<<< Dane tekstu >>>
Autor Rabindranath Tagore
Tytuł Odwet
Pochodzenie Głodne kamienie
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Narodowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. ত্যাগ
The Renunciation
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ODWET



I.

Było to nocą księżycową w czas pełni, w początkach marca. Młoda wiosna rozsyłała na wszystkie strony swe tchnienia, ciężarne wonią kwiatów mangowych. Miły śpiew niestrudzonej papiji, ukrytej w gestem listowiu starej, bliźniaczej śliwy nad sadzawką, dolatywał do czuwającej jeszcze sypialni w domu Mukerdżi’ego. Tam, przy oknie, siedział Hemanta naprzeciw swej żony; bawił się delikatnie lokiem jej włosów, okręcając go sobie dokoła palców, to znów dzwonił splotem jej bransolet, lub też zsuwał jej na twarz wieniec, który jej włożył na głowę. Podobny był do wietrzyka wieczornego, który pieszczotliwie wdzięczy się do swego ukochanego kwiatuszka i, nie chcąc pozwolić mu zasnąć, ciągnie go łagodnie to w tę to w drugą stronę.
Ale Kusum siedziała nieruchomo, patrząc przez otwarte okno, ze spojrzeniem utopionem najzupełniej w rozświetlonych księżycem głębiach nieskończonej przestrzeni. Zdawało się, jak gdyby nie czuła pieszczot małżonka.
Wreszcie Hemanta wziął ją za obie ręce, potrząsnął niemi łagodnie i rzekł:
— Kusum, gdzie jesteś? Odeszłaś ode mnie tak daleko, że dopiero po długiem, cierpliwem poszukiwaniu mogłem cię przy pomocy wielkiego dalekowidza odnaleźć jako drobniuchny punkcik. Chodź bliżej, kochanie! Patrz, jaka przecudna noc.
Kusum odwróciła wzrok od pustej przestrzeni, spojrzała na męża i rzekła:
— A ja znam zaklęcie, które mogłoby w jednej chwili na drzazgi rozbić całą tę księżycową noc wiosenną.
— Jeśli istotnie znasz takie zaklęcie — roześmiał się Hemanta — proszę cię, nie wymawiaj go. Gdybyś jednak mogła w jakiś sposób sprawić, aby niedziela była trzy lub cztery razy na tydzień, zaś noce aby trwały aż do piątej popołudniu następnego dnia, proszę cię, nie zwlekaj z tem.
To mówiąc, próbował przyciągnąć żonę do siebie. Ale Kusum wysunęła się z jego objęć i rzekła:
— Wiesz, chciałabym dziś wieczór powiedzieć ci coś, co zamierzałam wyznać dopiero na śmiertelnem łożu. Dziś czuję, że potrafiłabym znieść wszelką karę, jakąbyś mi wymierzył.
Hemanta chciał właśnie zrobić jakiś żart na temat kar i zacytował odpowiedni wiersz, gdy naraz usłyszeli szybkie zbliżanie się pary gniewnych pantofli. Były to dobrze znane kroki jego ojca, Harihara Mukerdżiega, a Hemancie, który nie wiedział, co to ma znaczyć, zabiło serce z niepokoju.
Harihar stanął przed drzwiami na korytarzu i zawołał doniosłym głosem:
— Hemanta, wypędź natychmiast swą żonę z domu!
Hemanta spojrzał na żonę. W rysach jej twarzy nie znalazł ani śladu zdziwienia. W milczeniu ukryła twarz w dłoniach, pragnąc tylko z całej duszy, aby się mogła zapaść pod ziemię.
Wciąż jeszcze na skrzydłach powiewu wiosennego przylatywała do pokoju cudna pieśń papiji. Nikt jej nie słyszał. Niezliczone są piękności ziemi, ale, ach, jakże łatwo szczęście ludzkie obraca się w niwecz!

II.

