzie muszą przechodzić na drugą stronę, ale nie będą już przechodzili chętnie.
To rzekłszy, utkał z ciemności grubą, nieprzeniknioną zasłonę, a potem stworzył dwie straszne istoty, z których jedna zwała się Boleść, a druga Trwoga, i kazał im tę zasłonę zawiesić u przejścia.
I od tej chwili Łąka Wisznu zaroiła się znowu Życiem, bo, jakkolwiek kraina Śmierci pozostała tak samo jasna, cicha i szczęśliwa, jak poprzednio, ludzie bali się Przejścia.

Oblęgorek, 4 sierpnia 1903 r.


DIOKLES
BAŚŃ ATEŃSKA
Boski Sen ukoił Ateny, i w ciszy głuchej można było nieledwie usłyszeć oddech śpiącego miasta. Blask księżyca pogrążył, jakby w rozlewnej, srebrnej i sennej kąpieli, wzgórza, Akropol, świątynie, lasy oliwne i kępy czarnych cyprysów. Ucichły fontanny, zasnęły straże scytyjskie przy bramach, zasnęło miasto, zasnęła okolica.

Wśród głębokiej nocy czuwał tylko młody Diokles — i, wsparłszy czoło na stopach posągu Pallady, bielejącego w ogrodach Akademii, objął ramionami nogi bogini i wołał:
— Ateno, Ateno! ty, która niegdyś zjawiałaś się widomie oczom ludzkim, usłysz mnie! zmiłuj się nade mną! wysłuchaj mojej modlitwy!
I, oderwawszy czoło od marmurowych nóg Dziewicy, wzniósł oczy ku jej twarzy, którą rozświecał w tej chwili wązki promień księżyca, lecz odpowiedziało mu milczenie. Nawet, zwykły w godzinach nocnych, lekki powiew od morza ucichł, i żaden liść nie poruszał się na drzewach.
Więc serce wezbrało w chłopcu żalem niezmiernym, a żal ów począł mu spływać łzami po cudnej twarzy.
— Ciebie jedną chcę czcić i wysławiać nad wszystkie bogi — błagał dalej — ciebie jedną, patronko moja! Aleś ty sama wlała mi w duszę tę tęsknotę i tę żądzę, która mnie pali, jak ogień. Zgaś ją, albo ją nasyć, o boska! Daj mi poznać Prawdę najwyższą. Prawdę prawd, duszę wszechrzeczy, a ja w ofierze złożę jej życie i wszelkie jego rozkosze. Zrzeknę się bogactw, oddam młodość, piękność, miłość, szczęście i nawet sławę, którą ludzie poczytują za największe dobro i największe błogosławieństwo bogów.
I znów bił czołem w marmur, a modlitwa płynęła mu tak z głębin duszy, jak dym ofiarny płynie z kadzielnicy. Cała jego istność zmieniła się w siłę błagalną. Zapamiętał się u stóp bogini, zapomniał, gdzie jest, co się z nim dzieje, ogarnął go niby pół-sen, w którym została mu jedna-jedyna świadoma, a zarazem nieprzeparta myśl, że na takie zaklęcie odpowiedź nadejść powinna.

∗             ∗

Jakoż nadeszła. Gałęzie oliwek i wierzchołki cyprysów zachwiały się nagle i poczęły się pochylać, jakby zerwał się w tej chwili wiatr nocny, a szum liści i cyprysowych igieł zmienił się w ludzki głos, który zabrzmiał w górze, i po całym ogrodzie, jakby wielu ludzi wołało naraz ze wszystkich stron:
— Dioklesie! Dioklesie!…
Chłopiec drgnął, rozbudził się i jął rozglądać się dokoła, w mniemaniu, że może towarzysze szukają go po nocy.
— Kto mnie woła? — zapytał.
A wtem marmurowa dłoń oparła się na jego ramieniu.
— To ty wołałeś — rzekła bogini — więc wysłuchałam cię i otom jest przy tobie.
Boska trwoga podniosła włosy na głowie młodzieńca; padł na kolana i począł powtarzać, zarazem w przerażeniu i zachwycie:
— Tyś przy mnie? niepojęta, straszna, niewysłowiona!...
Lecz ona kazała mu powstać i rzekła:
— Chcesz poznać prawdę najwyższą, jedyną, która jest duszą świata i istotą wszech-rzeczy. Wiedz jednak, że nikt z potomków Deukaliona nie widział jej dotychczas bez osłon, które dla oczu ludzkich zakrywają ją i będą zakrywały na zawsze. Drogo ci może przyjdzie okupić zuchwałą twą żądzę, ale żeś mnie przez życie własne zaklął, przetom gotowa ci dopomódz, jeśli dla niej wyrzekniesz się bogactw, władzy, miłości i sławy, która, jako rzekłeś, jest największem błogosławieństwem bogów.
— Wyrzekam się świata całego i nawet słońca! — zawołał z zapałem Diokles.
Cyprysy i oliwki schylały wciąż wierzchołki przed potężną córą Diosa. Zdawało się, że bogini rozmyśla nad przysięgą młodzieńca.
— Lecz — rzekła po chwili — i ty nie ujrzysz jej odrazu. Co rok tylko poniosę cię ku prawdzie w noc podobną, a ty odwiniesz jedną zasłonę i rzucisz ją za siebie. Mocą zaś moją nieśmiertelną sprawię, że nie umrzesz, póki nie odwiniesz ostatniej. Czy zgadzasz się na to, Dioklesie?
— Niech się spełni i spełnia zawsze twa wola, o Pani mądra! — odpowiedział młodzieniec.
Wówczas bogini, zzuwszy marmurową odzież, zmieniła się w kształt promienny i lekki, jak światło, poczem, chwyciwszy Dioklesa na ręce, wzbiła się w górę i poczęła przecinać chybkim lotem boski eter, podobna do jednej z tych gwiazd, które w noce letnie przelatują tak często nad uśpionym Archipelagem.

∗             ∗

Lecieli wartko, jak myśl, aż zatrzymali się w nieznanej krainie, na niebotycznej górze, wyższej, niż Olimp, Ida, Pelion i Ossa. Tam, na stromym szczycie, ujrzał Diokles coś jakby postać niewieścią, owiniętą tak szczelnie w liczne zasłony, że prawdziwych jej kształtów niepodobna było rozpoznać. Naokół owej postaci drgało jakieś dziwne, tajemnicze światło, odmienne od wszystkich świateł ziemskich.
— Oto jest prawda — rzekła Atena. — Widzisz, jak promienie jej, chociaż przyćmione przez zasłony, przenikają je jednak i świecą. Gdyby nie słaby ich odblask, który pada na ziemię i który chwytają źrenice mędrców, ludzie, jak mieszkańcy krain Cymeryjskich, brodziliby w ustawicznym mroku i nocy.
— Przewodniczko niebieska — odpowiedział Diokles — gdy zerwę pierwszą zasłonę, prawda mi jaśniej zaświeci.
— Zerwij — rzekła bogini.
Więc Diokles chwycił za tkaninę i ściągnął ją z prawdy. Żywsze światło zajaśniało mu zaraz w oczach, i cały zapatrzony w promienną postać, nie zauważył nawet, że zasłona, gdy ją wypuścił z rąk zmieniła się w białego łabędzia i uleciała w dal mroczną.
I stał długo przed Prawdą — znów jakby w pół-śnie, — oderwany od życia, wyniesion w zaświatowe przestwory, próżen ziemskich myśli, z nieznanej istności nieznaną moc czerpiący i uciszony w sobie.
— O jasna! — mówił — o wieczysta! — o duszo świata!…

∗             ∗

Dotrzymał złożonej przed bóstwem przysięgi. Był bogaty, więc, gdy nieraz przechadzał się z rówieśnikami, czy to w ogrodzie Akademosa, czy po drodze, wiodącej na Akropol, czy wśród lasów oliwnych między miastem a portem, przyjaciele zwracali się ku niemu ze zdziwieniem i wyrzutami.
— Dioklesie! — mówili — ojciec twój nagromadził skarbów bez miary, a ty rządzisz nimi dowolnie. Czemu to nie wyprawiasz nam uczt wspaniałych, takich, jakie dla młodych Ateńczyków wyprawiał bogom podobny Alcybiades? Dlaczego gardzisz biesiadną rozmową, tańcem, głosem formingi i cytry? Czyś się do cyników zapisał, że nie dbasz nawet o dom własny i komnat nie zdobisz, jak taki pan zdobić je powinien? Rozważ, że i bogactwo jest darem bogów, którego nie wolno odrzucać.
A Diokles odpowiadał im pytaniem:
— Powiedzcie mi, zali Prawdę można kupić nawet za wszystkie skarby króla perskiego?
Więc niektórzy nie szczędzili mu przygan, ale byli i tacy, którzy mniemali, że wyrośnie z niego mędrzec wielki, większy może od wzniosłego Platona.
On zaś trwał w ubóstwie.
Ale za to pewnej jasnej nocy druga zasłona uleciała mu znów łabędziem z rąk w ciemne przestworze, i Prawda prawd zajaśniała mu jeszcze silniej przed oczyma.

∗             ∗

Był ślicznym młodzieńcem. Pierwsi dostojnicy w Atenach, filozofowie, sofiści i poeci błagali go o przyjaźń, aby przez wpatrywanie się w jego piękność zbliżyć się do piękna przedwiecznych idei[1].
Ale on odrzucał ich dary, zabiegi i przyjaźń...
Dziewczęta, które zbierały się przy fontannach na Stoa i na Ceramiku, oplątywały go warkoczami i zamykały w kołach tanecznych. Przecudne, do nimf podobne, hetery rzucały mu nieraz pod nogi poświęcone Adonisowi gałązki kopru, lub próbowały szeptać mu do ucha przez kielichy rozkwitłych lilii i powojów słowa pieściwe i słodkie, jak muzyka fletów arkadyjskich...
Wszystko napróżno!
— Pójdź — mówiła mu raz najpiękniejsza z dziewczyn ateńskich, prawdziwa wcielona Charyta — oczy moje, jak gwiazdy, świecące, włosy, jak wonne hyacenty, a łono moje, jak łono Heleny. Pójdź, Dioklesie, albowiem nawet bogowie w niebie nie znają większej rozkoszy nad miłość.
Lecz Diokles uśmiechnął się tylko smutnie i odrzekł:
— I ten ptak, o boska, odleciał już daleko ode mnie.
Jakoż trzeci łabędź rzeczywiście odleciał od niego trzeciej czarownej nocy.

∗             ∗

Poczęły płynąć lata, jak obłoki, które nad Atenami burzliwy Boreasz pędzi zimą od przepaścistych gór Trackich ku morzu. Diokles z młodzieńca stał się mężem dojrzałym. Rzadko brał udział w dysputach filozofów, rzadko zabierał głos w sprawach publicznych, jednakże w mieście poczęto podziwiać jego wymowę i mądrość. Niejednokrotnie obywatele ofiarowywali mu wysokie urzędy, a znajomi i przyjaciele namawiali go, aby chwycił ster nawy ojczystej i wyprowadził ją z odmiałów i wirów na spokojne wody. Ale on widział, jak już w Atenach rozprzęga się żywot społeczny, jak wśród nienawiści i walk stronniczych ginie miłość ojczyzny, jak jego przestrogi, niby ziarna, skazane na zatratę, na płonną i zdziczałą padają rolę, więc tem bardziej odpychał od siebie tę władzę, której się ślubem wyprzysiągł. I raz, gdy tłumy chciały go niemal zmusić, aby stanął na ich czele, rzekł im:
— O Ateńczycy! sami sobie jesteście nieprzyjaciółmi. Jako człowiek, mam dla was łzy, ale gdybym był nawet bogiem, rządzićbym wami nie potrafił.

∗             ∗

Wszelako po wybuchu wojny, poszedł wespół z innymi bronić ojczystego grodu i wrócił okryty ranami. Gdy jednak najmężniejszym rozdawano wieńce na Akropolu, nie było go w orszaku wojowników, i nie pozwolił wyryć swego imienia na desce miedzianej, którą zawieszono w świątyni.

∗             ∗
Wzgardził wreszcie większą jeszcze sławą, którą mógł na igrzyskach uzyskać. Pod starość sklecił z gałęzi wierzbowych chatę koło kamieniołomów Pentelikonu i, porzuciwszy miasto, usunął się zdala od ludzi. Zwolna zapomniano też o nim w Atenach, a gdy przychodził czasem na rynek, aby kupić chleba i oliwy, znajomi przestali go w końcu poznawać.

I tak żył długo samotny, wyniosły, zamknięty w sobie i w jakimś ogromnym, choć cichym i łagodnym smutku pogrążony.

∗             ∗

Upłynęło jeszcze kilka Olimpiad. Włosy zbielały na głowie Dioklesa, postać pochyliła się ku ziemi, oczy zapadły w głąb czaszki, i starość wyssała mu siły. Krzepił się tylko myślą, że, jeśli wkrótce przyjdzie mu porzucić podsłoneczną krainę, to przedtem jeszcze zobaczy Prawdę najwyższą, przedwieczną Macierz wszystkich prawd w świecie.
A czasem myślał także, że, jeśli Parka nie przetnie zaraz potem nici jego życia, to może wróci do miasta, do ludzi i przyniesie im więcej, niż przyniósł ongi Prometeusz.

∗             ∗

Aż nakoniec nadeszła wielka mistyczna noc, w której bogini chwyciła go znów w ramiona i, zaniósłszy na niebotyczną górę, postawiła go przed Prawdą.
— Patrz — rzekła — jak Ona pała już i świeci. Ale, nim wyciągniesz ku niej swe dłonie po raz ostatni, wysłuchaj pierwej słów moich. Owe zasłony, które w ciągu długich lat odlatywały od ciebie, jako łabędzie, to były złudzenia twojego żywota. Jeśli ci żal ostatniego, lub jeśli obawa napełnia ci serce, to cofnij się, póki czas jeszcze, a ja cię zniosę z tych wyżyn, abyś, jak inni ludzie domierzył w padole dni swoich.
— Życiem poświęcił dla tej jednej chwili! — zawołał Diokles.
Poczem zbliżył się z biciem serca ku pałającemu posągowi, mrużąc powieki, chwycił drżącemi rękoma ostatnią zasłonę, zerwał ją i rzucił za siebie.
Lecz nagle stało się coś strasznego.
W tej samej chwili w oczy jego uderzył jakby grom — i ogarnęła go ciemność tak okropna, że najczarniejsza noc Hadesu wydać się mogła przy niej dniem białym.
A wśród takiej nocy rozległ się pełen niewysłowionej trwogi i bezbrzeżnego bolu głos Dioklesa:
— Ateno! Ateno! nic niema pod zasłoną, i nic nie widzę!!!
Lecz na ów krzyk rozpaczy odpowiedziały mu surowe słowa bogini:
— Oślepły od blasku Prawdy twoje źrenice, i uleciało ostatnie złudzenie, że śmiertelnik może ją ujrzeć bez osłon.
Zapadło milczenie.............
.......................
— Zwodzisz zawsze tych, którzy ci zaufają — jęknął Diokles — więc zwiodłaś i mnie, bóstwo okrutne i kłamliwe. Ale skoro nie ujrzę już nigdy Prawdy Najwyższej, to ześlij mi choć śmierć-wybawicielkę.
I taki żal nadludzki drgał w jego słowach, że wzruszył nawet Atenę.
Więc, położywszy mu dłoń na nieszczęsnej głowie, rzekła łagodnie:
— Oto ci ją zsyłam, Dioklesie, a z nią razem i tę ostatnią pociechę, że, gdy cię ona ukoi, wówczas ujrzysz tę jasność, od której za życia oślepły twoje oczy.

∗             ∗

Noc bladła i mdlała, ale świt wstawał szary, zimny, smutny. Z chmur, nagromadzonych na niebie, poczęły padać obficie gęste, białe płatki śniegu i zasypywać śmiertelne szczątki Dioklesa.





PRZYGODA ARYSTOKLESA
Akryzione, żona Ktezipa, golibrody z Eginy, była to rządna gospodyni, ale niewiasta nieco swarliwa, trzymająca krótko niewolników i męża. To też, ujrzawszy go pewnego razu, wracającego dość nierównym krokiem z portu w towarzystwie nieznanego człowieka, wypadła natychmiast przed dom i, wziąwszy się pod boki, poczęła wypytywać:

— Cóż to za drągala za sobą prowadzisz? Założę się o dwie drachmy, że znów kupiłeś niewolnika.
— Krysiu, tylko uspokój się! — odrzekł pokorny Ktezip. — Wiesz, że do obsługi gości potrzeba mi trzech ludzi, a Kalias zestarzał się ogromnie. Wczoraj dziobnął nożyczkami Archytasa za lewem uchem, wskutek czego Archytas nie chciał za strzyżenie zapłacić. Tak nie można... Musiałem kupić kogoś do pomocy, więc kupiłem i... tanio kupiłem...
— A dla dobicia targu spiłeś się z tym, który cię oszukał?...
— Mam trochę czkawki, ale nikt mnie nie oszukał. Sprzedał mi go jakiś bardzo porządny Spartanin... Pollis... tak! — Pollis! Nie byle kto, bo powiedział, że wraca z Syrakuz, gdzie był posłem do tyrana Dyonizyusza, który mu właśnie tego człowieka darował.
— To głupi był, że go i darmo wziął, a tyś jeszcze głupszy, żeś za niego zapłacił. Dość spojrzeć, żeby poznać, że to jakiś niedołęga.
— Bo miał morską chorobę, ale spójrz jeno na jego twarz i barki. Pachołek, jak dąb, niech się tylko trochę odżywi...
— Tak, odżywi! Czterech będzie teraz, dzięki twojej mądrości, darmozjadów, którzy w tydzień więcej pożrą i wypiją, niż w miesiąc zarobią.
Tu, zmierzywszy gniewnym wzrokiem niewolnika, spytała nagle:
— Czego patrzysz na mnie, jak kozieł na wodę?
A niewolnik skłonił się i odpowiedział:
— Ja się wykupię, pani... Pochodzę z dobrej rodziny i mam możnych przyjaciół.
— Na Atenę Ergane! — zawołała Akryzione. — Znamy się na tych dobrych rodzinach i tych wszystkich przyjaciołach. Każdy nowo kupiony tak mówi, żeby go napychać jadłem po gardło i nie zapędzać do roboty. Coś za jeden?
— Jestem Ateńczyk, pani, syn Aristona z Kollitu. Imię moje jest Aristokles, a przezwisko, które może obiło się o twe uszy... Platon.
— Platon? Pierwsze słyszę! A umiesz strzydz i golić?
— Nie, pani.
Na to Agryzione zwróciła się znów do męża:
— Z góry wiedziałam, że będzie do niczego...





BIESIADA
Markus Licyniusz Krassus wieczerzał zwykle w licznem gronie znajomych. Ale zdarzyło się pewnego dnia, że zaprosił tylko Lucyusza Wargunteja, naprzód dlatego, że chciał z nim pomowić o ludziach i wypadkach, a powtóre, że Warguntejusz, wielki zresztą ladaco i cynik, miał sławę nadzwyczaj miłego towarzysza przy stole.

Były to czasy, w których zamiary Katyliny przestawały być coraz bardziej tajemnicą spiskowych. Kuryusz wygadał się z nimi przed Fulwią, Fulwia przed innymi kochankami, ci przed Cyceronem, ów zaś grzmiał już jak Jowisz na posiedzeniach senatu, napełniając cały Rzym rozgłosem swej wymowy.
Groźna chmura zawisła zarówno nad miastem, jak nad sprzysiężonymi. Warguntejusz, jako uczestnik spisku, rozumiał to doskonale. Ale opowiadał o tem co się dzieje z całą niefrasobliwością człowieka, któremu obojętnem jest, jak się wszystko skończy, byle się raz skończyło. Miał takie mnóstwo długów, że stanęły mu kością w gardle — nie dlatego wprawdzie, że nie miał czem ich spłacać, ale dlatego, że przecięły mu dalszy kredyt. Więc rozumował sobie, że jeśli sprzysiężeni zwyciężą, to każe wierzycieli wydusić i zagrabi ich majątki, a jeśli nie, to zginie i kredyt nie będzie mu w Erebie potrzebny.
Myśl ta wprawiała go nawet w dobry humor który potęgowały wyśmienite wina Krassusa. Począł też w szczególnie złośliwy sposób wypowiadać co sądzi o ludziach z przeciwnego obozu.
— Kato — mówił — sam przez się, nicby nie zrozumiał i niczego się nie domyślił. Jest on tak głupi, że potomność będzie mu kiedyś wznosiła pomniki, albowiem właśnie z powodu swej głupoty nigdy nie wątpi i nie waha się, gdy idzie o czyny. Bogowie zapewne nie dlatego kazali wybuchać Etnie płomieniem, by Rzeczpospolita Rzymska miała przyczem gotować jaja na twardo, ale gdyby Kato raz sobie to powiedział, nakładłby jaj do rynki i wskoczył bez namysłu w krater. Głupota jego jest tak silna i nieubłagana jak Przeznaczenie. Że zaś jest połączona z cnotą, więc obie siostry wspierają się wzajemnie i tembardziej są zawsze gotowe do czynu. Gotowi są zawsze co prawda do czynu także i łotrzy, wszelako ruchy ich i działania nie mają takiej pewności.
— A Cycero? — zapytał Krassus: — ten przecie nie jest ani łotrem, ani głupcem.
— Cycero — odrzekł Warguntejusz — okazuje w obecnej chwili więcej energii, niż jej ma w naturze. I to jest śmieszne, ale zarazem tak niebezpieczne, jak niebezpieczną jest, naprzykład, rozpaczliwa odwaga tchórza. Ptak Junony nie posiada pazurów orła, więc gdy mu fatum każe dziobać, musi dziobać z podwójną zapalczywością. Ach, Cycero! Jest to człowiek, który ma język większy niż duszę. Brak mu także szczerości Katona. Czy pamiętasz jego mowy przeciw Werresowi? Udaje surowego Rzymianina, który lekceważy grecką rzeźbę, greckie bronzy, greckie naczynia, a w gruncie rzeczy przepada za wszystkiem co greckie, czemu się wkońcu wcale nie dziwię, albowiem, gdyby nie ateńska oliwa, to ten rzymski świecznik z Arpinum nie świeciłby tak jasno. Ale między innemi rzeczami nauczył się od Ateńczyków i próżności. Katonowi, gdy na nas napada, chodzi jedynie o to, byśmy zginęli, Cyceronowi także i o to, by w Rzymie mówiono: »Och, ten Markus Tuliusz! jakże on ich zmiażdżył prześwietnie!« Kato wali na nas olbrzymie skały; Cycero — olbrzymie posągi, i chce, by podziwiano w nich nietylko druzgocący ciężar, ale i mistrzowską robotę.
— Być może — rzekł, śmiejąc się Krassus. — Dobrze schodzi z tobą czas, Wargunteju.
A Warguntejusz, który pod koniec wieczoru miał zamiar prosić bogacza o pożyczkę, rad z jego pochwały i z zachęty, począł mówić z większą jeszcze ochotą:
— Kato jest jednolity. W Cyceronie tkwi kilka dusz całkiem od siebie różnych. Pomyśl, że jako przyszły zbawca ojczyzny, musi się obecnie miotać. Jakoż i miota się nadzwyczajnie. A w głębi jest to człowiek spokojny, człowiek miary i złotego środka. Jeśli znasz jego sposób myślenia, jeśliś z nim częściej rozmawiał, to musiałeś przecie zauważyć, jak on jest rozsądny. Co do mnie, nie znam filozofa równie rozsądnego. Gdy napada i gromi w Kuryi język jego to piorun, — wprawdzie piorun szlifowany, ale huczny i zabójczy. Natomiast, gdy rozmyśla u siebie w domu, albo rozprawia z przyjaciółmi, jest tak wstrętnie roztropny, tek obrzydliwie wyrozumiały i tak nieznośnie umiarkowany, że możnaby powiedzieć, iż jedynym owocem, jaki wydała wiedza grecka, zaszczepiona na tej rzymskiej płonce, jest filozoficzno-obywatelski i pobłażliwo-literacki rozsądek.
— Tego mu przecie nie zganię. Rozsądek to dobra rzecz i potrzebna.
— Rozsądek jest to rozum bez skrzydeł. Wartość jego zależy od okoliczności. Na co się przyda rozsądek np. w czasie burzy morskiej, albo w chwili trzęsienia ziemi? Do czego on może posłużyć takiemu Katylinie, albo nawet mnie, od czasu jak straciłem kredyt?
— Zapytaj o to Cycerona.
— Nie — odrzekł z pewną melancholią Warguntejusz — Cycerona nie zapytam, niech go używa na swoje własne potrzeby. Ja chciałem ci tylko pokazać, ile jest w tym świeżo wypieczonym konsulu sprzeczności. Bo miarkuj tylko: — z łaski bogów, wspaniała, przerastająca duszę wymowa; — z natury, zamiłowanie do spokoju i rozmyślań; — z urzędu i obowiązku, miotanie się i energia; — z próżności chęć sławy; — z rozsądku ostrożność, a z braku polotu rozsądek. Jak się to wszystko musi w nim kłócić. Jedno go tylko ratuje, a mianowicie: wielka ciekawość życia. Cycerona wszystko zaciekawia i wszystko zajmuje. Przypatrując mu się bliżej, można dopiero dobrze zrozumieć, jaką ogromną łaską bogów jest przyrodzone wścibstwo. I zaiste, gdyby nie ta łaska, to byłby człowiek, nie nawpół, ale zupełnie nieszczęśliwy.
— Czyli chcesz powiedzieć, że Kato szczęśliwszy jest ze swoją głupotą, niż Cycero ze swoją wymową i rozsądkiem?
— Kato jest niewątpliwie szczęśliwszy, ale on źle skończy. Na nieszczęście dla niego, jego głupota jest przestarzała. Gdyby była nowożytną, odpowiednią do naszej współczesności, to jest, gdyby była niecnotą i szaleństwem, to człowiek z taką wolą mógłby wysoko zajść i dużo dokazać. Teraz uważaj, co ci powiem, Krassusie. Oto Katon mówi do naszych czasów: »Bądźcie cnotliwe i bohaterskie!« — a one mu odpowiadają: »Wybacz jegomość, ale my jesteśmy wyuzdane i łajdackie«. — I to jest przepaść, w którą Kato musi prędzej czy później runąć.
— A Cycero?
— A Cycero mówi im: »Bądźcie roztropne i umiarkowane« — w odpowiedzi zaś słyszy: »Evoe! Rzym się pali!« — Z Cyceronem także krucho. Prawdopodobnie to są obaj ludzie zgubieni.
— Oni, abo wy.
— Oczywiście. Ale jeśli zdołają poskręcać nam karki, po nas przyjdą inni, lepsi, albo jeśli wolisz: gorsi. Jest, mój drogi, jedna prawda tak znana i tak oklepana, że się jej nie chce powtarzać, a zwłaszcza trudno to przychodzi mnie, który mam wrodzoną antypatyę do wszelkich prawd w ogólności, a do oklepanych w szczególności. Tą prawdą jest, że Rzym dlatego przetrwał Brennusa, Hannibala i wszystkie burze, jakie się na niego zwaliły, a następnie, dlatego podbił pół świata, ponieważ miłość ojczyzny była u nas dziesięć razy większa niż gdziekolwiek. Grecy kochali więcej wolność niż ojczyznę i w końcu przegadali jedną i drugą; Kartagińczycy woleli od niej swoje worki; tylko dla nas samych była ona miłością i czynem. Czy nie tak?
— Bezwątpienia. A dziś?
— Dziś? Pozwól i pomóż mi się śmiać!... Obecnie Rzym jest to owca, o której cąber rozmaite rzymskie wilki będą się gryzły, tak jak niedawno gryźli się Sulla z Maryuszem. Naturalnie, że jeden będzie wył: »niech żyje plebs!« — drugi: »niech żyje senat!«, ale każdemu będzie tylko chodziło o to, by się po gardło obżarł i ochłeptał.
— Więc co? do czego zmierzasz?
— Zmierzam (bogowie, co mi się dziś stało!) do nowej niezbitej prawdy: że gdzie miłość ojczyzny gaśnie, tam przychodzą czasy łotrów i szaleńców. Zatem w Rzymie przychodzą nasze czasy.
— Czasy Katyliny?
— On zrobi pierwszą próbę. Kato jest to tępak z charakterem, a Katylina łotr z charakterem, któremu nie brak przytem i szaleństwa. Ma nawet tego tyle, że może Rzym jeszcze całkiem do jego miary nie dorósł. W takim razie będzie z nami źle, i cąber spożyje kto inny.
— Spożywał go już Sulla.
— Tak. Ale to był lodowaty zbójca, który nie miał w sobie nic a nic szaleństwa, a natomiast miał gotową zwycięzką armię i wódz przeważał w nim — nawet nad opryszkiem.
— A teraz nie przewidujesz nic innego, tylko konieczność panowania szaleńców i łotrów.
— Takby wypadało z mojej filozofii. I powiem ci, że jest jeszcze jedna przyczyna, dla której jest to najbardziej prawdopodobne. Nasze wewnętrzne sprawy rzymskie stały się tak powikłane i tak niesłychanie trudne że nie wiem, czy cała mądrość naszych przodków dałaby sobie z niemi rady. Otóż, wiedz o tem, Krassusie, że najtrudniejsze i najcięższe sprawy najłatwiej i z najlżejszem sercem rozwiązują szaleńcy lub łotry.
— Dobrze jeszcze, że mówisz: »najłatwiej« — nie zaś: »najlepiej«. Ale gdybym miał żądzę władzy i ambicyę, powiedziałbym ci: Krassus dziękuje Warguntejowi!
Warguntejusz popatrzył na niego przez chwilę i rzekł:
— Krassus ma żądzę władzy i ambicyę.
— To się znaczy, że jestem szaleńcem albo łotrem?
— Sama żądza władzy niekoniecznie do władzy prowadzi.
— Więc czemże ja ostatecznie jestem? Co o mnie myślisz?
— Co o tobie myślę? Myślę pożyczyć od ciebie pieniędzy, a zatem uwielbiam cię i będę uwielbiał, aż do chwili, w której mi ich odmówisz.
— Sądziłem, że miewasz myśli... mniej pospolite. Widzę jednak, że się wykręcasz, więc zapytam cię inaczej. Co mówią o mnie wśród twoich i Katyliny przyjaciół? Jeśli mi szczerze odpowiesz, to się może pokaże, że i pospolite myśli bywają czasem szczęśliwe.
— Dobrze. Chwalą cię. Mówią naprzykład, że jesteś mądry, jak Merkury.
— Chwalba trochę podejrzana. Ale w czemże widzą dowody mojej mądrości?
— W tem, że należąc trochę do nas, a przynajmniej nie działając przeciw nam i nie zdradzając nas, chcesz się w ten sposób na wszelki wypadek ubezpieczyć.
— Nie byłoby to całkiem głupie, gdyby prowadziło do celu — odrzekł Krassus. Ale to nieprawda! Co dalej?
— Inni twierdzą, że jesteś nam przychylny z powodu nienawiści do Pompejusza.
— I to nieprawda, choć wyznaję, że nie znoszę Pompejusza. Nie znoszę wogóle ludzi małych, którzy udają wielkich. Jest wielu takich w Rzymie, ale ten gniewa mnie szczególnie. Mówiłeś o próżności Cycerona... Pompejusz! — o to mi dopiero purchawka! — to człowiek pełen siebie! Jego »wielkość« jest przytem jak tancerka. Przedewszystkiem chce się podobać. Sulla najlepiej wiedział, co myślić o tem »wschodzącem słońcu«.
— Pozwól sobie jednak powiedzieć, że Pompejusz gdzieś tam, na końcu świata, w Azyi, wcale nieźle się popisuje.
— To nic nie znaczy. Wszystko jedno kto jest wodzem, bo wojska rzymskie zawsze zwyciężają.
— Prawda, że od czasów Hannibala mają ten nudny zwyczaj. Teutonów i Cymbrów nie warto nawet wspominać, albowiem Maryusz potłukł ich w końcu jak orzechy. Ale powiedziałem ci już wszystko, co o tobie mówią. Dodam chyba, że kochają cię za twoją szczodrość.
Krassus spojrzał bystro na Wargunteja, ale widząc, że żaden muskuł jego twarzy nie drgnął, odrzekł po chwili z pewną goryczą:
— To powiem ci, że niedość o mnie mówią i niebardzo mnie kochają. A to jest szkoda i może szkoda nietylko dla mnie. Przedewszystkiem, gdyby mnie ludzie więcej kochali, woleliby zaglądać do mojej duszy, niż do moich skrzyń... Czy chcesz dziś nieco zajrzyć do niej Wargunteju?
— Otwieraj, otwieraj wszystko, co jest zamkniętego w tobie i twoim domu.
— Zdziwisz się więc, mój drogi, gdy ci powiem, — ale to zupełnie poważnie, — że ja wcale nie czuję się szczęśliwy.
— Co? ty nie czujesz się szczęśliwy? ty Krezusie! ty, któremu jak Midasowi, wszystko, czego się dotkniesz, zmienia się w złoto — ty, który pożyczasz pieniędzy królom i miastom — i to na dobre procenta — ty, który wszystko, co jest pod niebem, możesz kupić, albowiem wszystko jest na sprzedaż!
— Naprzód, odpowiem ci, że Krezusowi fortuna nie dopisała do końca, a Midas musiał aż brać kąpiele, ażeby wypłukać z siebie dar zmieniania wszystkiego w złoto.
— Tak, i od tego czasu w Paktolu znajduje się piasek złoty. Jednakże, dlaczego ty w takim razie zbierasz pieniądze?
— Ja zbieram pieniądze tak, jak dziecko nad brzegiem morza zbiera muszle. Im więcej ich nazbiera, tem więcej ich ma. I oto wszystko. Ale i dziecku ta jedna zabawa nie wystarcza. Pomyśl przytem, że kto nie wydaje swoich pieniędzy, ten właściwie mówiąc, niema z nich pożytku, a kto je zbiera, ten nie lubi ich wydawać. Taka jest złośliwość Fortuny.
— Ach, ty kutwo! — pomyślał Warguntejusz.
Krassus zaś mówił dalej z jeszcze większą goryczą:
— Cycero podejrzewa mnie istotnie, że sprzyjam Katylinie, a nawet, że należę do waszego sprzysiężenia, i w głowę zachodzi, co człowieka tak zamożnego mogło do tego skłonić. Nigdy tylko nie wpadnie na tę prostą myśl, że może i ja dosyć już mam tego wszystkiego co mnie otacza i że mówię sobie: niech będzie co chce, byle była jakaś zmiana.
— Krassusie, dokazałeś tego, czego dawno nikt nie dokazał. Potrafiłeś mnie zadziwić.
— Kto wie, czy cię jeszcze bardziej nie zadziwię. Ty, naprzykład, powiadasz, że mogę wszystko kupić. Wszakże ty znasz dobrze Sempronię?
— Na Amora i wszelkie ludzkie i boskie żądze! Jeśli o Sempronię chodzi...
— Czekaj... Powiedz mi co ty o niej sądzisz?
— Musisz mi pożyczyć jaką grubą sumę, albowiem cały wieczór zmuszasz mnie do powtarzania takich rzeczy, które mógłby ci powiedzieć każdy inny. Co sądzę o Sempronii? Sądzę, że jest piękna jak Cypryda, że tańczy jak Terpsychora, to jest daleko lepiej niż uczciwej kobiecie przystało; że rozmowa z nią upaja więcej niż sycylijskie wino, że potrafi pisać wiersze jak wszyscy razem poeci greccy, nie mówiąc o naszym starym, nudnym Enniuszu; że jest wymowna jak Cycero, że wierzyciele, którzy w jej domu odmawiają jadła i napoju, dają dowody wysokiej przezorności; że kto złoży u niej depozyt, albo zostawi wypadkiem pierścień, to niech się z niemi pożegna; — dalej sądzę, że mówi po grecku jak Atenka, że gra na cytrze i śpiewa, jakby lekcye dawała jej sama Erato, i że nakoniec, nikt na świecie nie potrafiłby powiedzieć, co hojniej rozrzuca: pieniądze, czy pieszczoty[2]. Uf! Skończyłem i zadyszałem się!
— To odetchnij, a następnie przypuść, że ja Sempronię kocham.
— Czy tak? W takim razie poślij po nią lektykę.
— Mówię: przypuść tylko, a w dalszym ciągu przypuść ponadto, że kochając ją cierpię i boleję, że taką jest, jak jest — i że chciałbym jej boskiemu ciału kupić inną duszę — ot, tak czystą jak śnieg na Sorakte, a jej twarzy dziewiczy rumieniec. Czy za wszystkie moje ziemie, trzody, klejnoty i pieniądze, mógłbym to kupić, Wargunteju?
— Na Jowisza! przycisnąłeś mnie do muru, jak gdybyś był Sokratesem, a ja sofistą... Czy jaszcze mam co przypuścić?
— Nie. Wróćmy teraz do rozmowy o Rzymie.
— Ba, Rzym to druga Sempronia.
— Niech i tak będzie. A zatem musisz się znów zgodzić, że za wszystkie moje skarby nie mógłbym kupić cnoty obywatelskiej dla Rzymu, tak samo jak dziewiczego rumieńca dla Sempronii.
— Zapewne. Chybaby stare groby chciały ją sprzedać.
— Widzisz więc, że pieniądze nie są wszystkiem, jakkolwiek, kto je posiada, ten powinien się poddać woli bogów. Ale ja ci więcej powiem: że pieniądze mogą czasem tak ciężyć jak długi, a poniekąd być nawet przekleństwem. Weź tylko jedno na uwagę: gdy kto wymieni pomiędzy ludźmi moje imię: »Krassus« — co najprzód każdy pomyśli?... »Ach, Krassus — ten bogacz!...« Czy nie tak?... I nikomu nie przyjdzie do głowy, że w tym Krassusie są może inne bogactwa, które przydałyby się więcej od złota Rzymianom...
— Ty idyoto! — pomyślał Warguntejusz.
A głośno rzekł:
— Zaczynam cię, drogi, rozumieć.
— Powtarzam — mówił dalej Krassus — że ludzie wolą zaglądać do mojej skrzyni, niż do mojej duszy, i powtarzam, że to jest może szkoda — nietylko dla mnie. W Rzymie słyszy się ciągle o rozmaitych naszych znajomych: »ten, to wyjątkowy umysł! — ten, to przyszła znakomitość! — ten to przyszła gwiazda!« — A Krassus zawsze tylko »bogacz!...« Co za niesprawiedliwość i co za przesada. Aż uszy więdną! Rzymianie szukają zawsze na chybi trafi!... Znam ja przecie te wszystkie wasze znakomitości i wiem lepiej, niż inni, do czego one najzdolniejsze!
Warguntejusz zwrócił dłoń do góry i począł niby wygarniać z niej pieniądze:
— Czy do tego? — zapytał.
— Tylko do tego! Ty przynajmniej jesteś od nich szczerszy. Tobie jednak także skrzynie Krassusa przesłaniały dotychczas jego osobę. A to mi jest ogromnie przykre...
— I mnie! — zapewnił Warguntejusz.
— Dziękuję — odrzekł Krassus. — Chociaż wiedz, że jako Rzymianina jeszcze bardziej zmartwiłeś mnie tem, coś powiedział, że Rzym musi teraz przejść w moc szaleńców i łotrów. Nie, Wargunteju! Prawda, że cnota upada, miłość ojczyzny gaśnie, czasy są ciężkie, sprawy powikłane i trudne. Aleś ty zapomniał o jednej rzeczy: że jest jeszcze inny rodzaj ludzi, którzy największe trudności rozwiązują lepiej od szaleńców i łotrów.
— Jacyż to ludzie?
Krassus spuścił oczy i rzekł:
— Ludzie prawdziwie wielcy.
A cynik Warguntejusz wzruszył ramionami i zapytał:
— Czy to koniecznie inny rodzaj?...
Lecz dalszą rozmowę przerwał im niewolnik, którego obowiązkiem było wymieniać nazwiska przybyłych gości, i który, ukazawszy się we drzwiach tryklinium, zawołał:
— Kajus Juliusz Cezar!





