Ogień wykrzesany/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Ogień wykrzesany
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator Tadeusz Lipski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
F. ANTONI OSSENDOWSKI
ISKRY
Z POD MŁOTA
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
II.
OGIEŃ WYKRZESANY


POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE

<R. WEGNER>

OKŁADKĘ RYSOWAŁ T. LIPSKI
*
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
*
DRUKARNIA CONCORDIA“, POZNAŃ
*
PRINTED IN POLAND
*



BIBLJOTEKA
AUTORÓW POLSKICH
TOM 14
F. ANTONI OSSENDOWSKI
ISKRY Z POD MŁOTA







Boże, zważ, że my nie rozumiemy samych siebie, że nie wiemy sami, czego pragniemy, i że się oddalamy nieskończenie od tego, czego pragniemy.
(„Obras de Santa Teresa de Jesus“).
Natura nasza jest Boska. Jestestwo absolutne wciela się w nas, stajemy się przejawem działalności Boga.
Sebastjan Franck.


ROZDZIAŁ I.

W nocy pociąg nagle stanął. Rosyjska armja dokonywała odwrotu na całym froncie, gdzie toczyły się zażarte boje. Nie było więc sposobności do rozdawania upominków, gdyż wojska czyniły ciągłe przemarsze, szukając trwałych pozycyj. Pociąg francuskiej misji cofnięto na większą stację. Oficerowie wraz z Nesserem natychmiast wyruszyli samochodami do sztabu generała Brusiłowa. O świcie przybyli na miejsce. Dowiedziawszy się, że sztab przygotowuje atak, potrzebny do zajęcia terenów, zdobytych niedawno przez Austrjaków i Niemców, — reporter z dwoma oficerami natychmiast pośpieszył na punkt obserwacyjny.
Długie szeregi szarych żołnierzy, rozsypanych w tyraljerkę, biegły naprzód pod ogniem przeciwnika. Nesser zauważył, że nikt nie wysuwa się naprzód; nie rozlega się tu żaden zachęcający, budzący poryw okrzyk. Ludzie szli w milczeniu; zabici i ranni padali również bez krzyku. Z odległości trzystu kroków od pozycyj nieprzyjacielskich, podnieśli się spoza przypadkowych nierówności gruntu oficerowie, za nimi pobiegła ruchoma, coraz bardziej załamująca się i wyginająca od środka ku tyłowi fala żołnierzy rosyjskich. Wzdłuż całej linji przemknął głuchy krzyk: „hurra!“ umilkł na chwilę, znowu się powtórzył i jął się wzmagać aż przeszedł w jakiś przerażający ryk, wściekły i tęskny zarazem. Szare sylwetki dobiegły już austrjackich okopów.
Nesser ujrzał, jak niezgrabni, ponurzy, brodaci lub zupełnie młodzi strzelcy wyrastali w oczach na olbrzymów. Uwijali się z szybkością niezwykłą, bodli trójgraniastemi bagnetami, podnosili kolby w zamachu, bijąc potężnie. Wprawne oko reportera spostrzegło jednak odrazu, że, chociaż był to bój zaciekły, lecz, mimo odwagi, siły fizycznej i nawyknienia do zapasów ręcznych, miał on jedną słabą stronę. Był to bój indywidualny. Nikt tam nie myślał o sąsiedzie, nikt sobie wzajemnie nie pomagał, nie oglądał się na innych i nie rozumiał całokształtu bitwy. Szli, ni to pojedyńczy kosiarze idą przez łan, kładąc go pokotem, ni to mocarni drwale, którzy w zamachu potężnym podnoszą siekiery i walą drzewa, trzebiąc knieję bezmyślnie, bez planu.
Piechota austrjacka nie wytrzymała jednak dzikiego ataku i porzuciła okopy, cofając się ku dalszym pozycjom. Znowu targnęło powietrzem głuche, zdaleka napływające „hurra!“ To szare szeregi rosyjskich strzelców wpadły do opuszczonych rowów. Już nadbiegały rezerwy, gdy nagle zbocza pagórków okryły się wykwitającemi, białemi kłębami dymów. Ryczeć zaczęła artylerja nieprzyjacielska. Wmig zasypała szrapnelami wolną przestrzeń, poszarpała, osadziła na miejscu biegnące ku zdobytym okopom świeże oddziały, spędziła je z pola w nieładzie i popłochu. Nie przerywając ognia, Austrjacy zaczęli wybijać Rosjan ze zdobytych pozycyj. Granaty i szrapnele rwały się nad okopami, jazgotały i szerzyły zniszczenie. Pojedyńczy żołnierze jęli już wybiegać z rowów i gnać ku swoim, padając pod morderczym deszczem metalu. Wkrótce całe tłumy wysypywały się z okopów i pędziły, porzucając karabiny. Z jękiem i wyciem ścigały ludzi lekkie pociski dział polowych: potok szarych sylwetek w nieładzie wyplusnął z rowów, kompanje, nie kryjąc się już, w popłochu zmykały, dziesiątkowane i zmiatane przez artylerję, baterje kulomiotów i gęste salwy piechoty.
Resztki strzelców ukryły się w starych okopach, skąd rozpoczęto atak. Zagrały trąbki i rozległy się okrzyki komendy. Pędzono ludzi do nowego ataku. Nikt jednak nie pokazywał się nad nasypami. Daremnie się wysilały mosiężne gardziele trąbek, wygrywających niecierpliwe, trwożne sygnały. Daremnie nadbiegali od sztabu konni i piesi ordynansi z rozkazami, krzycząc przeraźliwie:
— Do ataku! Do ataku!
Żołnierze nie wychodzili ze swoich skrytek, nie ruszali się z miejsca. Wielki wysiłek odrazu wyczerpał całą energję i obezwładnił wolę. Stawali się już łupem zwątpienia i przerażenia. Widząc rozpaczliwą sytuację, z okopów wybiegli oficerowie. Błyskali szablami i wołali:
— Do ataku! Naprzód! Za nami, bracia!
Jedynie sygnalista biegł za nimi, trąbiąc coraz żałośniej. Na czele oficerów szedł do ataku dowódzca pułku. Ogromny, o opasłym brzuchu, mocno ściągniętym pasem, brodaty pułkownik zrozumiał już, że żadna moc nie podniesie żołnierzy z bezpiecznych okopów. Klął widocznie, bo pięścią groził, oglądając się na nasyp, nad którym nie spostrzegał nikogo. Oficerowie zaczęli się również wahać, gdy wtem pułkownik cisnął na ziemię szarą, barankową czapkę i ryknął basowym głosem, który, jak ciężka kula, dotoczył się do punktu obserwacyjnego:
— Naprzód, panowie oficerowie! Dla nas niema powrotu! Naprzód!
Pochylił się, porwał leżący przy zabitym żołnierzu karabin i pobiegł przed siebie. Oficerowie poszli za jego przykładem. Nikła gromadka ludzi w milczeniu zbliżała się do nieprzyjaciela.
W okopie austrjackim z jakimi jazgotem zjadliwym zgrzytnął karabin maszynowy, posiekał ziemię gradem kul, niby węsząc i macając ją, a później zionął czerwonym, ognistym wężykiem, lekkiemi kółkami dymu, złośliwym charkotem świszczących i szczekających chrząstów. Jeden po drugim padali oficerowie, lecz gruby pułkownik, łysy, bez czapki, z rozwianą, siwą brodą, biegł jeszcze czas jakiś. Nagle potknął się, wypuścił z rąk karabin i schwycił się za brzuch. Szabla zaplątała mu się koło nóg, jeszcze raz potknął się i upadł na kolana. Z austrjackiego okopu wybiegli żołnierze, aby podnieść go, lecz starzec, wciąż jeszcze klęcząc, wyrwał z pochwy rewolwer, uczynił trzykrotny szeroki znak krzyża, z niemą rozpaczą przyciskając palce do czoła, piersi i ramion, obejrzał się dokoła i podniósł broń do ust.