Hemanta, wróciwszy do pokoju, zapytał żonę.
— Czy to prawda?
— Tak — odpowiedziała Kusum.
— Dlaczego mi o tem przedtem nie powiedziałaś?
— Próbowałam nieraz, ale nie mogłam. Och, ja nieszczęśliwa!
— Opowiedz mi teraz wszystko!
Powoli, ale bez wahania, pewnym głosem opowiedziała mu Kusum swą historję. Było to, jak gdyby szła boso przez ogień, ciężkiemi lecz zdecydowanemi krokami i nikt nie wiedział, jak strasznie cierpiała. Kiedy skończyła, Hemanta wstał i wyszedł.
Kusum była pewna, że wyszedł, aby już nigdy więcej nie wrócić. Wydało się jej to tak naturalne, jak pierwszy lepszy, zwykły, codzienny wypadek, do tego stopnia w przeciągu tych paru ostatnich chwil dusza jej stępiała i zobojętniała. Nie było w niej nic prócz uczucia, że cały świat i cała jej miłość jest od początku do końca jednem wielkiem złudzeniem. Nawet wspomnienie zapewnień miłości, jakie jej mąż w ostatnich dniach poczynił, wywołało na jej wargi tylko suchy, gorzki, przykry uśmiech, jak okrutny nóż, który jej przeszył serce. Myślała może, że to oto jest ta miłość — miłość, zdająca się wypełniać całe życie, kryjąca w sobie tyle tkliwości i głębi uczucia, miłość, która nawet najkrótszą rozłąkę czyniła tak bolesną, a chwilę powitania tak jedyną i słodką, miłość niby bezgraniczna co do rozmiarów, a wiecznie trwała i której koniec trudno sobie było wyobrazić nawet w nowych postaciach odrodzenia. — A więc to była ta miłość! Tak wątła była jej podstawa. Ledwo jej dotknie palec kapłana, już ta „wieczna“ miłość zmienia się w garstkę popiołu. Jeszcze przed chwilą szeptał jej Hemanta w ucho: — Jaka przecudna noc! — I ta noc jeszcze się nie skończyła, ta sama papija ćwierkała swą pieśń, ten sam powiew południowy wpadał do pokoju, poruszając zlekka zasłonami łóżka, to samo światło księżycowe leżało na łóżku niedaleko otwartego okna, drzemiąc rozkosznie, jak znużona wesołą zabawą piękna kobieta. Wszystko to było kłamstwem. Miłość kłamała jeszcze podstępniej, niż ona sama.

III.

