Ogień wykrzesany/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ogień wykrzesany |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nesser nosił jeszcze rękę na temblaku, gdy pewnego wieczora przyjechał do niego rotmistrz, hrabia Palen.
— Przyrzekł pan zaszczycić swoją obecnością ucztę pułku kozaków atamańskich — rzekł oficer po powitaniu. — Dziś dopiero mogliśmy doprowadzić to do skutku, gdyż dowódca i prawie wszyscy oficerowie przybyli na krótki urlop do stolicy. Ale co widzę! Ręka na temblaku? Wypadek, czy rana?
— Wypadek! — odpowiedział reporter. — Hrabia będzie musiał zaczekać, nim się przebiorę. Nie byłem uprzedzony...
— Czekam! — skłonił się Palen. — Przejrzę tymczasem pisma francuskie, których dawno nie widziałem.
W godzinę później Nesser siedział już w restauracji „Willa Rode“, w obszernej sali, przy stole, przybranym kwiatami i emblematami pułku. Obok dowódcy pułku zajął miejsce młody oficer o bladej, sciągłej twarzy i pięknych, rozmarzonych oczach.
— Wielki książę Dymitr! — szepnął siedzący przy reporterze Palen. — Czarujący człowiek, prawdziwie kochający ojczyznę.
Nesser natychmiast zapytał ze zdziwieniem:
— Wielki książę?
— Tak! Romanow. Kuzyn cara.
— Czyż nie wszyscy wielcy książęta prawdziwie kochają Rosję?
— No... tak... istotnie... wszyscy — odpowiedział trochę zmieszany Palen i skierował rozmowę na inny temat.
Kozacy i ich goście zasiedli do stołu po poprzedzającej ucztę obfitej zakąsce i wódce. Wszyscy byli już znacznie podochoceni. Głosy ich stały się zbyt donośne, śmiech coraz bardziej śmiały.
Przy kolacji pito wino, podawane w niezwykłej ilości; gwar napełnił salę, a okrzyki i głośny śmiech rozlegały się co chwila. Nesser przysłuchiwał się rozmowom, chociaż nie rozumiał języka rosyjskiego. Siedzący naprzeciwko francuski oficer pochylił się przez stół i ze śmiechem zawołał:
— Żeby pan wiedział, co za anegdotki opowiadają ci panowie!
Zamierzał powtórzyć je, lecz w tej samej chwili dowódca pułku powstał i wniósł toast za monarchę.
Wybuchnęła cała burza, istny orkan okrzyków:
— Niech żyje cesarz, hurra!
Orkiestra zagrała hymn narodowy. Pito kolejno za zdrowie cesarzowej, „hetmana“ kozaków — carewicza — Aleksego Mikołajewicza, i za wielkich książąt podług starszeństwa dynastycznego. Wielki książę Dymitr wygłosił krótkie przemówienie na cześć pułku i jego dzielnego dowódcy. Toasty, mowy, dowcipne, okolicznościowe wiersze sypały się, jak z rogu obfitości. Nagle rozległ się głos, pokrywający chaos dźwięków i grzmiącą falę orkiestry trębaczy:
— Cyganów! Cyganów!
— Cyganów! — poderwali inni oficerowie. — A niech stary Sziszkin stawi się koniecznie!
Palen opowiedział Nesserowi, że najulubieńszą rozrywką Rosjan oddawna się stało słuchanie pieśni cygańskich. „Willa Rodé“ słynęła z chóru, kierowanego przez nestora cyganów, Sziszkina. Śpiewał on niegdyś dla Aleksandra II i dla wyklętego przez kościół prawosławny Leona Tołstoja, gdy wielki ten pisarz tworzył swój dramat „Żywy trup“.
Wkrótce zjawili się cyganie. Najpierw weszli mężczyźni. Smagli, o czarnych, starannie uczesanych włosach, mieli na sobie czerwone, atłasowe bluzy, ściągnięte w pasie srebrnemi sznurami, szerokie, z czarnego aksamitu szarawary i lakierowane buty z długiemi cholewami i podkówkami na obcasach.