Odgłos strzału utonął w huku wybuchającego nad okopem pocisku. Ogromna, ciężka postać obsunęła się na ziemię i znieruchomiała.
Patrzący na to Nesser czuł, jak dreszcz wstrząsa nim i wyciska mu łzy.
— Nędznicy... nędznicy! — szeptał, z nienawiścią patrząc na rowy z ukrytymi w nich żołnierzami.
Po namyśle uspokoił się jednak i już nie miotał obelg na szare szeregi strzelców.
— Cóż dla nich wojna i zwycięstwo? — myślał. — Oficerowie potrafili na chwilę wzbudzić w nich odwagę, oni zaś wyrzucili z siebie w ręcznem spotkaniu cały zapas woli i namiętności, niby krew — z przebitej tętnicy. Dla nowego porywu już nie mieli ani chęci, ani myśli, zasilającej wolę i odwagę. Ten siwy, gruby pułkownik i młodsi oficerowie posiadali myśl, która była albo ideą, zbliżoną do bohaterstwa de Langlois i Jimmy Brice’a, albo też do prostaczego poczucia obowiązku, posłuchu, kierującego czynami rudego Wellsa lub milczącego kaprala Mollina.
Wszystko oświetlająca myśl błysnęła, niby wbijający swe ostrze w ciemną noc płomień dalekiego reflektora.
— Nic tu nowego nie widziałem! — rozważał. — Więcej lub mniej uświadomiony mózg, silniejsze lub słabsze nerwy, stara lub niemowlęca kultura i więcej — nic! Lecz jest jedna rzecz ogólna, wspólna wszystkim... Tak — wspólna wszystkim!
Czuł wielką radość, że, jak mu się wydawało, przyszło na niego ostateczne zrozumienie. Z roziskrzonemi oczami, niby żak, który przed chwilą przeczytał książkę, dającą odpowiedź na męczące go pytania, dotknął ramienia kapitana, z którym jechał w pociągu, i zawołał:
— W tej chwili zrozumiałem bardzo ważną rzecz! Wojna, jako idea, przestała istnieć...
— Co? — zawołał oficer. — Wojna przestała istnieć?!
— Tak — przestała! — przenikliwym głosem odpowiedział Nesser, myśląc jednocześnie z pewnym smutkiem, że nie może podzielić się tem odkryciem z Iwoną Briard. — Wojna w dawne czasy stanowiła zmaganie się fachowców mordu. Byli nimi królowie, wodzowie, awanturnicy i ich drużyny, w bojowem rzemiośle wyszkolone. Wojny były współzawodnictwem mistrzów fachu. Teraz na pole walki wylegają całe narody. To już nie wojna, to — uplanowane niszczenie się, tępienie wzajemne! Dlatego widzimy teraz, że pierwsze zastępy, które świeżo przechodziły fachowe wyszkolenie, biją się dobrze i są wytrwałe, późniejsze zaś, pociągnięte z rezerwy, nie są wcale zdolne do walki, lub też mogą się zdobyć na jeden zaledwie krótkotrwały wysiłek! Można sztucznie podniecić tłum, który jednak nigdy nie będzie wojowniczy. Rządy, kościół, prasa, wywołują nieraz takie podniecenie sztucznie, ale ten fałsz wcześniej czy później musi się zakończyć niepowodzeniem — katastrofą, rewolucją, zemstą tłumu...
— We Francji mieliśmy ogólne podniecenie wojną, mój panie! — zawołał oburzony kapitan.
— We Francji — poczęści tak! Niemcy odrazu na wstępie zmusiły nas do zrozumienia zagrażającego nam niebezpieczeństwa bezpośredniego. Być albo nie być... Ale w Anglji, w Niemczech i Rosji tego zrozumienia niema i wszyscy ci Johanny, Johny i Iwany nie mogą pojąć, poco muszą zabijać jeden drugiego i za co mają umierać? Zrozumiałem wyraźnie, że wojna się zdegenerowała w zbrodnię zniszczenia. Ludzkość, nie wątpię już, z czasem, po drugiej, trzeciej wojnie, gdy wyczuje na sobie całą jej zgrozę, potrafi wyplenić ją nazawsze!
— Pacyfista z pana! — zauważył kapitan z drwiącym śmiechem. — Ale oto odpowiedź na pański pesymizm — szarża konna!
Istotnie generał Brusiłow rzucił na nieprzyjaciela jazdę. Na pierwszy ogień szła „dzika dywizja“, dowodzona przez wielkiego księcia Michała, brata cesarza. Z poza lasku wyłaniały się pułki jeden po drugim. Szły, rozpuszczając konie, pędziły, niby chochoły, szalejące w podmuchach wichru mroźnego. W kurzawie śnieżnej, w chmurach piasku i grudek czarnej ziemi ornej śmigały zbite zwały końskich ciał, płaszczących się nad ścierniskiem, śniegiem przyprószonem. Rażone kulami w brzuchy i boki, miotały się i stawały dęba. Rozszalała, rozedrgana zjawa mknęła naoślep, jak lawina niepowstrzymana.
Zwinni, smagli mieszkańcy gór Kaukaskich w barankowych papachach, powiewających białych baszłykach, w beszmetach, kapiących od srebra i złota; barczyści, pokraczni Kałmucy z pikami w ręku, pochyleni do karków małych, kosmatych koników; wiotcy, o szerokich twarzach i skośnych oczach Tatarzy krymscy; Turkmeni — w czerwonych jedwabnych chałatach i potwornie ogromnych czapach z czarnego futra baraniego, z krzywemi szablami w dłoniach, nawykłych do białej broni; za nimi potężni Burjaci na tęgich, przysadzistych bachmatach stepowych i z długiemi spisami, jak żądła wysuniętemi naprzód; kozacy z nad Kubania i inni — z gór Uralskich — cały ten rój lotnych, wyjących, połyskujących stalą, strzelających w pędzie, rzucających się we wściekłych skokach jeźdźców mknął, nabrawszy największego, żadną siłą niepohamowanego impetu. Nic nie wstrzymywało szalonego ataku; ani obalające koni i ludzi szrapnele i wybuchające pośród szeregów granaty, ani ulewa kul, ani grzechotanie salw karabinowych.
Z okopów pierwszego rzędu z przeraźliwemi krzykami wybiegali Austrjacy i umykali dalej, porywając za sobą coraz to nowe szeregi — bezładne, ogarnięte paniką. Jeźdźcy gonili, rąbali, przebijali ostrzami lanc, tratowali i zasypywali kulami z rewolwerów i karabinów, stając w strzemionach i wyjąc ponuro. Pozycje zostały zdobyte przez jazdę i do okopów śpieszyły już biegiem kompanje piechoty.
— No, cóż pan powie na to? — spytał kapitan, triumfująco patrząc na reportera.
Nesser uśmiechnął się i odparł:
— Widzieliśmy przed chwilą robotę fachowców wojny, to jest tych wspaniałych jeźdźców z Azji...
W sztabie zapewniono misję, że armja po tej bitwie zatrzyma się i rozpocznie kontrofenzywę. Pociąg francuski posunięto o kilka stacyj bliżej do frontu. Nesser pojechał samochodem na jego spotkanie. Zaczęto wyładowywać pudła i worki z upominkami dla żołnierzy i przenosić je na ciężarowe samochody.
— Pojadę z panią, jeżeli pani pozwoli! — zaproponował Nesser, gdy Iwona Briard skończyła swoje czynności. Skinęła głową na znak zgody. Na pozycjach, korzystając z chwilowego zacisza, zaczęto rozdawać ciepłą bieliznę, paczki tytoniu i cukru.
Reporter uważnie przyglądał się obojętnym, surowym lub podejrzliwym twarzom obdarowanych żołnierzy. Mruczeli słowa podzięki, rzucając na siebie szydercze i porozumiewawcze spojrzenia. Tu i ówdzie ludzie zamieniali się krótkiemi zdaniami, a wtedy rozlegał się niewesoły, pełen goryczy śmiech.
— Co oni mówią? — spytał reporter tłumacza.
— Powiadają, że przed śmiercią podarunki są zbyteczne! — objaśnił i, wzruszając ramionami, dodał: — Dzicz — to, nieokrzesany lud!