DZWONNIK
Dlaczego nie wymieniam nazwiska miasta, którego osobliwości zwiedzałem w sierpniu zeszłego lata, to się pokaże z dalszego ciągu tego opowiadania. Tymczasem dość będzie powiedzieć, że jest to miasto, leżące w granicach Królestwa Polskiego i ze wszech miar godne widzenia. Posiada ono ciekawe, kryte chodniki, czyli tak zwane podcienia przy domach na rynku, stary ratusz i jeszcze starszą wielką omszałą katedrę z wnętrzem pełnem ciekawych zabytków i z grobowcami takich ludzi, o których znana pieśń mówi:

»Oni światu przegrażali, a choć dzisiaj w trumnie,
Przecież okiem marmurowem spoglądają dumnie«.

Po przyjeździe, ponieważ mogłem pozostać tylko do wieczora, począłem w gospodzie wypytywać o człowieka, któryby mi mógł prędko i dokładnie miasto pokazać. Odpowiedziano mi, że, o ile to chodzi o katedrę, może to uczynić najlepiej kościelny, który wcale nie jest zwykłym dziadem, ale dozorcą całej usługi miejscowej, a zarazem dzwonnikiem, i który, służąc przy katedrze od lat czterdziestu kilku, zna ją niegorzej od » samego księdza biskupa« i pokazuje z wielkiem zamiłowaniem.
Upewniony w ten sposób, w kwadrans później zapukałem do domku, który przy ogromie katedry wydawał się, jak mały grzybek, wyrosły w cieniu ogromnego dębu. Otworzył mi sam kościelny, — jedyny, jak się pokazało, domku mieszkaniec, i, wysłuchawszy, o co idzie, zgodził się chętnie przewodniczyć mi po kościele i cmentarzu.
Był to starzec z białą, jak mleko, czupryną, nasuniętą na oczy, i z białym, obwisłym ku dołowi wąsem. Wyglądał na chodaczkowego szlachcica. Uderzyła mnie jego szczególnie delikatna, niemal młodzieńcza cera i wypukłe, niebieskie oczy, patrzące badawczo i nieufnie. To nieufne spojrzenie stanowiło dziwną sprzeczność z dobrotliwym, a nawet naiwnym wyrazem twarzy. Po pierwszych słowach, jakie staruszek wymówił, poznałem, że nie należy do ludności miejscowej.
— A czy pan nie z Litwy? — zapytałem.
Był widocznie przygłuchy lub udawał głuchego, żeby sobie dać czas do namysłu nad każdą odpowiedzią, gdyż przystanął, ogarnął ucho dłonią i dopiero po chwili odrzekł powolnym, przeciągłym głosem:
— Albo co?
— Bo pan ma litewski akcent.
Na to wzruszył ramionami z widocznem niezadowoleniem.
— Litewski akcent! litewski akcent! — powtórzył, przerywając chwilami, jakby rozważał zosobna każde słowo. — Kto jego wie! To i tu ludzie to samo powtarzają, a jaki tam litewski akcent! Oni mówią: noga, i ja mówię: noga; oni mówią głowa, i ja: głowa. No, tak czegóż ode mnie chcą? Powiadają, że przeciągam? toż wiadomo, że koroniarze sami przeciągają, a jak im to mówić, to się jeszcze śmieją.
— Ja się nie śmieję: ale poznałem, że pan Litwin, bom na Litwie dużo bywał i nawet pisałem o tych rzeczach, które się na Litwie kiedyś działy.
— To pan dobrodziej literata czy jak?
— Tak jest.
— A »jaka książka« pan o naszej Litwie napisał?
— O wojnach szwedzkich za króla Jana Kazimierza.
Twarz staruszka rozjaśniła się, jakby padł na nią promień słońca, i począł mówić prędszym już i żywszym głosem:
— Dobrodzieju! »Potop« — co? Znam! jakże? I aż mi teraz dziw, żem ja pana odrazu nie poznał, bo ja pański »landszaft« u jednego księdza widział i nie raz, i nie dwa go oglądał. Ach, Boże ty mój miły! Toż ja z tamtych stron!... ja tam niedaleko od Laudy... Tam trafiają się jeszcze i Butrymy i Gościewicze i Domaszewicze, a w Pacunelach to ja i nieraz zamłodu bywał.
— A Pacunelki zawsze takie ładne?
— Bywają, bywają, ale niektóre to się coś niecoś od tamtych czasów zmieniły. Ach, Boże miły! to pan napisał »Potop«? I pewnie nie kto inny, bom widział »landszaft«. Ot i dobra godzina! Ale już ja panu za te istorye o naszych stronach tak pokażę kościół i wszystko, co w nim jest, jak nikomu nie pokazuję.
Weszliśmy do katedry, i pokazywał mi ją rzeczywiście z całego serca, ale nie tak może dokładnie, jak przyobiecał, albowiem myśl jego uleciała widocznie w czasy młodości do gniazd rodzinnych. Zwiedziliśmy jednak kościół i zakrystyę dość szczegółowo, obejrzeli obrazy w ołtarzach, stary gotycki tryptyk, renesansowe grobowce rycerzy, którzy »światu przegrażali«, kielichy, monstrancye, a nawet i ornaty, spoczywające od kilku wieków w skarbcu, a następnie poszliśmy obejrzyć wieże, z których jedna była zarazem dzwonnicą, mieszczącą w sobie kilkanaście większych i mniejszych dzwonów.
Zwróciłem uwagę na ich liczbę i na okazałą wielkość niektórych, co widocznie ucieszyło staruszka, albowiem rzekł:
— Ej! daleko szukać takiej drugiej dzwonnicy i takich dzwonów. One to, panie, takoż i największa moja pociecha. Nie mogę powiedzieć... tu ludzie dobrzy, spokojny kąt jest, fundusik maleńki — tu zniżył głos i obejrzał się dookoła — jest, ale czasem to tak tęskno, że i zapłaczesz, a nie spłynie ci żałość łzami, to ci jeszcze tęskniej.
— Rozumiem, rozumiem...
— To tak, panie, jak bywało zimą po lasach w sześćdziesiątym trzecim roku. Przykryjesz się w nocy kożuchem, podścielisz się płaszczem, twardo ci, podścielisz się kożuchem, przykryjesz się płaszczem, zimno ci. I tak źle i tak niedobrze. Zawsze coś dolega! Bo, co swoje kąty, to swoje. Jużci i tu swoi. Ale, inszy choć do sąsiedniego powiatu polezie, to już mu obco, a tu, panie, daleko, daleko!... Więc, jak człowiek sobie pomyśli, że już nigdy w życiu nie obaczy ni tamtejszego pola, ni boru, ni chaty, ni człeka i że nie tam pod krzyżem kości jego spoczną, to jakby mu kto rękę pod żebra włożył i serce ścisnął. Nie ciśnij-że ty, żalu, nie ciśnij! bo i tak lata już cisną.
— A dzwony — zapytałem — to dlaczego pańska pociecha?
— Dlatego, że głos dzwonów idzie, panie, daleko i na wszystkie strony się rozchodzi. Ludzie już go nie słyszą, a on leci i leci przez powietrze, bo takie już ma pozwolenie, żeby aż do nieba dolatywał. No, to ja tak sobie myślę, że, jak zamrę, to mi zadzwonią, to Bóg miłosierny, nim dusze na sąd wezwie, może jej pozwoli, żeby z tym oto głosem poleciała nad naszę Litwę i pobujała nad nią choć z dzionek, jako ta siwowronka nieboga albo ta jaskółka, co aż z za morza przylatuje. Bóg miłosierny! pozwoli choć pożegnać i przeżegnać...
Tu umilkł, tylko wypukłe oczy zaszły mu jakby mgłą, a mnie mimowoli przyszły na pamięć stęsknione słowa Mickiewicza:

»Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś, jak zdrowie,
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił...«

A potem zacząłem przypatrywać się dzwonom.
Jest w dzwonach istotnie coś więcej, niż w innych martwych przedmiotach. Mają imiona, mają niemal ludzkie głosy, czują, jak żywe, ludzką dolę i niedolę, święcą tryumfy, opłakują żałobę, wołają na trwogę i niosą modlitwy, skargi i chwałę Bożą od ziemi ku niebu.
— Czy wszystkie tu — spytałem po chwili — mają swoje imiona?
— Nie — odrzekł dzwonnik — wielkie mają, a małe nie mają. Ten największy nazywa się Jan. I co, panie, za głos! jak jęknie, to aż wieża zadrży i wszystkie kawki i gołębie, choć od małego do niego zwyczajne, zrywają się z dachu i z załamków. Ten drugi ma na imię Andrzej, ale dziady, nie wiem dlaczego, przezywają go Bambyk. A tę małą sygnaturkę to ja sam przezwał: Terka.
— Dlaczegóż tak?
Staruszek uśmiechnął się, jakby z pewnem zawstydzeniem:
— Innemu toby ja tego nie powiedział, bo to jakoś i dziwno gadać, ale panu do wszystkiego trzeba się przyznać. Z różnych ja tam pieców chleb jadał na Litwie i na Żmujdzi, więc czas jakiś to ja mieszkał w Wiłkomierzu. A była tam wtedy panna Terka Slepściówna, tak cudnej urody, że chyba takiej drugiej ziemia nie nosiła. I nic jeszcze uroda, ale i głos miała, wszystko, taki, że, jak się odezwała, tak ty, człowieku, prosto nie wiedział, czy to skowronek zaśpiewał, czy grzeszna dusza ludzka przemówiła. Panna była z wielkiego rodu i z »funduszem«, córka pana marszałka Slepścia, tak choć ja niby i szlachcic, gdzie mnie tam było do niej! Ot jakby »gwiazda« na niebie pokochał! Patrzył też ja na nią tylko zdaleka, jak na obrazek. Ale jakem tu po sześćdziesiątym trzecim przyjechał, a pierwszy raz tę sygnaturkę usłyszał, to mało się serce we mnie nie skręciło i wraz ja zakrzyknął: — panna Slepściówna! To i dlatego nazwał ja ją: Terka. Wszystkie one miłe duszy — te dzwony — ale ta sygnaturka najmilsza.
— A żyje jeszcze panna Slepściówna?
— Nie było kogo pytać, a jeden, któregom pytał, nie wiedział. Pewnie za mąż poszła, może żyje, może umarła, ale, jeżeli żyje, to musi się także zmieniła. Czterdzieści kilka lat dodać, to już nie to!
Tu westchnął cicho i umilkł.
Na zegarze wieży uderzyła trzecia. Zeszliśmy na dół, a ponieważ staruszek nie chciał przyjąć ode mnie, jako od człowieka, który o Litwie pisał, żadnego wynagrodzenia, więc zaprosiłem go na butelkę miodu i na dalszą gawędkę do poblizkiego kupca.
Jakkolwiek Litwina zawsze łokieć nad ziemią, a dwa w ziemi, jednakże miał do mnie wyjątkowe zaufanie, i z tej pogawędki dowiedziałem się wielu rzeczy. Oglądał się wprawdzie starowina dokoła, choć w salce nie było prócz nas nikogo i chwilami zniżał głos bez żadnej potrzeby, ale wyznał mi, że nie mieszka tu pod własnem nazwiskiem, chociaż papiery ma w porządku. Niby to za sześćdziesiąty trzeci nikogo już nie pociągają, ale że w swoim czasie mocno go szukali, więc woli być ostrożnym: »ktoby tam im wierzył!« — Miał on z powodu tego pożyczonego nazwiska kłopot i frasunek w swoim czasie niemały! mianowicie, gdy umarł jego rodzony wuj, który zostawił »fundusz« na Litwie. Ten wuj był człowiek mądry i »takoż« ostrożny, tak nawet ostrożny, że, gdy zachorował, chciał koniecznie mieć jeszcze za życia spisany akt zejścia... »że to, jak bumagi nie będą w porządku, zaraz wszystko rozdrapią«. Nie można mu było żadną miarą wytłómaczyć, że aktu zejścia za życia spisywać niepodobna. Koniec końcem jednak bumagi zostawił w takim porządku, że coś tam tylko »zachwycili«, ale wszystkiego rozdrapać nie mogli. Natomiast, jakże trudno było potem dochodzić spadku człowiekowi, który na Litwie był skazany na śmierć i musiał ukrywać się pod zmienionem nazwiskiem gdzieindziej. Szczęściem był w Grodnie synowiec, po rodzonym bracie, »Tadziuk«, który cały spadek odebrał, poczem do Królestwa przyjechał i oddał uczciwie, co się należało.
— Dlatego — kończył opowiadanie staruszek — ja pana bardzo proszę, aby pan nikomu nie powiedział, ani gdzie mnie pan widział, ani jak ja się teraz nazywam. A toby, conajmniej zaraz odebrali to, co Tadziuk tu odwiózł.
— Toś pan był jednak skazany na śmierć w sześćdziesiątym trzecim? — spytałem.
— Kto za Murawjewa nie był skazany? — odpowiedział. — A ja, nim był skazany, to przedtem był już powieszony.
— Jakto?
— A tak. Jechał ja raz z Żydkiem do oddziału i z pieniędzmi, aż tu nas napadły jakieś, panie, marudery kozackie i obu powiesili. No, szczęściem niespodzianie nadszedł pan Narbutt, kozaków rozegnali, a nas odcięli.
— I odżyłeś pan?
Spojrzał na mnie, jakby ze zdziwieniem, że z ust człowieka, który pisze książki, mogło wyjść równie głupie pytanie.
— Toż gdybym nie odżył, tobym z panem teraz nie gadał!
— Prawda, prawda, ale jakże to było?
Żydek, co miał cieńszą szyję, poszedł na tamten świat, a ja, co miał grubszą, wrócił — mówił powoli starzec. — Był też tam przy oddziale jeden młody medyk z akademii z Warszawy, który nas ratował. Ale potem, gdy już ja otrzeźwiał — jako to koroniarze zawsze ciekawi — coraz to przyleci do mnie i pyta: »Coś pan czuł? jakie wrażenie miałeś, kiedyś wisiał?« Ot mądry!... Jakie tam wrażenie!... Jeść się kce, wisieć nudno — wiadomo, nie przywykszy.
Nie odpowiedziałem nic na tę słuszną uwagę bo istotnie do podobnego położenia (o ile powieszenie może się nazwać położeniem) trudno przywyknąć. Starzec zaś pociągnął miodu, poczem machnął ręką i rzekł:
— Dawne to, panie, dzieje!... Nie wrócą, jak i ja tam nie wrócę.
Wówczas zacząłem mu tłómaczyć, że bądź co bądź czasy ogromnie się zmieniły i że, gdyby koniecznie chciał jeszcze swoje rodzinne strony zobaczyć, to mógłby bez wielkiego niebezpieczeństwa na Litwę pojechać. Ze zdziwieniem jednak zauważyłem, że w miarę, jakem mówił, twarz jego, rozweselona poprzednio pod wpływem wspomnień, a może i miodu, poczęła stopniowo mierzchnąć i gasnąć, a w końcu odbił się na niej tak ciężki smutek, że umilkłem, nie rozumiejąc, co staruszka mogło tak zaboleć w moich słowach.
A on siedział czas jakiś ze spuszczoną głową.
— Czasy się zmieniły — rzekł — ale i Litwa się zmieniła.
— Mówiłeś pan jednak, że chwilami tęsknisz okrutnie?
— Bo tęsknię. I, jakom rzekł, codzień w pacierzu Boga proszę, by duszy mojej pozwolił tam polecieć, popatrzyć, pożegnać ziemię rodzoną i przeżegnać — ale już wrócić tam w grzesznem ciele nie chcę, bo terazbym tam więcej, niż tu, do dawnej Litwy tęsknił.
— Na Boga! Może i domyślam się, dlaczego, ale wytłómacz mi pan to dokładniej!
Nastała chwila ciszy, jakby starzec namyślał się, jakiemi słowy ma to, co czuje, wyrazić, poczem tak mówić począł:
— Powiem, panie, wszystko, jak było... Tadziuk — on i później nieraz mnie jeszcze odwiedzał i nawet niedawno tu zajechał. Ja przecie ostatni krewniak, a że tam coś po mnie zostanie, to on i na to chce mieć oko. A ja mu to chwalę, bo znaczy się: stateczny. Tak tedy, jak tu ostatni raz był — w lipcu miesiącu — tak rozgadali my się o naszych stronach i o znajomych ludziach, a w końcu pytam ja jego: A cóż, czy teraz naszemu narodowi trochę lżej? — A on na to powiada: »I jak jeszcze! — nie tylko (powiada) lżej, ale już wojuje«. Zaciekawił ja się ogromnie i znów jego zagabuję: — Z kim, Tadziuk, z kim? — I dasz pan wiarę, co on na to: »Z kim-żeby (powiada), jeśli nie z Polakami!« Myślałem, żem nie dosłyszał, więc pytam drugi raz, a on drugi raz powtarza: »Z Polakami«. — Dopieroż otworzył ja, mój panie, gęba, wybałuszył na niego oczy i mówię: — Tadziuk, a czy ty czasem nie masz trocha tu? i postukał ja się w ciemię. Upał wielki był, myślałem, że mu mózgi w głowie zakipiały.
— I co panu odpowiedział?
— Dopieroż wziął prawić, jak się naród litewski rozbudził, jak Litwini nawet i w niektórych szlacheckich »okolicach« nie chcą być Polakami, jak się mowa litewska, wszystko, rozwija, jak drukują się po litewsku książki i gazety, jak już z kościołów niektórzy księża wypędzają polskie nabożeństwo — i tak prawie do obiadu gadał, a że gorąco było, to aż się spocił, bo mnie chciał koniecznie przekonać i nawrócić, a ja tylko słuchał i słuchał.
— A potem co?
— Potem my siedli jeść i nie mówili do siebie nic, tylko ja, wszystko, rozmyślał nad tem, com słyszał. Skończywszy obiad, poszedł on spać, bo dwie noce jechał, a ja jeszcze rozmyślał. Dopiero wieczór, jak przyszło dzwonić, wziął ja go ze sobą na wieżę i, oddzwoniwszy swoje, przystępuję do niego niespodzianie i mówię: — Jakoż myślisz? dlaczego ja się bił i wisiał w sześćdziesiątym trzecim? czy nie dlatego, żeby Litwa była wolna — a? A jakby ona była wolna, czy to nie znaczy, że każdy miałby wolność być, czem chce. Tak czy nie? A kto się wtedy bił wraz ze mną? czyja się krew lała po lasach i po polach? kogo więzili, kogo zsyłali, kogo wieszali, komu zabierali, panie, majątki? — tobie? Tak ty nie śmiej wojować z tym, kto za ciebie krew lał. Budzi się, mówisz, naród litewski? to chwała Bogu! chcesz po litewsku gadać? gadaj! chcesz mieć książki, chcesz mieć szkoły i nabożeństwo? — miej. Ten, co krwi dla cię nie szczędził, jeszcze ci dopomoże, ale ty jego nie kąsaj, bo on razem z tobą jęczy, razem z tobą cierpi i razem z tobą o swoje się prawo upomina. A cóż ci to on? — osztrafował twoje litewskie słowo, tak jak Murawjew polskie? zsyłał cię w katorgę za twoją litewską duszę? A wspomnij ty dawne czasy: kto cię okrzcił? kto cię oświecił? kto cię Niemcu, panie, jako psu z gardła, wyrwał? Ale ja ci powiem, dlaczego ty z nim dziś wojujesz. Ty z nim wojujesz dlatego, że ty jego najmniej się boisz, bo on nie ma Sybiru ni bata. Z innymi trudniej, z nim łatwiej, więc ty — haj-że na niego, choć on twoja krew i twój brat! A jeśli tak, to ty i zły, i durny. Grzech takoż łatwiejszy, niż każdy uczciwy uczynek...
— To tak ja gadał i gadał, panie, póki nie ustał, aż do ostatniego tchu. Ale czy nie miał racyi? — jak?
— Zupełnie! i myślę, że pański Tadziuk musiał ją uznać.
— Gdzie tam uznał! Kłócili my się, kłócili, aż i pokłócili na dobre. On mi powiedział na odjezdnem: »Nie przyjeżdżaj-że do nas, stryjaszku, bo byłoby ci między nami źle«. A ja mu odrzekł: Jeśli tam dużo takich pohanych duchów, jak ty, to i nie przyjadę.
Tu zamilkł i zakrył oczy dłonią, a potem jął mówić więcej do siebie, niż do mnie:
— Ja myślał, że, gdy tam jaka taka wolność nastanie, to ludzie chyba popłaczą się z radości, i jeden drugiemu będzie, jako anioł, łzy obcierał, a tam ot! wojna. Nie!... Tak i nie wrócę!... Wolę ja tu sobie myśleć przy dzwonach o tej dawnej mojej Litwie — nieszczęśliwej i umęczonej, panie, jak ten Pan Jezus na krzyżu, ale bez złości w duszy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pożegnaliśmy się, albowiem wieczór się zbliżał, a że był to dzień czternasty sierpnia, wigilia Matki Boskiej Zielnej, więc »Anioł Pański« miał być uroczyście wydzwoniony. Na placu przed kościołem dużo już było mieszczan i chłopów, przybyłych ze wsi okolicznych na jutrzejszy odpust, i, gdzieś okiem rzucił, rozkwitały, jak mak kwitnący, jaskrawe chustki kobiece. Wieczór był pogodny, niebo przezroczyste, jakby szklanne, rozpłomienione na zachodzie.
I nagle w te blaski wieczorne uderzyły śpiżowym hymnem dzwony. Zatrząsł wieżą i rozpłoszył gołębie wielki Jan, jęknął Andrzej Bambyk, zawtórowały inne i biły, biły, a między ich dźwięki huczne, ogromne i potężne wplatał się wysoką, czystą nutą kryształowy głos panny Slepściówny.
A gdy rozbujały się wreszcie, jako łabędzie po niebie, pomyślałem, że na ich skrzydłach utęskniona dusza starego dzwonnika leci do swojej dawnej Litwy...