Następnego poranka zapukał Hemanta do drzwi Peari Sankara Ghosala. Po bezsennej nocy był zupełnie wyczerpany i wyglądał mizernie i nieswojo.
— Czego sobie życzysz, mój synu? — powitał go Peari Sankar.
Hemanta spłonął gniewem.
— Skalałeś naszą kastę! — zawołał drżącym głosem — Przywiodłeś nas do zguby. Za to odpokutujesz.
Nie mógł dalej mówić, głos odmówił mu posłuszeństwa.
— Za to wy zostawiliście mi mą kastę, nie dopuściliście do wyrzucenia mnie z gminy i przyjaźnie poklepaliście po ramieniu! — rzekł Peari Sankar z cichym, sarkastycznym śmiechem.
Hemanta pragnął, aby jego gniew bramiński na miejscu spalił Peari Sankara na węgiel, jednakże jego wściekłość trawiła tylko jego samego. Peari Sankar siedział naprzeciw niego nietknięty i w jak najlepszem zdrowiu.
— Czy zrobiłem ci kiedy co złego? — spytał Hemanta.
— Odpowiedz mi na jedno pytanie — rzekł Peari — Co złego twemu ojcu zrobiła moja córka, moje jedyne dziecię? Byłeś wtenczas jeszcze mały i może nic o tem nie słyszałeś. Zatem posłuchaj. Uspokój się tylko. Historja, którą ci chcę opowiedzieć, jest bardzo wesoła.
Byłeś jeszcze małym chłopczykiem, kiedy mój zięć, Nabakanta uciekł z klejnotami mej córki do Anglji. Może przypominasz sobie to nadzwyczajne wzburzenie we wsi, kiedy po pięciu latach wrócił jako adwokat. Twój ojciec, który dochrapał się był godności wójta, oświadczył, że jeśli odeślę swą córkę do domu jej męża, muszę się jej raz na zawsze wyrzec i nie będzie mi wolno nigdy jej pozwolić przekroczyć progu mego domu. Padłem mu do nóg i błagałem: — Bracie, uratuj mnie ten jedyny raz. Ja młodzika doprowadzę do tego, że będzie jadł gnój krowi i podda się całej ceremonji oczyszczenia, ale przyjmij go na powrót do kasty! — Twój ojciec jednak pozostał nieubłagany. Ja zaś nie mogłem w żaden sposób wyrzec się swego jedynego dziecka, wobec czego, pożegnawszy się ze wsią i z krewnymi, udałem się do Kalkutty. Ale i tam prześladowały mnie me cierpienia. Kiedy ułożyłem już jak najszczegółowiej małżeństwo swego bratanka, ojciec twój podjudził krewnych jego narzeczonej i małżeństwo się rozwiało. A wówczas przysiągłem sobie święcie, że jeśli w mych żyłach jest choć kropla krwi bramińskiej, zemszczę się. — Teraz zaczynasz powoli rozumieć już sens tego wszystkiego, nieprawdaż? Ale poczekaj jeszcze chwilkę. Ubawisz się dopiero, kiedy całej historji wysłuchasz, jest ona naprawdę bardzo zajmująca.
Chodziłeś już do gimnazjum. Mieszkał wówczas obok mnie, w sąsiednim domu, niejaki Bipradas Czatterdżi. Biedaczysko nie żyje już. Miał on wychowanicę, sierotę, imieniem Kusum, córkę człowieka z kasty Kajastha. Dziewczyna była bardzo ładna, to też stary bramin strzegł jej, jak mógł, przed natrętnym wzrokiem gimnazjalistów. Rozumie się jednak, że młoda dziewczyna nie potrzebowała się nadzwyczajnie wysilać, aby staremu zamydlić oczy. Wychodziła bardzo często na dach niby, żeby tam rozwieszać wypraną bieliznę, zaś o ile sobie przypominam, ty również przyszedłeś wówczas do przekonania, że dach jest najodpowiedniejszem dla ciebie miejscem do nauki. Czy, siedząc tam na tych dachach, rozmawialiście z sobą, tego już nie wiem, ale zachowanie się dziewczyny wzbudziło podejrzenie starego. Coraz bardziej zaniedbywała swe obowiązki domowe i zaczęła, jak Parwati[1] podczas swych ćwiczeń pokutnych, pogardzać pożywieniem i snem. Parę razy wieczorem, w obecności owego staruszka, wybuchała nagle płaczem, pozornie bez najmniejszego powodu.
Nareszcie zauważył, że oboje przesiadujecie dość często na dachu i że ty zaniedbujesz nawet szkołę, aby tylko móc w południe siedzieć z książką w ręku na dachu: do tego stopnia nagle przypadło ci do smaku samotne studjum. Bipradas przyszedł do mnie, aby się mnie poradzić, i opowiedział mi o wszystkiem.
— Wujaszku! — powiedziałem mu — Od dawna już nosisz się z zamiarem zrobienia pielgrzymki do Benares. Zróbże to teraz, a dziewczynę pozostaw pod moją opieką. Już ja się nią zajmę.
Pojechał. Umieściłem dziewczynę w domu Sripati Czatterdżi’ego i podałem go za jej ojca. Co się stało, wiesz sam. Stanowi to dla mnie niemałą ulgę, że mogłem ci wszystko od początku opowiedzieć. Brzmi to jak jakiś romans, nieprawda? Myślę napisać o tem książkę i wydrukować ją, ale cóż, nie mam zdolności literackich. Mój siostrzeniec podobno nie jest pod tym względem bez zdolności, postaram się, może on mnie wyręczy. Najlepiej jednak byłoby, gdybyś ty zrobił to do spółki z nim, bo ja nie wiem tak dokładnie, jak się to wszystko skończyło.