Nesser pomyślał jednak, że ci ponurzy ludzie są bardzo nieszczęśliwi, bo pozbawieni nadziei i wiary. W tej chwili z końca okopu dobiegł reportera wesoły śmiech panny Briard.
— Nie zgadnie pan nawet, co powiedział ten młody żołnierz! — zawołała do podchodzącego Nessera. — Powiada, że Niemcy to przecież dobrzy ludzie, bo obdarzają ich tytoniem i karmelkami. Z trudem zdołaliśmy wytłumaczyć mu, że dostał upominek nie od Niemców, lecz od Francuzów. Na to odpowiedział, że to wszystko jedno, bo jedni i drudzy nie wierzą podobno w Chrystusa!
Zaśmiała się znowu.
— Bardzo trafnie odpowiedział ten biedak! — zauważył Nesser. — Istotnie ludy zachodnie nie wierzą w Chrystusa. Dawno już przyszedłem do podobnego wniosku. A jednak, mimo wszystko, czy nie uważa pani, że to przecież — straszne i niebezpieczne mieć takich sojuszników? — spytał Nesser.
Spoważniała i odparła:
— Może pan ma słuszność... Na wsi rosyjskiej panuje dotąd niemal pierwotna ciemnota. Cywilizacja słabo toruje sobie drogę w masach włościaństwa.
Przeszli na czołówkę sanitarną. Ranni siedzieli i leżeli posępni, jak chore ptaki, milczący i nieufni. Cierpliwie i obojętnie oczekiwali na opatrunek. Nikt nie skarżył się i nie jęczał. Ten i ów wzdychał ciężko, coś szepcąc: modlitwę, czy może przekleństwo. Jeden z oficerów francuskich podszedł do siedzącego na uboczu żołnierza, z trudem ściągającego but z opuchniętej, skrwawionej nogi. Podał rannemu paczkę tytoniu. Już niemłody, blady żołnierz podniósł na cudzoziemca bezbarwne oczy. W źrenicach jego natychmiast zapaliły się złe ogniki.
Przez zaciśnięte zęby spytał:
— W Moskwie widziałem, jak popy kropiły wodą święconą paszcze armat, żeby jaknajlepiej i jaknajwięcej zabijały... U Niemców, spewnością, to samo robiły ich popy? Oby ich zaraza porwała! Dobrze błogosławili, oj, dobrze! Brata mi dziś szrapnel zabił, a teraz sam dostałem w nogę... Odetną mi ją lekarze... a wtedy, słuchajcie wy — panowie, bogacze, inteligenty, słuchajcie! Co będę robił bez nogi ja — robotnik? co? z głodu umierać z rodziną?! Czekać, aż córki mi na ulicę wyjdą? Nie! lepiejby mnie zabito! Przyjdzie na was pomstowanie ludu, oj — przyjdzie, nie ukryjecie wy się przed nim nigdzie!
Zaklął, odtrącił rękę z podarunkiem i twarz w inną stronę odwrócił. Zacisnął zęby i nachmurzył brwi.
Gdy Nesserowi objaśniono słowa żołnierza, spytał go przez tłumacza:
— Czyż nie dążycie do zwycięstwa?
— A co mi ono da? — odpowiedział pytaniem.
— Przecież należy bronić ojczyzny!
— A czy ona mnie broni? — odpowiedział. — Pracuję, jak wół, żyję, przymierając z głodu, a teraz na śmierć i nędzę ostateczną rzuciła mnie ta ojczyzna, jak złego psa...
— Jeżeli zwyciężymy Niemców, nigdy już wojny nie będzie, — podpowiedział tłumaczowi reporter.
— Nie Niemcy tę wojnę zaczęli! — odparł żołnierz z niechęcią, jakgdyby powtarzał dobrze wszystkim znaną prawdę. — To sztuczki cesarzy, ministrów, generałów i bogaczy, którzy na tem się obłowią, a dla nas wojna — na nic! Mój ojciec na wsi, to nigdy o żadnym Niemcu nie słyszał. Ani go lubi, ani nienawidzi...
Komisja poszła dalej. Ujrzeli małego żołnierza, leżącego na skrwawionym i porwanym płaszczu. Nie ruszał się, patrząc przed siebie męczeńskiemi i jakgdyby zdumionemi oczami. Bladą ręką, brudną i piegowatą czepiał się kurczowo twardej, siwiejącej brody.
Iwona pochyliła się nad nim. Żołnierz przyjrzał się jej i, z trudem otwierając sine, spieczone wargi, szepnął:
— Siostro, czy mogę zapytać?
— Mówcie, słucham was, — odparła.
— Nie gniewajcie się za moje nieuctwo, ciemnotę! Chcę zapytać... kto są ci Niemcy i Austrjaki i za co każą nam bić ich? Jestem z pod Wołogdy. Znam Niemców, którzy handlują u nas naftą, żelazem, pługami... Dobrzy, uczciwi kupcy, nigdy nie oszukiwali nas — chłopów, grzeczni byli, tacyż ludzie, jak inni. A teraz, widzicie, bijemy ich! Za co?
Iwona nie wiedziała jakiemi słowami mogłaby rozproszyć zdumienie tego wieśniaka. Żołnierz spostrzegł, że nieznajoma pani nie śmieje się z niego i nie gniewa, więc rozgadał się na dobre. Targając brodę i chwilami krzywiąc twarz z bólu, mówił:
— Wielki grzech po ziemi Bożej idzie, wielki! Dziś podczas ataku dogoniłem Austrjaka. Zupełnie młody chłopczyna, jasnowłosy, wylękły... zabiegłem mu z boku, a on ręce podniósł i cośtam krzyczy po swojemu. Bitwa, atak, trąbka gra, kapitan nasz komenderuje... wbiłem Austrjakowi bagnet w bok; zwalił się, a ja pobiegłem dalej... dogoniłem drugiego. Już wyciągnąłem ku niemu karabin, aż tu jak nie schwyci mnie za serce tęsknota i strach! Zabijam! Zabijam bez gniewu i nienawiści! Nie wiem nawet za co? Grzech, wielki grzech!... Chwała Najwyższemu, Austrjak spostrzegł mnie i wystrzelił. Upadłem i teraz mogę już nie zabijać nikogo! Chwała Bogu!
Żołnierz, z trudem ruszając ręką, zaczął się żegnać raz po raz i szeptać modlitwę, patrząc na stojącą nad nim sanitarjuszkę jasnym, łagodnym wzrokiem. Iwona odeszła i ze łzami w głosie opowiadała Nesserowi o rozmowie z rannym żołnierzem. Reporter szedł obok panny Briard i milczał. Nagle przystanął i szepnął:
— Ten ranny robotnik w nienawiści swej mądrzejszy jest od wszystkich filozofów, a ten biedak, który nie wie, poco zabija, i cieszy się ze swej rany — uczciwszy od wszystkich moralistów świata!
W milczeniu skinęła głową i ukradkiem otarła łzy. Gdy wszyscy stali już przy samochodach, do panny Briard zbliżył się jakiś młodzieniec i zapytał, czy cudzoziemcy nie zechcieliby odbyć niedługiej wycieczki, aby zwiedzić pewien stary pałac. W głosie nieznajomego brzmiała nieśmiała prośba i wyczuwała się obawa odmowy. Mróz dokuczał dotkliwie. Nikt nie chciał jechać. Wszyscy marzyli o ciepłych wagonach. Sanitarjuszka bacznie przyjrzała się nieznajomemu i odpowiedziała mu:
— Skoro nikt nie chce, pojadę sama!
— A ja? — zapytał ze śmiechem Nesser. — Czy pani o mnie zapomniała?
— Bardzo się cieszę! — zawołała szczerze uradowana.
Jadąc, słuchali opowiadania młodego człowieka.