PŁOMYK
Gdy po wykopaniu ziemniaków wypłacono w końcu strudzonym najmitom należność za cały czas robót polnych, pobrali wszyscy na plecy przygotowane już poprzednio węzełki i ruszyli pod wieczór do najbliższej stacyi kolejowej. Przyzostał tylko Wojciech Lipiecki, chłop z pod Kościana, który przypadkiem przyłączył się wraz z kilku innymi do obieżysasów z Królestwa i razem z nimi pracował. Przyzostał on dlatego, że się w dzień podźwigał worem ziemniaków i czuł się jakiś słaby, a powtóre i z tej jeszcze przyczyny, że chciał wstąpić do baraku, w którym ludzie przez cały czas koczowali, i zabrać stamtąd obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej i ołowianą lampkę. Sam je był zawiesił, jako chłop pobożny, w kącie nad swojem tapczanem, i oczywiście szkoda mu było świętych rzeczy, a to tem bardziej, że Niemcy-lutrzy nie umieliby ich uszanować. Więc w tym zamiarze, po otrzymaniu zapłaty w kancelaryi, powlókł się do baraku, wzniesionego na skraju przestronnego pola pod lasem, układając sobie w myśli po drodze, że się prześpi, wypocznie, a jutro skończy pakowanie i pociągnie za innymi.

Ale szło mu się jakoś dziwnie niesporo — i czuł, że ma nogi, jak słomiane, że krzyże go bolą i że w piersiach ma jakby gwoździe, które kłują go przy każdem poruszeniu. Robiło mu się to gorąco, to zimno. Przed samym barakiem rozebrało już chłopa do szczętu. Tyle tylko, że wszedł, ledwo-ledwo zapalił lampkę przed obrazem i zaraz gruchnął się, jak długi, na tapczan. Masz-że teraz! Dopieroż zląkł się, bo zrozumiał, że przyszła na niego ciężka choroba, i to tak nagle i z taką siłą, jak latem przychodzi burza.
Odrazu stracił moc w kościach. Chciał się przeżegnać i z trudem wielkim podniósł rękę do czoła, następnie zawlókł ją na piersi, ale do lewego ramienia ani rusz! I leżał tak czas jakiś, bezwładny, jak pień. Jednakże, ponieważ przytomność nie opuściła go jeszcze, więc naprzód zdjęła go ogromna tęsknota i żal, że ludzie już odeszli i że został tak sam, jak Łazarz na obczyźnie. Bo oto, Bóg raczy wiedzieć, kiedy tu kto zajrzy teraz do tego baraku, a przez ten czas nikt mu i dzbanka z wodą nie poda. Co tu zaś przecie bywało zawsze gwaru pod wieczór — i ludzkich głosów, i rozmów, i narzekań, i sporów, i śmiechu, i śpiewania! A teraz cicho. Myszy jeno, które jesienią chronią się z pól przed chłodami do zabudowań, chrobocą wszędy i gryzą zawzięcie drzewo, a blizko wygasłego ogniska, w kupie grochowin świerkają świerszcze polne. Spojrzy Lipiecki po tapczanach, stojących pod ścianami, jakby w nadziei, że może kto zaspał i został; spojrzy na drzwi, że może kto czego zapomniał i wróci, ale nie widać i nie słychać nic. Barak tylko wydaje mu się tak ogromny, jak nigdy, i w głębi całkiem zapełniony mrokiem, bo tylko ta jedna lampka przed obrazem go oświeca. Chłopu robi się jakoś dziwnie nieswojo i poprostu straszno. Żeby choć jedna ludzka dusza przy nim, — żeby choć jedno polskie słowo ozwało się za ścianą — żeby choć jedno! Nic, i nic! A niechże to Bóg broni chorować w takiej pustce, — zaś jeszcze bardziej umierać bez księdza, spowiedzi i sakramentów! Przyszło mu na myśl, że, gdyby tak umarł, to Prusaki pogrzebłyby go na luterskim cmentarzu, a może nawet zakopałyby go gdzie w polu pod borem, jak zdechłe bydlę, albo psa.
Broń-że od tego, Matko jedyna, i ty, Święta Barbaro, patronko dobrej śmierci. Lipieckiemu z niemocy, żałości i utrapienia wezbrały łzy w oczach. Podniósł wzrok ku płomykowi, który świecił pod obrazkiem, i jął mówić: »Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko« — a modlił się ogromnie gorliwie, bo to jedno dobrze rozumiał, że, jeżeli Ona go nie wspomoże, to będzie z nim źle. Ale już podczas modlitwy poczęło mu się tak mieszać w głowie, że nie mógł jej dokończyć. Pierwej brały go ciągoty i dreszcze, a teraz chwyciła go gorątwa taka, jakby mu kto rozpalonych węgli do głowy i do piersi nasypał. I widać, że coraz z nim było gorzej i coraz więcej tracił rozeznanie, gdyż nagle wydało mu się, że tapczany zaczęły chodzić jeden za drugim po izbie, jak gęsi, — i że z krokwi baraku zwiesiły się jakieś długie, do ziemi prawie sięgające powrósła, oblepione rojami czarnych wielkich much. Przymknął oczy, żeby tego nie widzieć, gdyż było w tem coś tak wstrętnego, że aż skóra na nim ścierpła. Tyle zachował jednak jeszcze przytomności, że powiedział sobie, iż mu się to tylko tak przewiduje i że tego naprawdę niema. Jakoż, gdy otworzył znów oczy, tapczany stały po dawnemu pod ścianami, żadne czarne powrósła nie zwieszały się z pułapu i płomyk lampki palił się nad nim spokojnie. Czuł się natomiast okrutnie chory, i aż mu dziwno było, że to idzie tak prędko. Dość długo leżał bez ruchu, tylko wargi mu się trzęsły, bo od czasu do czasu brały go dreszcze. Potem jednak oblała go nowa fala żaru, i powtórnie pomieszały mu się myśli. A że to w gorączce, tak jak w jasełkach, widzi się coraz to inne rzeczy, czasem straszne, a czasem miłe, więc przyszło na niego teraz widzenie błogie.
Takie zaś było wrażenie, że już nie starczyło Lipieckiemu rozeznania, żeby sobie powiedzieć, że to jest złuda, ale był pewien, że Matka Boska naprawdę cud uczyniła i kazała go przenieść aniołom w mig do Kościan. Idzie oto szerokim lipowym gościńcem od miasta ku swojej sadybie... Jest jesień i pogoda cudna. Liście, jedne czerwone, jak płomień, drugie żółte, spływają cicho z drzew na ziemię, bo niema żadnego wiatru. Na dachach domów złoci się słońce. Lipieckiemu czyni się jakoś rzewliwie na duszy, i radość zalewa mu serce. Pamięta, że był chory, ale teraz czuje się zdrów i wraca do dom. Widać już jego chałupinę za wiśniowym sadkiem na prawo ode drogi. Tymczasem przechodzi wedle stawu, po którym, mimo jesiennego chłodu, bobrują z sieciami chłopaki a na brzegu stoi starowina proboszcz i pilnuje połowu. Przychodzi do niego chłop, całuje go w rękę, a ksiądz, spojrzawszy mu na twarz, mówi: — »Bójcie się Boga, Lipiecki, a wyście się gdzie tak wymizerowali?« — »Dobrodzieju — odpowiada — choróbsko opadło mnie na Saksach, alem z pomocą Bożą wyzdrowiał«. A na to ksiądz: — »Oj! — powiada — podziękujcie Matce Boskiej, bo śmierć na obczyźnie to zatrata nie tylko dla ciała, ale często i dla duszy«.
— Prawda, prawda, prawda!
Tu wśród widzeń zasnął na dobre. Ale w godzinę, albo i we dwie później, drgnął nagle i zbudził się. Wydało mu się teraz, że przytomność całkiem mu wróciła. Tylko czoło miał zlane zimnym potem, i poczęły mu ziębnąć ręce, nogi i nos. Ogarnęło go niewypowiedziane osłabienie. Usłyszał jakby dalekie dzwony, choć nawet myszy przestały chrobotać i była cisza zupełna.
Pomyślał wtedy, że zaczyna konać.
Jeszcze raz chciał się przeżegnać — i nie mógł. Dalekie dzwony jęczały żałośniej i żałośniej. Lipiecki patrzył, leżąc na wznak, osłupiałemi oczyma w mrok, który w głębi izby gęstniał, czynił się coraz ciemniejszy i zdawał się toczyć, jak chmura, ode drzwi, ku środkowi izby.
Jednak po chwili nieruchome już prawie źrenice chłopa rozszerzały się z trwogi i twarz pobladła mu, jak płótno, albowiem w baraku poczęło się dziać coś nadzwyczajnego i złowrogiego zarazem.
Oto ów mrok począł zaczyniać się w sobie, skupiać i tworzyć jakowąś postać: zaokrąglił się z wierzchu, niby w potworny łeb, rozszerzył się niżej w ogromny tułów, a od tego tułowia wyciągnęły się dwie długie, ciemne smugi, jak ręce.
Lipieckiemu włosy stanęły dębem na głowie, a zęby poczęły szczękać, albowiem obaczył teraz wyraźnie, że z całego tego mroku, który zalegał głąb baraku, zrobił się czarny, straszny wielkolud — i że wielkolud ten idzie ku niemu.
Jakieś niepojęte, martwe przerażenie napełniło powietrze. Powiało mrozem, jak od kupy lodu.
A potwór zbliżał się, ale posuwał się tak wolno, jak posuwają się ślepi. Jakoż istotnie w jego ohydnym łbie nie było wcale oczu — i tylko ręce wyciągał coraz dalej przed siebie, macając jednostajnym, okropnym ruchem po tapczanach, jakgdyby szukał, gdzie jest ta żywa ludzka dusza, po którą przyszedł.
— Jezusie, Maryjo!... — krzyknął Lipiecki.
— Śmierć! śmierć!...
I w tej chwili jeszcze jedna, jasna, jak błyskawica, myśl rozświeciła mu krzepnący mózg, że to nie polska śmierć przy jasnem ognisku domowem, przy spłakanych twarzach, przy gromnicy i litanii, ale obca, czarna i lodowata pruska śmierć, która dławi człowieka tak niemiłosiernie, jak kat, i która jest zagubą bez nadziei, i nocą bez światła, i otchłanią bez Boga.
Więc w ostatniej toni i rozpaczy zwrócił jeszcze spojrzenie ku obrazowi i począł wołać gasnącym już i przerywanym przez śmiertelną czkawkę głosem:
— Panienko Najświętsza!!...
— Ratuj!...
— O rety!...
— Ratuj!...
Czarne, straszne ręce szukały już na najbliższym tapczanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ale wówczas stało się coś takiego, czego żadne ludzkie słowa dobrze nie wypowiedzą.
Płomyk od lampki przed obrazkiem oderwał się nagle i począł płynąć, jak złota pszczoła, przez powietrze ku potworowi.
Lecz rósł z każdą chwilą; w jednem mgnieniu oka z płomyka stał się płomieniem, rozpalił się, rozżarzył, zbielał. Z boków strzeliły mu skrzydła, nad skrzydłami podniosła się głowa, jakby w koronie — i, zmieniony w białopiórego ptaka, rzucił się błyskawicą na strasznego Czarnoboga. I ujrzał Lipiecki ogromną bitwę światła z ciemnością.
Zmora skręciła się, niby wąż, w którym utkwiło żeleźce. W mrocznem cielsku zasyczało coś, jak rozpalona stal w wodzie, rozległo się chrapanie i charczenie. Już Ciemność wije się, rozdziera, rozpada, a orzeł razi ją, zatraca, niszczy, wypala. Zwalił się wreszcie czarny kadłub, runął łeb, rozkruszyły się plugawe ramiona, poczem opadło wszystko i rozwiało się prochem marnym.
Cały barak zalało światło tak jasne, jak słoneczne.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A gdy srebrzysty ptak zmienił się napowrót w płomyk i przyleciał znów złotą pszczółką przed obraz, Lipiecki spał już głębokim snem i w ciszy, jaka zaległa barak, słychać było tylko jego spokojny, równy oddech.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka dni później wrócił chłop w dobrem zdrowiu do rodzinnej wioski i przez całą potem zimę — i w mieście, i po chałupach — rozpowiadał, co mu się owej nocy przygodziło. Więc niektórzy dziwili się wielkim dziwem, inni zaś myśleli, że to wszystko widział tylko w gorączce, albo we śnie. Jednakże proboszcz, starowina, wierzył głęboko, że to był cud prawdziwy. Pewnej niedzieli powiedział nawet ludziom w kościele z ambony, że płomyk z przed oblicza Bogarodzicielki potrafi się na Jej rozkaz w orła przemienić i że może nieraz jeszcze obroni chłopa polskiego przed niejednym Czarnobogiem i niejedną zmorą śmiertelną.





SĄD OZYRYSA
A gdy umarł w Egipcie syn Psunabudesa, Psunabudes, wielki minister któregoś tam Tutmesa[3] z którejś dynastyi, panującej przed napadem Hyksów, dwie nieśmiertelne Ideje pokłóciły się o jego duszę tak zapalczywie i napełniły takim hałasem nieskończone przestworza cichej wieczności, iż wszechmocny Ozyrys kazał im stanąć przed sobą i zapytał:

— Kto wy jesteście, o duchy, kto jest ten grzesznik, którego me jastrzębie oko dostrzega między wami, i dlaczego w krainie Ciszy kłócicie się, jak dwie przekupki z Memfis?
A na to tak odpowiedział pierwszy z duchów:
— Ja, panie, jestem nieśmiertelna Głupota. Opiekowałam się tu obecnym Eksellencyą Psunabudesem, jak kochająca matka, dyktowałam mu wszystkie jego słowa, byłam mu przewodniczką we wszelkich czynach. Nie odstępowałam go ani na chwilę, a ponieważ i on trzymał się mojej szaty stale i wiernie, ponieważ całe życie był, wedle egipskiego przysłowia, głupi, jak stołowe nogi, przeto chcę zabrać teraz jego duszę i umieścić ją w tej zaziemskiej krainie, którą ja władam, a która przeznaczona jest na wiekuiste siedlisko durniów.
Ozyrys zwrócił się do drugiego ducha:
— Mów ty teraz — rzekł, biorąc w ręce wagi, na których ważył wszelkie myśli, słowa i uczynki.
— Ja, o panie, jestem nieśmiertelna Niegodziwość. Nie przeczę wcale, że J. E. Psunabudes popełniał często na swem wysokiem stanowisku błędy godne osła, ale twierdzę, że przedewszystkiem był szubrawcem. Jeśli pozwolisz, panie, przytoczę ci na to tysiączne dowody, których głupota, choćby dlatego, że jest Głupotą, nie potrafi nigdy obalić.
— Głupota — przerwał Jastrzębiooki, podnosząc do góry swój opatrznościowy palec — nie umie tylko budować, często natomiast umie obalać, co powiedziawszy nawiasem, pytam się następnie, czego żądasz?
— Chcę, panie, zabrać tę duszę i umieścić ją w tej zaziemskiej krainie, którą ja władam, a która przeznaczona jest na pośmiertne wiekuiste siedlisko dla łotrów.
To mówiąc, chwyciła za rękę Psunabudesa, ale w tej samej chwili Głupota chwyciła go za drugą, i obie, tamując dech w piersiach, czekały na wyrok Sprawiedliwego.
A Sprawiedliwy wpił swój ptasi wzrok w Psunabudesa i przypatrywał mu się przez czas dłuższy, a wreszcie rzekł:
— Widzę, że obie macie do niego prawo, więc chętniebym was wysłuchał i rozsądził, ale zaprawdę, położenie jest dziwne. Oto twoje dowody, o Głupoto, będą głupie, a twoje o Niegodziwości, niegodziwe. Wobec tego, nie mogę ich rozważać, a zatem żadnej z was nie mogę udzielić głosu. Jakaż więc na to jest rada? Oto zawołam Mądrości, która wszystko przenika, i rozkażę jej, aby mi przedstawiła w krótkich, a mądrych słowach i żywot Jego Eksellencyi, i waszą sprawę.
— O, panie — szepnęła Głupota. Mądrość jest moją osobistą nieprzyjaciółką.
Sprawiedliwy podniósł znów w górę swój opatrznościowy palec.
— Wierz mi, Głupoto, że prawdziwa Mądrość jest zarówno nieprzyjaciółką Niegodziwości, jak i twoją.
I w tejże chwili przywołał Mądrość, a ta stawiła się natychmiast i, spojrzawszy na Psunabudesa, nie zdziwiła się wprawdzie, albowiem Mądrość niczemu się nie dziwi, ale uśmiechnęła się jakby z pewnem zadowoleniem i rzekła:
— Ach, to Jego Ekscellencya, który tajnym okólnikiem do gubernatorów zabronił mi pobytu w Egipcie!...
— Dla dobra państwa, słowo uczciwości... — począł się tłómaczyć Psunabudes.
Lecz Ozyrys nakazał mu milczenie, sam zaś zapytał:
— Powiedz mi, Mądrości, czy ten zakaz był bardziej głupi, czy niegodziwy?
— Jednakowo, zupełnie jednakowo! — odpowiedziała Mądrość.
Więc Sprawiedliwy położył równe ciężarki na szalach, opartych o stopień jego tronu.
— Mów dalej — rzekł — aby się stało wreszcie wiadomo, który z tych dwóch duchów ma pomyśleć o najwłaściwszem dla Ekscellencyi osiedleniu.
Więc Mądrość poczęła streszczać całe życie Psunabudesa, od wczesnej młodości aż do ostatniej chwili jego ziemskiej podróży. Wspomniała, jak w akademii, w stubramnych Tebach, był zaciekłym liberałem, jak, wstąpiwszy następnie do urzędu, zapisał się niebawem do działaczy państwowych i drwił z zasad, które za studenckich czasów wygłaszał, jak pod hasłem: »Egipt dla Egipcyan« pracował nad zjednoczeniem państwa pod władzą memfickiej biurokracyi, jak wreszcie w ciągu długiego swego zawodu ustawicznie kogoś podejrzywał, coś wietrzył, przeciwko komuś wysyłał raporty, przed czemś ostrzegał, czegoś nie dopuszczał, coś zamykał, coś ukracał i, zamiast rozszerzać ludzką działalność i ludzkie życie, ustawicznie je obrzydzał, krępował i ograniczał.
— Czy nie sądzisz, że to są szelmostwa? — przerwał Ozyrys, dorzucając ciężaru na szalę niegodziwości.
— Nie przeczę, o Wszechtreściwy — odrzekła Mądrość — ale pozwolę sobie zauważyć, że była w tem i głupota, tak wielka, jak piramida Cheopsa, albowiem Psunabudes, pracując niby dla potęgi Egiptu, w gruncie rzeczy go osłabiał, pracując niby dla jego sławy, ostatecznie go zohydzał, pracując niby dla porządku w państwie, wtrącał je w bezład i tworzył mu wewnętrznych nieprzyjaciół, a przytem nigdy w jego zakutej głowie nie postała ani na chwilę myśl, że cała jego robota może przynieść tylko szkody i klęski.
— Jeśli tak — rzekł Sprawiedliwy — to trzeba dorzucić i na szalę głupoty.
— Trzeba! — powtórzyła Mądrość — ale słuchaj mnie, panie, dalej. Został potem Psunabudes gubernatorem prowincyi północnej Phath, zamieszkałej przeważnie przez Fenicyan i Greków, i zarówno jednych, jak drugich, począł gorliwie przerabiać na Egipcyan. Zabraniał im mówić i pisać na papirusach we własnym języku, prześladował ich wiarę i pozamykał ich szkoły, a przedewszystkiem kazał im nosić czepki, które, jak wiadomo, są narodowem egipskiem pokryciem głowy. W jego przekonaniu czepek stanowił Egipcyanina, jakie zaś myśli wrzały w tych głowach, którym narzucił czepki, nad tem nie był się zdolny zastanowić. Ci wszakże, którzy nie chcieli nosić czepków, mogli się od nich uwolnić łapówką, w ten bowiem sposób wzrastał majątek gubernatora.
Ozyrys podniósł po raz trzeci palec do góry i rzekł z powagą:
— Łapówki nie dowodzą głupoty.
— Zapewne, panie, ale nie dorzucaj ich na szalę niegodziwości, ponieważ w Egipcie wszyscy dygnitarze uważają łapówki za zwyczaj tak powszechny i tak zgodny ze starą tradycyą egipską, że biorą je z zupełnie czystem sumieniem.
— Masz słuszność, i, jako bóg egipski, nie powinienem był o tem zapominać. Nie dorzucę też nic na żadną szalę, póki nie powiesz, jak postępował Psunabudes, jako minister Faraona?
— Egipt, jak ci wiadomo, Sprawiedliwy, potrzebował wielkich i głębokich reform. Otóż Psunabudes, zostawszy ministrem, postarał się przedewszystkiem o to, by te reformy nie były wielkie i głębokie, ale drobne i płytkie. Egipt potrzebował nowych i mądrych ludzi, którzyby byli przyjaciółmi wyżej wspomnianych reform, Psunabudes zaś powierzył ich wykonanie dawnym, głupowatym urzędnikom, którzy byli ich wrogami. Jaka z tego powstała karykatura i jaka szkoda dla Egiptu, to łatwo pojmie nie tylko tak przenikliwy umysł, jak twój, panie, albo, jak umysł krokodyla, kota lub ichneumona, ale nawet zwykły, miałki rozum człowieczy. Psunabudes był zbyt tępy, by rozumieć, iż państwo musi być od podstaw do szczytu przebudowane, a za mało uczciwy, by przeprowadzić sumiennie nawet te zmiany, których konieczność uznał i zrozumiał sam Faraon.
— Niech mnie ibis kopnie — rzekł Ozyrys, dorzucając na obie szale — jeśli wiem, która w końcu przeważy!
A słowa Mądrości płynęły dalej:
— Oszukiwał zarówno Faraona, jak i lud. Faraonowi groził buntem ludu, ludowi wszczepił przekonanie, że Faraon chce go utrzymać w niewoli. Poderwał władzę Faraona, a nie rozszerzył wolności. Za jego czasów powiększyły się głody w Egipcie, a kraj napełnił się rozbójnikami.
— Chwała Bogu, to jest, chwała mnie samemu! — zawołał Ozyrys — tu już niema przynajmniej wątpliwości, że to są łajdactwa czystej wody!
— O! nie tylko łajdactwa — odpowiedziała łagodnie Mądrość — gdyż Psunabudes okazał przytem mniej rozumu, niż go posiada pęcherz wielbłąda. Czyny jego były złowrogie, ale on sam był durniem, i głupota jego była tem większa, że się uważał za mądrego. Niezdolny był zrozumieć, że, gdzie trzeba wielkiej twórczej polityki, tam szachrajstwo nie może wystarczyć, i szachrował, szachrował bez końca.
— Prawda! masz słuszność, jak zawsze, i tylko tak dokładne wagi, jak moje, wskazać nam mogą, co z nim uczynić należy.
— Kilka słów muszę jeszcze dodać, o Wszechkulisty! Psunabudes drwił sobie z Egiptu, nie dbał o Faraona, myślał zawsze tylko o sobie, więc możnaby mniemać, że, był tylko szują. Ale, zważ jednak, panie, że gdyby Psunabudes rządził mądrze i uczciwie, to zyskałby na tem Egipt, zyskałby Faraon, a on sam nie tylko nicby z własnych korzyści nie uronił, ale stałby się jeszcze potężniejszym, i sąd historyi wypadłby o nim inaczej.
— Więc znów chcesz powiedzieć, że osieł przeważał w nim jednak nad łotrem?
— Podnieś, o Sprawiedliwy, wagi, a przekonamy się natychmiast.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ozyrys podniósł szale i trzymał je w górze, póki nie uspokoiły się zupełnie. Poczem spojrzał, i zdziwienie, ale zarazem i zmieszanie, odbiło się na jego boskiem obliczu.
— Na święty ogon Apisa! — zawołał — głupota i szelmostwo nie przeważają się wzajem ani na jeden włos z mej brody. Co teraz robić!...
Co robić!...
Jastrzębiooki odrzucił wagi, objął głowę dłońmi i przymknął oczy.
Po chwili jednak twarz rozjaśniła mu się promiennym uśmiechem, i, zwróciwszy się do Psunabudesa, począł mówić zwolna i uroczyście:
— Ekscellencyo! Żaden z greckich, fenickich, ani z tutejszych młodszych bogów nie wiedziałby, co z tobą uczynić, gdyż widzisz, że nawet i Mądrość drapie się w tej chwili w głowę.
...Ale niepróżno zowią mnie bogi i ludzie Wszechmocnym, bo oto wszechmocą moją rozcinam, jak mieczem Faraona, wszelkie trudności i ogłaszam ci wyrok następujący:
...Wróć do życia i wróć na ziemię. Bądź do końca świata ministrem Faraonów i rozmaitych ludów: zabiegaj, kręć, prowadź, prezyduj, rządź...
...A gdy spełnią się wieki, musi się w końcu pokazać, czy jesteś większym łotrem, czy osłem...
...Wtedy i ja będę wiedział, który z tych dwóch duchów ma ci przygotować wieczystą rezydencyę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To rzekłszy, obrócił Psunabudesa twarzą do niebieskich schodów i nagłym rozmachem swej boskiej stopy przyśpieszył jego powrót na ziemię.
W przepaściach wieczności zapadła głęboka cisza; natomiast Egipt zgotował widocznie owacyę zmartwychwstałej Ekscellencyi, albowiem aż do bram nieba jęły dochodzić chóralne głosy, śpiewając radośnie:
— Psunabudes! O, Psunabudes!...
Mądrość poczęła się śmiać cicho.





KORDECKI
»Mimo dość tępej głowy, spostrzegł w końcu szwedzki jenerał, o co księdzu Kordeckiemu chodziło, że więc nie o owo gniazdo skaliste, nie o Jasną Górę, nie o skarby, nagromadzone w zakonie, nie o bezpieczeństwo zgromadzenia, ale o losy całej Rzeczypospolitej. Spostrzegł Müller, że ów cichy ksiądz wiedział, co czynił, że miał świadomość swojej misyi, że powstał, jak prorok, aby zaświecić krajowi przykładem, by potężnym głosem zawołać na wschód i zachód, na północ i południe: Sursum corda! — by, czy to zwycięstwem, czy śmiercią i ofiarą obudzić śpiących ze snu, odkupić grzesznych, uczynić światło w ciemności«.