Wchodzili, brzdąkając na gitarach i bałałajkach, na ich czele postępował uśmiechnięty starzec o czarnych oczach, gęstej, siwej czuprynie, spadającej mu na ramiona, i srebrzystej brodzie, spływającej na czarny aksamit „kozakinu“, szamerowanego złotemi galonami.
Stary cygan niósł przerzuconą przez ramię gitarę na szerokiej czerwonej wstędze. Stanął przed wielkim księciem i pochylił się, ręką dotykając ziemi. Ten staroświecki, niewolniczy pokłon powtórzyli inni cyganie. Po chwili zgrupowali się w rogu sali i zaczęli grać cichą melodję. Przy dźwiękach jej, poprawiając na ramionach szale i wzorzyste chustki, wślizgnęły się lekkim krokiem kobiety i, kłaniając się, stanęły w szeregu przed cyganami.
— Sziszkin, zaczynaj! — krzyknął podochocony dowódca pułku.
Starzec wystąpił naprzód, wesołemi oczami ogarnął chór, podniósł głowę, tupnął nogą i uderzył w struny. Wtórowały mu inne gitary basowemi tonami i mknęły jękliwe, niespokojne dźwięki bałałajek. Chór śpiewał znaną pieśń biesiadną. Gdy przebrzmiała ostatnia jej zwrotka, cyganie, nastroiwszy instrumenty, czekali na komendę. Pułkownik dał znak Sziszkinowi. Stary cygan uśmiechnął się i podniósł nad głową gitarę. Chór zaśpiewał teraz jakąś tęskną, ponurą pieśń, pełną łkań, westchnień, nieuchwytnych dążeń, mglistej nadziei.
— Słyszy pan? — szepnął Palen. — Ta pieśń zawiera w sobie całą historję tego zagadkowego ludu! Cyganie?... Co to jest? Skąd przywędrowali do Europy? Dlaczego nie chcą mieć nad głowami stałego dachu? Ciągnie ich ku sobie niezmierzony step, dzikie przełęcze górskie, uroczyska leśne... Skąd ta miłość do wolności, niczem nie skrępowanej? Rządzą się własnem prawem, mają swego króla i swój własny sąd. Chełpią się tem że pochodzą od władców Egiptu i nazywają siebie „faraonami“. Uprawiają czary, przechowują gusła całego świata, napomykają nieraz, że wyszli z nieznanych, tajemniczych wąwozów himalajskich, że są uczniami wielkich magów i że musi powrócić czas ich świetności!
Była to pieśń niezmiernie długa; wtórowały jej bałałajki i gitary. Niby wycie mroźnego wichru na stepie bez kresu, niby szmer śnieżycy i szloch zamieci, niby dalekie, wielogłose echo w załamaniach szczelin skalnych; pomruk boru, szelest trzcin nad uśpionem jeziorem, plusk fali, wybiegającej na piasczysty zdziar, i nagle — huk bijącego w stary dąb piorunu; odgłosy grzmotu; toczące się z łomotem kamienne lawiny i... — martwa cisza; jakgdyby natura zaczaiła się w lęku bezwładnym, w oczekiwaniu klęski straszliwej, wszystko niszczącej, groźnej i niemiłosiernej. Cisza.. ledwie drgają i dzwonią struny, jak owady nikłe, nadlatujące z mroku, jak tętnienie krwi wzburzonej, jak bicie serc, objętych żarem miłości lub wstrząśniętych nagłem przerażeniem. Gdy wszystkim się zdawało, że struny słabną, że tony już zamierają, omdlałe i zrozpaczone, z chóru śmignęła cyganka, bez szmeru, jak wąż, jak cień. Zrzuciła z ramion czerwony szal. Smukła, dumna jej postać w czarnej, gładkiej sukni, podkreślającej wiotkość zwinnej kibici i silnych, wąskich bioder, zamarła w bezruchu, zasłuchana, zaczarowana, śniada, natchniona twarz pałała, ogromne, czarne oczy ciskały płomienie, szybko podnosiła się i opadała niewysoka pierś, na której, jak źrenica węża, skrzył się duży, samotny brylant, rozpryskując snopy barwnych, migotliwych błysków.