— Pałac stoi tuż za miasteczkiem, — mówił. — Należy do arystokratycznej polskiej rodziny. Galerję obrazów, bibljotekę, stare zabytki sztuki — wszystko to właściciele byli zmuszeni porzucić nagle... Teraz w miasteczku wyznaczono postój pułkowi kozackiemu. Dowódca zajął pałac... My znamy kozaków! Jedynie obecność cudzoziemców może ochronić nas przed rabunkiem i zniszczeniem starej siedziby rodowej.
Wjechali do miasteczka, małego, wybrukowanego okrągłemi kamieniami. Wąskie, krzywe uliczki żłobiły swoje koryto wśród pochylonych domków o porysowanych murach, brudnych, upstrzonych naciekami wilgoci i plamami błota. Nad czerwonemi dachami z czerepów glinianych wzbijały się dymy nad czarnemi, okopconemi kominami. Małe okienka, niby źrenice, bielmem powleczone, wyzierały bojaźliwie spoza mętnych, tęczowym nalotem starzyzny rozkwieconych szyb, potrzaskanych, pozlepianych papierem, zatkanych kłakami szmat lub wystrzępionemi łachmanami brudnych poduszek.
Na ulicy stało mnóstwo chudych, ponurych koni, o opuszczonych ku ziemi garbatych pyskach. Przy siodłach tkwiły długie lance, a z łęków zwisały wypchane sianem sznurowe siatki.
— Kozacy dońscy... — szepnął nieznajomy, a w oczach jego miotać się zaczęła rozpacz. — Prędzej! Na Boga, prędzej!
Przynaglał furmana w szerokim płaszczu granatowym, obszytym na rękawach i kołnierzu szerokim galonem i ozdobionym dwoma szeregami srebrnych guzików.
Obok młodych kozaków, zwinnych, o szczupłych, smagłych twarzach i kruczych lokach, wypuszczonych z pod barankowych kołpaków, uwijały się brodate, chude, barczyste chłopy — wachmistrze i inna starszyzna. Zbrojni ludzie zaglądali do domków, podchodząc do okienek lub bijąc pięściami w drzwi, z grubych desek sklecone, wbiegali na podwórka, krzycząc i klnąc. Inni szli, niosąc pod pachą prosięta, kury, chleb. Jakiś niski, przygarbiony kozak stąpał ostrożnie po okrągłych, obmarzłych i śliskich kamieniach i niósł pełną czapkę jaj. Mroźny wiatr igrał z długą, obficie wysmarowaną łojem czupryną, spadającą mu na czoło i na kołnierz. Nagle się potknął. Wypadła mu z rąk barankowa czapka, a jajka posypały się na ziemię, znacząc się na śniegu żóltemi plamami. Kozak zaklął ohydnie i zaczął ze złością targać sobie włosy. Wcisnął wreszcie czapkę na głowę i, wyrwawszy z pochwy szablę, jął zapamiętale rąbać okiennicę najbliższego domku, krzycząc groźnie:
— Hej, Żydy! Wynoście pół setki jaj, bo inaczej, jakem Dormidont Czajka, rozwalę wasz barłóg parszywy!
Na niewielkim placyku stał kościółek murowany, trochę dalej — studnia z pompą i kilka drewnianych straganów. Kozacy rozpalili tu duże ognisko. Żołnierze co chwila podbiegali do straganów, odrywali deski, łamali lady i wrzucali do ognia. w mroźnem powietrzu rozlegał się nieustający śmiech i krzyki, trzask płonącego suchego drzewa, nawoływania, skoczne dźwięki bałałajki i dzwonienie litaurów. Kilku młodych kozaków zrzuciło kożuchy i czapy i, pozostawszy w szarych bluzach i szerokich granatowych szarawarach z czerwonemi lampasami, miotało się w tańcu. Tupali nogami, przysiadali, podskakiwali wysoko, kręcili się na jednem miejscu z zawrotną szybkością, ze szczękiem podkutych butów, bijących o kamienie. Rwały się dzikie, donośne, wrzaskliwe okrzyki. Powiewały długie, sklejone łojem włosy, miotały się szerokie ramiona i klaskały twarde dłonie. Żołnierze rozgrzewali się tańcem. Muzykanci nieuchwytnie szybkiemi ruchami szarpali struny bałałajek; ich towarzysze z rozmachem uderzali w mosiężne talerze, pokrzykiwali i tupali w takt grubemi obcasami ciężkich butów. Cały tłum przebierał nogami, gwizdał, wydawał przeraźliwe wycie i zachęcał tancerzy:
— Uch! hu! ha! Żarko! Żarko kozaku![1]
Mieszkańcy pochowali się po domach. Tylko psy ujadały, wystraszone i zaniepokojone, wyły, jakgdyby ujrzały łunę pożaru lub zwęszyły zgraję wilków. Tłum zaryczał, wybuchnął wielkim śmiechem, na widok kilku młodych kozaków, którzy przyskoczyli do ogniska i cisnęli w płomienie stos poduszek, dużą pierzynę i resztki połamanego stołu.
— Hu! — ha! Uch! — wrzasnęli żołdacy, widząc jak strzeliły do góry snopy czerwonych iskier i frunęły wraz z dymem płonące pióra i pierze.
Z jękiem i wściekłością drgały szarpane coraz szybciej i silniej struny, dzwonił i zgrzytał mosiądz talerzy, wyli i radowali się żołdacy, ujadały psy i, jak echo, dalekie sączyły się przez zgiełk czyjeś żałosne, w bólu poczęte jęki i skargi:
— Oj! Oj-oj! Oj! oj-oj!
Powóz przemknął przez miasteczko, wpadł przez bramę na obszerny dziedziniec i, objeżdżając duży klomb z krzakami, otulonemi słomą, zatrzymał się przed kolumnadą pałacu. U wejścia siedzieli i stali kozacy. Rozmawiali i śmiali się na głos. Poprzedzani przez nieznajomego Polaka, Nesser z panną Briard weszli do obszernego holu. Gromada kozaków i tu już siedziała na podłodze przy kominku. Ten i ów wrzucał co chwila do ognia książki, inni — nożami ścinali z kanapy i foteli granatowy aksamit i, zdejmując buty, obwijali nim, niby zwykłemi onuczkami, czerwone, obrzękłe z zimna nogi. Niska, długa szafa z książkami patrzyła żałośnie wybitemi szybami. W prawidłowych szeregach tomów oprawnych widniały wyrwy i luki. Nie mogąc ochłonąć ze zgrozy i wstrętu, poszli dalej.
W długiej sali jadalnej, przybranej rogami jeleni i łosi, i w bibljotece z galerją starożytnych portretów na ścianach, tłoczno było. Zebrana tu starszyzna kozacka leżała na kanapach i rozpierała się w fotelach. Tu także, jak w holu, przez wybite szyby w szafach wyciągano książki i wrzucano do kominka, gdzie buchał wesoły ogień.
— Tanowie oficerowie! — oznajmił smutnym i drżącym głosem młody Polak. — Przywiozłem gości — Francuzów. Życzą sobie obejrzeć ten historyczny pałac, przez kilka wieków starannie ochraniany przez jego cywilizowanych właścicieli...
— Pluć chcemy na cywilizację, pałac, właścicieli i gości! — krzyknął pijanym głosem jakiś oficer o smagłej, cygańskiej twarzy i czarnych, drapieżnych oczach. — Teraz my jesteśmy właścicielami i gośćmi! A cywilizacja wasza — patrz!
Porwał za rewolwer i strzelił do najbliższego portretu.
Oficer śmiał się na cały głos i wołał:
— Ten stary błazen był cywilizowany, a patrzcie — kozacka kula zniszczy go wraz z jego cywilizacją!
Rozległy się nowe strzały. Ze złoconych ram zwisały strzępy portretu. Pijanemu oficerowi kark nabrzmiał krwią, poruszały się mięśnie nad szczękami, a w lewem uchu drżał kolczyk, ze srebrnego pieniążka zrobiony, — zwykły talizman kozacki.
— Cywilizacja! — wrzasnął i wyrzucił cały potok ohydnych, zgniłych wyzwisk.
Z kredensu dobiegały krzyki, trzask wyłamywanych drzwi, brzęk butelek i poryki śmiechu.