Tak pisałem ongi w «Potopie«. Przedtem jeszcze mówił Mickiewicz, że Kordecki był jednym z takich ludzi, których Opatrzność zsyła co czas jakiś, na wzór dla przyszłych pokoleń. Ale wielu czytelnikom nasuwały się może wątpliwości: czy było tak istotnie? Ta biała postać, z krzyżem w ręku, na murach, spowitych w dymy, stała się z czasem jedną z takich cudownych legend narodowych, wykwitających, jak róże, na niwie historyi. Gdy jednak zimna i niemiłosierna dłoń krytyki pocznie obrywać płatki takich róż, trafia się często, że nie zostaje z nich nic, prócz marnych, szarych łodyg.
Jakże więc było z Kordeckim? Czy istotnie ten nieznany nikomu zakonnik miał świadomość swego posłannictwa, czy powiedział sobie wyraźnie, że chce ratować cały naród — i że może to uczynić zarówno, gdy zwycięży, jak i gdy zginie? By odpowiedzieć na te pytania, należy rzucić okiem na tę tragedyę dziejową, w której rok 1655 był zarazem i szczytem, i przełomem.
Trudno zaiste obronić się uczuciu wstydu i upokorzenia, gdy się wspomni, że prawie niema w historyi przykładu, aby nieprzyjaciel zewnętrzny, obcy krwią i wiarą, napadłszy jakiś kraj sąsiedni, zawojował go rękoma jego własnych synów. Tak jednak stało się za Jana Kazimierza w Polsce. Pod Ujściem Wielkopolska przeszła do Szwedów; Radziwiłłowie birżańscy poddali Karolowi Gustawowi Litwę. Wkrótce potem województwa: krakowskie, sandomierskie, ruskie, lubelskie, wołyńskie, bełskie i kijowskie podpisały akt poddańczy. Opuścili ojczyznę i własnego króla magnaci; pokłoniła się zdobywcy większa część dygnitarzy koronnych, zaprzysięgli mu wierność hetmani, przeszło na jego stronę wojsko i prawie wszystka szlachta.
Niewola była dobrowolna, hańba również. Nie mogę się oprzeć chęci przytoczenia jeszcze słów, które w »Potopie» włożyłem w usta Weyharda Wrzeszczowica, a które wówczas mogły się wydawać wszystkim postronnym straszliwą prawdą: »Że ten naród ginie, nie warto się o to troszczyć więcej od niego samego… Co tu za rząd? Król nie rządzi, bo mu nie dają. Sejmy nie rządzą, bo je rwą. Niemasz wojska, bo podatków płacić nie chcą; niemasz posłuchu, bo posłuch wolności się przeciwi; niemasz sprawiedliwości, bo wyroków niema komu egzekwować; niema w tym narodzie wierności, bo oto wszyscy pana swego opuścili. Niemasz miłości ojczyzny, bo ją oddali Szwedowi za obietnicę, że im w dawnej swawoli żyć nie przeszkodzi. Co oni mają?… Niechże mi kto choć jedną cnotę wymieni: czy stateczność? czy rozum? czy wytrwałość? czy wstrzemięźliwość? Kto ich chce ratować, ten tylko czas próżno traci, bo oni się sami nie chcą ratować. Jeno szaleni, źli i przedajni tę ziemię zamieszkują!!«.
Co oni mają? Mieli jeszcze coś nawet i w tej epoce upadku, o czem nie wiedział Wrzeszczowic, a wiedział ksiądz Kordecki. Ale tymczasem mieli tylko hańbę. Istniało proroctwo świętej Brygidy, w którem współcześni odczytywali z przerażeniem następujące słowa: »Zbliży się sąd mój i postawi państwo w utrapieniu — i stanie się, jako napisano: rokosz sieją, a utrapienie i boleść odmierzą. Nietylko nawiedzę to królestwo, ale i miasta bogate i możne, albowiem przywołano głodnego, który dostatki ich pożre. Nie zbraknie zła wewnętrznego, i obfitować będą niezgody, panować będą głupi, a mędrce i starcy i podejmą głowy. Cześć i prawda upadną, aż przyjdzie, który gniew mój przebłaga i który duszy swej nie oszczędzi dla miłości prawdy« — powtarzano to proroctwo, jak szeroka i długa Rzeczpospolita, ale tego, że ów, który miał przebłagać gniew Pański i duszy nie oszczędzić — zjawił się już w narodzie, nie domyślał się i nie podejrzewał nikt. Upadła nadzieja i omdlały serca. Cała olbrzymia kraina legła u stóp Karola Gustawa: jego były ziemie i morza, jego województwa, miasta, wsie, pola i bory; pod jego wodzą mieli odtąd wojować ci skrzydlaci żołnierze, których ojcowie roznosili dotychczas na szablach i kopytach sześćkroć liczniejsze zastępy szwedzkie!
A wtem od Karpat do Bałtyku gruchnęła wieść, że Jasna Góra się broni Szwedom.
Zdumieniu, które ogarnęło upadły naród, dziś jeszcze trudno się oprzeć. Ludzie poczęli przecierać oczy, jak ze snu. Nikt wprawdzie nie przypuszczał przedtem, by nieprzyjaciel chciał podnieść rękę na narodową świętość, ale jeszcze mniej podobnem do wiary wydało się, aby ktoś w kraju śmiał nie posłuchać wszechwładnych rozkazów i odpowiedzieć na nie z dział.
Jakto? Z jednej strony groźna i zwycięska potęga, świeżo wyolbrzymiałe największe państwo w Europie — z drugiej mała klasztorna twierdza! Z jednej strony dawno nie widziany w świecie potentat: król Szwedów, Gotów, Wandalów, wielki książę Finlandyi, Estonii, Karelii, Bremy, Werdy, Szczecina, Pomeranii, Kaszubów, książę Rygi, pan Ingryi, Wismarku i Bawaryi, palatyn reński, pan Juliahu, Kliwii, Bergu, a przytem od niedawna — nie ukoronowany wprawdzie jeszcze, ale uznany i faktyczny król polski, w. ks. litewski, pruski mazowiecki, ruski, kijowski, czernihowski etc., etc., etc., z drugiej — cichy przeor białych mnichów!
Z jednej strony tysiące najbitniejszych w świecie żołnierzy, z drugiej, prócz księży, niespełna dwieście załogi.
A jednak ksiądz Kordecki postanowił bronić Jasnej Góry.
Dlaczego?
Czy może chodziło mu naprawdę o Cudowny obraz, o skarby, nagromadzone w kościele, o drogocenne wota, o dostatki klasztorne?
Nie. Niektóre świadectwa twierdzą, że obraz został przed oblężeniem wywieziony. Granica śląska biegła w owych czasach, jak i dziś, o kilkadziesiąt stajań, łatwo więc było wywieść i skarbiec, srebrne i złote wota i pieniądze. A jeśli chodziło o całość klasztoru, o dobro kościelne, o stada i przynależności, poza murami leżące, to właśnie przez poddanie się można było wszystko ocalić, przez opór — wszystko utracić.
A przedewszystkiem życie.
Rozumując, po ludzku, nie po bohatersku i nie po męczeńsku, bezpieczniej było się poddać lub, odbieżawszy klasztoru, umknąć na Śląsk, niż bronić się i, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa — zginąć.
Człowiek tej wiary, co Kordecki, mógł wprawdzie spodziewać się cudów, ale nie mógł na nie liczyć z pewnością, albowiem woli Bożej nie wolno mu było przesądzać. Wszak wiadomem mu było, że w r. 1424 klasztor i obraz dostały się w moc husytów, którzy nie szczędzili świętego wizerunku. Mógł przeto spodziewać się również, że z klasztoru i kościoła zostaną tylko zgliszcza, a on sam wraz z bracią zakonną i z tą garstką szlachty i kmieciów zginie pod stosem gruzów.
Więc na wszystkie »dlaczego« jest tylko jedna odpowiedź. Wiedział, co robi, i był gotów. Wśród powszechnego zwątpienia on jeden nie zwątpił o narodzie, albowiem czuł, że przy wszystkich grzechach i występkach zostało temu narodowi jedyne nie zamarłe dotychczas uczucie: ogromna, niezgłębiona miłość ukochanej Patronki.
Szwedzi nie znali polskiego narodu. Dla nich Częstochowa była tylko lichą twierdzą. Kordecki, który go znał wiedział, że ciało tego odrętwiałego olbrzyma można siec i szarpać, jak się podoba, ale jest jedno miejsce, w które niewolno go ukłóć bezkarnie, bo zawyje z bólu i zerwie się do okropnej walki — a miejsce to zwie się Jasna Góra.
Gdyby jej był odbieżał lub oddał ją dobrowolnie, nie byłoby zamachu, więc postanowił jej bronić do ostatniej kropli krwi, do ostatniego tchnienia, aby rozpętać olbrzyma i rozpalić wojnę na śmierć i życie, olbrzymią, rozlewną, jak pożar.
W ten tylko sposób można wytłómaczyć sobie jego postępek, który sami nawet obrońcy Częstochowy uważali za szalony. Tego chciał, do tego dążył. Krytyka może stanąć przed nim zdumiona, jak przed nadzwyczajnem zjawiskiem, ale niczemu nie może zaprzeczyć, niczego ująć, niczego zmniejszyć. Wśród ponurej nocy dziejowej zjawił się słup ognisty. Wstał w narodzie »ten, który duszy nie oszczędził«, jak w swoim czasie wstała we Francyi Joanna D’Arc. Poczuł się wybrańcem bożym, więc wziął krzyż i wyszedł bronić tej ostatniej skały, której nie pochłonęły jeszcze fale potopu.
I oto widzimy go z tym krzyżem na murach, dygocących od huku dział wśród świstu kul, wśród kłębów dymu, widzimy go w nocy i w dzień. Gdzie jeno zesłabną serca ludzkie, gdzie omdleją ręce i duch, tam wnet zaświeci jego biały habit i jego twarz wychudła, bezsenna, ale natchniona. Będzie on walczył z mocą wroga i ze słabością swoich, z jednakiem wytrwaniem, bez jednej skargi. Dopiero po zwycięstwie, gdy z ust wyrwie mu się ku niebu tryumfalne Te Deum — rozszlocha się jego anielska pierś od wezbranej radości, a z oczu spłyną mu potoki łez dziękczynnych…





O BISMARKU
Gegenwart 1895 r.

Oczywiście nie mogę zaliczać się do wielbicieli Bismarka, ponieważ jednak moralność tego społeczeństwa, do którego należę, wkłada obowiązek, by przedewszystkiem nieprzyjaciół sądzić sprawiedliwie, postaram się wyrazić moją opinię z całą możliwą bezstronnością.
Oddajmy więc kanclerzowi, co jest kanclerskiego. Jest to wielki polityk praktyczny i, jako taki, przewyższa o głowę swych współczesnych. Gdyby idea zjednoczenia Niemiec nie była przed nim istniała, zapewne nie byłby się na nią zdobył. Nie jest to bowiem jeden z takich twórczych umysłów, które poczynają i rodzą na świat wielkie idee. Natomiast, gdyby nie on, prawdopodobnie zjednoczenie Niemiec byłoby dotąd tylko dążeniem, nie zaś czynem spełnionym.
W umiejętności praktycznego prowadzenia i wcielania w życie myśli, stworzonych przez naród, może jeden Cavour mógłby być z nim porównany, ale po pierwsze, Cavourowi przyszła pomoc z zewnątrz, a powtóre, dzieło jego nie wstrząsnęło w tym stopniu Europy i nie wytworzyło takiej potęgi, jak Niemcy. Pod tym względem rola ks. Bismarka jest pierwszorzędną. Nieporównany wyzyskiwacz ludzi, rzeczy i okoliczności, obejmował ks. Bismark istotnie zadziwiający obszar zdarzeń i umiał nie tylko korzystać z pomyślnych, omijać szkodliwe, ale co większa, umiał urobić ze wszystkich podatne tworzywo do swego dzieła.
Nie on począł ideę, tak, jak nie aktor obmyśla postać, którą przedstawia. Ale również jak genialny aktor potrafi w stworzoną przez kogo innego postać wlać swą indywidualną siłę, tak i on potrafił na swem wykonaniu odcisnąć tak indywidualną pieczęć, iż zdziwionym oczom wydawał się nietylko wykonawcą, lecz i ojcem dzieła.
Nie miejsce tu na jego historyę, dość wspomnieć, że, począwszy od 1863 r., jeżeli nie przez niego, to dla niego działo się niemal wszystko, co działo się na świecie. Ludzie mniemali że potok spraw europejskich płynie tam, dokąd go prze jego naturalna siła, tymczasem wielki młynarz zwracał go na własne koło i mełł mąkę, z której następnie wypieki taki chleb, jakiego chciał.
Było przytem w jego metodzie coś, co w niezwykły sposób uderzało ludzką wyobraźnię. Godziły się w nim rzeczy prawie tak sprzeczne, jak zapamiętałość i przezorność. Bywał jednocześnie otwartym i podstępnym. Prawdy nie kochał, ale posługiwał się nią, tak jak inni kłamstwem, dla zmylenia przeciwników.
Gmach, który wzniósł, był misterny, a jednocześnie wzniesiony jakby z cyklopowych głazów. W każdym jego czynie znać było rękę nieporównanie zręczną i zarazem ogromną. Czciciel siły — wytworzył siłę. Dzieła dokonał. Wykuł jedność niemiecką młotem, którym nie wahał się uderzać w razie potrzeby i w niemieckie głowy. Imię jego połączyło się z przełomową dla Niemiec epoką. Nic więc dziwnego, że dla Niemców jest i pozostanie czemś w rodzaju Thora z Walhalli, wcieleniem niemieckiej sławy, posągiem siły.
Lecz i z tego samego źródła, z którego płynęły jego przymioty, wypłynęły i braki. Praktyczny polityk zabił w nim wielkiego człowieka. Ten czciciel i twórca siły był zarazem poniekąd jej filistrem. Im wierniej powodzenie szło w jego ślady, im praktyczne dzieło stawało się większem, tem Bismark mniej był zdolny zrozumieć, że siła powinna mieć duszę, i to duszę wysoką i moralną. Nie pomyślał, że w razie przeciwnym stworzona przezeń potęga stanie się tylko zaporą cywilizacyi i rozwoju samych Niemiec, czyli rodzajem skały, leżącej w wszechmorzu życia i tamującej prądy tegoż życia. Otóż, stać się zawadą jest to skazać się prędzej czy później na usunięcie. Państwo ma prawo dążyć do potęgi, ale musi poczuwać się do obowiązków wszechludzkich. Tymczasem, tam właśnie, gdzie poczynają się te obowiązki, kończył się geniusz Bismarka. Ten czciciel Thora nie umiał być dosyć sługą przewodnich moralnych praw ludzkości. Był on przedstawicielem tego czysto pogańskiego ducha, który jest bezlitośny i nieubłagany, jak fatum; w stosunkach międzynarodowych znał tylko przemoc.
Wszystko jedno, czy ks. Bismark powiedział lub nie powiedział: »siła przed prawem«. Vox populi przypisuje mu to hasło, widzi w niem niejako treść jego myśli i widzi słusznie, albowiem było ono niewątpliwie duchem i wyrazem całej jego polityki. I zasadę tę nie tylko ks. Bismark przeprowadzał sam, lecz dzięki niesłychanym powodzeniom ubrał ją w pozory praktycznej prawdy, upowszechnił ją, narzucił ludzkości i obniżył poziom moralny europejskiego życia tak mocno, jak nie uczynił tego nikt od całych stuleci.
»Coby się teraz stało, gdyby te Niemcy, tak potężne, stały się jeszcze dobre? — pytał się z całą prostotą chrześcijanina, a zarazem przestrachem Francuza pewien francuski biskup po dymisyi kanclerza. — Ale Niemcy Bismarka nie mogłyby być dobre.
Bismark przedstawia się nawet Niemcom tylko w połowie — jako wcielenie siły; w połowie zaś — jako uosobienie najrozmaitszych nienawiści, począwszy od tej istotnie antychrześcijańskiej i zarazem parweniuszowskiej nienawiści do bezbronnego wielkiego polskiego narodu, a skończywszy na nienawiści do różnych partyi niemieckich, które prowadziły przeciwną mu politykę. Czuje to czoło społeczności niemieckiej i przy całym podziwie, jaki ma dla Bismarka, zarówno instynkt ochronny, jak świadomość wysokich przeznaczeń mówi jej, że zjednoczenie mogło być wprawdzie dziełem rąk tego człowieka, ale Niemcy w przyszłości nie mogą żyć jego duszą. Wieki chrześcijańskiej kultury, niemniej jak zdrowy rozum, mówią głośniej od bałwochwalców warcińskich, że ta kultura, którą żyje ludzkość od dwóch tysięcy lat, jest nawet — pozytywnie biorąc — siłą większą i bardziej nieprzepartą od bagnetów i że hetmanem nieprzeliczonych zastępów winna być sprawiedliwość.





MOWA
NA ODSŁONIĘCIE POMNIKA ADAMA MICKIEWICZA
W WARSZAWIE
(NIE WYGŁOSZONA Z POWODU ZAKAZU RZĄDOWEGO)
Duch Jego był zawsze między nami, ale serca chciały mieć blizko jego ziemską postać, a oczy tęskniły do niej — i tęskniły tak długo, tak gorąco, że stał się wreszcie ów cud, który On, nasz wieszcz, pierwszy przewidział i wyśpiewał:

»Jak bajeczne żórawie na dzikim ostrowie,
»Nad zaklętym pałacem przelatując wiosną
»I słysząc zaklętego chłopca skargę głośną,
»Każdy ptak chłopcu jedno pióro rzucił,
»On zrobił skrzydła i do swoich wrócił. —

I tak się stało. Nakształt owych ptaków, które zaklętemu królewiczowi rzucały swe pióra, wszyscy mieszkańcy naszej Ojczyzny, zarówno możni, jak biedni, póty z takiem wytrwaniem i z tak nieprzebraną miłością znosili swój grosz ofiarny, póki nie nadeszła szczęśliwa chwila, w której wieszcz wrócił do nas i stanął między nami — nasz Wielki i Umiłowany.
Jeśli kiedy żyjące pod prawem Chrystusa ludy wznoszą lub wznosić powinny posągi takim swym synom, którzy albo chwałą okryli swój naród, albo, chociaż z ofiarą życia, wskazali mu nowe szlaki, wielkie cele, wielkie idee — albo wreszcie, czy to dziełem sztuki, czy potężnem twórczem słowem umieli wyrazić najszlachetniejsze porywy piersi ludzkiej — to z dumą możemy powiedzieć, że niema w świecie pomnika, któryby wzniesion był słuszniej i sprawiedliwiej.
Bo gdyby zwrócić się do tych tysiąców i zapytać, kto opromienił nas największą sławą, kto najpotężniej wyraził to, co w nas jest cne i szlachetne, co idzie z Boga, co jest wiarą, nadzieją i Chrystusowem przykazaniem miłości? — kto kochał za miliony? — wówczas wszystkie piersi wydałyby jeden okrzyk:
— Ten ci jest!
Był największym między naszymi wieszczami. Jako poeta, zajaśniał słonecznem światłem sławy, więc otoczyły go podziw i cześć.
Ogrzewał, jak słońce, więc dawał życie; umiał być »arką przymierza między dawnemi a nowemi laty«, więc życiu temu dawał moc taką, jaką ma drzewo olbrzymie, które korzenie głęboko w rodzinną ziemię zapuszcza, a czoło wznosi ku niebu.
Wypleniał nienawiść, a uczył kochać, więc zebrał plon miłości. I ta to właśnie, wiecznie, jak żywe źródło, bijąca moc życia, ta cześć i ta miłość, złączone razem, wzniosły ten pomnik, w którym tkwią zaklęte w spiż dwie nieśmiertelne dusze: Jego i Narodu.
I oto jest między nami, oto zamieszka wśród nas! Zaiste wielka po dwakroć, szczęsna i pamiętna chwila!
Niechajże będzie pozdrowion w stołecznej Warszawie! Niech schylą się przed Nim głowy, a podniosą, ku Niemu serca i niech usta nasze wykrzykną w radosnem uniesieniu:
»Chwała Ci, królu pieśni!«





MOWA POLSKA
Opatrzność, tworząc narody, hojnie obsypała naszych praojców rozlicznymi darami. Dała im obszerne i żyzne ziemie; dała im zarazem lwie i gołębie serca, szlachetne dusze i bystre umysły, zdolne do najgórniejszych lotów.

Ale nie był to jeszcze kres darów. Możnaby mniemać, że Bóg, tworząc Polaków, rzekł im: »Oto na domiar wszystkiego daję wam śpiż dźwięczny a niepożyty, taki, z jakiego ludy, żyjące przed wami, stawiały posągi swym bohaterom: daję wam złoto błyszczące i giętkie, a wy z tego tworzywa uczyńcie mowę waszą.«
I została ta mowa, niepożyta, jak śpiż, świetna i droga, jak złoto, jedna z najwspanialszych na świecie, tak wspaniała, piękna i dźwięczna, że chyba tylko język dawnych Hellenów może się z nią porównać.
Powstali również z biegiem wieków liczni mistrze słowa, którzy ze śpiżu uczynili ramę harfy, a ze złota nawiązali na nią struny. A wówczas poczęła śpiewać ta polska harfa i wyśpiewywać dawne życie. Czasem huczała, jak grzmot w górach; czasem unosiła się ponad równinami; czasem w skowronkowych tonach dźwięczała nad polami — błogosławiąca i błogosławiona, czysta, jak łza, — Boża, jak modlitwa, — słodka, jak miłość.
Aż przyszedł wreszcie do taj harfy największy z mistrzów, Mickiewicz, i, położywszy na niej natchnione dłonie, wydostał z jej strun takie dźwięki, jakich nie domyślano się przed nim. Pieśń jego kończyła się aż gdzieś na niebios progu, tak doskonała, tak prawie nieziemska, że wówczas nawet, gdy przestawał grać...

...wszystkim się zdawało,
że wielki mistrz gra jeszcze, a to echo grało...

Echo serc polskich... I wygrał szum naszych lasów, plusk naszych rzek i dżdżów, gromy naszych burz, pieśni naszego ludu — wszystko, co nasza myśl może objąć, serce odczuć, a dusza wyobrazić, jako wzniosłe i jako najpiękniejsze w świecie.
Więc zdawać się mogło, że po nim i obok niego nikt nie zdoła już nic dodać tej mowie, że dosięgła już szczytu i że ozdoby a doskonałości nikt już nie potrafi je przysporzyć.
A jednak znalazł się poeta, który to uczynił.

...............
Lećcie u zorzy prosić purpury,
Pereł u rosy, szafiru u chmury,
A może gdzie zawieszona
Na niebie tęczowa nić —

To tęczę wziąć na wrzeciona
I wić, i wić, i wić.

Tak jest! On to uczynił. On nabrał pełnemi garściami pereł, szafirów, purpury, tęczowych blasków, olśniewających dyamentów i osypał nimi tę naszą harfę tak hojnie, tak bez miary, że stanęła przed nim i przed nami w niebywałym blasku, przepychu i majestacie, niby Harfa-Królowa, przed którą gną się kolana ludu i schylają się czoła ludu, jak ongi przed harfą Dawida. I oto jego zasługa, jego chwała, jego wielkość.
Pokolenia będą czerpały z tych skarbów, pokolenia będą z podziwem i zdumieniem się pytały, jak zdołał i mógł to uczynić? A jednak uczynił. Zdołał — bo poezya w jego duszy była, jak nieprzebrane wody mórz, a mógł, bo tylko zmarłym nie można nic dodać. Przed żywą królewną zawsze można uderzyć czołem i przynieść jej skarby w ofierze; ta zaś nasza królowa, którą on obdarzył, była i będzie nie tylko żywa, ale i nieśmiertelna.


Mowę tę wygłosił Sienkiewicz w r. 1899 przy odsłonięciu pomnika Juliusza Słowackiego w Miłosławiu w Poznańskiem.


LIST DO BARON. SUTTNER
1/3 1900 r.


Pani Baronowo!

Na odjezdnem z Warszawy odebrałem drukowany list Pani z propozycyą podpisania odezwy do wszystkich wspaniałomyślnych dusz w Anglii, aby starały się zapobiedz wojnie, toczącej się w południowej Afryce. W liście tym czytam także, że autorem odezwy jest tajny radca, W. Foerster z Berlina, i że do niego można adresować odpowiedź.
Ponieważ donosi Pani, że do podpisania swych nazwisk zostało wezwane szczupłe tylko grono najwybitniejszych osobistości, przeto przysłanie mi listu pochlebia mi niemało. Z drugiej strony umiem również ocenić szlachetne zasady tak Pani, jak i p. W. Foerstera, i uczcić zasługującą na najgłębszy szacunek Jej działalność, nakoniec zaś, jako syn na wskróś humanitarnego narodu, współczuję głęboko z wszelką ogólną niedolą i z wszelkiem cierpieniem.
A jednak odezwy podpisać nie mogę.
Nie mogę, albowiem wydaje mi się jakąś niesłychaną ironią, czy też jakiemś potwornem bałamuctwem taki kierunek humanitarnych idei i taki stan najszlachetniejszych nawet umysłów, w którym potępia się tak gorąco objawy przemocy pod biegunem południowym i odczuwa się całem sercem nieszczęścia tak odległe, a nie widzi się i nie słyszy o najbliższych i najgłębszych. Pani! Praca Wasza i zadanie Wasze leży bliżej Was. — Mnie i każdemu Polakowi z całej duszy żal Boerów, i żal tej szlachetnej krwi anglosaskiej, która się leje na drugim końcu świata, żal mi matek, wdów i sierot, pozwalam sobie jednak zestawić tę niedolę z niedolą bliższą nam i zarazem postawić Pani kilka pytań, z tem związanych.
I Pani, i p. W. Foerster z Berlina należycie do narodowości niemieckiej, niechże więc Wasze zacne dusze odpowiedzą same sobie, czy los tychże Boerów nie byłby stokroć bardziej bolesny i opłakany, gdyby walczyły z nimi i miały ich zwyciężyć wojska tego państwa, które nie uważa się za mniej kulturalne od Anglii, a które wydało jednakże hakatyzm? Czy nad zwyciężonymi nie zagrzmiałoby złowrogie słowo »ausrotten«, czy nie użytoby wszelkich brutalnych środków do ich wynarodowienia, czy nie odjętoby im wolności, czy nie katowanoby ich dzieci za każde słowo, w rodzinnej mowie wyrzeczone, czy nie pozbawionoby ich języka i nie usiłowano ich wyprzeć z ziemi?
Odpowiedzcie sami sobie, czy pod panowaniem angielskiem możliwy jest taki stan rzeczy, w którymby zmuszano ludność miejscową do płacenia podatków po to, aby one przyczyniły się do powiększenia milionowych sum, przeznaczonych na wykupno ojczystej ziemi tej ludności — i na wyrzucenie z niej odwiecznych mieszkańców?
Czy w państwie ucywilizowanem może istnieć coś bardziej przewrotnego i głębiej niemoralnego? Czy może istnieć większa krzywda, większe cierpienie i czy i Pani, i p. W. Foersterowi z Berlina nie nasunęły się nigdy z tego powodu na myśl słowa Danta: Nessun maggior dolore?
Oczy wasze błąkają się po przestworach Oceanu, i wzrok leci na krańce ziemi, a przecie Poznańskie, Śląsk i Prusy Zachodnie leżą tuż obok Was! Pan radca W. Foerster zna te kraje, wie, jak obfitym potokiem płynęła krew ich mieszkańców na polach Francyi i wie, jak im za to obecnie wypłacają; wie, jak coraz nowe prawa uchwala przeciw nim znieprawiony sejm. Słyszy, co się dzieje w szkołach, jaka żelazna i brutalna pięść drży nad każdym objawem polskiego życia, wszystko to wie i prawdopodobnie potępia.
Bo przecie to nie chodzi o garść przybyłych z za morza osadników, ale o naród, zasłużony ludzkości i tak na swej ziemi odwieczny, że ta ziemia to proch kości i ciał jego pokoleń.
Więc Pani! Zanim zaczniecie się zajmować Afryką, zajmijcie się Europą. Olbrzymie zadania humanitarne leżą tuż obok Was. Pracujcie nad tem, aby ogólna dusza niemiecka uszlachetniła tę hakatystyczno-państwową, brońcie, aby sama nie została przez nią znieprawioną. Anglia wydała wielkiego ministra, który całe życie pracował nad odzyskaniem praw skrzywdzonej Irlandyi — pokażcie mi gdzie takiego drugiego w Europie! Dajcie tymczasem spokój duszy angielskiej, bo ona sama w sobie odnajdzie to wszystko, do czego wy dążycie, a pracujcie bliżej. Podnoście polityczną moralność i uszlachetniajcie sumienia. Niech się rozproszą chmury bezprawia i przemocy, niech powiew prawdziwego humanizmu odświeży zatrute powietrze hakatystycznych koszar. Nieście »dobrą nowinę« waszym najbliższym, nieście słowa miłości. Pracujcie nad tem, aby Chrystus zapanował w domu Waszym i w Waszych dziejach. — Macie po temu serce — miejcie i wolę.





MARYA KONOPNICKA
Ona mówi i śpiewa, zarówno za istoty, jak i za rzeczy, które albo nie umieją uświadamiać własnego bytu, albo są nieme. To znaczy naprzód, że wszyscy wydziedziczeni, a więc starce, wdowy, sieroty, którym głodno, chłodno, pusto i źle na świecie, — wszyscy którzy jęczą pod przemocą praw naturalnych i społecznych, pod pogardą i niemiłosierdziem możnych, gdyby mogli i umieli wypowiadać w pieśni swoją niedolę i swoje bóle, wypowiadaliby je Jej słowami. Ona jest ich skargą wobec nieba i orędowniczką wobec sytych. Zdarzało się też Jej czasem podnosić oczy pełne łez, albo nawet gniewu ku górze i pytać: czemu tak jest? dlaczego istnieje tyle zła, tyle nędzy, tyle męki, tyle rozpaczy? Brzmiało to nieraz, jak wyrzut, i z tego powodu krytyka, ta mianowicie, która jest więcej surową, niż wyrozumiałą i dobrotliwą, zarzucała jej niejednokrotnie brak wiary i zgody z wyrokami Opatrzności. Zapominano przytem, że takie pytania stawia Bogu w imieniu nieszczęsnych, — nie filozoficzny umysł, który w niego nie wierzy, ale rozdarte serce, które boleje. Zapominano, że podobnych skarg pełno jest n. p. w Starym Testamencie, i że zostały one niezmiernie uświęcone w Nowym, słowami: »Panie, Panie! czemuś mnie opuścił?« — Biedota, wtłoczona w kolej nędzy i niedoli, cierpi najczęściej bez szemrania, mniemając, że to jest przyrodzona kolej rzeczy ludzkich, ale gdy serce poety odczuje ból zbiorowy, wówczas musi się skarżyć — i ta skarga nie jest niewiarą, ale raczej modlitwą.

Więc poetka pyta, boleje, śpiewa i mówi — za poddasza miejskie i za chaty wieśniacze — ale głównie i szczególnie za tę polską wieś, z którą się zrosła, i która Ją sobie na chwałę wykołysała. Niewola społeczna chłopska to rzecz przeszłości; to już minęło i nie wróci, ale po staremu chłop został w niewoli u ciemnoty, w zależności od gleby, od urodzaju i nieurodzaju, od wiatru, deszczu, od gradowej burzy, od braku lub dostatku pracy, — został w jarzmie starości, choroby, biedy, śmierci. W tej kądzieli, z której się przędzie szara nić chłopskiego życia, więcej węzłów i paździerzy, niż gładkiego wątku, a często także rwie się ta nić w sposób okrutny i tragiczny. Więc tej doli i niedoli, temu ubóstwu, temu sieroctwu, tym komorniczym głodom, tym łzom rzęsistym, temu naturalnemu przytwierdzeniu do matki ziemi, która czasem okazuje się macochą, tej niemal mistycznej zależności od słońca, chmur, deszczów i gradów, tym na wpół świadomym siebie myślom, uczuciom instynktom daje Konopnicka wyraz tak potężny, jakiego nikt przed nią dać nie zdołał. W jej poezyi tkwi dusza chłopa i bije chłopskie serce; słychać w niej dzwony wiejskie i kołatki trzód, i brzęk kos i sierpów, i rodzinną nutę śpiewów wiejskich, a słychać z taką siłą i prawdą, że, wobec artystycznej doskonałości tych sielskich ech, otrzymuje się takie wrażenie, jakby ktoś grał na wysokim szczycie Parnasu na fujarce, wykręconej z polskiej wierzbiny.
Ale wspomniałem, że ona mówi nie tylko za ludzi. Jakoż ode wsi — prosta droga do natury. Tu znów poetka wkłada w nią własne serce i śpiewa za nią: za rolę żywicielkę i łany zbóż i za pachnące łąki i za mokre »niezabudki«, które »kupką całą tworzyły modre oczy«, jakby zdziwione, że ktoś potrafi tak za nie czuć i myśleć, — i za wierzby nadwodne i za brzozy, które płaczą co rano »perłami rosy«. A jest w tem ogromna szczerość — i rozległość pól, jest moc i światło, i barwa, woń, i takie życie, taki niepojęty dar zlewania się z naturą, iż mimowoli wydaje ci się, że, gdyby wiatr mógł poświstywać, a bór szumieć mową ludzką, to wiatr musiałby wiać, a las szumieć tylko Jej słowami.
I w tem tkwi ogromne znaczenie poetki i pieśni. Jeden z krytyków słusznie powiedział o Konopnickiej, że umieszcza ona swe serce w centrum wszystkiego. Innemi słowy, można rzec, że przez nią wypowiada się ziemia i lud, który ją zamieszkuje. Zaiste, wzniosłe zadanie poety! A w ostatnich czasach nasi pieśniarze przyzwyczaili nas do czego innego. Niektórzy wystawiali na pokaz swoje nagie dusze, których nie byliśmy ciekawi, każąc nam je podziwiać, niby jako pustynie, tratowane przez dzikie i wyuzdane tabuny instynktów — ale nie było w tem ani szczerości, ani siły. Dusze były wprawdzie dość puste, lecz nie rozległe, a natomiast dzikie wrzekomo tabuny, podobniejsze były do robactwa, mrowiącego się w nawozie, niż do rozkiełznanych rumaków. Inni analizowali starannie swoje myśli i uczucia, swój stosunek do świata, swe zwątpienia, swe nastroje, swe wyprawy w krainę piękna, w świat refleksyi lub marzeń i tworzyli liryki częstokroć bardzo misterne, często przyodziane w formę tak wykwintną, że aż przeważającą nad treścią — więc nieco puste. »Szumny lot olbrzymich ptaków« przeszedł do wspomnień. Po większej części nie było tam nie tylko szumnego, ale żadnego lotu. »Artifex« zdarzał się znakomity — »vates« ustąpił z oblicza literatury. I z tej drobiazgowości analizy, z tych miniaturowych sposobów malowania, ze zbyt starannego doboru słów, jak kamieni do mozaiki, z tego kolekcyonerstwa podobnych do cacek uczuć, myśli i wrażeń wiało coś chłodnego i starczego. Nadewszystko zaś był niezmierny egotyzm, który poniekąd także jest cechą starości, albowiem młodość radziej zajmuje się światem zewnętrznym, niż własnemi dolegliwościami. W znacznej części taką była nowa poezya ostatnich lat — prócz tej, jeszcze nowszej, która w pogoni za jakiemś pralechickiem samobytnictwem rozsadziła i popsuła wyrobioną przez wieki uprawy formę, a napełniła ją treścią tak mętną, że nikt nie może wyrozumieć, o co chodzi. Lecz przeważnie poeta Sobek przepuszczał świat przez filtr własnego ja, tworząc sobkowską analizę i sobkowską lirykę. Uchodzi to zresztą doskonale i wzbogaca skarb powszechny, jeśli takiemu ja na nazwisko Mickiewicz, Słowacki lub Krasiński — ale inaczej rodzą się rzeczy zbyt błahe, jakby bezpłciowe — i pieśni malutkie, któremi »nie odetchnie pierś szeroka«.
Jest zaś rzeczą dziwną, a zarazem niezmiernie charakterystyczną, że z owym prądem sobkowskim nie popłynęły właśnie kobiety. Bo, gdy poeci-mężczyźni wpatrywali się w siebie, jak Budda we własny pępek, one snuły dawną złotą nić takiej twórczości, która miała prawo zwać się »milion«. I oto jedna tka jedwabiem, złotem i tęczą na olbrzymich krosnach prawdziwe epos, w którem połyskują zbroje husarzy i król olbrzym rzuca groźny cień na władztwo Moslemina; druga, choć niewiązaną mówi mową, życie całe poświęca służbie dla swego społeczeństwa, dla jego duszy, ku jego pokrzepieniu i wydobywa z mroków zapoznanych ludzi i zapoznane losy; trzecia unosi się, jak łabędź na ogromnych skrzydłach, nad nami, a w krzyku tego wielkiego ptaka słychać krzyk ziemi i ludu.
Ziemia i lud są w Niej, a Ona w nich. I ten związek nie rozrywa się nigdy, bo, jeśli ów łabędź pożegluje śnieżnemi pióry aż gdzieś na krańce ziemi, nad niezgłębione puszcze brazylijskie, to dlatego, że w tych puszczach huczy polska siekiera i płyną polskie łzy.
Jeśli buja pod włoskiem niebem, to i tam na widok blasków drgających »wśród lazurowych staj«, na widok tego ogromnego słońca, na widok dnia, który »nie wstaje, lecz bucha«, przypomina sobie swą północną krainę i cała wzruszona mówi, jakby z żalem serdecznym:

»Ale z krain idę, kędy na dnia progu
»Swit, we łzach cały, długo wyprasza się Bogu,
»By mu patrzeć nie kazał na stary ból świata.