Cyganka podniosła ramiona, rozchyliła purpurowe wargi, rozjarzone, olśniewającą bielą zębów. Na otaczających ją gości padł blask, ni to zarzewie, ognisk koczowych.
W jednej chwili rozszalała burza. Cyganie szarpali wściekle i targali struny, uderzali dłońmi w deka gitar, tupali podkutemi butami; buczały i grzmiały basy, tłukły się o sufit i szyby wysokie tenory; klaskały w dłonie cyganki i śpiewały, wykrzykując przeraźliwie i drażniąco:
— Hej! Nastieńka! Hej, umiłowana!
Tancerka, nie odrywając prawie stóp od ziemi, przeszła wzdłuż szeregu towarzyszek, jakgdyby sunęła razem z ruchomą posadzką, a później krzyknęła przenikliwym, orlim skwirem i poczęła się miotać i wić w tańcu, przytupując i obracając się w szalonym wirze.
— Hej, Nastieńka! Hej, umiłowana! — rozlegały się nieprzytomne, pełne namiętnego zewu krzyki cyganów.
— Hej, Nastieńka! Nastieńka! Hej!... — wtórowali oficerowie, tupiąc nogami, gwiżdżąc i dzwoniąc w szkło.
Nagle umilkło wszystko i wszystko zamarło. Oto sędziwy Sziszkin z rozmiotaną brodą znieruchomiał z podniesioną nad głową gitarą; skamienieli z wczepionemi w struny palcami cyganie; wyprężona, niby ekstatyczna kapłanka, Nastieńka zastygła, jakgdyby stężała w ostatnim ekstatycznym niemal porywie tanecznym.
Pieśń i taniec były skończone.
— Nastieńka! Nastieńka! — ryczeli oficerowie, zachwyceni i podbudzeni.
Jeden z nich cisnął w stronę chóru garść złotych monet, inny — banknot 500-rublowy; jakiś porucznik kawalergardów krzyknął:
— Sziszkin, jesteś wielkim artystą! Ja się znam na tem, ja... Borys Suzdalcew...
Zerwał się ze swego miejsca i z zamachem cisnął na podłogę złotą papierośnicę. Młody cygan pochwycił ją drapieżnym ruchem i oddał Sziszkinowi. Starzec kłaniał się nisko, uśmiechając się oczami i głaszcząc siwą brodę. Lokaje roznosili puhary z szampanem.
— Niech żyje Sziszkin! — wołano dokoła.
Stary cygan błyskał oczami i pił wino, robiąc małe, jakgdyby ostrożne łyki.
Po chwili chór ustawił się w dawnym porządku. Grano i śpiewano starą pieśń cygańską, w której słodycz miłości i zgroza zbrodni przeplatały się nawzajem i zniewalały te same usta szeptać słowa skwarnej namiętności lub miotać mściwe przekleństwa; te same ręce porywały i pieściły gorące ciało umiłowanej dziewczyny — lub wbijały nóż w pierś szczęśliwego rywala. I znowu milkły nieoczekiwanie namiętne gitary i zdyszane bałałajki, urywały się na półsłowie pełne słodkiej niemocy, lub płomiennej mściwości głosy śpiewaków i, jakgdyby budzący trwogę krzyk, rzucony w mrok jesiennej, głuchej nocy, szalał wściekły, zawrotny, nieokiełznany taniec...
— Aj, aj, żgi, żgi, gowori![1]
Przed szeregiem śpiewaczek stanęła teraz inna cyganka, mała o bujnych kształtach i długim, czarnym warkoczu, przewiązanym żółtą kokardą. Porwał ją taneczny wir, coraz bardziej obłędne okrzyki, szalony rytm gitar, który tancerka podchwytywała głuchem warczeniem i brzękiem tamburyua.
Nagle przerwała taniec i stanęła, chrapliwie oddychając i patrząc przerażonemi oczami na drzwi. Podniosła ręce do twarzy i krzyknęła przeciągle, żałośnie:
— Ach... ratujcie!... nie dajcie!...