— Francuzi należą do misji wojskowej, — rzekł młody człowiek z naciskiem, ponuro patrząc na kozaków. — Przybyli oni do generała Brusiłowa z Piotrogrodu.
Stary pułkownik, chudy, o ogolonej brodzie i długich, siwych wąsach wyczuł ukrytą w tych słowach pogróżkę, bo gniewnie spojrzał na pijanego oficera i krzyknął:
— Baczność! Stepanenko, schowaj rewolwer! Wyrzucić tę pijaną mordę za drzwi! Żywo!
Kilku oficerów natychmiast skoczyło do kolegi i wywlokło go z pokoju.
Polak donośnym głosem dawał wyjaśnienia gościom.
— Ten portret, zniszczony przez pana oficera, był malowany w XVI-ym wieku przez włoskiego malarza Allori, tamten wyszedł z pod pendzla Bartolomeo Manfredi. Ta szafa wywieziona została w XVII-ym wieku z Wenecji i przechowała przez trzysta prawie lat wszystkie swoje szyby, lecz teraz...
— Hm! — mruknął pułkownik. — To ten pijak Stepanenko... On zawsze taki, gdy się urżnie...
Nesser przy pomocy nowego znajomego rozmawiał z pułkownikiem, opowiadając mu o powszechnem oburzeniu na niekulturalne zachowanie się niemieckich wojsk w Belgji i Francji, co on sam niejednokrotnie opisywał.
— To ten pan jest dziennikarzem? — spytał pułkownik.
— Tak, bardzo znanym dziennikarzem — z naciskiem odpowiedziała panna Briard.
— Djabli nadali! — mruknął kozak. — Niech mu pani powie, że każę wnet zwolnić pałac, aby tylko nic nie pisał, bo nasz generał Brusiłow czyta francuskie dzienniki. Nie daj Boże, dowie się! Toż to dopiero będzie kram! A wszystko przez tego pijanicę!
Istotnie kozacy wkrótce opuścili pałac.
Pozostały po nich stosy próżnych, potłuczonych butelek, pokaleczone meble, porozrzucane, cuchnące onucze, odłamki szkła, zwisające ze ściany szmaty starego portretu, popiół po spalonych książkach w kominku, a w powietrzu — ciężki zaduch baranich kożuchów i dawno niezmienianej, zanieczyszczonej bielizny.
Młody Polak podszedł do panny Briard i Nessera.
— Dziękuję państwu z całego serca za pomoc! — szepnął. — Jestem książę Korybut, syn właściciela pałacu. Rodzina moja dawno już wyjechała do Włoch. Pozostałem, aby bronić starego gniazda. Dziś powiodło mi się, zawdzięczając państwu!
Sługa przyniósł wina. Usiedli w bibljotece, gdzie żałośnie kołysały się strzępy zniszczonego portretu i cicho szeleściły, niby szeptem łzawym żegnały na zawsze kogoś bardzo drogiego i bliskiego.
— Ciężki los spotkał Polaków! — zauważyła sanitarjuszka. — Rozgrywka wojenna odbywa się na ich ziemi, kraj może być doszczętnie zburzony. To — tragedja!
— Wie pani co? — rzekł Korybut. — O tem to już nie myślimy nawet! Co się zburzy — odbudujemy! Naród polski ma na to dość sił. Prawda, że zgina też arcydzieła i zabytki nie do naprawienia i odrestaurowania. Mówię o dziełach sztuki, o bibliotekach, starych dokumentach, gmachach historycznych... Tragedja jednak zawiera się w czemś innem. Prawdziwa, straszna tragedja!
Zbladł i zaczął pocierać czoło.
— Państwo wiecie, — ciągnął dalej, — że Polacy walczą na czterech, a może nawet na pięciu frontach?
— Jakto? — spytała panna Briard.
— W armji rosyjskiej, austrjackiej i niemieckiej, ponieważ te państwa niegdyś rozszarpały nasz kraj i teraz zażądały naszej krwi! A pozatem — we Francji i we flocie angielskiej, w wojsku kanadyjskiem... Rozproszeni jesteśmy po świecie i wszędzie oddajemy nasze życie. Niedawno czytałem wzmiankę we francuskich pismach, że Władysław Szujski, syn znakomitego historyka, zginął wraz z innymi Polakami w szeregach pierwszego pułku cudzoziemskiego we Francji. Pułk zdobył okopy niemieckie, a Szujski poległ w chwili, gdy zatknął nasz sztandar na okopie wroga. Ta walka Polaków przeciwko Polakom stanowi początek tragedji...
Umilkł i ze smutkiem patrzył przez okno na pola, okryte białą płachtą śniegu.
Zapalił papierosa i mówił dalej:
— Tragedja nasza polega na tem że jedna część Polaków pomaga Niemcom w przeświadczeniu, że najniebezpieczniejszym wrogiem Polski jest Rosja, którą należy obalić; druga — walcząca po stronie Rosjan, widzi takiego wroga w Prusakach i zmierza do zwalczenia tego uzbrojonego narodu. Wywoła to później niesnaski, niechęć i zamęt pośród Polaków, a także oskarżenie nas o wrogość dla Francji, Rosji i Anglji z jednej strony i do Niemców i Austrji — z drugiej. Któż z nich zrozumieć potrafi, że Polacy mają teraz jedyną w historji sposobność wywalczenia niepodległości?! Każdy postępuje podług swego przekonania, z czystem sumieniem i szczerością, odważnie idąc na śmierć. Któż to jednak zrozumie? Któż nie rzuci w nas kamieniem oskarżenia? Dla wolności ludu naszego nie żałujemy swego życia! Już to jedno przemawia za naszą miłością dla ojczyzny!
Milczeli wszyscy troje. Wreszcie Nesser rzekł:
— Niezawodnie! Polacy muszą najpierw pomyśleć o swoim narodzie i kraju! Przecież każde z walczących państw stawia na pierwszym planie obronę swoich granic i zabezpieczenie własnych interesów. Zaprzeczyć temu nie można! Dlaczegóż Polacy, których nikt nigdy nie bronił, mieliby postępować inaczej?!
Książę z siłą potrząsnął rękę gościowi, mówiąc:
— Ja, być może, nie doczekam się wolnej Polski, bo wkrótce wstępuję do legjonów. Nie ukrywam, że będę walczyć po stronie Niemców, lecz widzieliście państwo sami, jakim wrogiem jest dla nas Rosja? Uświadomcie sobie, że dzieje się to wszak po szumnym manifeście wielkiego księcia Mikołaja, przyrzekającym Polakom, że „wybiła godzina, w której święte marzenie ojców i dziadów naszych o wolności kraju ziścić się może“! Tak! Będę walczył po niemieckiej stronie lecz przysięgam, że na froncie zachodnim nie będę nigdy, raczej — samobójstwo! Nasze miejsce jest tu, gdzie zalewa nas dziki, ponury wschód!
Mówił to w wielkiem podnieceniu, blady, z oczami, tryskającemi ogniem zapału.
Nesser wyczuł burzę, szalejącą w sercu i myśli młodzieńca; zrozumiał, że naród polski przeżywał istotnie straszliwą tragedję.
— To jest wprost okropne! — szeptał. — Ci ludzie wiedzą, że w każdej chwili mogą się spotkać w bitwie z braćmi, walczącymi w przeciwnym obozie.
— To okrutne! — zżymnęła się Iwona Briard. — Nielitościwy, złowrogi kaprys wojny...
— Tak jest w rzeczywistości! — odpowiedział Korybut. — My wierzymy jednak, że z tej krwi ofiarnej powstanie i zajaśnieje zwolniona z więzów ojczyzna!
— Daj Boże! — zawołała sanitarjuszka.