Choć zresztą, mimo chwil żalu, tęsknoty, a nawet goryczy dobrze jej w tej słonecznej krainie. Dodaje ona Jej otuchy, krzepi Ją, rozgrzewa Jej skrzydła. Łączy poetkę z Włochami jej aryjska dusza. Odczuwa Ona tam to, co odczuwa każde dziecko łacińskiej kultury: czuje się wnuczką Italii. Rozumie, że rodzona jej matka wyssała z tamtej piersi wiarę, wiedzę, kult piękna, słowem, całą cywilizacyę. A że serce poetki bije zawsze jednem wielkiem kochaniem, że jej oczy zdolne są tylko przez owo kochanie na świat patrzyć, więc to poczucie bezpośredniego związku między duszą rodzicielki a tamtą słoneczną kulturą, tamtejszem niezrównanem pięknem napełnia ją radością i uniesieniem.
Drga zaś to poczucie w każdym wierszu, zaostrza wrażliwość poetki i uzdalnia ją do odczuwania z wielką siłą włoskiego życia i natury. Więc lateraneński dzwon brzmi jej, jak coś swojskiego i już słyszanego niegdyś. Uroczystą chwilę, w której »Cimabuë pendzle złożył z twarzą cichą uśmiechniętą«, będzie odczuwała, jak Florentynka z XIII wieku. Rozrzewnią Ją też ogromnie »skrzypaczkowie anielscy« starego Vivariniego, Belliniego lub nowszego Carpacia. Natura, zabytki, spowinięte w bluszcze i dzikie wino, pinie na tle zorz rzymskich, cmentarne cyprysy w Fiesole, błękitne przezrocza San Miniato, wielkie rozlewy weneckie, wspaniałe gmachy, genialne utwory dłuta i pendzla — wszystko to będzie póty trącało struny Jej duszy, póki się nie odezwą rozgłośnie a gorąco wieczystemu pięknu i nie wyśpiewają, co odczuły.
W miarę zaś tych przelotów, czy to za Atlantyk, czy pod niebo włoskie, czy w stronę starego Avignonu, rozszerzały się widnokręgi poetki, poezya Jej nasiąkała coraz nową życiową treścią, a forma stawała się coraz doskonalsza. Serce Jej, lecąc za chłopskim wyrajem do brazylijskich lasów, cierpiało tam i odczuwało niedolę całej gromady tak mocno, że, spotęgowawszy potężną i bez tego wyobraźnię, dało jej dar niemal jasnowidzenia oceanów i puszcz. Kto je zna, musi przyznać, że tam tak jest, jak Ona widzi. To morze, gdy je rozpęta burza, tak się piętrzy i takimi rzeczywiście ryczy głosami, podzwrotnikowa puszcza takim istotnie śmiertelnym tchnie oddechem. Prawda! — wszystko prawda! I z tej to odgadniętej prawdy, z tego niezgłębionego współczucia dla zabłąkanej gromady, z tych jasnowidzeń — z takiego tylko niepojętego daru wnikania w naturę żywiołów i ludzi mogła powstać ta poprostu przedziwna pieśń o panu Balcerze, w której świetna strofa goni jeszcze świetniejszą, z każdej bije piękność, prawda i siła, wszystkie zaś razem są tak proste, jak dusza chłopa, i tak szlachetne i doskonałe, jak greckie kolumny.
Toż samo zaś można powiedzieć o cyklu »Italia«. Jest w nim włoskie słońce i włoski lazur i włoski krajobraz, tak pełen ciszy i poezyi, jak w obrazach Boecklina — i prostota Quatro cento, i wspaniałość Odrodzenia, i odczucie całej tej głębokiej a wytwornej kultury tak żywe i wyśmienite, na jakie zdobyć się może tylko dziecko narodu, który przez długie wieki był jej chorążym na najdalej wysuniętej rubieży.
A jednak ten ogromnie prawdziwy obraz Włoch ma pewne właściwe sobie zabarwienie, jakie mu nadało odbicie się w polskiej źrenicy — a może w polskich łzach. Jest w tych pieśniach jakieś echo, które nadlatuje jakby z bardzo daleka, które coś przypomina i które pyta: »znasz-li ten kraj?«. Jest jakaś szeroka polna tęsknota, a gdy naprzykład w przepysznych dźwiękach naśladowniczych: »Lateranèński Jàna dzwòn na àve bije«, masz mimowoli złudzenie, że gdy ów dzwon bić przestanie, to wówczas wśród ciszy, pod złotą i liliową zorzą ozwą się głosy w dobrze ci znanym i drogim języku:

»Zdrowaś Marya, łaskiś pełna, Pan z Tobą«.
................

I oto przypomni ci się ta szara kraina, w której uderza serce poetki i za którą ona mówi.
I ta to właśnie zdolność przedziwnego a zarazem prawdziwego śpiewania za ziemię i ludzi, zdolność, dana tylko wybranym, jest głównem znamieniem poetki i jej poezyi.
Ale to jeszcze nie wszystko. Żeby wyśpiewać wiosnę, noc majową, światło księżyca, cichy spokój nocy i zapach bzów i jaśminów — trzeba się urodzić słowikiem. Im większy ogarnia poeta obszar życia, im wyższe uczucia chce wyrazić, im więcej pragnie, im górniej myśli, tem więcej musi mieć strun na lutni. Więc też, jak mówi Słowacki:

»Chodzi mi o to, aby język giętki
»Powiedział wszystko, co pomyśli głowa,
»A czasem był, jak piorun jasny, prędki,
»A czasem smutny, jako pieśń stepowa,

»A czasem, jako skarga Nimfy, miękki
»A czasem piękny, jak aniołów mowa;
»Aby przeleciał wszystko ducha skrzydłem,
»Strofa być winna taktem, nie wędzidłem.

»Z niej wszystko dobyć, zamglić ją tęsknotą,
»Potem z niej łyskać błyskawicą cichą,
»Potem w promieniach ją pokazać złotą,
»Potem nadętą dawnych przodków pychą,
»Potem ją utkać Arachny robotą,
»Potem ulepić z błota, jak pod strychą
»Gniazdo jaskółcze, przybite do drzewa,
»Co w sobie słońcu wschodzącemu śpiewa.

I właśnie Ona to umie i posiada w stopniu tak wysokim, jak mało kto z dziś piszących. — Język Jej potrafi istotnie »głosić się« po rosie, jak fujarka pastusza, i kląskać, jak słowik, i krakać jak orzeł, i huczyć, jak burza, i być w pieśniach wiejskich, jak dziecko, które płacze, albo chłopka która zawodzi, a w pieśniach biblijnych być, jak łoskot gromu. Ona ci, czytelniku polski, i twoją ziemię, i twoje uczucia wyrazi i wyśpiewa w twej cudnej mowie z taką mocą i ozdobą, że aż sam zadziwisz się bogactwem tej mowy. Zna też Ona nawskróś ten wielki skarbiec, wie, gdzie jakie leżą klejnoty, i czerpie z niego obu rękoma i rozrzuca i sypie, ale rozrzucając i sypiąc — jeszcze przysparza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Podniosłem tylko dodatnie strony Jej pieśni, bo w takiej chwili tak należało. To przecie okrężne! Zresztą, kto wie, czy nie jest rzeczą słuszną czynić tak przeważnie, gdy się mówi o twórcach tej miary. Ptak to szerokoskrzydły, drzewo, które wysoko wystrzeliło w rodzimym lesie, sława wielka i jasna, pieśniarka, sercem miłująca, duchem i mową władna, jedna z prawych dziedziczek i spadkobierczyń po wielkiej epoce narodowej poezyi. Twórczości takiej krótkiemi słowy nie można objąć, ani jej w nie zamknąć — ale godzi się i należy złożyć pokłon poetce i uczcić Ją w chwili, w której cała nasza powszechność poczuwa się do tego obowiązku.





KORYNEK
W roku 1655 świeże było wspomnienie Tymoszkowej wyprawy weselnej i Batoha, a stary, krwawy Bohdan żył jeszcze. Jednakże coś się już przesiliło w burzy kozackiej, i ludzie mieli poczucie, że najgorsze już przeszło i że, jeśli przyjdą nowe klęski, takie, jak n. p. była szkłowska, to raczej z innych rąk i z innej strony. Tymczasem Warszawa czuła się bezpieczną. Miasto nie widziało nigdy pod swymi murami nieprzyjaciela, bo za czasów napadów litewskich, zresztą pokrytych już zupełnym zmierzchem niepamięci, było zaledwie mieściną w ziemi Czerskiej, nie zaś potężnym grodem, który od niedawna został stolicą jednego z największych państw w Europie. Przed kilku laty zbliżyła się wprawdzie ku niemu kozacko-tatarska nawała, ale, odbita od niezłomnych murów Zamościa, cofnęła się z powrotem do dalekich ruskich krain. Więc, powtarzamy, stolica czuła się bezpieczną, a choć kraj uginał się pod brzemieniem klęsk, roiło się w niej od ludzi — i życie wrzało nawet potężniej, niż zwykle. Liczne były tego powody. Naprzód od kilku już lat zebrało się w Warszawie sporo szlachty ukrainnej, tak zwanych exulów, których majętności zniszczyła »rebelia«, a którzy pod bokiem sejmów i króla spodziewali się uzyskać prędzej jakoweś wynagrodzenie za poniesione straty i szkody. Powtóre, odbywał się właśnie sejm: zaczem zjazd posłów i senatorów. Wszystkie jurydyki i pałace prywatne były zajęte przez dwory senatorskie i przez »poczty« wojskowe, z których niejeden liczono po kilkaset żołnierzy. Zjechało się i mnóstwo prywatnej szlachty, którą przygnała ciekawość lub różne sprawy osobiste. Na ulicach i przedmieściach ruch nie ustawał od rana do wieczora. Oczy bolały od patrzenia na pozłociste karoce pańskie, na hajduków, pajuków, węgrzynów i nadwornych kozaków w świetnych »barwach«, szamerowanych srebrem i złotem, na żołnierzy z pod rozmaitych znaków, na połyskliwe zbroje rycerskie, na lamparcie skóry, zwieszające się z ramion usarzy, na srebrne skrzydła, na wschodnie tyftyki, spływające ku ziemi po bokach końskich, na farbowane purpurowo grzywy, na pióra, aksamity i bezcenne klejnoty, iskrzące się, jak gwiazdy, na deliach i czapkach senatorskich.

Król był w Warszawie, a z nim i królowa z całym dworem, ta bowiem z chęci mieszania się do spraw publicznych i nadawania im pożądanego sobie kierunku nie wyjeżdżała nigdy podczas sejmów. Na przyjęciach i zabawach łatwo było porozumiewać się z senatorami, przeprowadzać różne tajemne roboty, zmawiać się, szeptać, jednać między posłami stronników, ujmować podarkami lub świetniejszemi jeszcze od podarków obietnicami, przywiązywać przyjaciół, waśnić między sobą przeciwników dworskiej polityki, ba, nawet swatać i, przy wielkich sprawach, załatwiać małe, nawet najmniejsze, czysto niewieście.
To też zabaw nie brakło. Pani koniuszyna koronna wyprawiała wielkim kosztem rozmaite balety i »maszkarye«. Dwór jeździł do Nieporętu na łowy, w których prócz Ichmościów królestwa i dygnitarzy brały udział damy i świetni kawalerowie dworscy. Wracano z tych łowów długim szeregiem sani z trabantami po bokach, którzy nieśli pochodnie, i z muzyką na czele, a gdy starczyło ochoty, bawiono się potem w Zamku do późnej nocy, często do białego dnia.
Nazajutrz zaś domysły i nowiny balowe krążyły nie tylko między uczestnikami pląsów, ale podawane z ust do ust, rozchodziły się szerokiem kołem, jako pokarm zawsze dla ciekawości ludzkiej smakowity. Kto był bohaterem lub bohaterką zabawy? na kogo szczególniej padły promienie łaski królewskiej? kto odznaczył się strojem, tańcem, dowcipem, dwornością? która z dam podbiła najwięcej serc, lub za którym z kawalerów goniło najwięcej spojrzeń i »supirów«? — oto były pytania, które, szczególniej dla niewiast, większą miały wagę, niż to, co mógł uchwalić sejm, i niż dalekie echo wrzącej jeszcze wojny ukrainnej.
Podobno bywa tak zawsze, że przed przyjściem wielkich i niebywałych publicznych nieszczęść, ludzie najlepiej się bawią i najchętniej zajmują się rzeczami błahemi. Tak było i wówczas, przed potopem szwedzkim. Nie psuła ochoty ni niedogasła jeszcze chmielniczczyzna, ni paląca się wojna na wschodzie kraju. Liczne grody rzeczypospolitej leżały w popiołach, a w Warszawie, obok intryg i kłótni sejmowych, przychodziła między dworzany i wśród rycerskiej młodzi, mającej na dworskie zabawy dostęp, do sporów i pojedynków o to, której pannie należy przyznać palmę piękności.
W świecie niewieścim niemniejsze było tego rodzaju sprawami zajęcie — ale, o dziwo! — większa zgoda, albowiem cały ów świat niemal wszystkimi głosami uznał, że jeden kawaler tak dalece gasi blaskiem wszystkich innych, jak właśnie księżyc gasi błyszczące obok niego gwiazdy.
Tym zaś rycerzem był młody starosta jaworowski, Jan Sobieski. Gdziekolwiek się ów młodzian pokazał, na sejmie, czy na pokojach królewskich, oczy ludzkie mimowoli zwracały się ku niemu, choćby z tej naprzód przyczyny, że wzrostem nad całem otoczeniem górował. Liczył dwadzieścia pięć lat i smukły był jeszcze, ale już jego pierś i ramiona zdawały się być jakby ze śpiżu, w potężniejszych rozmiarach, niż u zwykłych ludzi, ukute. Mówiono też, że talary giął w palcach i naciągał łuk, którego nikt inny przygiąć nie umiał. Lecz piękność jego twarzy większy jeszcze budziła podziw. Cerę miał smagłą, czuprynę i wąs czarne, jak pióra krucze, oczy błyszczące, zarazem harde i słodkie, chwilami tęskne, chwilami pełne błyskawic i gromów, to znów, zwłaszcza gdy padły na młode liczko niewieście — wprost swawolne. Było jednak w tej młodej rycerskiej głowie o orlim nosie i wysokiem czole coś tak szczególnego, jak w owych głowach, rzniętych na kameach rzymskich: mimowoli przychodziła myśl, że najlepiej przystawałby jej wieniec dębowy.
A ponieważ był przytem dziedzicem wielkiego imienia i fortuny, ponieważ słynął z wymowy i męstwa, ponieważ z dalekich podróży i ze służby przy dworze francuskim wyniósł niezwykłą dworność i ogładę, więc leciały też biedne ćmy niewieście na ów jasny płomień, choć łatwo było sobie w nim skrzydła opalić. Nie cieszył się pod tym względem dobrą sławą pan starosta i miał ją nawet tak złą, że o żadnym z jego rówieśników nie podawano sobie od ucha do ucha tylu szpetnych wieści, o żadnym nie krążyło tyle anegdot i paszkwilów, zarówno pisanych, jak i nawet głoszonych drukiem.
Smoki, które w zamierzchłych czasach, mieszkając wedle miast i grodów, żywiły się ciałem dziewiczem, były wedle tych paszkwilów barankami w porównaniu z zapalczywym panem starostą.
Ale przysłowie mówi: »Nosił wilk owce, ponieśli i wilka«.
Na pewnym balu w Zamku wystąpiła po raz pierwszy w świat czternastoletnia szlachcianeczka francuska, panna d’Arquien, trochę ni z pierza, ni z mięsa, choć z mięsa więcej, niż z pierza, ale wychowanka i faworytka królowej Maryi Ludwiki.
Niedorosłe to było jeszcze licho, różowe jak letni poranek, o czarnych i bystrych, jak u piegży, oczkach, o purpurowych ustach, a rączkach i nóżkach tak małych, jak u owych figurek z »porcyneli«, które, jako już wówczas modne, sprowadzano z zamorskich krajów.
Przyszedł także na ów bal i ów »smok« jaworowski; świetniejszy jeszcze, niż zwykle, cały w aksamitach i klejnotach — ze swoją cudną głową zwycięskiego cezara — przyszedł, spojrzał — i w jednej chwili runął do stóp Marysi.
Ze zwycięzcy stał się niewolnikiem, z przeniewierczego uwodziciela wiernym Celadonem.
Zapomniał o wszystkich czerkieskach i wołoszkach, które wedle pogłosek hodował tam gdzieś w Jaworowie, i odtąd jedyną »passyą« jego życia miał być ów mały »korynek«, jak w późniejszych listach nazywał pannę d’Arquien.
W Warszawie, na dworze i w pałacach magnackich opowiadano sobie dziwy o nagłości owej »passyi«. Mówiono, że przysiągł jej tego samego wieczoru, iż się ożeni z nią, albo nie ożeni z żadną. Dodawano jednak, że i ona rozkochała się w nim na umór — i że mu także przysięgła. Powszechne było wszelako mniemanie, że przysięgi dotrzyma tylko ona — on bowiem złamał już dużo podobnych przysiąg o same serca kochanek.
Mniemania tego nie dzielił tylko jenerał gwardyi królewskiej, pan starosta kałuski.
Kto był starosta kałuski?
Był to pan »sobiepan« i zarazem pan największy w Rzeczypospolitej: «le prince Zamoïsky» jak go pisali Francuzi. Miał koło miliona liwrów rocznego dochodu, «et les plus belles maisons du monde meublées admirablement», według słów królowej Ludwiki, a oprócz tego trochę wsi i miast, — razem: skromny kawałek ziemi, równy mniej więcej Saksonii.
A prócz tego był także młody i przystojny, także peregrynat; tańcowywał także na dworze królewskim w Luwrze, rad rozmawiał po francusku, wiedział, kto jest, co znaczy i nic sobie z nikogo nie robił, z wyjątkiem króla i królowej, których łaski wprawdzie nie potrzebował, ale których kochał.
On powstrzymał murami swojego Zamościa falę kozacką, on odrzucił jakby kopnięciem nogi Chmielnickiego do krain południowych. Dzięki jemu elekcya, na której Jan Kazimierz został obrany, mogła się spokojnie odbyć w Warszawie.
Panna Marysieńka podobała mu się także okrutnie, a że człowiek nie rad wierzy w to, co mu niemiłe, więc dozwalał sobie wątpić o tem, czy panienka już tak koniecznie przeznaczona jest Sobieskiemu, i czy nie można już u niej nic wskórać.
Czułe dusze francuskich dworek, które może i słyszały jakieś wyznania panny d’Arquien, były jednak pewne, że wszystko na nic się nie zda, i że czysta Astrea pierwej umrze, niż odda rękę innemu, albowiem serce jej bije tylko wyłącznie dla młodego półbożka, »qui était le seul et le premier, qui l’avait touché».
Mężczyźni szeptali też między sobą, że staroście jaworowskiemu lepiej w drogę nie wchodzić, ale pan na Zamościu o niebezpieczeństwa jakoś nie dbał, a dworkom odpowiadał, że w gonitwach pafijskich niekoniecznie ten pierwszy do mety dobiega, kto z miejsca pierwszy wysunął się naprzód.
I tak rzeczy stały, gdy nagle, w tym samym jeszcze roku ziemia zarwała się pod ludzkiemi nogami.
Przeszedł najazd szwedzki, niesłychane opuszczenie króla przez naród, niesłychane klęski — niesłychane pomocnicze szwedzkiemu najazdy pruskie i węgierskie, a potem również niebywały, lwi wybuch narodowego gniewu, przed którym pierzchnął strwożony wróg, ale nie pierzchnął już bezkarnie, gdyż wszędy w ślad za nim poszły w dalekie ziemie zwycięskie i dyszące zemstą zastępy polskie.
W tem morzu zdarzeń poginęły prywatne sprawy ludzkie, jak strumienie i rzeczki giną w bezbrzeżnym oceanie.
24-go sierpnia 1656 r. była już ostatnia w granicach Rzeczypospolitej potrzeba ze Szwedami pod Trzemeszną, gdzie sześć tysięcy skandynawskich wojowników wycięto tak, że jak mówi pan Pasek: »nec nuntius cladis» nie pozostał. W 57-ym zniesiono Rakoczego, a wcześniej jeszcze pan marszałek koronny poniósł miecz i ogień w jego ziemię. W tymże mniej więcej czasie elektor brandenburski całował znowu nogi Rzeczypospolitej. Groziła jeszcze tylko wojna od wschodniej strony, która kilka lat później miała się skończyć piorunującym pogromem Chowańskiego i Szeremetiewa.
Ale wewnątrz kraju — choć traktaty nie zostały dotychczas podpisane, było już spokojnie.
Odetchnęła nakoniec i Warszawa.
Lecz »quantum mutata ab illa», którąśmy widzieli w czasie mięsopustu w roku 1655! Zajęli i obdarli ją Szwedzi, później szturmowali Polacy, złupił, nim samego złupiono, Rakoczy. — Piękne pałace pańskie na Krakowskiem Przedmieściu, w których w czasie pamiętnego szturmu bronili się Szwedzi a do których darły się z taką wściekłością zastępy Mazurów, — zmieniły się w zwaliska. Pałac Kazimierowski leżał w ruinie, Koniecpolskich również. Ze słynnego z przepychu i opisywanego nawet i zagranicą »palatium Radzieiowskianum«, przeciw któremu zwróciła się głównie zemsta i nienawiść Polaków, nie został kamień na kamieniu. Kościół Bernardynów był nawpół zburzony. Z dzwonnicy pozostały tylko osmalone mury. W innej stronie miasta kamienica Gdańska, nawylot przebita, sterczała, jakby olbrzymia naściężaj otwarta brama; dom Daniłowiczowski był w gruzach; kościół św. Ducha w perzynie. Wiele pomniejszych domów i jurydyk zburzono do cna. Stare miasto podziurawione dla łatwiejszej obrony domów jak sito, przedstawiało jeden obraz zniszczenia. Ludność została rozproszona, sklepy, gospody i składy pozamykane. Wszędy cisza, głód, nędza i spustoszenie.
Tak wyglądała Warszawa po najściu szwedzkiem.
Lecz w niedługim czasie żywotne miasto poczęło przychodzić do siebie. Uprzątano gruzy, ogarniały się kościoły i domy, podnosiły się z upadku mury pałaców, ludność poczynała się ściągać — napływali kupcy, nie tylko dawni polscy, armeńscy, żydowscy, niemieccy, ale nawet i perscy.
A trzeciego maja 1658 roku odbyła się już w stolicy wielka uroczystość, wprawdzie prywatna, ale tak świetna, pełna przepychu i wspaniała, jakiej dawno nie oglądały oczy ludzkie.
Było to wesele pięknej Marysieńki d’Arquien z... panem starostą kałuskim, a obecnie wojewodą kijowskim.
Tłumy, którym nie szczędził ani pieniędzy, ani poczęstunku ów «prince», pewnie jeden z najmożniejszych w Europie, nazywały go szczęśliwym panem. Niezliczone jego majętności zakwitły znów szybko po spustoszeniach; szwedzkie wojska połamały zęby tak, jak poprzednio Chmielnicki, na Zamościu. Szwedzcy wodzowie: Wrangel młodszy, Horn, Erskin, Loewenhaupt, Forgell, a nadewszystko sam potężny feldmarszałek Arfuid Wittenberg kołatali się właśnie za kratą w jego dziedzicznej fortecy. Po wojnie wzrósł jeszcze wpływ pana starosty, i oto brał teraz za żonę kobietę, którą ukochał: słusznie mówiono, że temu człowiekowi udawało się wszystko w życiu.
I udało mu się wszystko — prócz żony.
Bo oto dzieci, z niej urodzone, marły; sama grymasiła w Zamościu i rada umykała za byle pozorem do Warszawy, a co więcej, już w rok po ślubie pani wojewodzina rozpoczęła przyjazną korespondencyę z Sobieskim.
Przeznaczenie musiało się spełnić, a widocznie panna d’Arquien była przeznaczona Sobieskiemu, w którym »z niczem nie porównana pasya« trwała statecznie i który w dalekich obozach, wśród niewypowiedzianych trudów, w ciągłych bojach wiernie dochował, złożonej w warszawskim królewskim Zamku przysięgi.
Więc gdy śmierć wojewody usunęła wreszcie potrzebę rozwodu i wszelkie nieprzezwyciężone dotychczas trudności, jakże mu pilno było do swego »Korynka«! i jakże chciałby się »pomścić na tym kochanym Korynku wszystkich impaciencyi«, chociażby nawet przed uroczystem związaniem rąk stułą kapłańską!
Trudno dziś wiedzieć, jak tam było; dość, że wkrótce po śmierci wojewody ujrzała Warszawa drugą wspaniałą uroczystość, a szlachcianeczka francuska zaślubiła drugiego polskiego magnata.
Ten zaś nie zapewnił jej tak bogatej, jak pierwszy, oprawy, ale natomiast przyniósł jej w kilka lat później to, o czem nietylko w najzuchwalszych marzeniach, ale nawet i we śnie nie śmiała za swych panieńskich czasów marzyć: tytuł Królowej polskiej, W. Ks. litewskiej, mazowieckiej, pruskiej i t. d. i t. d. i t. d.





KSIĄŻKI I LUDZIE
Nowe dzieło Anatola France’a nie miało zwykłego powodzenia. Brunetière wyraził się o niem lekceważąco i złośliwie: publiczność czyta wprawdzie chętnie, ale nie szczędzi przygan. Dlaczego? Z różnych powodów. Przedewszystkiem może dlatego, że Anatol France zdaje się zapominać o jednej zasadzie: oto nowożytny autor powinien łacińską sentencyę: »Saepe stylum vertas» tłómaczyć nie tylko w znaczeniu: często styl poprawiaj, ale i często zmieniaj. Ton i sposób opowiadania są w najnowszej książce takie same, jakie były w całym cyklu poprzednich utworów, a mianowicie: w »L’Orme du Mail«, w »Le mannequin d’osier«, w »L’Anneau d’améthyste« i w »Monsieur Bergeret à Paris«. Ludzie, którzyby chcieli czegoś nowego pod względem formy, mówią sobie: już tę dyalektykę znamy, jużeśmy podobne dyalogi czytali.