Hemanta, nie słuchając już ostatnich uwag Peari Sankara, zapytał:
— Czy Kusum godziła się na to małżeństwo?
— Cóż! — rzekł Peari Sankar — Na to trudno odpowiedzieć! Znasz przecie kobiety! Kiedy mówią „nie“, myślą „tak“. W pierwszych dniach po przeprowadzeniu się na nowe mieszkanie, odchodziła prawie od zmysłów z tego powodu, że cię nie widziała. Ty jednak, zdaje się, w krótkim czasie odnalazłeś jej nowe mieszkanie, bo zwykle zbaczałeś z drogi do gimnazjum i wałęsałeś się w pobliżu domu Sripati. Nie miałem wrażenia, jakoby oczy twoje szukały gimnazjum, ponieważ zwrócone były w stronę zakratowanych okien domu prywatnego, gdzie dostać mogły się tylko owady lub serca lunatycznych młodzieńców. Obojga was było mi bardzo żal. Widziałem, że studja twoje były poważnie zagrożone, a także stan dziewczęcia był godny politowania.
Pewnego dnia zawezwałem do siebie Kusum i powiedziałem:
— Słuchaj mnie, córko moja. Jestem już starym człowiekiem, wobec czego nie potrzebujesz się mnie wstydzić. Wiem, kogo twe serce pożąda. Ten młody człowiek jest niemniej od ciebie pogrążony w rozpaczy. Bardzobym chciał połączyć was.
Usłyszawszy to, Kusum zalała się łzami i wybiegła z pokoju. Ja zaś zacząłem wieczorem chodzić do domu Sripati, gdzie rozmawiałem z Kusum o tobie, tak, że wreszcie udało mi się zdobyć jej zaufanie. Kiedy jej wreszcie powiedziałem, że chciałbym doprowadzić do skutku wasze małżeństwo, zapytała:
— I jakże to jest możliwe?
— Pozwól mi tylko działać! — odpowiedziałem — Podam cię jako braminkę!
Po długich namowach poprosiła mnie, abym się dowiedział, czy i ty na to się zgodzisz.
— Co za nonsens! — rzekłem. — Chłopak i tak już mało że od zmysłów nie odchodzi, pocóż go dręczyć jeszcze temi wszystkiemi zawikłaniami? Byle tylko ślub się udał — zresztą, wszystko dobre, co się dobrze kończy. A ponieważ niema najmniejszego niebezpieczeństwa, aby rzecz się wydała, absolutnie już nie wiem. dlaczego miałabyś rezygnować z własnego szczęścia, unieszczęśliwiając równocześnie na całe życie drugiego człowieka.
Nie wiem, czy Kusum zgadzała się z tym planem, czy nie. Narazie płakała, a potem nie chciała się odezwać ani słowem. Ile razy mówiłem „Wobec tego dajmy spokój tej całej sprawie“, zaczynała się bardzo niepokoić. Kiedy sprawy doszły do tego punktu, wysłałem Sripati do ciebie z propozycją małżeństwa; ty przyjąłeś ją natychmiast i w ten sposób wszystko zostało załatwione.
Tuż przed oznaczonym terminem stała się Kusum tak oporna, że tylko z najwyższym wysiłkiem mogłem utrzymać ją w posłuszeństwie.
— Dajmy temu wszystkiemu spokój, wuju! — powtarzała bez przerwy.
— Cóż ty sobie wyobrażasz, szalone dziecię! — łajałem ją — Jakże możemy cofać się dziś, kiedy wszystko jest już gotowe?
— Powiedz ludziom, że ja umarłam — błagała mnie — Wyślij mnie, dokąd chcesz!.
— A cóż się stanie z młodym człowiekiem? — pytałem — Dziś jest w siódmem niebie radosnego oczekiwania, iż jutro już spełni się jego najgorętsze życzenie, a ty chcesz, abym ja mu nagle zwiastował twoją śmierć? Jedynem następstwem tego byłoby, że jutro rano przyniósłbym ci wieść o jego śmierci, a tego samego wieczora dowiedziałbym się o śmierci twojej. Czy wyobrażasz sobie, że stary człowiek, jak ja, mógłby się dopuścić takiego podwójnego mordu na dziewczynie i braminie?
Tak tedy w oznaczonym naprzód pomyślnym dniu wesele się odbyło i ja uczułem się zwolniony od brzemienia obowiązku, jakiego się sam podjąłem. Co się potem stało, sam wiesz najlepiej.
— Czyż nie mogłeś poprzestać na tem, że wyrządziłeś nam krzywdę nie do naprawienia? — spytał Hemanta po chwili milczenia. — Dlaczegóż teraz zdradziłeś tajemnicę?
Peari Sankar odpowiedział na to z idealnym spokojem:
— Widząc, iż wszelkie przygotowania do małżeństwa twej siostry są gotowe, powiedziałem sobie: Prawdą jest, iż skalałem kastę jednego bramina, ale to stało się tylko na skutek poczucia obowiązku. Teraz jednak zagrożona jest kasta drugiego bramina, a tu już moim oczywistym obowiązkiem jest zapobiec temu. Dlatego też napisałem do krewnych narzeczonego, iż mogę im dowieść, że ty pojąłeś za żonę córkę Sudry.
Hamując wszelkiemi siłami swój gniew, rzekł Hemanta:
— Cóż stanie się z dziewczyną, jeśli ja ją teraz opuszczę? Czy przyjmiesz ją napowrót w swój dom?
— Ja swoje zrobiłem — rzekł Peari Sankar spokojnie. — Nie moją rzeczą jest troszczyć się o odepchnięte żony innych ludzi. — Hej, jest tam kto? Przynieś dla Hemanty Babu szklankę mleka kokosowego z lodem. I trochę betelu!
Hemanta wstał i wyszedł, nie czekając na tę obfitą ucztę.