Nesser mimowoli uśmiechnął się. Pomyślał o chwiejności przekonań i przywiązań ludzkich. Stał wszak przed nimi wróg, czekający na stosowną chwilę, aby wstąpić do szeregów armji, zwalczającej Francję i jej aljantkę — Rosję? Tymczasem Iwona Briard z całą szczerością życzyła mu powodzenia i spełnienia marzeń jego. Gdyby on — Nesser — posiadał bardziej wybuchowy charakter — powiedziałby może Korybutowi to samo — „daj Boże!“ Nesser, zastanawiając się nad temi niekonsekwencjami myślowemi, uczuł na nowo głębokie zdumienie i rozterkę duchową. Nie doszedł był jeszcze do przekonania, że w duszach człowieczych pod brzemieniem obłudy i fałszu tli się iskra przedwiecznej sprawiedliwości. Mówił coś o niej niegdyś śmieszny pleban wiejski w Compiègne...
Tymczasem ściemniło się już na dobre, więc Nesser i Iwona zaczęli żegnać gospodarza. Późnym już wieczorem dojechali do stacji, gdzie stał pociąg francuski. Nazajutrz misja ruszyła w drogę powrotną. Pociąg szedł na Kijów. Na jednej z małych stacyj zatrzymano go znowu na kilka dni. Nadciągały nowe transporty wojsk, bo dowództwo natarczywie żądało coraz to większych posiłków. Ponieważ w okolicy, jak się dowiedzieli Francuzi, znajdowało się kilka majątków, należących do ludzi zamożnych, postanowili odwiedzić je, aby rozerwać się po beznadziejnie nudnej i uciążliwej podróży. Wyruszyli samochodami. Nie ujechali jednak dwóch kilometrów, gdy musieli stanąć. Nieskończenie długi wąż wozów, zaprzężonych w chude, zniszczone szkapy, sunął wąską drogą. Jakieś postacie — skulone, owinięte w kożuchy, chusty i różnobarwne szmaty, siedziały i leżały pośród zwalonego w nieładzie mienia. Wory z wysypującem się zbożem i ziemniakami, jaskrawo pomalowane skrzynie, okute żelazem, kuferki, statki domowe — wszystko to leżało na wozach, przysypanych śniegiem. Kudłate, wynędzniałe kundle biegły z opuszczonemi ogonami, daremnie węsząc po stronach. Nad całym taborem, pomiędzy ciężkiemi wozami i podnoszącą się nad końmi parą a nisko nawisającemi obłokami, sypiącemi zadymką, płynęła fala żałosnych głosów — ni to dalekie echo niewiadomo gdzie wydanego jęku lub szlochu, ni to głuche zawodzenie wiatru.
Nesser z oficerami poszli naprzeciw tego smutnego pochodu i zaczęli wypytywać chłopów, idących przy koniach. Długo nie mogli się z nimi rozmówić. Ludzie ci prawie że nie rozumieli mowy rosyjskiej, w jakiej przemawiali do nich tłumacze misji. Z dalszego wozu z trudem zsunęła się jakaś postać w długim baranim kożuchu i zbliżyła się do oficerów. Nieznajomy podniósł rękę do czapki. Rozeszły się natychmiast poły kożucha i Nesser dojrzał czarną sutannę.
Posłyszawszy mowę francuską, ksiądz uśmiechnął się radośnie.
— Znam wasz język! — zawołał. — Byłem zamłodu misjonarzem przy kardynale Lavigerie.
Ucieszeni Francuzi zaczęli go wypytywać o ten dziwny pochód.
— Władze rosyjskie, pod pozorem, że obawiają się zagarnięcia przez Niemców Polski, znajdującej się pod ich zaborem, zmusiły naszych wieśniaków do opuszczenia ojczyzny, — objaśniał ksiądz z ciężkiem westchnieniem. — Przerzucają ich na Ukrainę...
— Ależ to szaleństwo! — zawołał jeden z oficerów. — Ludność ucierpi więcej od tułaczki niż od nieprzyjaciela!
— Tak też i jest! — ze smutkiem potwierdził ksiądz. — Słyszycie jęki i płacz, nie milknące w dzień ni w nocy? Tęsknota, lęk, cierpienia, choroby, rozpacz, jak zgraja wilków, otaczają nas i idą obok. Za nami pozostała nawet niejedna mogiła... Krzywdzą nas! Bronię tych ludzi spokojnych, prostych, jak umiem... ale, cóż ja mogę zrobić w tem morzu obcem i nielitościwem? Co? Tylko cierpieć razem i umrzeć podczas męczeńskiej tułaczki!
Słowa księdza przerwały głośne krzyki, nawoływania mężczyzn, szloch kobiet i wrzask dzieci.
— Muszę pośpieszyć tam, — rzekł zaniepokojony ksiądz i, zapadając się po kolana w śniegu, biegł zboczem drogi, wlokąc za sobą poły kożucha.
Francuzi ze zdumieniem patrzyli na tę scenę. Na skręcie drogi zjawił się oddział jeźdźców, wynurzających się z wąwozu. Nad ludźmi połyskiwały groty lanc i odcinały się od mętnego nieba czerwone wierzchy baranich czap.
— Kozacy dońscy! — zawołał kapitan.
Tymczasem jeźdźcy rozpuścili konie i dopadli ostatnich wozów. Zeskoczyli z siodeł i zaczęli zrywać worki z żywnością, odpędzać nabok bydło. Wieśniacy przybrali groźną postawę i sypnęli się do obrony swego mienia. Zamigotały w powietrzu kije i baty, a kozacy, wskoczywszy na siodła, jęli ciąć ludzi nahajami i szablami. Polscy chłopi cofnęli się, pozostawiając na miejscu trzech rannych, dokoła których rozpływały się na śniegu czerwone plamy krwi. Kozacy znowu przypadli do wozów, pootwierali skrzynie, pozrywali płachty i chusty z siedzących kobiet. Jakiś młody kozak, gwizdnąwszy przeciągle, zwlókł z wozu dziewczynę, wciśniętą wśród tobołów, i począł ją ciągnąć za sobą w stronę krzaków; inny płazował szablą biegnącą na pomoc dziewczynie starą kobietę, wydającą przeraźliwe krzyki, przechodzące w wycie i skowyt nieludzki. Widocznie, jednak ksiądz zdążył dobiec na czas, bo kozacy przerwali rabunek i stłoczyli się do kupy; umilkły krzyki i lament.
— Musimy obronić tych ludzi, panowie! — zawołał Nesser i pobiegł naprzód.
Na widok cudzoziemskich oficerów kozacy wyprostowali się na siodłach i salutowali po wojskowemu.
Stary pułkownik francuski zapytał surowo:
— Macie pośród was oficera?
— Nic! — odparł brodaty wachmistrz. — Jedziemy jako kwatermistrze przed pułkiem, posłanym na front w ordynku konnym.
— Jechać naprzód i zostawić tych ludzi w spokoju! — huknął pułkownik. — Marsz! Marsz!
Kozacy z miejsca zawrócili konie i, obrzucając ludzi i wozy grudkami śniegu z pod kopyt końskich, ominęli tabor i popędzili naprzód. Ksiądz dziękował francuzom za pomoc. Chłopi, stojąc bez czapek, mruczeli słowa wdzięczności; jakaś stara wieśniaczka pocałowała pułkownika w rękę. Ciężkie wozy jeden za drugim ruszyły naprzód. Wkrótce znikać zaczęły za pagórkami.
— Do djabła! — krzyknął pułkownik, tupiąc nogą i zaciskając pięścią. — Niemcy robią na cały świat hałas, że my — Francuzi używamy na froncie zachodnim naszych wojsk afrykańskich, a Rosjanie na swoim własnym terenie, nad własnymi obywatelami czynią gwałty, na jakie nie odważyłby się nawet Senegalczyk lub Berber najdzikszy!
Wypadek ten odjął Francuzom chęć do wizyt. Powrócili na stację smutni i wzburzeni. Nie w jednej głowie francuskiej powstała wonczas myśl o niebezpieczeństwie łączenia losów dwóch narodów, tak bardzo do siebie niepodobnych. Lecz było już zapóźno. Losy te wartko toczyły się wspólnem łożyskiem, popędzane biczem wojny.
Nesser, korzystając z długiego postoju, postanowił wszakże odwiedzić dwory bogatych właścicieli ziemskich. Wybrał się więc nazajutrz razem z Iwoną i kapitanem, mówiącym dobrze po rosyjsku.