We drzwiach, jakgdyby z pod ziemi, wyrosła wysoka, pochylona naprzód, wychudła, niby zstępująca z obrazu bizantyńskiego, dziwna, groźna, niemal złowieszcza postać. Barczysty, muskularny, chudy człowiek, o czarnych, mocno wytłuszczonych, oblepiających głowę i spadających na czoło i szyję włosach, o wąskiej, ostrej twarzy, okolonej długą, kruczą brodą i wąsami, o wargach cienkich, namiętnie drgających i wykrzywionych uśmiechem szyderczym, odrazu z niepojętą siłą przykuł do siebie uwagę Nessera. Korespondent przyglądał mu się bacznie, a nawet oczy od światła dłonią przysłonił. Dziwny ten człowiek w ciemnym, sięgającym do kolan surducie, przypominającym krótką, mnisią sutannę, w długich butach z cholewami stał nieruchomo i wzrokiem ogarniał salę, zatrzymując się na każdej twarzy, jakgdyby dotykał jej i niewidzialnemi mackami badał ostrożnie, podejrzliwie. Patrzył?... Nie! Nesserowi wydało się, że dziwny gość nie ma oczu. Z głębokich oczodołów, tuż spod gęstych brwi wytryskiwały mu snopy ogników, kłębiły się jakieś niejasne plamy świetlne, zapalały się i migotały jakieś błyski nieuchwytne i zwodnicze, jakieś ni to pląsające płomyki nad moczarami, przez wiatr zwiewane i tonące w oparach siwych, we mgle potarganej.
— W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego — dopłynął od drzwi głuchy, przenikliwy głos.
Blada dłoń uniosła się na tle ciemnej tkaniny ubrania i zakreśliła krzyż. Gość postąpił krok naprzód.
— Ach... ratujcie... nie dajcie!... — jęknęła znów cyganka, cofając się w przerażeniu.
Nesser obejrzał się. Wszyscy oficerowie powstali ze swych miejsc, wpatrzeni w tajemniczą postać.
Na twarzach ich reporter dostrzegł zmieszanie, strach, służalczość...
— Grzegorz Rasputin... — szepnął drżącemi ustami Palen.
— Grzegorz Rasputin... — przypomniał sobie Nesser czytaną broszurę o mrocznej zjawie na tle chaosu życia rosyjskiego.
Półmnich, półczarownik; dawny zbrodniarz; rozpustnik; tajny, zaufany doradca i niemal kapelan przyboczny Niemki-carowej Aleksandry; cudotwórca, modłami i dotknięciem palców przerywający ataki choroby carewicza; człowiek, wtrącający się do życia politycznego; analfabeta, wyznaczający i usuwający ministrów; wygnany za rozwięzłe obyczaje i pijaństwo mniszek; bezdomny chłop sybirski, a potężniejszy od patrjarchy i biskupów prawosławnych, ba, nawet od samego cara; istotny „szaman“ — wróżbiarz, znachor, jednym zamachem ujmujący w swe ręce dawnego koniokrada najważniejsze sprawy imperjum.
— Ucieszy się mój Rumeur, gdy otrzyma feljeton o Rasputinie! — pomyślał Nesser.
W tej chwili poczuł, że zagadkowy człowiek patrzy na niego przenikliwie. Reporter nie widział oczu Rasputina. Tak, jak przed chwilą, z nieznanej otchłani sączyły się ku niemu potoki światła niejasnego, ani na jeden moment nie zostającego bez ruchu. Tak falują i przelewają się błyski, ogniki i świetlne strugi w płynnej stali, wyciekającej z huty. Tak patrzy na zaplątaną w sieci muchę jadowity pająk o tysiącach oczu, tworzących jedną świetlną plamę, gdy w ciemną noc padną na nie promienie księżyca. Rasputin wzrok swój zatrzymał najdłużej na wielkim księciu. Jeden jedyny Dymitr tylko nie powstał przy zjawieniu się nieoczekiwanego gościa. Siedział chmurny z głową opuszczoną, z twarzą bladą, drgającą od nienawiści i wstrętu.