I oto jest jedna przyczyna. O innych pomówię później, a tymczasem z góry muszę powiedzieć, że na każdą nową książkę Anatola France’a czekam z niecierpliwością i że tę ostatnią czytałem z większem może, niż poprzednie, zajęciem, dlatego, że przenosi mnie ona w świat, w którym jakiś czas żyłem, między dobrych moich znajomych — w czasy Petroniusza i Nerona.
A oto jej treść:
Kilku Francuzów, ludzi wykształconych, odwiedza pana Boni, dyrektora wykopalisk na Forum w Rzymie. Po krótkiej rozmowie o wykopanych zabytkach, o zamierzonych pracach, o mitologii rzymskiej, o pierwotnych mieszkańcach Italii i o rasach ludzkich, jeden z przybyszów wydobywa na prośbę towarzyszów rękopis i poczyna go odczytywać.
Jest to więc opowiadanie w opowiadaniu. Anatol France mógłby wydobyć ten rękopis z własnej kieszeni i czytać od siebie, nie czyni tego jednak dlatego, aby w ten sposób umożliwić dyalog. Osoby, które słuchają opowiadania, robią nad niem rozmaite uwagi, spierają się, wygłaszają zdania nieraz sprzeczne — i w ten sposób oświetlają rzecz z różnych punktów widzenia. Co na tem traci prostota, zyskuje rozmaitość.
A opowiadanie owo jest znów dyalogem, ale tym razem między ludźmi, żyjącymi za czasów cesarza Klaudyusza. Galion, brat słynnego Lucyusza Seneki, prokonsul Achai, zamieszkały w Koryncie, pan wielki a zarazem filozof, lubi w dobranem towarzystwie poruszać różne zagadnienia, roztrząsać je i rozmawiać de omnibus rebus. Zwykłymi uczestnikami takich rozmów są: brat Galiona, Mela, dwaj młodzi rzymianie Lucyusz Kasyusz i M. Loliusz, może brat lub krewny tej Lolii, którą chciano wydać za cesarza Klaudyusza, słynnej strojnisi, posiadającej najdroższą suknię w Rzymie, i wreszcie Grek Apollodon, filozof i zapewne trochę pieczeniarz — jak mniej więcej wszyscy filozofowie greccy z tych czasów.
Opowiadanie zaczyna się od krajobrazu. Jest ranek — jeden z takich świetlistych i cudnych poranków, jakie podziwiałem nieraz w Grecyi. Z ogrodów Galiona widać przez załamanie wzgórz błękit morski, w dali na północ śnieżne, skąpane w złotych i różowych blaskach trzy szczyty Parnasu, a niżej, u stóp wzgórza, bieli się Korynt, szeroko rozrzucony na piaszczystej, morskiej płaskości.
Nie jest to już ów dawny grecki Korynt, pełen arcydzieł, ten bowiem zburzył jeszcze w 146 roku przed Chrystusem Mumiusz. Owo miasto, na które spogląda Galion i jego towarzysze, odbudował Juliusz Cezar. Położenie grodu sprawiło, że wzrósł on i zakwitł szybko. Handlarze greccy, rzymscy, żydowscy i syryjscy zapełnili go obficie, zawrzał ruch, wzrosło bogactwo, więc też Galion z dumą spogląda na szeregi białych domów, na długie linie portyków, na dachy świątyń i chwali rządy rzymskie i błogosławiony »pokój rzymski«.
Mówiąc nawiasem, i z tego cezaryańskiego Koryntu nie zostało dziś nic. Byłem tam z Pochwalskim, i oto cośmy widzieli: kilka kolumn i kilka zwalisk sterczy na wzgórzu, a nad zatoką Lepancką wznosi się brudna, licha mieścina, zwana Neo-Koryntem, podobna do różnych naszych dzisiejszych Koryntów, a nawet pod względem mieszkańców niewiele od nich różna.
Lecz w owych czasach Galion, który rządził i sądził, miał niemało zajęcia i mógł tylko wczesne godziny poświęcać swoim przyjaciołom. Były to jednak rozkoszne godziny. Przybrani w białe togi, wypoczęci, spokojni przechadzali się po szafrannym piasku wśród ciemnych cyprysów, oddychając rzeźwem powietrzem; spoglądali na Parnas, na morze i miasto, czasem siadali na wygiętych w łuk ławkach wedle fontann, i gdy powiew rzucał na nich tęczowy pył wodny, rozmawiali w lekki i wykwintny sposób o wszystkiem, co ich otaczało, lub co zajmowało chwilowo umysły.
Obraz jakby z pod pędzla Alma-Tademy, ale i na tem koniec. Jeżeli czytelnik spodziewa się znaleźć jakąś opowieść o losach jakiegoś bohatera lub bohaterki, to się zawiedzie. Cały interes skupia się właśnie w rozmowie, która schodzi z jednego przedmiotu na drugi, oświeca je, jak promień słońca, i posuwa się dalej, porusza rozmaite sprawy mniej więcej ważne, czasem takie, które dziś są dla nas bardzo ważne, ale które tym spokojnym i władnym ludziom wydają się błahemi — czasem polityczne, czasem estetyczne, to filozoficzne lub religijne — i znów leci dalej, zupełnie jak motyl — z kwiatu na kwiat.
Wdzięk jej stanowi o wdzięku książki, a zarazem jest jedną z najwybitniejszych cech talentu autora. Dyalogi Anatola France’a robią wrażenie życia. Znać w nich wpływ i dyalogów platońskich, i rozpraw Cycerona, i »Rozmów umarłych« Lucyana, i »Snu« tegoż autora, i neo-platoników, a nawet ojców Kościoła. Żaden współczesny beletrysta nie wczytał się tak i nie wżył w starożytnych autorów. Żaden nie przejął się tak ich stylem i ich sposobami rozumowania. Ale nie jest to uczoność, ani narzucająca się czytelnikowi, ani uciążliwa. Nie uczyniła ona też z Anatola France’a naśladowcy starożytnych, ale uczyniła go dzieckiem duchowem Grecyi i Rzymu. Pisze on tak, nie inaczej, albowiem wypływa to z jego natury. Taką stała się jego dusza. Jest to subtelny Ateńczyk, filozof, a raczej — nie biorąc tego koniecznie w złem znaczeniu — sofista grecki. »O każdej rzeczy (powiada Protagoras) można stosownie do potrzeby wydać dwa sądy wprost przeciwne, albowiem ostateczną i jedyną miarą wszystkiego jest człowiek«. Czytając Anatola France’a, miałem, aż do ostatnich czasów, wrażenie, że ów duch protagorasowy przepływa przez wszystkie jego książki. Było to jego stanowisko i filozoficzne, i artystyczne.
Stan ten rzeczy zmienił się obecnie — powiem, ze szkodą autora — albowiem przechylanie się ku jednej stronie pozbawiło go tego sceptycznego, a zarazem i figlarnego uśmiechu, z którym patrzył na sprawy ludzkie i roztrząsał wszelkie zagadnienia. Zwłaszcza o życiu współczesnem zaczął wydawać »stosownie do potrzeby« już tylko jeden sąd, w skutek czego przestał być sobą, a co większa, stracił dawną pogodę, która stanowiła jego wielki urok. Duch autora unosił się ponad wszelkiemi zjawiskami, wprawdzie nie tak wysoko, jak orzeł, ale natomiast tak pociesznie, jak chochlik. Jedyną filozoficzną jego tendencyą było salomonowe: vanitas vanitatum, z tą wszelako różnicą, że, co Eklezyastes mówi z troską i smutkiem, to on wypowiadał bez troski i wesoło. Że zaś wypowiadał to zarazem w sposób pełen wdzięku, przeto czytanie jego książek było literackim epikureizmem, w powszechnie przyjętem znaczeniu tego słowa, lubowaniem się w stylu, w formie, w wytworności i artyzmie słów i w greckiem, pogodnie sceptycznem przedstawieniu rzeczy.
A wtem nagle ludziom, którzy do tego przywykli i nie szukali w książkach autora niczego innego, zabrzmiało w uszach wirgiliuszowskie ostrzeżenie:

»Qui legitis flores et humi nascentia fraga
»Frigidus, o pueri, fugite hinc — latet anguis in herba.

Co znaczy, że wśród kwiatów i poziomek znalazł się w trawie wąż. I wszystko jedno, czy był jadowity, czy nie, dość, że coś się taiło w zieleni — i już nie można się było położyć i wyciągnąć na tej łące równie niedbale, z równem jak dawniej, bezpieczeństwem i z równą rozkoszą. Więc oto gotowe nieporozumienie: książka przedstawia tak rzecz, jakby chodziło tylko o vanitas vanitatum, gdy zaś czytelnik spostrzega się, że chodzi także o co innego, zaraz i autor wydaje mu się mniej szczerym, i mniej szczerą, a zatem mniej artystyczną, jego forma.
I temu to zapewne przypisać należy, że »Sur la pierre blanche« nie miało już równego dawnym opowiadaniom powodzenia.
Jednakże z początku trudno odkryć węża in herba. Lekki i subtelny, przypominający »Rozmowy umarłych« dyalog między Galionem a towarzyszami toczy się o wszystkiem, co im podpada przed oczy. Siadłszy na ławce, patrzą na bijącą przed nimi fontannę, na posąg Afrodyty, wychodzącej z kąpieli, na fauna, który zbliża się do niej, grając na flecie, i rozmawiają o rzeźbie. Artystyczne złudzenie jest wielkie: tak mogli istotnie rozmawiać starożytni. Podziwiają więc marmurowe ciało Afrodyty, po którem zdają się przebiegać dreszcze rozkoszy, podziwiają fauna, wielbią umiejętność Greków, którzy tworzyli takie arcydzieła, i czynią nad niemi uwagi, które, naturalne w ustach Rzymian, dziwnie brzmią dla naszych dzisiejszych uszu.
— Trzeba przyznać Grekom — mówi Galion — że umieli dać twarzom bogów wyraz dostojny i wyrazić w marmurze majestat tych panów świata. Któż nie podziwia Jowisza olimpijskiego Fidyasza, a któż jednak chciałby być Fidyaszem?...
— Dlaczego? — zapyta zdziwiony tą uwagą czytelnik.
Z przyczyny, która jest wiadoma każdemu, kto zetknął się przez studya ze światem rzymskim, ale niewiadoma może większości naszych rzeźbiarzy, uważających się za nadludzi. Oto Rzymianie uwielbiali do szaleństwa dzieła rzeźbiarskie i nie żałowali na nie milionów, ale pogardzali ich twórcami. Obywatel rzymski mógł od biedy zostać malarzem, ale nie mógł zajmować się rzeźbą albo snycerstwem. Osławiony Werres, który nie tyle był złodziejem, ile nie przebierającym w środkach kolekcyonerem, gotów był złupić dla jednego posążka lub dla jednej czary pół Sycylii i narazić się na gromy Cycerona, ale nie byłby zaprosił do swego stołu Fidyasza, ani Praksytela, ani Mirona, ani Skopasa. Lucyan, pisarz grecki, mówi, że przyszły do niego we »Śnie« dwie niewiasty: jedna piękna, szlachetna i delikatna, druga o grubych rysach i narobionych dłoniach. Obie ciągnęły go w swoją stronę: owóż pierwsza z nich była to literatura, druga — rzeźba. Takie były ówczesne pojęcia, Galion mógł więc słusznie powiedzieć to, co Anatol France wkłada mu w usta, również jak zupełnie naturalne jest odezwanie się drugiego uczestnika kompanii Apollodora, który, gdy Loliusz rzekł, że woli Wenerę od Fauna, odpowiada na to następną filozoficzną uwagą:
— Słodki Loliuszu, zastanów się tylko przez chwilę, a sam przyznasz, że takie zdanie mógłby wypowiedzieć raczej prostak, którym powoduje instynkt, nie zaś mędrzec, jakim ty jesteś. Postać Wenery nie może być równie piękna, jak postać tego Fauna, albowiem ciało kobiece jest mniej doskonałe od ciała mężczyzny, a zatem i kopia rzeczy mniej doskonałej nie może być lepsza od kopii rzeczy doskonalszej. Nie można zaś zaprzeczyć, o Loliuszu, że ciało kobiece musi być mniej piękne od męskiego, albowiem zawiera w sobie duszę mniej piękną. Kobiety są kłótliwe, próżne, zajęte drobiazgami, niezdolne do wzniosłych myśli i wielkich czynów, a przytem choroby mącą często ich rozum.
Jakby się słyszało choćby takiego Senekę, który jednak w małżeństwie nie trafił tak bardzo źle, jak np. Sokrates.
Przytaczam te rozmowy, jako wielce charakterystyczne. Osobistości, które wprowadza Anatol France, mogły i musiały myśleć za pomocą takich, nie innych, pojęć i wypowiadać je takim, nie innym, stylem. W ten sposób wywołuje autor złudzenie artystyczne, pełne uroku, zwłaszcza dla ludzi tak zwanych kulturalnych.
Myśl i słowa w jego dyalogach ślizgają się, jak to wspomniałem już wyżej, z przedmiotu na przedmiot, nakształt promienia słonecznego, oświecając każdy z kolei wesołem światłem, przyczem, jeżeli przedmiot jest drażliwy, to i dyalog staje się cyniczny, ale niby naiwnie, niby ze zbytku prostoty. Jest to jakby zabawny podstęp ze strony autora, albowiem istotnie są rzeczy, których poruszanie byłoby niezgodne z naszym dzisiejszym zmysłem moralnym, a o których np. Galion, Mela, Kasyusz, Loliusz i Appollodor mogli rozmawiać z całą swobodą, nie krępując się w wyrażeniach.
Tak też mniej więcej rozmawiają o stworzeniu ludzi przez Prometeusza, o bogach i o ich sprawkach. Potem przychodzi na stół Rzym. Nie tylko prokonsul, ale i wszyscy z obecnych patrzą z ufnością w przyszłość, głównie dlatego, że panujący miłościwie Cezar Klaudyusz adoptował właśnie młodzieńca wielkich nadziei i wielkiej dobroci — Nerona. Jest przecie Nero uczniem Lucyusza Seneki, brata Galiona, a przyjacielem Lukana, syna Meli. Mela, wnosząc z tego, co słyszał od syna, jest niemal pewny, że, gdy ów młody książę obejmie rządy, nastaną prawdziwie złote czasy. Ale i obecnie nie są najgorsze. Wszędy panuje »pokój rzymski«, i wszystkie ludy potrafiły już ocenić dobrodziejstwa, płynące z rzymskiego panowania. Trudno przypuścić, żeby piaski libijskie lub lody Północy mogły zrodzić jeszcze jakich nowych barbarzyńców — więc szczęście powszechne i niewzruszona wieczność Rzymu są zupełnie zapewnione.
Galion jest także tego zdania, przerywa jednak te hymny pochwalne, albowiem musi iść na forum i sądzić. Na porządku dziennym jest jedna ze zwykłych w Koryncie, a zarazem bardzo nudnych spraw. Oto Żydzi miejscowi oskarżyli niejakiego Szawła z Tarsu, że opowiada nową naukę, niezgodną z ich »zakonem«. Trzeba to będzie rozważyć i wydać wyrok.
Towarzystwo udaje się więc na forum, i w tem właśnie miejscu książki wirgiliuszowy wąż poczyna wysuwać głowę z pod kwiecia.
Ale pomówimy o nim dopiero w następnej pogadance.





Galion, Mela, Kasyusz, Loliusz, a zwłaszcza Apollodor nie byli to ludzie głupi. Ich pojęcia metafizyczne nie wznosiły się ponad poziom ówczesnej nauki, ale umysły ich były od młodości ćwiczone i otwarte. A jednak ci ludzie obiecywali sobie, że, gdy Nero dojdzie do władzy, nastaną dla całego świata czasy błogosławione. Doczekali się ich rzeczywiście i potonęli w morzu krwi. Przykłady podobnych nadziei, tak tragicznie zawiedzionych, powtarzają się w ciągu wieków niejednokrotnie. Leży w nich to, czego Anatol France poszukuje we wszystkich swych utworach ze szczególną usilnością i upodobaniem, a mianowicie: wielka ironia życia. Mógłby ktoś wprawdzie zarzucić, że zbyt sobie poszukiwanie owej ironii ułatwia, wiedząc bowiem z historyi, kto był Nero, każe go wychwalać i wyczekiwać od niego dobra ludziom, którzy tego przedwcześnie odgadnąć nie mogli, a następnie mówi czytelnikom: Patrzcie, jak się ci mędrcy mylili! patrzcie, czem są sądy ludzkie i jak mało mądrość różni się od głupoty! Prawda! sposób jest wogóle łatwy, ale zarzut w tym razie nie całkiem słuszny. Anatol France miał prawo wkładać takie słowa w usta Galiona lub Meli, bo wiemy, że tak myślał o Neronie i takie łączył z jego imieniem nadzieje cały ówczesny świat. Młody książę był zdolny, tkliwy, wymowny, nadto był uczniem mędrca, który wszczepiał mu miłość literatury, filozofii i cnoty. Wszystkie oczy były na niego zwrócone, wszystkie serca umiłowały go, jeśli tak można rzec, na kredyt. Tego, że w tym księciu drzemie cyrkowy woźnica, i lichy aktor, i estradowy śpiewak, i mierny poeta, słowem: »kabotyn« ze straszliwą zawiścią i potworną miłością własną, która stanie się tragedyą wszechludzką, nie przewidywał nikt. Zresztą i podobne kabotyństwo będzie się powtarzało w historyi; nieraz popróbuje mistrzować w muzyce, malarstwie, poezyi, wymowie, i trzoda ludzka, a nawet rozmaici mędrkowie, nie przestaną go nigdy podziwiać w przekonaniu, że tak liczne role na teatrze świata — począwszy od Augusta Oktawiana aż do Augusta z cyrku, potrafi odgrywać tylko geniusz.

I to jest także wielka ironia życia.
Lecz Galion, Mela i ich towarzysze popełnili owego dnia daleką większą omyłkę, tak olbrzymią, że na wspomnienie o niej Ernest Renan nie może się wstrzymać od okrzyku: «Que les gens d’esprit ont parfois peu de prévoyance!» I tak było istotnie. Oto Galion, pożegnawszy przyjaciół, udał się do bazyliki, aby sądzić sprawę niejakiego Szawła z Tarsu, którego jeden z członków miejscowej synagogi oskarżył o szerzenie nowej nauki, przeciwnej zakonowi mojżeszowemu. Po niedługim czasie prokonsul wyszedł z twarzą niechętną, znudzoną i na pytania towarzyszów, jaka to była sprawa, machnął ręką i odrzekł, mniej więcej, co następuje:
— Najmarniejsza w świecie! Zwyczajna kłótnia, przy której Zydkowie odgryzali sobie nosy, wrzeszcząc, jak opętańcy, a szło, jak prawie zawsze, o nic... o jakieś błahostki, o drobiazgi i tym podobne rzeczy. Ledwie też posłuchawszy, rzekłem: »O, Hebrajczykowie! gdybyście przyszli skarżyć się na jakąś niesprawiedliwość lub występek, sądziłbym was cierpliwie, ale skoro sprzeczacie się o słowa, o formułki swojej wiary i swojego zakonu, to radźcie sobie, jak możecie, albowiem ja wcale się nie chcę tem zajmować«. To powiedziawszy, wyszedłem, a oni tam już kłócą się i czubią sami.
A Mela, Loliusz, Kasiusz i Apollodor, usłyszawszy taką odpowiedź, pochwalili mądrość Galiona i zaczęli zlekka rozmawiać to o Zydach, to o owym Szawle z Tarsu, nie przywiązując zresztą żadnej wagi do rozmowy, której przedmiot wydawał im się tak błahym.
I znów ironia życia! Przed godziną ci sami ludzie rozprawiali o dynastyach bogów, o tem, że, wedle powszechnej wiary, panowanie Jowisza musi się kiedyś skończyć. Starali się odgadnąć, jaki nowy Bóg obali tak Gromowładnego, jak on obalił Saturna — i wogóle starali się odgadnąć przyszłość.
A oto ta wielka przyszłość, ta nowa epoka stanęła w postaci Szawła oko w oko z Galionem. Ale filozof-prokonsul nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi: machnął ręką i poszedł gawędzić dalej z towarzyszami.
Czy jednak mógł nic nie zauważyć?
Istnieje przecie legenda o stosunkach św. Pawła z Seneką, których zapoznać miał z sobą Galion, uderzony wielkością nauki tkacza z Tarsu. Krytyka napracowała się niemało nad obaleniem tego podania. W swoim czasie zdarzyło mi się czytać wielce uczone dzieło, w którego pierwszej części autor dowodzi, że św. Paweł nie znał Seneki, a w drugiej, że Seneka nie znał św. Pawła. To mi się nazywa ścisłość! Ernest Renan twierdzi także, że nie mogli być w stosunkach, a oczywiście nie wierzy w nie i Anatol France.
Niewątpliwie też krytyka ma słuszność. Skoro Galion widział św. Pawła w Koryncie, to i Seneka mógł go widzieć przypadkiem w Rzymie, gdzie apostoł często przebywał. Ale widzieć, a poznać i zbliżyć się i chcieć zbadać — to są rzeczy różne. Rzymianie wogóle byli to żelazni filistrzy, ale filistrzy. Mieli nadzwyczaj twarde serca i jasny, praktyczny rozum. Natomiast brakło im zdolności do uniesień, brakło wrażliwości duszy i wyobraźni. Chwycić się czegoś z zapałem, przeczuć przyszłość, mieć jej widzenie i poszybować w nią na skrzydłach wyobraźni nie leżało nigdy ani w ich usposobieniu, ani w ich mocy. Anneusze pochodzili wprawdzie z Hiszpanii, ale byli Rzymianami z duszy, z wychowania, ze sposobu myślenia i z urzędów, dlatego Galion nie odgadł olbrzyma, nie przeczuł w jego nauce świtu nowej epoki — i tak samo nie byłby przeczuł i Seneka.
Inna jednak rzecz, czy prokonsul nie powinien był zwrócić uwagi na nową naukę, jako filozof, jako mąż stanu i jako urzędnik. Czasy były po temu. Religia rzymska była religią państwową, należała poniekąd do administracyi. Była, jak z samej nazwy widać, istotnie wiązadłem społecznem i politycznem. Owóż węzeł ów począł się, jeszcze przed Galionem, rozluźniać nie na żarty. Stało się tak może właśnie dlatego, że był zbyt urzędowy, a zatem oschły. Bogów rzymskich można było czcić, można było sobie ich zjednywać za pomocą publicznych ceremonii i prywatnych ofiar, można się było obawiać — nie można było ich kochać. W tem tkwiło zło. Duszom ludzkim stało się ciasno i tęskno. Poczęły szukać koło siebie — i wkrótce Rzym stał się wspólną gospodą dla wszystkich kultów świata. Judaizm, kult Mitry, kult Izydy i rozmaite inne zataczały coraz szersze kręgi. Chrystyanizm szerzył się z tak niepojętą szybkością, że w kilkanaście lat później, gdy wybuchło pierwsze prześladowanie, okazało się, że w samem mieście jest jego wyznawców »multitudo ingens» — mnóstwo niezmierne. Szczególnie kobiety szukały, o coby mogły zaczepić serce i duszę. Za kobietami szli mężczyzni a przedewszystkiem ludzie uciskani i nieszczęśliwi. Religia urzędowa jęła się kurczyć i kostnieć. Ceremonie państwowe stawały się coraz bardziej martwemi; próchniało jedno z głównych wiązadeł; państwu poczęło grozić niebezpieczeństwo.
Czy wobec tego wysocy urzędnicy nie powinni byli zwracać pilnej uwagi na wszelkie nowe nauki, badać, co w nich jest, i zastanawiać się nad tem, która w powszechnem życiu może najgłębsze zmiany wprowadzić? — Zdaje się, że tak.
Tymczasem za czasów Galiona chrystyanizm zalewał już świat jak powódź — a jednak Galion nie zwrócił uwagi na wielkiego apostoła.
Que les gens d’esprit ont parfois peu de prévoyance! — woła Renan — i dziwi się temu. Anatol France nie. Przeciwnie, wzrusza ramionami razem z Galionem. Coby mogli sobie powiedzieć i jak się porozumieć ze sobą ten ogładzony, wykwintny i umiarkowanie sceptyczny prokonsul w białej todze i ów fanatyczny, mały, brzydki Zydowin, o kręconych włosach i czerwonych oczach, przybrany we włosiennicę? Nic! Tu znajduje się przymówka i do mego Quo vadis? »Tylko w ładnych romansach — mówi autor — apostołowie pierwotnego Kościoła mogą rozmawiać z filozofami albo z elegantami cesarskiego Rzymu i przedstawiać zachwyconemu Petroniuszowi najświeższe piękności chrystyanizmu«. — Otóż, co do tego, to naprzód Petroniusz w »Quo vadis« nie słuchał św. Pawła z zachwytem, ale, co najwyżej, z pewnem uznaniem i znudzeniem. Powtóre, ludzie, stojący na wszelkich szczeblach drabiny społecznej, mogą rozmawiać z sobą, jeśli skłoni ich do tego ciekawość, albo zetkną okoliczności. Sułtan może rozmawiać z derwiszem, a wice-król indyjski z fakirem. Paweł zresztą był obywatelem rzymskim. Gdyby wysoce urodzeni Rzymianie nie rozmawiali nigdy z nizko urodzonymi wyznawcami Chrystusa, to jakimby sposobem można wytłómaczyć, że zaraz w początku znaleźli się wśród wielkiego świata rzymskiego tacy wyznawcy nowej nauki, jak Korneliusz, jak Pomponia Graecina, jak Plautilla, jak później św. Cecylia i niektórzy z Flaviuszów i mnóstwo innych? Nie! ludzie zawsze mogą rozmawiać z sobą, i że tak czynią, dowody na to możnaby znaleźć nawet w książce Anatola France’a. Anneusz Mela, brat Seneki i Galiona, należał przecie do zupełnie tej samej sfery towarzyskiej, nawet do tego samego kółka, co Petroniusz, a jednak posłuchajmy, co mówi przez usta Anatola France’a:
— Raz spotkałem w Aleksandryi pewnego starca Zyda, któremu nie brakło inteligencyi, i który nawet znał literaturę grecką. Cieszył się on postępami swej religii w cesarstwie i mówił mi, co następuje... i t. d.
Więc jednak Zyd rozmawiał z Melą, a ów słuchał opowiadania o pięknościach judaizmu?
Lecz na św. Pawła wzrusza Anatol France ramionami, według niego, prokonsul nie zwrócił uwagi na Apostoła — i była to rzecz zupełnie naturalna, a nawet dobra, bo św. Paweł nie mógł go niczego nauczyć! I oto wszystko.
A zarazem tu siedzi wąż. Trzeba z przykrością powiedzieć, że Anatol France czuje wprost niechęć do chrześcijaństwa i że umyślnie je zapoznaje i umniejsza. Wedle niego, to nie chrystyanizm, ale właściwie judaizm, dał światu nowego Boga i tchnął weń nowe życie. Rzym, zgodnie z przewidywaniem Galiona i Meli, stał się istotnie wiecznem miastem, ale nie dlatego, że był historyczną stolicą Papieży i stąd promieniał na okrąg ziemski, jeno dlatego, że przekazał nam cywilizacyę rzymską, że wyłonił z siebie Odrodzenie i t. d. Otóż na Kastora i Polluksa! jedno i drugie to przecie ze stanowiska nawet czysto historycznego poprostu nieprawda. Judaizm zbyt był formułkowaty, zbyt skostniały, zbyt skrępowany i krępujący przepisami, żeby mógł tchnąć w ludzkość nowe życie, a Rzym, gdyby nie był został stolicą papiestwa, byłby w biegu wieków niczem. Olbrzymiego przewrotu, olbrzymiego wpływu na ludzkość i cywilizacyę — i zapoczątkowania nowego życia nie można chrześcijaństwu zaprzeczyć. Filozof i historyk, który to czyni, łudzi tylko siebie i innych.
Jednakże Anatol France zapoznaje, ogranicza i zmniejsza umyślnie chrześcijaństwo.
A szkoda, że tak jest. Szkoda, nie mówiąc o wszelkich innych względach, nawet ze stanowiska artystycznego i literackiego. W ten sposób bowiem przestaje on być tym pogodnym sceptykiem greckim, tem dzieckiem wesołej i szczebiotliwej, ale zarazem dowcipnej Hellady, tym pyrrońskim motylem, unoszącym się na barwnych skrzydłach nad wszelkimi objawami życia. Dzieła jego przestają być także słodkim wywczasem, literacką rozkoszą, albowiem twórca ich staje się człowiekiem partyi, członkiem stronnictwa, czy nawet sekty, doraźnym politykiem, drejfusistą, kombistą i czem kto chce — tylko nie samym sobą.
A przedewszystkiem, przemycając pod formą, niby beztendencyjną, tendencyę, traci artystyczną szczerość, w której tkwił tak wielki jego urok i która obok talentu, obok dowcipu i zwrotnej, niezmiernie barwnej myśli, zapewniła mu i we Francyi i poza jej granicami tak wielką poczytność.
Szkoda nakoniec i dlatego, że jest to jednak trochę nowożytny Petroniusz. Nie znosi on zła, przemocy, ciemnoty, barbarzyństwa i okrucieństwa — zarazem dlatego, że ma duszę szlachetną, i dlatego, że jako esteta, brzydzi się wszelką szpetotą.





NARÓD SOBIE
Ofiarność polskiego społeczeństwa jest wprost niewyczerpana.

Wielu przyganom może podlegać nasz narodowy charakter, i sami zdajemy sobie najlepiej sprawę z naszych wad i braków, gdy chodzi jednak o poświęcenie grosza dla sprawy publicznej, mało narodów nas przewyższa — i nawet cudzoziemcy oddają nam pod tym względem sprawiedliwość.
Ofiarność polska jest tak wielka, że, gdy trzeba się do niej zwrócić ze słowami: daj jeszcze i dawaj ciągle! — czyni się to nie bez skrupułów i nie bez pewnej wewnętrznej obawy, czy struny nie przeciąga się zanadto.
A jednak trzeba.
Niewątpliwie ważne są i sprawy doraźne. Ważną jest konieczność pomocy dla współbraci, pogrążonych w skutek bieżących zdarzeń w nędzy — i słusznem jest, że serce porusza się nad nimi litością — ale są sprawy jeszcze od tej ważniejsze, a mianowicie te wszystkie, które, wspierając się na samopomocy społecznej, wiążą się z życiem narodowem nie tylko chwilą obecną, ale na cały ciąg pokoleń, na całą przyszłosć.
A do takich właśnie należy sprawa Macierzy.
Niestrudzony pracownik na narodowej niwie, Antoni Osuchowski, wyłożył przed niedawnym czasem jej zadania i cele w artykule, który powtórzyły wszystkie pisma polskie, niema więc potrzeby rozwodzić się nad tem po raz wtóry, tem bardziej, że od pierwszej chwili jej założenia wszyscy zrozumieli odrazu jej doniosłość. Zrozumiał cały naród, że, gdyby Macierz zdołała objąć te obszerne dziedziny, które zamierza zagarnąć, gdyby, stanąwszy na silnej podstawie, mogła i potrafiła spełnić podjęte zadania, to w ciągu lat kilkunastu wyrosłyby oświecone, moralne i szlachetne pokolenia, zlane w jeden wielki oświecony, moralny, szlachetny i patryotyczny naród.
A wówczas, bez względu na wszelkie burze zewnętrzne, moglibyśmy spokojnie patrzyć w przyszłość.
Ale Macierz to dziecko samopomocy społecznej — i od nas tylko zależy, aby dziecko wyrosło w olbrzyma.
Macierz nie dosyć założyć — trzeba ją umocnić, trzeba ją oprzeć, na niewzruszonej podstawie, trzeba jej rozwiązać ręce i dać jej siłę. Na takim gmachu z większą, niż na każdym innym, słusznością można położyć napis: »Naród sobie«.
I należy go zbudować koniecznie: tego chce ból przeszły, tego obowiązek teraźniejszy, tego przyszłe dobro i szczęście.
To też zgrzeszyłbym przeciw własnemu społeczeństwu, gdybym na jedną chwilę przypuścił, że słowa moje pozostaną dźwiękiem bez echa. Wiem i jestem pewien, że ci, którzy je czytać będą, zrozumieją myśl moją i powiedzą sobie: daliśmy już dużo, trzeba dać więcej — i dawać ciągle.





TRZECI MAJ
Uczcijmy pamięć konstytucyi Trzeciego Maja!