Szosa przebiegała przez małe miasteczko, zaludnione wyłącznie przez Żydów. W okolicach jego spostrzegli mieszkańców, w popłochu uciekających przez pola i kryjących się w jarach wysokiego brzegu rzeki. Odgłosy strzałów, wrzaski rozpaczliwe, kwik świń, ryk bydła dobiegały od strony miasteczka. Francuzi nie mogli zrozumieć, co zaszło w miejscu, położonem daleko od frontu, gdzie zdawałoby się, nie można było usłyszeć ponurych pomruków wojny. Tymczasem nie było wątpliwości, że działo się tam coś niezwykłego, co ogarniało ludność przerażeniem i rozpaczą.
Pełnym pędem wjechał samochód w ulicę. Spostrzegli Żydów, przełażących przez płoty i kryjących się w krzakach lub w stertach słomy. Inni wdrapywali się na dachy i trwożnie wystawiali głowy, przyglądając się czemuś i nadsłuchując. Okna domów były zasłonięte okiennicami, na drzwiach wisiały duże kłódki, puste ulice świadczyły, że ludność opuściła miasteczko. Tylko w kilku małych okienkach, wyciętych w dachach, tu i ówdzie majaczyły blade, wystraszone twarze mężczyzn i kobiet.
Samochód stanął na placyku, zaśmieconym słomą i sianem, zatłoczonym końmi, żołnierzami, wozami taboru wojskowego i furgonami Czerwonego Krzyża. Nesser przyjrzał się uważnie tym ludziom i skinął na przebiegającego żołnierza. Mały krępy człowiek, o ciemno-żółtej twarzy mongolskiej i bystrych skośnych oczach, czarnych, jak węgiel, był zapewne kozakiem, lecz o zupełnie innym typie, niż ci, których Nesser spotykał już kilkakrotnie na froncie.
— Są to kozacy zabajkalscy, przybyli z Syberji. Teraz od Kijowa idą na front szosami, gdyż koleje są zajęte transportami piechoty, — wysłuchawszy kozaka, objaśnił kapitan.
Z bocznych uliczek, zbiegających ku rynkowi, dobiegały krzyki, strzały, trzask łamanych desek, przeraźliwe wrzaski i zawodzenia kobiet. Nesser wyskoczył z samochodu i pobiegł na ten hałas. Kozacy kolbami i kamieniami wysadzali drzwi małego sklepiku i wybijali okna. Na podwórku dwóch żołnierzy trzymało pojmanego Żyda w długim, czarnym chałacie i aksamitnej jarmułce, trzeci zaś grzmocił go pięścią po twarzy. Żyd chwiał się przy każdym ciosie, krzyczał ochrypłym głosem i przysiadał na uginających się nogach. Żołnierze wynosili z domu skrzynie, worki, rozbijali je i rozrywali, dzieląc pomiędzy sobą zdobycz. Inni uganiali się po dziedzińcu za kurami i gęsiami, a chudy, krzywonogi wachmistrz, klęcząc na ziemi, rżnął wieprza. Tu i ówdzie miotały się już płomienie nad podpalonemi budynkami. Ze wszystkich domów wyciągano pierzyny i poduszki, przetrząsano je w poszukiwaniu ukrytych pieniędzy. Gdy nadzieje zawodziły rabusiów, rozpruwano pierzyny i podrzucano je do góry wśród śmiechu i gwizdów. Biały puch, niby wielkie płatki śniegu unosił się w powietrzu, to opadając, to znów się podnosząc.
Jakiś kozak dogonił gromadkę uciekających i płacących dzieci i siekł je nahajem. Ze wszystkich domów wywlekano mieszkańców i bito kolbami i pięściami. Krzyki, jęki, skargi i skamlania rwały się i mknęły ku niebu, które, osłonięte szaremi, brzeniennemi śniegiem obłokami, nic nie widziało i milczało. Nie słyszało nawet strzałów, któremi żołnierze straszyli Żydów, zmuszając ich do okupu. Kozacy bezwstydnie obmacywali stare i młode żydówki, śmiejąc się na całe gardło i wykrzykując ohydne żarty. Dziewczęta, drżące i wylękłe, stały na uboczu. Przerażenie odjęło im głos.
Nesser spostrzegł oficera, siedzącego na stopniach szynku o wyłamanych drzwiach i oknach.
Miał czapkę, zsuniętą na tył głowy, mrużył oczy, przyglądając się dziewczynom, i niecierpliwie uderzał nahajem po cholewie huta. Od czasu do czasu sięgał po butelkę i robił duży łyk, wysoko zadzierając głowę.
Reporter przyglądał się oficerowi, a podświadoma myśl odtworzyła mu zdanie Ségura o Rosjanach: Ludzie o szatańskiem obliczu w szalejących płomieniach — prawdziwy obraz piekła!“
Oficer krzyknął coś przebiegającemu kozakowi. Ten podszedł do stłoczonych w kupę dziewczyn, porwał jedną z nich za rękę i powlókł do oficera. Opierała się, jęcząc i płacząc na cały głos. Oficer wstał i zaśmiał się drapieżnie.
Nesser podbiegł i stanął pomiędzy nim a dziewczyną.
— To, co pan robi, hańbi oficera i Rosję! — zawołał po francusku.
Nie rozumiejąc języka i widząc przed sobą cywila, oficer skinął na kozaka. Pokraczny mongoł, przewalając się na krzywych nogach, zbliżył się do nieznajomego. Zaciskając w ręku laskę, reporter szedł ku niemu, patrząc w jego czarne, biegające oczy. W tej chwili rozległ się głos Iwony Briard.
Mówiła po rosyjsku:
— Co pan robi? Chce pan znieważyć Francuza? Odpowie pan za to!
Pijany, zuchwały oficer zbiegł z ganku i bełkotał:
— Moja krasawico, to — nie Francja, to — Rosja — matka! U siebie możemy pohulać z Żydówkami, a zdradliwych Żydów pomacać po żebrach i kieszeni... Nic do tego Francuzom! Ale ty — krasawica, ho — ho krasawica!
Przysunąwszy się bliżej, chciał objąć sanitarjuszkę. Nesser jednym skokiem był przy nim i z siłą uderzył go w szczękę, przypomniawszy sobie dawane mu niegdyś przez Johna Wellsa praktyczne i fachowe rady. Oficer zachwiał się i padł nawznak. Reporter blady, czując gniew i pogardę, stał nad nim, ciężko oddychając.
Kozak, lewą ręką ściskając szczękę, podnosił się powoli. Usiadł wreszcie i wbił wzrok w przeciwnika. Nesser zauważył wystające policzki, oczy skośne. Nie były to jednak zwykłe, czarne oczy mongolskie, lecz niebieskie, zimne, pełne nienawiści. Oficer spokojnie na pozór odpinał wiszący na pasie rewolwer i powolnym ruchem mierzyć zaczął w stojącego przed nim Nessera. Usta kozaka drgnęły i skrzywiły się. Wybełkotał głuchym głosem:
— Uciekaj, bo i tak zabiję...
— Na pomoc! Na pomoc! — krzyknęła rozpaczliwie Iwona.
Nesser wpatrywał się z mocą w oczy kozaka. Nagle ujrzał, że źrenice tych bladych, nieprzeniknionych oczu zwęziły się, a lewa powieka zaczęła się opuszczać. Zrozumiał, że oficer naciska cyngiel.
W okamgnieniu skoczył ku niemu i z siłą kopnął nogą w pierś. Nie słyszał huku strzału i nie poczuł nawet bólu, chociaż kula przebiła mu prawe ramię. W pobliżu zawarczał motor i samochód francuski stanął obok siedzącego na ziemi kozaka i bladego Nessera ze skrwawionym rękawem płaszcza.
— Co się stało? — spytał strwożony kapitan.
Iwona drżącym głosem opowiedziała o zajściu. Na widok cudzoziemskiego oficera, kozak z trudem podniósł się i stał zmieszany.