Znowu rozległ się głos Rasputina:
— Cóż to? Nie zaprosiliście mnie na ucztę? Wy, kozacy — atamańscy, których hetmana[2] nieraz już śmierci niechybnej wyrwałem, wy nie chcieliście być ze mną? Nie w smak ja wam? A, może wróg mój podburzył was przeciwko mnie? Jak o tem myślisz, wasza wysokość?
Zbliżył się do stołu, stanął naprzeciwko Dymitra i wpatrywał się w jego pochyloną głowę.
— Nie o tobie mówię... — mruknął wreszcie pojednawczo, — bo ty kochasz cara i carycę, opiekunów moich, dobrodziejów i druhów, za których zdrowie i szczęśliwe panowanie gorąco modlę się do Najwyższego...
Podniósł ręce i nagle krzyknął donośnie:
— Niech żyje nasz ojciec — car!
Wszyscy wyprostowali się, wstał i wielki książę. Zebrani powtórzyli okrzyk.
— N-no, dobrze! — zaśmiał się Rasputin. — Dajcie wina!... Będę pił za zdrowie wasze i mego druha wielkiego księcia Dymitra!
Usiadł i rozpiął czarny surdut, podobny do sutanny. Z pod ciemnej tkaniny ukazała się niebieska, jedwabna, suto haftowana koszula i kity czarnego pasa. Pił szampan szklankę po szklance. Po chwili rozparł się i krzyknął, uderzając pięścią w stół:
— Cyganie! Śpiewać: „Hej, jamszczyk, nie goni łoszadiej!“[3]
Oparł głowę na złożonych na stole rękach, aż włosy na twarz mu opadły, i słuchał, chociaż Nesserowi wciąż się wydawało, że przez wytłuszczone czarne kosmyki, błyskają nieuchwytne, niezgłębione źrenice półmnicha, półczarownika. Widocznie i inni myśleli to samo, bo siedzieli i stali nieruchomi, milczący, w ciężkiem naprężeniu, oczu nie spuszczając z barczystej postaci gościa. Poruszyła się jego czarna głowa i rozległ się rozkazujący głos Rasputina:
— Wierka, do mnie!
Przerwał śpiew chór i znowu doszło jękliwe błaganie:
— Ratujcie... nie dajcie!
— Wierka! — powtórzył mnich i, uderzywszy nogą w krawędź stołu, odsunął się od niego razem z fotelem.
Drżąca cyganka, blada, z nieprzytomnemi oczami zbliżała się do Rasputina; szła chwiejnym krokiem, nie mając siły oprzeć się pociągającym, władczym źrenicom, których nikt nigdy dojrzeć i pojąć nie mógł. Schwycił ją za rękę, szarpnął i posadził sobie na kolanach. Objął, ścisnął, że aż syknęła z bólu, i szeptał do ucha, lubieżnie wykrzywiając usta.
— Ratujcie!... — krzyknęła i chciała się wyrwać.
Rasputin znowu ją szarpnął i, śmiejąc się złośliwie, mówił syczącym głosem:
— Głupia... Opierasz się!... Daremnie!...Przyjdziesz jutro... Czekać będę... Wierka — cyganka... krasawica... lubusza![4]
Przyciskał dziewczynę, gniótł ją w potężnych ramionach, szarpał jej piersi i usiłował wargami wpić się w usta cyganki. Odtrąciła go i rozpaczliwym wysiłkiem wyrwała się z ogarniających ją ramion.
— Potwór! — wrzasnęła i błysnęła czarnemi oczami w stronę oficerów. — A wy? Tarzacie się u moich nóg, skamlecie o miłość... rujnujecie się dla mnie... strzelacie sobie w serca z rozpaczy i zazdrości, a teraz nikt mnie nie ratuje?!... Wyście — nie mężczyźni, wy — tchórze, chamy, niewolnicy, drżący przed tym nikczemnikiem, złodziejem!...
Zapanowało grobowe milczenie. Nikt się nie odzywał. Tylko jeden z cyganów palcem zawadził o strunę bałałajki. Jęknęła niby głos widma, niby jakieś słowo złowróżbne...