Uczcijmy ten wielki dzień odrodzenia, w którym naród, otrząsnąwszy się z grzechów, wiodących do upadku i zguby, stworzył sobie podstawy nowego życia — dzień reform stanowczych i głębokich, a przecie nie podpisanych krwią i łzami obywateli, nie przypieczętowanych ni mordem, ni grabieżą, ni pożogą, ni zniszczeniem.
Przeciwnie — dzień dobrej woli — radosny dzień zgody, pojednania i miłości.
Rocznica jego stała się słusznie jednem z największych świąt narodowych, bo, jakkolwiek zbrodniczym siłom wydało się, że stratowały i wdeptały w ziemię złoty posiew narodowego czynu, plon jednak zeszedł.
I jakkolwiek ciemność złowroga przesłoniła następnie jego blask, wszelako nie zdołała go stłumić i zgasić.
Wielka reforma nie poszła na marne i nie zginęła, a dzięki jej i Polska nie zginęła; gdyż tylko ciało Polski zapadło w niewolę, natomiast odrodziła się dusza narodu i pozostała już odrodzona... A przeto pamięta ona ów dzień; przeto święci ową rocznicę z pokolenia w pokolenie, przeto, choć w niewoli, ucisku i męczeństwie, błogosławi pamięć Trzeciego Maja.
I póki trwać w niej będzie miłość ojczyzny i pragnienie życia, póty go święcić i czcić nie przestanie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A oto zbliża się to wielkie, narodowe święto. Jakże je w dzisiejszych czasach powszechnej rozterki i niepewności jutra uczcić należy?
Wiece, mowy, tłumne pochody, chorągwiane procesye podobne są do fali, którą chwilowy wicher spiętrza, ale która wygładza się następnie i usypia.
To nie jest dostateczny i nie jest dość godny sposób uczczenia drogiej rocznicy!
Najgodniejszym i najszlachetniejszym byłby choć cichy, ale serdeczny i doniosły czyn ofiarny.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ponieważ zbrodni potrzeba ciemności, więc przez długie i długie lata trzymano nasz lud jakby w podziemiu z obawy, aby, ujrzawszy światło, nie ujrzał zarazem wszelkich popełnionych nad jego ojczyzną niegodziwości; hamowano oświatę, by łatwiej wszczepić nienawiść i by łatwiej powaśniony i ślepy naród przywieść do ostatecznego upadku i zniszczenia.
Pracować nad ludem, oświecać i uczyć było występkiem, za który potworne prawa groziły karą i zemstą.
Ale przyszła wreszcie chwila, w której ludowi naszemu stało się wolno wyciągnąć ramiona do światła i do nowego życia — więc, choć na tym jasnym szlaku zła wola gromadzi jeszcze i spiętrza rozliczne przeszkody, jednak powszechnego porywu żadna wroga siła nie zdoła już powstrzymać. Lud począł szukać światła i począł pytać, kto mu je dać jest mocen.
A naród w odpowiedzi stworzył POLSKĄ MACIERZ SZKOLNĄ. Ona ma troszczyć się o duszę ludu, o jego wiarę, o jego uczucia, o jego moralność, o jego oświatę i uczynić go zdrowym i silnym fundamentem przyszłości.
A więc w imię i przez pamięć TRZECIEGO MAJA, w imię tych wspomnień odrodzenia i zgody, pojednania i miłości — pojednajmy się dziś we wspólnej myśli: ofiarnej pomocy dla naszego ludu — i przyczyńmy mu tego światła, którego pragnie tak gorąco.
Niech ta wielka i ukochana rocznica będzie odtąd w całej ojczyznie naszej zarazem i DNIEM POLSKIEJ MACIERZY SZKOLNEJ.
Niech każdy Polak, od starca do dziecka, od możnego magnata do najuboższego wyrobnika, złoży w tym dniu wedle swej możności jakąś ofiarę na ręce Macierzy — na polskie szkoły ludowe; niech w miastach, po wsiach, w każdej rodzinie zarówno mężczyźni, jak kobiety, wezmą udział w tem szlachetnem dziele, niech pośpieszą choć z najdrobniejszymi datkami, a wówczas DZIEŃ TRZECIEGO MAJA, który stanie się zarazem DNIEM MACIERZY, będzie podwójnem świętem narodowem, bo i pamiątką przeszłości i błogosławioną siejbą na przyszłość.
A gdy to nastąpi, — ukoi nam serca pewność, że te ostatnie ciemne chmury, których tyle nagromadził nad naszemi głowami wiek niedoli i niewoli, znikną na zawsze, a w świetle, które się uczyni

»........... brat pozna swego brata
»I wejdzie nieśmiertelność jako anioł w człowieka
»I staniem ludem świata.

DNIA TRZECIEGO MAJA, dnia niezapomnianej konstytucyi, dnia odrodzenia — szlachetniej i uroczyściej uczcić nie można.





ANKIETA O WYWŁASZCZENIU
Czcigodny Panie!

Zaszedł w XX wieku fakt wprost niesłychany, urągający cywilizacyi, prawu, sprawiedliwości i tym wszystkim pojęciom humanitarnym, które są podstawą życia i kultury nowożytnych społeczeństw.
Od dawna już istniała w pruskiej Polsce komisya kolonizacyjna, mająca za zadanie wykupywać ziemię, należącą do Polaków, i osadzać na niej Niemców — za sumy, do których musieli przykładać się i Polacy. Dodawszy do tego męczeństwo dzieci w szkołach niemieckich i świeżo wniesiony projekt zakazu ojczystego języka na zebraniach, zdawało się, że krzywda i poniewierka równości wobec prawa nie może być większa — jednakże rząd, wyznający zasadę: »siła przed prawem« — nie chciał się na tem ograniczyć.
I oto świeżo wniesiono w sejmie pruskim projekt przymusowego wywłaszczenia Polaków, podległych berłu pruskiemu, z ich własnej ojczystej i umiłowanej ziemi, którą od tysiąców lat zamieszkują i na której całe szeregi pokoleń rodzą się i grzebią.
Odłam narodu polskiego zagarnięty przez państwo Hohenzollernów, nie rozniecał rewolucyjnej pożogi, zachowuje się spokojnie, spełnia ściśle narzucone mu przez stan rzeczy ciężkie obowiązki, płaci podatki i dostarcza żołnierza, którego dzielność bojową podziwiał niejednokrotnie sam Bismarck. To też, gdy pierwsze wieści o zamierzonem wywłaszczeniu ukazały się w prasie europejskiej, uważano powszechnie taki zamiar za dziki i bezmyślny wybryk kilku fanatyków, pozbawionych nie tylko zmysłu moralnego, ale i rozumu. Zdawało się, że państwo ucywilizowane i uznające prawo własności za kamień węgielny budowy społecznej, nie ośmieli się nigdy na tak bezwzględne podeptanie tej zasady i na wymierzenie takiego policzka najprostszym pojęciom sprawiedliwości. Nikt nie mógł wierzyć, aby to było możliwe w społeczeństwie, które uważa się i podaje jako chrześcijańskie.
A jednak kanclerz Bülow wniósł w sejmie pruskim projekt przymusowego wywłaszczenia Polaków i sejm odesłał nie kanclerza do szkoły prawa i moralności — ale projekt do komisyi.
Urzędowa wiadomość o tem rozeszła się już po całym świecie — i na chwałę ludzkości stwierdzić należy, że wszędzie wywołała jeden krzyk protestu i oburzenia. Prasa europejska bez różnicy barw i stronnictw, a z nią razem i cała niezawisła prasa niemiecka napiętnowała postępek rządu pruskiego, jako haniebny zamach na elementarne prawa ludzkie.
I z tym głosem powszechnego oburzenia i pogardy nawet taki rząd liczyć się musi. Ale my, Polacy, pragnęlibyśmy, aby ów protest przeciwko barbarzyństwu trwał jak najdłużej i aby przybrał jak najobszerniejsze rozmiary. Z tego powodu głosów prasy, która zobowiązana jest codzień innymi zajmować się wypadkami, nie uważamy za wystarczające i dostateczne. Trwałość, a zarazem niezmierną powagę może nadać protestowi tylko wypowiedziana oddzielnie opinia najznakomitszych przedstawicieli nauki, literatury i sztuki całego świata. Będzie ona dostatecznym wyrokiem powszechnego sumienia na niebywałą zbrodnię — i zarazem najpotężniejszem słowem obrony dla znacznego odłamu narodu kulturalnego i zasłużonego w dziejach.
Tu nie chodzi już o mieszanie się do spraw wewnętrznych królestwa Hohenzollernów. Jest to sprawa, dotycząca całej ludzkości, sprawa, w której ma prawo zabrać głos każdy ucywilizowany człowiek, a przedewszystkiem tacy mężowie, którzy wśród swych narodów są filarami cywilizacyi i kultury.
Z tego powodu zwracamy się do Czcigodnego Pana z gorącą prośbą o wypowiedzenie swej opinii w kwestyi wniesionego przez rząd pruski projektu przymusowego wywłaszczenia z ziemi Polaków. Zwracamy się nie dlatego, abyśmy choć na chwilę mogli wątpić, że opinia pańska będzie czem innem, jak głosem oburzenia i potępienia, ale dlatego, że publiczne wypowiedzenie jej napiętnuje największą krzywdę i największą plamę w historyi XX wieku, napełni otuchą naród polski, a jednocześnie może być pomocą nawet dla tych wszystkich uczciwych Niemców, którzy, nie chcąc zhańbić się wobec całego świata, zwalczają usilnie sprzeczny z konstytucyą i bezwstydny projekt pruskiego rządu.





Z ANKIETY
Dziennik francuski »Le Courrier Européen« zwrócił się w 1905 roku do najwybitniejszych osobistości w Europie z zapytaniem: »Co myślą o Niemczech«. Na pytanie to Henryk Sienkiewicz dał następującą odpowiedź:
.. »Si je savois quelque chose utile à ma patrie et qui fût préjudiciable à l’Europe et au genre humain, je le regarderois comme un crime«.
Montesquieu.[4]

Należę do tych, którzy głoszą, że idea ojczyzny powinna zajmować pierwsze miejsce w duszy i sercu człowieka, a jednak nie zawahałem się przytoczyć powyższych słów Monteskiusza, ponieważ zakreślają one w sposób stanowczy i logiczny granicę dla patryotyzmu.
Należy miłować Ojczyznę nadewszystko i należy myśleć przedewszystkiem o jej szczęściu. Ale jednocześnie pierwszym obowiązkiem prawdziwego patryoty jest czuwać nad tem, by idea jego Ojczyzny nie tylko nie stanęła w przeciwieństwie do szczęścia ludzkości, lecz by się stała jedną z jego podstaw. Tylko w tych warunkach istotnie i rozwój Ojczyzny staną się sprawą, na której całej ludzkości zależy. Innemi słowy hasłem wszystkich patryotów powinno być: Przez ojczyznę do ludzkości, nie zaś: Dla ojczyzny przeciw ludzkości.
My, Polacy, tak właśnie rozumiemy ideę ojczyzny, i dlatego przyszłość jest przed nami, albowiem Polska łączy się w naszych duszach z ideą sprawiedliwości, wolności, z prawem życia dla wszystkich i z ideą rozwoju zasad ogólno ludzkich
Czy można powiedzieć to samo o dzisiejszych Niemczech? Nie. I nie dlatego, by dusza niemiecka nie była zdolną do wytwarzania i rozwijania wzniosłych idei. Szczep, który wydał Goetego i Szyllera, dowiódł dostatecznie, że tę zdolność posiada. Dziś jednak dusza ta opętana jest przez Prusy. Ideałem, który jej narzucono, jest siła i bogactwo. Pojecie ojczyzny niemieckiej leży obecnie w tem, by żołądek niemiecki mógł strawić jak najwięcej i by spokoju trawienia pilnował skutecznie silny żołdak. Poza tem nic.
A to nie dosyć.
Aby usprawiedliwić swe istnienie, trzeba mieć prócz pięści i chleba jeszcze jakąś ideę moralną. Potędze politycznej niemieckiej brak takich idei, a skutkiem tego rozkwit jej nietylko nie leży w interesie ludzkości, ale jest z nią wprost sprzeczny.
Polip, którego całą racyą bytu jest wysysanie cudzej krwi, stanowi nieszczęście dla otoczenia. I oto dlaczego Niemcy dzisiejsze budzą wszędzie i we wszystkich nienawiść. Jest to jedyny naród, który nie posiada ani jednego przyjaciela. A niemasz tak potężnego ludu, który, będąc przyczyną powszechnej niedoli, mógłby się oprzeć powszechnej nienawiści... Tak stoi sprawa obecnie. Jaka będzie przyszłość, nie podejmuję się przepowiadać. Zależeć to będzie od tego, czy dusza niemiecka weźmie górę nad pruską, czy też odwrotnie.





ZJEDNOCZENIE NARODOWE
Ucichło w prasie warszawskiej o koncentracyi. Dzienniki, które przed niedawnym czasem poświęcały przez szereg dni artykuły wstępne sprawie porozumienia się stronnictw patryotycznych, umilkły, i umilkli ludzie, którym najbardziej o to chodziło. Czy przyczyną tego jest poniechanie samej myśli, czy rozbicie się jej o nieprzezwyciężone przeszkody, lub wreszcie nasza niezdolność przetwarzania w czyny dobrych chęci — niedaleka przyszłość na to odpowie. Gdyby jednak krzyżyk miał być stanowczo położony na tych wszystkich zamiarach i usiłowaniach, stałaby się szkoda, i wielka odpowiedzialność obciążyłaby tych, którzy się do tego przyczynili. Ale może to tylko przerwa w układach. Chodzi o rzeczy zbyt ważne, by mogły służyć jedynie jako temat do akademickich rozpraw. Co do mnie przynajmniej, uważam porozumienie się stronnictw, stojących na polskim gruncie narodowym, za akt wielkiej wagi zarówno politycznej, jak społecznej, i dlatego poruszam sprawę na nowo.

Stronnictwa muszą istnieć, albowiem stan przeciwny byłby możliwy tylko wobec ogólnej bezmyślności. Nikt też nie będzie się starał o zaprowadzenie jednego pasterza i jednej owczarni. Natomiast stronnictwa, bez względu na dzielące je różnice i barwy, mogą w pewnych doniosłych chwilach działać nie tylko w sposób zgodny i jednolity, ale wspólnie zorganizowany, a powinny działać tak zawsze w czasach wielkich grożących narodowi niebezpieczeństw i wobec olbrzymich zadań, które z natury rzeczy wymagają solidarności.
Mogłyby nasze patryotyczne stronnictwa wyodrębnić się i różniczkować, gdybyśmy już mieli autonomię i sejm krajowy. Wówczas znalazłyby istotnie realny grunt pod nogami. Obecnie są one poniekąd podobne do naczyń, które przyszłość dopiero wypełni treścią różnorodną, to wszystko bowiem, co już dziś jest treścią, a przytem treścią ogromnej wagi, wymaga nie wyodrębniania się, ale przeciwnie, wzajemnego porozumienia się i zjednoczenia wszelkich wysiłków.
Więc naprzód wysuwa się sprawa wyborów do przyszłej Dumy Państwowej. Niewątpliwie nie jest ona najważniejszem z czekających społeczeństwo zadań.
Spodziewać się zbyt wiele od parlamentów rosyjskich, lub od rządu, byłoby to zapoznawać rzeczywistość. Dużo jeszcze wody upłynie, nim w Rosyi zrozumieją, że znaczenie takich narodowych kwestyi, jak gruzińska, żydowska, tatarska, lub nawet finlandzka, jakkolwiek samo w sobie ważne maleje jednak wielce w porównaniu z olbrzymiem znaczeniem kwestyi polskiej. Dużo wody upłynie, nim zamroczony przez wieki niewoli zmysł polityczny rosyjski rozezna i pomiarkuje, że, jeśli dwa największe narody słowiańskie mają żyć pod wspólnym państwowym dachem, to wówczas tylko będą żyły pomyślnie, jeśli jeden nie będzie drugiemu przygniatał kolanem piersi. Z tego powodu więcej możemy liczyć na siłę dziejową, która wykaże bezsens wszelkiego innego stosunku, niż na zrozumienie rzeczy i dobrą wolę, czy to rządu, czy poszczególnych stronnictw w Dumie Państwowej rosyjskiej.
Ale właśnie dlatego należy tam pójść i walczyć za nasze prawa; należy wykazywać przy każdej sposobności ich niezbędność, wyjaśniać, oświecać tych, którzy o stosunkach polskich nie mają żadnego pojęcia, wytykać zło istniejące i wreszcie walczyć z obecnym porządkiem, a raczej nieporządkiem rzeczy, który podtrzymuje biurokracya w Królestwie.
Parlamentarna walka bowiem o przynależne nam prawa zwraca się z konieczności przeciw miejscowej biurokracyi. Kraj nasz, dążąc do ładu społecznego, którego pragnie olbrzymia większość jego mieszkańców, musi wydobyć ten ład sam z siebie. Czytałem długie polemiczne rozprawy o tem, czy powinniśmy pomagać biurokracyi, czy też i zachowywać się inaczej względem szkód, wyrządzanych rządowi, a inaczej względem wyrządzanych społeczeństwu. Przedewszystkiem widzę tu potrzebę rozróżnień. Wczoraj na czele centralnego rządu w Petersburgu stali Bułyginowie i Durnowie, którzy byli przeciwnikami reform, dziś stoi Stołypin, który je obiecuje, jutro może stanąć ktoś taki, kto je rozszerzy i przeprowadzi. Otóż nie może być mowy o stałym i jednakim stosunku do władzy tak zmiennej. Można tylko mówić o biurokracyi w Królestwie Polskiem, która sama w sobie jest przeżytkiem, ale która trwa, trzyma się wszelkiemi siłami przy rządach, opiera się, jak może, zamierzonym reformom, rządzi, administruje i wytwarza faktycznie istniejący stan rzeczy. Ale względem niej należało postawić pytanie w sposób całkiem odmienny, a mianowicie, czy kraj może na nią patrzyć inaczej, jak na przeszkodę w walce z anarchią?
Sadzę, że pod tym względem nie może być zdań przeciwnych, przedewszystkiem samo istnienie poza nią rządów wojskowych dowodzi, że w stosunku do anarchii przestała ona być jakąkolwiek siłą, powtóre, nikt nie przygotował tak wytrwale gruntu pod dzisiejszy zamęt, jak biurokracya, wówczas, gdy za rozmaitych Kotzebuych, Hurków i Czertkowych była istotnie siłą. Nie depcze się bezkarnie sprawiedliwości, nie przeciwstawia się bezkarnie prawu samowoli, nie znieprawia się bezkarnie charakterów, nie zaciemnia się bezkarnie mózgów. Była ona najtroskliwszym piastunem dzisiejszego zamętu. Była i jest zasadniczo bezprawiem, bezprawie zaś nie może być użyte do zaprowadzenia prawego ładu. Anarchia wylęgła się z systemu, który ona przedstawia, jak muchy wylęgają się ze zgnilizny. Okrutne i szkodliwe dla kraju rządy wojskowe są tylko mechanicznem opędzaniem się od tych much. Ażeby usunąć anarchię, trzeba zmienić dotychczasowy system rządowy w Królestwie, a biurokracya miejscowa broni go, jako swego stanu posiadania. Boi się ona browningów i zasłania się przed nimi wojskiem. Musi stać na dawnem, rusyfikatorskiem stanowisku, gdyż inaczej nie pozostawałoby jej nic innego, jak sobie pójść. Jeśli nawet cofa się chwilami przed prądem reform, czyni to z największym, na jakie się zdobyć może, oporem, niechętnie, nienawistnie, broniąc starego systemu piórami swych czynowników, a nawet i takich profesorów, dla których właściwsze byłyby posady policyjne, niż uniwersyteckie — bryzgając jadem i denuncyując społeczeństwo, któremu związała ręce, że obojętnie patrzy na bezład.
Nie! My na bezład nie patrzymy obojętnie i oznajmiamy, że będziemy walczyli z nim na śmierć i życie, ale nie po to, by urzędnicy, których nie chciała u siebie Rosya, rządzili u nas tak, jak rządzili dotychczas, nie po to, by podkopywali podstawy naszej budowy społecznej, by wprowadzali gwałt zamiast prawa, tłumili w naszym ludzie poczucie sprawiedliwości i zaszczepiali jad nienawiści jednym warstwom narodu ku drugim. Tajne okólniki grały do niedawna w stosunku do prawa i słuszności taką rolę, jaką dziś grają browningi — więc będziemy walczyli z jednym i drugim systemem do ostatka sił — i nie będzie to nawet walka na dwa fronty, bo w gruncie rzeczy jest to jedno i to samo.
Tak więc zadaniem naszych posłów będzie wywalczyć dla kraju prawa, jakie mu się należą i bez jakich nie może się pomyślnie rozwijać, a co za tem idzie, obalić stan rzeczy, istniejący dotychczas, i usunąć tych, którzy go bronią. Rzekłem powyżej, że prace wewnętrzne, które obowiązują wszystkich obywateli kraju, są równie doniosłe, a jeszcze bardziej pilne i bezpośrednie, ale i ta praca na zewnątrz, jakkolwiek długo może przyjdzie oczekiwać na jej skutki, jest i niezbędna i ważna. Taką akcyę można prowadzić źle lub dobrze, wytrwale i rozumnie, lub zapędliwie i nieopatrznie, w duchu narodowym i dla dobra narodu, lub w imię radykalnych kosmopolitycznych doktryn. Z tego względu wybór przyszłych posłów nabiera niepowszedniego znaczenia. Przypuszczam wprawdzie, że, wobec niewątpliwych narodowych uczuć ogromnej większości mieszkańców Królestwa, żywioły duchowo niepolskie mało mają widoków przeprowadzenia swych kandydatów: trzeba jednak nie żałować trudu i czasu, by te widoki zeszły do zera. Jeżeli pesymizm jest kałużą, w której z przyjemnością wylegiwa się egoizm i lenistwo, to znów optymizm bywa często jak głupie dziecko, z którego wyrosnąć może i człowiek głupi. Niewolno nam zapominać o tem, co się działo na polskiej ziemi w ostatnich czasach. Brzmią nam jeszcze w uszach niepodobne do wiary okrzyki: »precz z Polską!«, wydawane na ulicach Warszawy i innych miast w Królestwie; stoją nam jeszcze w oczach paszkwile drukowane na Orła białego w pismach nie-rosyjskich i nie-rządowych. Pamiętamy, z jaką usilnością odwodzono ludzi od idei polskiej i od miłości ojczyzny. Byłoby złudzeniem mniemać, że tych ludzi już niema, lub że ich jest garstka nieznaczna. Barbarzyński i pozbawiony mózgu socyalizm krajowego wyrobu, oraz jego zagraniczny dla krajowego użytku surrogat, ogarnęły spore zastępy, zwłaszcza w klasie roboczej, i zrobiły swoje. Mieliśmy przecie i usiłowania rewolucyjne — tę marną i niedołężną córkę niedołężnej rewolucyi rosyjskiej. Rzuciła ona w ślad za matką kilka bomb, zabiła kilkudziesięciu rosyjskich policyantów, kilkuset polskich obywateli, a w końcu przeszła w to, w co musiała przejść właśnie dlatego, że nie była narodową — w zwykły bandytyzm. W roku sześćdziesiątym trzecim, w roku wojny i zawieruchy, nie zaszedł ani jeden wypadek bandytyzmu. Były krwawe nieszczęścia, ale nie było krwawego błota. Tej różnicy nie rozumieli jednak przywódcy dzisiejszej pseudo-rewolucyi. Nie umieli niczego przewidzieć, nie rozumieli, ze służą tylko reakcyi, że są jej bezwiednem narzędziem, że ją umacniają, że dają jej jakieś pozory prawowitości i że ją poprostu organizują: nie rozumieli, że oddalają czas reform, że rujnują własny kraj, że wiodą do nędzy i zbrodni te klasy, których niby bronią. Słowem, nie rozumieli nic — czasem z powodu braku polskiej duszy i braku obywatelskiego sumienia, a czasem z powodu zupełnej niezdolności do logicznego myślenia i wprost fenomenalnej głupoty.
Apuchtin dokazał jednak wiele. Nie wyparł polskiego języka, natomiast napuścił wschodniej zgnilizny do polskich żył. Znieprawił serca, znieprawił sumienia, ogłupił umysły, obnażył kulturalność polskiej natury. Dlatego socyalizm w krajach polskich, zabranych przez państwo rosyjskie, nie zna innego języka, jak język szynkowni — dlatego jest okrutniejszy, dzikszy i bezmyślniejszy, niż gdziekolwiek w Europie, a wogóle tak bezmyślny, że się zabija własnym jadem, jak skorpion. Z tego również powodu miejscowy radykalizm, który dziś (gdy, wedle tej Dantejskiej Księgi Rodzaju, pseudorewolucya zrodziła bandytyzm) wypiera się swych sympatyi dla przewrotu — jeszcze niedawno mizdrzył się do niego i uważał go za »ruch wolnościowy«. Z tej nakoniec zapewne, między innemi, przyczyny cały jeden odłam warszawskiego »postępu« nie chciał się zwać postępem narodowym i ze swego stanowiska miał słuszność, był bowiem tylko ekspozyturą socyalizmu. Podobnych objawów zamieszania i upadku myśli powszechnej, nie tylko pod względem etycznym i politycznym, ale i logicznym, mógłbym wymienić więcej, jednakże w tej chwili chodzi mi o co innnego, a mianowicie o to, że byłoby istotnem nieszczęściem, a jednocześnie świadectwem ubóstwa dla kraju, gdyby żywioły przewrotowe i zarazem bezmyślne miały go reprezentować w izbie poselskiej. Nie! Polski i jej interesów nie mogą bronić ani nasi dzisiejsi socyaliści, którzy jej głupio nienawidzą, ani anarchiści, którzy szarpią jej wnętrzności, ani wogóle poboczni synowie rewolucyi rosyjskiej i bratobójcy. Żeby bronić narodu, trzeba być z narodu i trzeba go kochać. Jest to jednym z warunków nie tylko uczciwej, ale i rozumnej polityki. Wypadkiem mniej niepomyślnym byłoby, gdyby mandaty padły na tak zwanych postępowców, zwłaszcza tego odłamu, który się nie wstydzi przynajmniej swej polskiej duszy. Lecz i przeciw temu należy się zastrzedz. Istnieje bowiem obawa, że niektórzy byliby przeciwnikami solidarności w przyszłem Kole polskiem, niektórzy trzymaliby się ślepo sukni niewyrobionych politycznie kadetów, jak dziecko trzyma się sukni matki. Innym chodzićby mogło o rzeczy, z któremi rozprawi się dopiero przyszłość, a zatem więcej o czteroprzymiotnikowe głosowanie i temu podobne przykazania najnowszego społecznego katechizmu, niż o istotnie polskie interesy. Wychodziły zaiste z postępowego obozu, przed poprzednimi wyborami i przed jego dzisiejszym podziałem, dziwne pomysły. Wedle jednego z nich mieli posłowie nasi, po zażądaniu autonomii i złożeniu protestu przeciw istniejącemu stanowi rzeczy w Królestwie, oświadczyć, że jako nie wybrani przez powszechne, tajne etc. głosowanie, uważają się za nielegalnie wybranych i wracają do rodzinnych pieleszy. Owoż taki n. p. protest byłby nie akcyą, ale pantominą polityczną, po odegraniu której, radzonoby o nas — bez nas: na tego zaś rodzaju obrady i ich wyniki narażać kraju i narodu mężom politycznie dojrzałym niewolno. Do socyalistów i postępowców należą wreszcie w znacznej części u nas i oświeceni Żydzi. Wielu z nich zerwało otwarcie z polskimi ideałami, ale właśnie dlatego społeczeństwo, przygarniając tych, którzy jednako z niem czują, powinno tem bezwzględniej bronić się od takich, co zasilają kadry anarchii, i od takich, którzy, plwając z socyalistycznych i radykalnych okien na »szowinizm« polski, uprawiają namiętnie... żydowski. Czy krajowi grozi niebezpieczeństwo, by w skutek albo kartelu ciemnych sił, albo w skutek poparcia Żydów, lub zbałamuconych zastępów robotniczych, mogły mandaty paść na ludzi, dla których Polska i przyszłość Polski, jako Polski, jest rzeczą obojętną, a nawet nienawistną? W miastach nie jest ono może całkiem wyłączone, ale wogóle, nie przypuszczam. Niemniej jednak kraj będzie zabezpieczony od nich tem pewniej i lepiej, im wszystkie stronnictwa patryotyczne okażą większą solidarność, im porozumieją się ze sobą szczerzej, im sprawniejszą wytworzą wspólną organizacyę. Przyjąć wszystkich zbłąkanych i wahających się, podać sobie ręce, pozbyć się uprzedzeń, zarozumiałości, samochwalstwa, hyperkrytyki, zrzędności i stanąć, jak jeden mąż, do walki — oto ich dzisiejszy, moralny obowiązek. Mówię wyraźnie, że takie stanowiska powinny zająć wszystkie patryotyczne stronnictwa i wszyscy pojedyńczy ludzie, którzy się czują Polakami, bez względu na barwy, odcienia, wyznanie i pochodzenie. Kościół narodowy ma szerokie podwoje. Trzeba patrzyć zawsze na niezmienną wielkość idei, nie zaś na przypadkową małość niektórych jej wyznawców. Tylko nikczemne i złośliwe indywidua, lub absolutni głupcy mogą porównywać nacyonalizm polski z hakatystycznym nacyonalizmem niemieckim lub z czarnosecinnym rosyjskim. Nacyonalizm polski nie tuczył się nigdy cudzą krwią i łzami, nie smagał dzieci w szkołach, nie stawał pomników katom. Zrodził się z bólu, największej tragedyi dziejowej. Przelewał krew na rodzinnych i na wszystkich innych polach bitew, gdzie tylko chodziło o wolność. Wybuchnął i rozgorzał w niewoli, jako poryw ku wolności. Wypisał na swych chorągwiach najszczytniejsze hasła miłości, tolerancyi, oswobodzenia ludu, oświaty, postępu — i w imię tych haseł przechodził wraz z całą ojczyzną w osobach swych bojowników przez takie cierpienia, przez jakie, od czasów chrześcijaństwa, nie przechodzili bojownicy żadnej innej idei.
Kto go inaczej pojmuje — płytko i źle go pojmuje; kto mu inaczej służy — błądzi.
Będzie on zawsze najszlachetniejszym splotem myśli i uczuć narodu, i dlatego pod jego sztandarem stanąć może każde prawdziwie, nie zaś pozornie tylko, polskie, stronnictwo i każdy pojedyńczy człowiek, w którym, wedle słów starej patryotycznej pieśni »polska dusza wre«.
W następnym liście poruszę te zadania wewnętrzne, wobec których solidarna i zorganizowana działalność stronnictw patryotycznych jest jeszcze niezbędniejszą.





LIST OTWARTY
DO WILHELMA II
KRÓLA PRUSKIEGO
W. C. Mości.