IV.

Była to piąta noc ostatniej kwadry, noc ciemna. Ptaki nie śpiewały. Śliwa nad stawem wyglądała jak kleks atramentowy na takiemże tle. Wiatr południowy wałęsał się w ciemnościach bez celu, jak lunatyk. Gwiazdy na niebie starały się przebić czujnemi oczami ciemności, jak gdyby chciały zbadać jakąś głęboką tajemnicę.
W sypialni było zupełnie ciemno. Hemanta siedział na skraju łóżka przy otwartem oknie, wpatrując się w ciemność przed sobą. Kusum leżała na ziemi, objąwszy obu ramionami nogi swego małżonka i tuląc do nich swą twarz. Czas stał nieruchomo jak ocean podczas ciszy. Było to, jak gdyby los na tle wiecznej nocy raz na zawsze wymalował ten obraz. Zniszczenie po obu stronach, sędzia w środku, a potępieńcy u jego stóp.
Znowu człapanie pantofli!
Harihar Mukerdżi zawołał, stanąwszy u drzwi:
— Miałeś już dość czasu, dłużej czekać nie mogę. Wypędź tę dziewczynę z domu!
Usłyszawszy to, Kusum przycisnęła jeszcze raz z całą miłością stopy małżonka do piersi, okryła je pocałunkami, dotknęła ich jeszcze raz ze czcią czołem i wyszła.
Hemanta wstał, podszedł do drzwi i rzekł:
— Ojcze, ja swej żony nie opuszczę!
— Co? — rykną Harikar — Czy chcesz być wyrzucony z kasty?
— Kasta jest mi obojętna! — odpowiedział Hemanta spokojnie.
— Zatem i ja się ciebie wyrzekam!





  1. Parwati, jedno z imion małżonki Sziwy-Durga, Kali itd.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rabindranath Tagore i tłumacza: Jerzy Bandrowski.