Pierwszy oprzytomniał Rasputin.
Zaczął się cicho śmiać.
— Cyganka Wierka opiera się błogosławionemu?! Cha — cha — cha! Mogę uczynić z tobą wszystko, co zechcę!... Do więzienia wtrącić, na szubienicę posłać... Widzisz tę koszulę? Co — piękna, haftowana? A wiesz, kto ją uszył?... Caryca Saszka[5]... Dość, abym szepnął jej, a ona rozkaże, iżby ciebie — ladacznicę...
Nie skończył, bo nagle zerwał się z krzesła niedaleko od Nessera siedzący młody rotmistrz Borys Suzdalcew i, porwawszy butelkę, cisnął ją w głowę Rasputina.
— Ty... ty śmiesz tak mówić o cesarzowej, chamie, koniokradzie, oszuście!...
Krzyczał, odchodził od zmysłów, łkał i ciskał butelki, szklanki, kieliszki. Rasputin, któremu krew spływała z pod zwisających na czoło włosów, bronił się, kryjąc twarz w dłonie i rycząc:
— Na pomoc! na pomoc!
Oficerowie rzucili się na Rasputina, lecz w tej samej chwili drzwi z hałasem rozwarły się i wpadł tłum lokajów, policjantów i jakichś cywilów w paltach i kapeluszach.
Przez jedno okamgnienie Nesser widział bladą twarz wielkiego księcia, wskazującego palcem przed siebie; młodego cygana, podnoszącego krzesło w straszliwym zamachu, szablę oficera policyjnego i skaczącego przez stół kozaka z nożem w ręku... Zgaszono światło na sali. Bójka ustała.
— Proszę wychodzić! — rozległ się spokojny głos. — Nie kupą, tylko... jeden za drugim... Ojcze Grzegorzu, proszę... proszę... To ja policmajster... święty ojcze... błogosławcie!...
Wyszedłszy na ulicę, Nesser długo o nic nie pytał hrabiego Palena. Czuł, że oficer pierwszy powinien rozpocząć rozmowę, i czekał.
— Widział pan Rasputina i to, do czego on doprowadził najlepszych synów tego kraju...
Reporter milczał.
— Hańbę rzucił na dwór, na arystokrację, na armję, na cały naród!... — wybuchnął Palen.
— Mój panie! — z gniewem i szyderstwem zawołał Nesser. — Mój panie, niech pan nie hańbi armji i narodu! Jest to oszczerstwo! Niech pan mówi wyłącznie o oficerach gwardji, znoszących tego brutala w swojem towarzystwie, a nie o całej armji, która, spewnością, inaczejby z nim postąpiła! A naród? My we Francji znamy przygody tego czarownika. Dla narodu jest on pośmiewiskiem, a dla arystokracji — „duchowym ojcem“, świętokradczo błogosławiącym was w szynku i tąż samą dłonią lubieżnie pieszczącym cygankę... Mój panie, zadziwił mnie pan swem powiedzeniem!
Zaśmiał się złośliwie, prawie wyzywająco. Z zimnym ukłonem rozstali się na pierwszym postoju dorożek. Nesser powrócił do domu i, nie zrzucając fraka, usiadł do pisania feljetonu i dwóch listów. Jeden zaadresował do panny Iwony Briard, drugi — do Fougères’a. Gdy wstał od biurka, na wschodzie sączyły się już poprzez mroźną mgłę mętne, leniwe strugi przedświtu. Blednąc zaczynały płomyki gazu w latarniach i ostatecznie opustoszała ulica. Przy bramach domów o ślepych, posępnych oknach, powleczonych lodowatą skorupą, spali, tonąc w olbrzymich kożuchach, dozorcy.
— Ratujcie!... nie dajcie!... nadpłynął zdaleka żałosny okrzyk, wynurzający się ze zgiełku wrażeń tej nocy.
Pomyślał, że był to rozpaczliwy krzyk całej Rosji, ale jakżeż słaby, głuchy, bez echa...!