W chwili, gdy oczy całego ucywilizowanego świata zwracają się z bolesnem zdumieniem na jedną dzielnicę obszernego państwa W. C. Mości, — w chwili, gdy prasa wszystkich narodów stwierdza i potępia krzywdy, wyrządzane dzieciom polskim w Królestwie pruskiem, uprawniony jest głos każdego człowieka i chrześcijanina, a cóż dopiero głos Polaka, który zwraca się do Ciebie w imię sprawiedliwości. Sprawiedliwość bowiem wyższą jest i doskonalszą od wszelkich racyi stanu i zakusów politycznych, które, jeśli ją depcą, tem samem stają się mylne i na obłędne tylko prowadzą drogi. Zło i krzywda wołają o naprawę, naprawa zaś leży w ręku monarchy. Opatrzność w niezbadanych wyrokach swoich, oddawszy pod władztwo W. C. Mości cały jeden odłam wielkiego narodu polskiego, włożyła zarazem na Nią obowiązek uszanowania duszy polskiej, ochrony szczęścia tegoż narodu, jego wiary, języka, tradycyi i uczuć.
Tymczasem ziemie, wchodzące w skład państwa pruskiego, stały się przybytkiem niedoli, która pod panowaniem Twojem wzrosła jeszcze, niestety, i spotężniała. Skargi na tę niedolę nie tylko rozlegają się napróżno, ale rząd W. C. Mości odpowiada na nie zarządzeniami, które nawet postronnym narodom wydają się czynami nienawiści, przemocy, i jakby zemsty.
Spokojna ludność polska płaci narówni z niemiecką podatek krwi i mienia i nie porywała się do broni, więc próżno nienawiść stara się upozorować te czyny przemocy kłamstwem, że Polacy dążą do obalenia królestwa. Niegodnem jest potężnych państw i potężnych rządów wmawiać w siebie i w drugich to, w co same nie wierzą. Ruch żywiołowy, opór gwałconej natury ludzkiej nie jest polityczną agitacyą. Tam, gdzie chodzi o obronę najrdzenniejszych praw ludzkich i boskich, o stosunek człowieka do Boga, o ochronę jego skargi, prośby i modlitwy, tam sumienie jest najlepszym agitatorem. W. C. Mości! urzędnik pruski stał dotąd między ludem polskim a królem ziemskim, aby żadnych skarg przed tron nie dopuścić, — dziś zamierza odgrodzić tak samo ów lud i od tronu Boga.
Wasza Cesarska Mości! miara w prześladowaniu ciał i dusz jest przebrana!
Bezduszne bowiem i nieludzkie jest takie prawo, które, nie bacząc na to, że nawet zwierz każdy musi mieć swe legowisko, zabrania Polakowi wznieść sobie na własnym kawałku ziemi dach nad głową.
Straszne, głęboko niemoralne i nie dające się niczem usprawiedliwić są takie ustawy, na które odpowiedzią jest płacz tysiąców bezbronnych dzieci.
Szkoła, a w niej nauczyciel w Królestwie Pruskiem nie jest przewodnikiem, który dziecko polskie oświeca i prowadzi do Boga, ale jakimś bezlitosnym ogrodnikiem, którego urzędowym obowiązkiem jest zdrową polską latorośl przemocą przerobić choćby na krzywą i skarlałą płonkę niemiecką. I oto z każdym rokiem więcej w tych szkołach łez, więcej świstu rózeg, więcej męczeństwa.
Miara przebrana wobec Boga i ludzi rodzi nienawiść i nie tylko gniew boski i ludzki, ale niesławę. Przodkowie W. C. Mości prowadzili liczne wojny — pomyślne i niepomyślne, — w obliczu historyi słuszne lub niesłuszne, ale ciężkie i wielkie. W dzisiejszych czasach wysuwa się, jako największa, tylko ta wojna: całego państwa, całej potęgi pruskiej z dziećmi. Orężem w niej z jednej strony więzienie i rózgi, z drugiej — łzy! Zaiste, im większe byłoby zwycięstwo państwa, tem większa niesława. Ale właśnie dlatego W. C. Mość nie zechcesz i nie możesz pozwolić, aby taka wojna stała się główną treścią Twych rządów, aby związała się z nimi raz na zawsze w historyi i dała nazwę Twemu panowaniu.
Słowa manifestu królewskiego z roku 1867 zaręczają polskim poddanym, że przez wcielenie ich do północno-niemieckiego związku ani ich język, ani ich religia nie doznają uszczerbku, i że wewnątrz związku mają pozostać Polakami, zachować język i obyczaje. Jakże te królewskie słowa i obietnice zostały dotrzymane?… Wasza Cesarska Mość jesteś piastunem honoru Niemiec, honoru dynastyi i przedstawicielem idei monarchicznej — racz zatem zważyć, że, jeśli honor najbiedniejszego z Twych poddanych zależy od jego wiary w dotrzymywaniu przysiąg i słowa, — z jakiem okropnem uczuciem goryczy i zwątpienia muszą dziś czytać powyższe słowa nie tylko Polacy, ale i uczciwi Niemcy, a zwłaszcza Niemcy monarchiści. Czy zdołają obronić się myśli, że idea monarchiczna w Prusach nie jest, jak być powinna, oparta na niewzruszonej etycznej podstawie i że w braku takiej podstawy sama nie oprze się falom, które wokół niej spiętrza wiek bieżący.
Miara została przebrana! Nieprawe prawa niegodne są swej nazwy. Wyjątkowe ustawy, łamiące poczucie słuszności, to oszczep na obu końcach ostro okuty, który przyszłe przewroty społeczne skierować mogą w pierś państwa. Daleki jestem od chęci wglądania w sprawy i losy Królestwa Pruskiego, wygłaszam tylko pewnik historyczny, że rząd, który pozwala sobie na wszystko, uczy poddanych, że i przeciw niemu można sobie na wszystko pozwolić. Niema prawa przeciw prawu, a prawo do bytu dał narodom Bóg. Ich prawo przyrodzone jest z Bożej łaski, więc monarchia, która swoje również z Bożej łaski wyprowadza, tamtego naruszać nie powinien, bo tą samą ręką targa i podkopuje własne.
Lecz w tej sprawie sam W. C. Mość będziesz sędzią najlepszym. Obecnie zechciej spojrzyć w oczy tej strasznej prawdzie, która bije ze stosunku państwa do Polaków i, choć tłumiona, wybucha, jak ogień z pod ziemi. Oto miliony ludu, nad którym kazała Ci czuwać Opatrzność, czują się za Twego panowania i pod rządami Twych ministrów nieszczęśliwsze, niż kiedykolwiek przedtem; oto naruszone jest prawo człowieka do ziemi, naruszone jest prawo ogniska, — oto łzy dzieci oblewają zgwałcony stosunek dusz do Boga. Niech wobec tego Twoje chrześcijańskie sumienie króla podyktuje Twej woli przyszłe jej czyny.





ODPOWIEDŹ
NA ARTYKUŁ BJÖRNSONA
Doradcy i informatorowie ruscy Björnsona powinnyby pamiętać o jednem przysłowiu: »Kłamstwem świat przejdziesz — ale się nie wrócisz«. Dwie rzeczy muszą uderzyć każdego, kto czytał artykuł Björnsona o Polakach: niesłychana bezczelność, z jaką okłamano znanego pisarza, i również niesłychana naiwność, z jaką człowiek sędziwy, w którym doświadczenie powinno było wyrobić ostrożność i zmysł krytyczny, przyjął za stwierdzone i pewne wszystko, co mu podsunięto. Wobec tego, można go wprawdzie żałować, ale nie można go uwolnić od odpowiedzialności. Mówi on, że czytał historyę polską, a nawet, że musiał przerywać czytanie, tak odpychał go i mierził »szatan«, sprawca wszego złego, który w polskim narodzie zakorzenił się silniej niż gdzieindziej i tak nawet silnie, że dotychczas nie chce ustąpić — ale zobaczymy czego się norweski poeta z niej nauczył.

Przedewszystkiem możnaby spytać Björnsona, jaką czytał historyę polską. Istnieją rozmaite. Są urzędowe wydania pruskie, są także wydawane przez biurokracyę rosyjską, w których można doczytać się takich wiadomości, że Sobieski oswobodził Wiedeń na czele wojsk rosyjskich. Jeśli słynny pisarz czerpał z tego rodzaju źródeł, to mógł znaleźć w historyi naszej całe zastępy szatanów. Ale musimy go ostrzedz, że to woda, która, temu kto się jej napije, grozi gorączką i bredzeniem.
Björnson odkrył jednak w naszych dziejach ciągłą obecność szatana. Według norweskiego pisarza, był nim dziki indywidualizm, zamiłowanie wolności dla siebie, a tyrania i okrucieństwo względem innych połączonych, czy też podbitych narodów — absolutny brak wyrozumienia dla ich aspiracyi, brak litości dla ich cierpień, potworny egoizm i brak miłości wogóle.
Więc szukajmy dowodów tego w dziejach.
Dawno już, bardzo dawno temu, zaszedł rzadki fakt w historyi. Po olbrzymiej zwycięskiej bitwie ze wspólnym nieprzyjacielem połączyły się ze sobą dobrowolną umową dwa narody na dalszą wspólną dolę i niedolę. Narodami tymi byli Polacy i Litwini, wraz z przynależną do tych ostatnich Białorusią i Ukrainą. Istnieje stary, bo datujący z 1413 roku dokument tej umowy. Owóż dość na niego rzucić okiem, by przekonać się, jak ten polski szatan egoizmu, tyraństwa i braku miłości wycisnął natychmiast na nim swe piętno. Dokument ten, który łatwo Björnson może znaleźć i przeczytać, brzmi w kilku wstępnych wierszach, jak następuje:
»Ku wiecznej pamięci». »Nie dozna zbawienia, kto się na miłości nie oprze. Miłość jedna nie działa marnie; ona gasi zawiści, osłabia urazy, daje pokój, łączy rozdzielonych, podnosi upadłych, gładzi nierówności, wspiera każdego, nie obraża nikogo i ktokolwiek się schroni pod jej skrzydła, nie ulęknie się niczego. Miłość winna tworzyć prawa, zakładać miasta, rządzić królestwami, prowadzić do dobrego stanu Rzeczpospolitą, wydoskonalać cnoty cnotliwych, a kto nią gardzi, ten wszystko zatraci« etc. etc. etc.
Ale może to jaki urywek z listów Św. Pawła Apostoła?
Nie! to dokument Unii Polski z Litwą w Horodle z 1413 roku — to »szatan polski« wygłasza takie myśli wśród mroku średnich wieków, za czasów przemocy, okrutnych wojen i prawa pięści.
I oto takim szatańskim sposobem złączone narody przetrwały w zespole wieki chwały, a później wiek klęsk i męczeństwa. Przetrwały nawet Murawiewa. Krew ich wojowników i męczenników płynęła, aż do ostatnich prawie czasów, jednym strumieniem i myśl ich była jedna. Kościuszko był Litwinem, a największy poeta polski, o którym sam Björnson mówi, że opromienił nową tęczą niebo ludów, uważał również Litwę za swą ojczyznę.
Ta pełna miłości i tolerancyi dusza polska nie zmieniła się w ciągu wieków i nie zmieni się nigdy. Od dawniejszych już czasów istnieje na Ukrainie pod berłem rosyjskim i w Galicyi pod austryackiem, ruch narodowy ruski, a w ostatnich dniach rozbudził się na Litwie i litewski. Jakże zachowują się wobec tego Polacy? Gdyby Björnson mógł czytać dzienniki polskie, przekonałby się, że cała niemal prasa nasza, bez względu na barwę, nie zajmowała i nie zajmuje bynajmniej wrogiego względem tych aspiracyi stanowiska. Panująca w niej myśl da się streścić w tych krótkich słowach: Nie budujcie na nienawiści do nas i do naszej kultury, bo na nienawiści nie da się nic zbudować. Bądźcie nam braćmi, a my wam odpłacimy miłością i pomocą.
Tak przemawia we wszystkich trzech zaborach szatan polski.
Ale przejdźmy do dalszych zarzutów.
Wytyka nam między innemi Björnson, że prowadziliśmy wojny wprost szalone. Kiedy? Czy to znów kłamliwa informacya, czy najgłębsza nieznajomość historyi? Nie byliśmy ludem zaborczym i ani jeden z tych krajów, które weszły w skład Rzeczypospolitej, od Bałtyku do morza Czarnego, nie wszedł drogą najazdu i zaboru. Wszystkie wojny nasze przeciw Niemcom do 1410 r., t. j. do Grunwaldu, a potem przeciw Moskwie, Szwedom i islamowi były odporne. W naszych dziejach zdarzały się tylko bitwy szalone. Uderzać w trzy tysiące ludzi na sześćkroć liczniejszych, bitnych i wyćwiczonych Skandynawów, jak pod Kircholmem, uderzać w trzysta koni na krocie Turków, lub garstką ułanów atakować wąwozy Somo-Sierra było może szaleństwem. Ale nad mogiłami takich szaleńców wstyd gwizdać. Niech śpią w spokoju i sławie. Nie wypada zresztą mówić o szalonych wojnach i wyprawach potomkowi Normandów. Przecie nie przypuszczam, żeby Björnson mówił o naszych powstaniach, do których popychał nas nadmiar cierpienia i rozpacz, albowiem byłoby to pluć na krew i męczeństwo, a toby było czemś wprost nizkiem i niegodnem.
Miłość ojczyzny nie zaślepia mnie tak dalece, bym nie miał widzieć naszych dziejowych wad i zapoznawał nasze grzechy. Mieliśmy jedne i popełnialiśmy drugie, ale nie takie, jakie nam zarzuca Björnson. Przedewszystkiem zaś wady nasze przynosiły największe szkody nam samym, a za grzechy pokutowaliśmy i pokutujemy dotąd, jak żaden inny naród.
Nasze losy są zaiste dziwne. W roku 1791, gdy otrząsnęliśmy się ze zbyt podobnej do swawoli wolności i wraz ze szlachetną konstytucyą zaprowadziliśmy tron dziedziczny, Rosya i Prusy zarzucały nam jakobinizm i pod tym pozorem rozszarpały nam następnie Ojczyznę. Obecnie, gdy jesteśmy społeczeństwem nawskróś demokratycznem, Björnson zarzuca nam wstecznictwo i chęć utrzymania u siebie w domu zależności ludu od szlachty. Mówiąc jego językiem, »szatan« tkwi jeszcze w nas i każe posłom polskim przemawiać w Dumie przeciw wszelkim twórczym i zbawiennym reformom, ażeby utrzymać lud w tradycyjnej niewoli.
Więc przez chwilę jeszcze pomówmy o tej tradycyjnej niewoli naszego ludu. Przedewszystkiem, czy ta niewola była mniejszą w Niemczech, Francyi lub gdziekolwiek indziej? Pisze Björnson, że w Polsce mogli panowie chłopów sprzedawać, zabijać, że chłop nie miał przystępu do żadnego sądu, że nie mógł wyrabiać nawet wódki i t. d. A w reszcie Europy? Co do sprzedawania chłopa, to wprost nieprawda. Pominąwszy czasy pierwotne, odpowiadające takim samym stosunkom u innych, dziś wysoce cywilizowanych ludów, — prawa sprzedawania chłopa nie miał pan polski nigdy. Prawo skazywania chłopa na śmierć odnosi się zwykle do konstytucyi z r. 1573, która zresztą wyraźnie go nie daje; mówi tylko, że panu wolno skarać poddanego wedle swego rozumienia. Natomiast najskrupulatniejsze poszukiwania (prof. Korzon) nie wykryły ani jednego wypadku, by sąd pański wydał wyrok śmierci na chłopa. Widocznie »szatan« polski nie umiał się na to zdobyć. W przeciwieństwie do tego sami historycy niemieccy stwierdzają, że jeszcze w XVII i XVIII wieku w Meklemburgu pan miał prawo życia i śmierci nad chłopem, a w Saksonii istotnie tracono chłopów na podstawie wyroków podanych w sądach pańskich (Conrad Jahrbücher Nationalökonomie u. Statistik N X t. 20, str. 484, 485). Zasada, że chłop winien brać trunki z karczmy pańskiej, jest jednym z tak zwanych praw przymusu (Bauerrechte), które się wykształciło w Niemczech i najpierw tam było stosowane. Władza sądownicza panów jest przejawem władzy dominialnej (Grundherrschaft), która zdaniem najpoważniejszych uczonych Niemiec ustaliła się w Polsce dopiero przez kolonizację niemiecką (Meitzen). Jakąż zdumiewającą nieświadomością jest, instytucye całego ówczesnego świata zachodniego, wynalezione najpierw na Zachodzie, a wprowadzone do Polski pod jego wpływem, — składać wyłącznie na karb Polaków i jakiegoś specyficznie polskiego szatana. W krajach zachodnio-habsburgskich dopiero Józef II w r. 1781 zniósł poddaństwo osobiste chłopskie. Konstytucya polska z r. 1791 uznała pełną wolność chłopa, a jeśli nie przeprowadziła uwłaszczenia, to pamiętać należy, że w krajach niemieckich uwłaszczenie przeprowadzono dopiero w XIX wieku, to jest wówczas, gdy Polska była już rozdartą i stanowić praw dla siebie nie mogła. Zarzucać Polsce, że nie dokonała w danym czasie pewnych reform, które na całym świecie później dopiero ludziom przyszły do głowy, jest tem samem, czem byłoby zarzucać Norwegom, że nie znali druku przed jego wynalezieniem, lub normandzkim wikingom, że nie znali takich idei, jakie ma dziś Björnson, i że mniej od niego kochali Rusinów.
To wszelako jest pewne, że za czasów Waregów dokładniejsze musieli mieć wiadomości owi wikingowie o Rusi, niż je ma dziś Björnson o Dumie i roli, jaką w niej odegrali posłowie polscy. Czytając, co o tem pisze, niepodobna oprzeć się oburzeniu, że mogli się znaleźć szalbierze, którzy, informując go w ten sposób, pozwolili sobie do tego stopnia zadrwić z człowieka o europejskiem nazwisku, a zarazem sędziwego starca. Wedle Björnsona, gdy w Dumie chodziło o to, by zwrócono chłopom trochę ziemi, wówczas posłowie polscy nie odpowiedzieli otwarcie: »nie», — ale uciekli się do wybiegów, które ostatecznie doprowadziły do tego: »nie«. Naprzód, czy chodziło istotnie tylko o zwrócenie chłopom ziemi, czy też, jak mam zaszczyt przypomnieć, o powszechne jej wywłaszczenie i upaństwowienie, a jeżeli tak, to któreż państwo na Zachodzie przeprowadziło tę rzecz? Ziemia norweska uboższa jest od polskiej i kraj nie stoi na rolnictwie, a jednak, czy Björnson może zaręczyć, że chłopi norwescy znieśliby spokojnie, gdyby chciano odjąć im i upaństwowić te spłachetki gleby, którą z ojca na syna uprawiają? Natomiast ja mogę mu zaręczyć, że miliony chłopów polskich wzięłyby za kosy i widły, gdyby spróbowano upaństwowić ich ziemię. Tysiące podpisów, wysłanych w tej sprawie do posłów polskich w pierwszej Dumie, są dostateczną poręką prawdy słów moich. Ziemia nie jest, tak jak n. p. fabryki, tylko wartością. Ziemia jest zarazom miłością — i o ten szkopuł rozbijać się będą zawsze wszelkie socyalistyczne na nią zamachy. Nie kochają ziemi tylko takie ludy i tylko tacy ludzie, w których duszach nie wygasły jeszcze instynkty koczownicze. W zbożnej, rolniczej Polsce takie instynkty nie istniały nigdy.
To raz. A powtóre, wszystko, co mówi Björnson o wybiegach Koła Polskiego, jest wprost przeciwnem rzeczywistości i mogło być napisane chyba dlatego, że papier jest cierpliwy. Posłowie polscy w pierwszej Dumie uznawali, a posłowie polscy w drugiej uznają jak najsilniej potrzebę reform agrarnych i zaopatrzenia w ziemię ludności małorolnej i bezrolnej, — nie chcą tylko ani jej rabunku, ani upaństwowienia. Przedewszystkiem zaś życzą sobie, żeby ta sprawa, o ile dotyczy Polski, była rozpatrywaną nie w Dumie przez Rosyan, mających o stosunkach polskich niewiele lepsze wyobrażenie od Björnsona, ale w narodowym sejmie polskim, wybranym przytem przez czteroprzymiotnikowe głosowanie.
Drugi zarzut, że Koło Polskie sprzeciwiało się autonomii Litwy i Ukrainy, jest tylko nowym dowodem, do jakiego stopnia pozwolono sobie nadużyć łatwowierności Björnsona. Nic podobnego nie miało poprostu miejsca. Cóż można nad to więcej powiedzieć!
Protest w Wyborgu ci nawet Rosyanie, którzy wzięli w nim udział, uważają obecnie za kapitalny błąd polityczny. Polacy jeździli do Wyborga nie żeby »protestować przeciw protestowi«, ale żeby wyrazić «kadetom« swe współczucie i wyjaśnić im, dlaczego do protestu przyłączyć się nie mogą. Że tak było, można dowiedzieć się z pierwszego lepszego dziennika i trzeba było się dowiedzieć, zanim się wystąpiło z oskarżeniem.
Lecz oto następny zarzut: »Polscy bohaterowie wolności — mówi Björnson — przyłączyli się do rządu biurokratycznego i reakcyi. Widzieliśmy, że polscy właściciele wysyłali do cara deputacye i telegramy, żeby zmienił prawo wyborcze, bo zagraża ono kulturze; słyszeliśmy, jak poseł Grabski rzekł bez ogródek: »Jeśli rząd chce nadać Wszechpolsce (Królestwu, Litwie, Ukrainie i Białorusi) samorząd, to przyrzekamy solennie, że w ciągu dwóch miesięcy będą wszyscy rewolucyoniści w pień wycięci«.
Czytając to, zdawało mi się że śnię. Więc Polacy sprzeciwiali się autonomii Litwy i Rusi, a za samorząd dla siebie i dla Litwy z Rusią obiecywali wytracić rewolucyonistów! Równem prawem możnaby powiedzieć, że Björnson, po rozbiciu się unii szwedzko-norweskiej, starał się o koronę norweską dla siebie i dla swych potomków. Nic też innego nie można przypuścić, tylko, że odegrał tu rolę jakiś szalbierz, który go najrozmyślniej oszukał — jakiś polityczny ruski Falstaf, o którym możnaby powiedzieć to, co Szekspir przez usta królewicza Henryka mówi o Falstafie angielskim: »Kłamstwa jego podobne są do ojca, który je spłodził — równie potworne i bezczelne«. Ale dać się tak oszukać — co za upokorzenie dla Björnsona. Poseł Grabski chce go podobno pozwać sądownie o oszczerstwo. Jabym tego nie uczynił. Przecie nawet dzienniki rosyjskie wyśmiewają obecnie łatwowierność sędziwego pisarza. To chyba wystarcza.
Jest bowiem coś wzbudzającego litość w takim zupełnym zaniku zmysłu krytycznego.
Nie chce n. p. wierzyć Björnson oficyalnej statystyce Galicyi, dokonywanej na miejscu wedle zapisów, czynionych przez ojców rodzin, a układanej w Wiedniu przez centralną komisyę, złożoną z Niemców. Woli wierzyć statystyce, dostarczonej przez ruskiego Falstafa. Skarży się, że oficyalna zaliczyła do Polaków Żydów, a ponadto dwieście tysięcy Rusinów, dlatego tylko, że są katolikami.
Żydzi wprawdzie zapisują się sami do jakiej chcą narodowości, a Rusini galicyjscy wszyscy są katolikami; różniąc się od łacinników tylko obrządkiem, wszyscy podlegają władzy Papieża. Ale w Norwegii wolno takich rzeczy nie widzieć i wolno płakać razem z ruskim aniołem nad intrygą polskiego szatana.
Zauważyć przy tej sposobności należy, że przy układaniu statystyki zaszła istotnie pewna pomyłka: w Wiedniu zaliczono do Rusinów dwieście tysięcy Polaków, dlatego tylko, że, nie mając w pobliżu kościołów łacińskich, przystosowali się z konieczności do katolickiego obrzędu słowiańskiego.
Skąd jednak wziął się cały ów las kłamstw i niedorzeczności tak gęsty, że niewiadomo, do jakiego drzewa zbliżyć się naprzód z toporem. Z czego to wszystko poszło? Oto przed niedawnym czasem banda studentów ruskich napadła pod nieobecność polskich na uniwersytet we Lwowie. Bohaterowie poniszczyli sprzęty, potłukli szafy, pokrajali portrety rektorów (a gdyby między niemi były dzieła Velasqueza, Van-Dycka lub Rembrandta, pokrajaliby je bez najmniejszej kwestyi tak samo) i poranili jednego bezbronnego profesora, który jako sekretarz, znajdował się w kancelaryi. W więzieniu, do którego ich na krótko zamknięto, urządzili głodówkę z winem i befsztykami, nadsyłanymi przez znajomych. Poczem wypuszczono ich, i obecnie za to kulturalne i patryotyczne bohaterstwo będzie ich sądził sąd niemiecki, ażeby nie mogło się zdawać, że ich sądzi stronniczy polski. I to jest literalnie powód, z którego zrodził się artykuł Björnsona o szatanie polskim, o polskiej tyranii wogóle i o ucisku Rusinów w szczególności. Wchodzimy znów w ten sam las. »Uniwersytet we Lwowie był pierwotnie ruski« — mówi Björnson. Kiedy? Jest to taka prawda, jak to, że na Litwie, Ukrainie i Białorusi znajduje się 30 milionów Rusinów, a tylko 900 tysięcy Polaków, lub jak to, że w Polsce na 7 milionów chłopów jest pięć milionów bezrolnych. Ale kto powiedział, że Koło Polskie uznało reformę agrarną za zbyteczną, dla tego i uniwersytet we Lwowie mógł być pierwotnie ruskim. Prawda jednak, która się nie da uśpić, choćby ją usypiał taki znany hypnotyzer, jak Björnson, mówi co innego. Mówi ona, że we Lwowie, w którym, zauważę nawiasem, jest niespełna 10 proc. Rusinów, uniwersytet nie był ani pierwotnie, ani nigdy ruskim. Został on założony za króla Jana Kazimierza w 1661 roku i w pierwotnem stadyum swego istnienia zwał się Jezuickim. Wykład był łaciński. W 1784 r., po przyłączeniu dzisiejszej Galicyi do Austryi, została owa wszechnica zmieniona w tak zwany Uniwersytet Józefiński. Wykładano w nim, jak i dawniej, po łacinie, z wyjątkiem teologii pastoralnej, której polski wykład cesarz potwierdził. W 1805 r. przemieniono zakład na Liceum (wykład łaciński). W 1816 r. przywrócono mu prawa uniwersytetu. W 1817 wprowadzono katedrę języka i literatury polskiej. W 1824 uniwersytet zniemczono. W 1848 wszystkie wykłady rozpoczęły się po polsku. Po zbombardowaniu Lwowa nastąpił powrót niemczyzny. Teologia została po polsku, Rusinom zaś przyrzeczono otworzenie pewnych katedr ruskich, gdy się ich język rozwinie dostatecznie.
W 1871 znikły ograniczenia językowe, wskutek czego znalazło się 109 profesorów polskich, a siedmiu ruskich. W 1882 ministeryum w Wiedniu uznało, że językiem wykładowym jest język polski. W wewnętrznem urzędowaniu obowiązywał początkowo łaciński, następnie niemiecki, potem polski. Nie przyszło nikomu do głowy mówić o ruskim.
Wobec tego, czem jest i skąd się wzięło twierdzenie Björnsona, z którego jednak zrodził się cały jego artykuł, że uniwersytet we Lwowie był pierwotnie ruskim?
Jakie mu na to złożono dowody? A o dowody, kto się stanowi sędzią, musi pytać, inaczej wyroki jego będą przypominały dawniejsze tureckie, lub dzisiejsze pruskie...
Nikt z Polaków nie będzie się sprzeciwiał chęci Rusinów posiadania własnego uniwersytetu, ale musimy bronić tego, co nasze, i będziemy bronili, jak jeden mąż. Powtórzę przytem raz jeszcze, że uniwersytetów i katedr nie zdobywa się pałką. Co do tyranii polskiej i krzywd ruskich, niech ta uniwersytecka sprawa będzie ich miarą. Ministeryum postanowiło w 1882 r., że językiem wykładowym jest z reguły polski, a jednak istnieje w uniwersytecie lwowskim siedm katedr ruskich, między niemi zaś takie, jak prawa cywilnego, prawa karnego i historyi powszechnej.
Gimnazyów mają Rusini w Galicyi pięć, choć często brak do nich profesorów i czasem uczniów. Szkół elementarnych ruskich z ruskim językiem wykładowym istnieje 2.144. Wszystkie szkoły realne i fachowe są dla nich otwarte, jeno zbyt mało z nich korzystają, gdyż procent ich wynosi we wszystkich zakładach naukowych zaledwie 19.
Taki jest stan rzeczy w Galicyi, a jaki był w Rosyi? Oto do ostatnich czasów nie było wolno drukować w państwie rosyjskiem książek ruskich. Nie tylko katedr uniwersyteckich, ale i szkół dotąd niema. O tem jednak ruski Falstaf zapomniał widocznie powiedzieć Björnsonowi.

∗             ∗

A teraz niech słynny pisarz zwróci oczy w inną stronę. Być może, że nie zechce ich zwrócić na tę dolinę łez dziecięcych, jaką jest obecnie zabór pruski, w którym Polacy, nie mówiąc o szkołach elementarnych, nie mogą uzyskać nawet wykładu religii w języku ojczystym. Ale ponieważ tam chodzi także i o religię, może to zrazi Björnsona. Więc niech spojrzy n. p. na Szlezwig, w którym żyją bliżsi mu krwią Duńczycy. Niegdyś, gdy w sejmie pruskim jakiś poseł niemiecki, kształcony także widocznie na urzędowych wydaniach historyi naszej, zarzucił Polakom ucisk Rusinów, odpowiedzieli mu posłowie polscy: »Dajcie nam to, co posiadają Rusini w Galicyi, a chętnie na tem poprzestaniemy«. Otóż i ja odpowiadam Björnsonowi: Zapytaj, norweski pisarzu, Duńczyków w Szlezwigu, czy posiadają to, co Rusini w Galicyi. A jeżeli po tem pytaniu usłyszymy skargę uciśnionych, to zajmij się lepiej nimi, nie nami. Ogłoś ich krzywdy światu. Rzuć hańbę na ciemięzców. Wykryj szatana tam, gdzie on istotnie rozpanoszył się i zamieszkał.
I pisz przedewszystkiem o stronach znanych ci dokładniej i bliżej, co do których nikt cię z taką łatwością nie okłamie i nie oszuka.
A tego dziwnego szatana polskiego, który w pomroce i grozie średnich wieków przemawiał do innych narodów słowami jakby z Ewangelii, który nie dopuścił w Polsce wojen religijnych — tego dziwnego szatana, pod którego skrzydła chronili się swego czasu prześladowani Żydzi, sekciarze moskiewscy, protestanci niemieccy i wszyscy, którzy gdzieindziej cierpieli za wiarę i przekonania — zostaw w spokoju.
Mówisz i przyznajesz sam, że wysyłał on dzieci swoje na wszystkie pola bitew, na których lała się krew za wolność narodów. I tak jest. Ale ci powiem coś więcej. Ten najdziwniejszy z szatanów został nawet na krzyż przybity.
Zostaw go w spokoju!...








  1. Patrz Fedros Platona.
  2. Sallustjusz.
  3. Liczby porządkowe nieczytelne.
  4. Przypis własny Wikiźródeł (franc.) Gdybym znał coś pożytecznego dla mojej ojczyzny, a szkodliwego dla Europy albo pożytecznego dla Europy, a szkodliwego dla rodzaju ludzkiego, uznałbym to za zbrodnię. Monteskiusz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.