— Nazwisko pana? Jaki pułk? Która setnia? — surowym głosem pytał kapitan. — Dziś jeszcze wyślę raport do generała Brusiłowa o pogromie, urządzonym przez kozaków zabajkalskich, i o panu, który zhańbił całą armję i zranił francuskiego obywatela!
Nesser potrząsnął głową i rzekł do kapitana:
— Niech pan w swoim raporcie nie wspomina o zajściu ze mną! W każdym razie ten oficer nie jest jeszcze ostatniem bydlęciem. Posiada jakie-takie poczucie honoru. Musiał wszak zmyć otrzymany odemnie policzek! Ja nie mam pretensji do niego. Jesteśmy w porządku obaj!
W samochodzie Iwona Briard, bardzo wzruszona, to blednąc, to znów płonąc ciemnym rumieńcem, naprędce opatrzyła ranę reportera. Na placyku trębacz pułkowy wytężał płuca, wygrywając sygnał zbiórki. Kozacy pędzili zewsząd w popłochu. Wachmistrze, dosiadłszy koni, krzyczeli chrapliwie i nahajami rozpędzali rabusiów. Pogrom przeminął. Tylko lekki wiatr co chwila igrał z białym obłokiem pierza; tylko z głębi domów, stojących na rynku, biegły jękliwe zawodzenia kobiet i wzburzone głosy mężczyzn.
Samochód wytoczył się z pomiędzy szeregów ubogich budynków o potłuczonych szybach i wysadzonych drzwiach. Pomknął szosą, uwożąc Francuzów, którzy stali się świadkami ciężkiej, brutalnej ręki rosyjskiej, nikogo nie oszczędzającej i nie uznającej żadnych praw i bezpieczeństwa obywateli.



ROZDZIAŁ II.

Nesser nosił jeszcze rękę na temblaku, gdy pewnego wieczora przyjechał do niego rotmistrz, hrabia Palen.
— Przyrzekł pan zaszczycić swoją obecnością ucztę pułku kozaków atamańskich — rzekł oficer po powitaniu. — Dziś dopiero mogliśmy doprowadzić to do skutku, gdyż dowódca i prawie wszyscy oficerowie przybyli na krótki urlop do stolicy. Ale co widzę! Ręka na temblaku? Wypadek, czy rana?
— Wypadek! — odpowiedział reporter. — Hrabia będzie musiał zaczekać, nim się przebiorę. Nie byłem uprzedzony...
— Czekam! — skłonił się Palen. — Przejrzę tymczasem pisma francuskie, których dawno nie widziałem.
W godzinę później Nesser siedział już w restauracji „Willa Rode“, w obszernej sali, przy stole, przybranym kwiatami i emblematami pułku. Obok dowódcy pułku zajął miejsce młody oficer o bladej, sciągłej twarzy i pięknych, rozmarzonych oczach.
— Wielki książę Dymitr! — szepnął siedzący przy reporterze Palen. — Czarujący człowiek, prawdziwie kochający ojczyznę.
Nesser natychmiast zapytał ze zdziwieniem:
— Wielki książę?
— Tak! Romanow. Kuzyn cara.
— Czyż nie wszyscy wielcy książęta prawdziwie kochają Rosję?
— No... tak... istotnie... wszyscy — odpowiedział trochę zmieszany Palen i skierował rozmowę na inny temat.
Kozacy i ich goście zasiedli do stołu po poprzedzającej ucztę obfitej zakąsce i wódce. Wszyscy byli już znacznie podochoceni. Głosy ich stały się zbyt donośne, śmiech coraz bardziej śmiały.
Przy kolacji pito wino, podawane w niezwykłej ilości; gwar napełnił salę, a okrzyki i głośny śmiech rozlegały się co chwila. Nesser przysłuchiwał się rozmowom, chociaż nie rozumiał języka rosyjskiego. Siedzący naprzeciwko francuski oficer pochylił się przez stół i ze śmiechem zawołał:
— Żeby pan wiedział, co za anegdotki opowiadają ci panowie!
Zamierzał powtórzyć je, lecz w tej samej chwili dowódca pułku powstał i wniósł toast za monarchę.
Wybuchnęła cała burza, istny orkan okrzyków:
— Niech żyje cesarz, hurra!
Orkiestra zagrała hymn narodowy. Pito kolejno za zdrowie cesarzowej, „hetmana“ kozaków — carewicza — Aleksego Mikołajewicza, i za wielkich książąt podług starszeństwa dynastycznego. Wielki książę Dymitr wygłosił krótkie przemówienie na cześć pułku i jego dzielnego dowódcy. Toasty, mowy, dowcipne, okolicznościowe wiersze sypały się, jak z rogu obfitości. Nagle rozległ się głos, pokrywający chaos dźwięków i grzmiącą falę orkiestry trębaczy:
— Cyganów! Cyganów!
— Cyganów! — poderwali inni oficerowie. — A niech stary Sziszkin stawi się koniecznie!
Palen opowiedział Nesserowi, że najulubieńszą rozrywką Rosjan oddawna się stało słuchanie pieśni cygańskich. „Willa Rodé“ słynęła z chóru, kierowanego przez nestora cyganów, Sziszkina. Śpiewał on niegdyś dla Aleksandra II i dla wyklętego przez kościół prawosławny Leona Tołstoja, gdy wielki ten pisarz tworzył swój dramat „Żywy trup“.
Wkrótce zjawili się cyganie. Najpierw weszli mężczyźni. Smagli, o czarnych, starannie uczesanych włosach, mieli na sobie czerwone, atłasowe bluzy, ściągnięte w pasie srebrnemi sznurami, szerokie, z czarnego aksamitu szarawary i lakierowane buty z długiemi cholewami i podkówkami na obcasach.
Wchodzili, brzdąkając na gitarach i bałałajkach, na ich czele postępował uśmiechnięty starzec o czarnych oczach, gęstej, siwej czuprynie, spadającej mu na ramiona, i srebrzystej brodzie, spływającej na czarny aksamit „kozakinu“, szamerowanego złotemi galonami.
Stary cygan niósł przerzuconą przez ramię gitarę na szerokiej czerwonej wstędze. Stanął przed wielkim księciem i pochylił się, ręką dotykając ziemi. Ten staroświecki, niewolniczy pokłon powtórzyli inni cyganie. Po chwili zgrupowali się w rogu sali i zaczęli grać cichą melodję. Przy dźwiękach jej, poprawiając na ramionach szale i wzorzyste chustki, wślizgnęły się lekkim krokiem kobiety i, kłaniając się, stanęły w szeregu przed cyganami.
— Sziszkin, zaczynaj! — krzyknął podochocony dowódca pułku.
Starzec wystąpił naprzód, wesołemi oczami ogarnął chór, podniósł głowę, tupnął nogą i uderzył w struny. Wtórowały mu inne gitary basowemi tonami i mknęły jękliwe, niespokojne dźwięki bałałajek. Chór śpiewał znaną pieśń biesiadną. Gdy przebrzmiała ostatnia jej zwrotka, cyganie, nastroiwszy instrumenty, czekali na komendę. Pułkownik dał znak Sziszkinowi. Stary cygan uśmiechnął się i podniósł nad głową gitarę. Chór zaśpiewał teraz jakąś tęskną, ponurą pieśń, pełną łkań, westchnień, nieuchwytnych dążeń, mglistej nadziei.
— Słyszy pan? — szepnął Palen. — Ta pieśń zawiera w sobie całą historję tego zagadkowego ludu! Cyganie?... Co to jest? Skąd przywędrowali do Europy? Dlaczego nie chcą mieć nad głowami stałego dachu? Ciągnie ich ku sobie niezmierzony step, dzikie przełęcze górskie, uroczyska leśne... Skąd ta miłość do wolności, niczem nie skrępowanej? Rządzą się własnem prawem, mają swego króla i swój własny sąd. Chełpią się tem że pochodzą od władców Egiptu i nazywają siebie „faraonami“. Uprawiają czary, przechowują gusła całego świata, napomykają nieraz, że wyszli z nieznanych, tajemniczych wąwozów himalajskich, że są uczniami wielkich magów i że musi powrócić czas ich świetności!
Była to pieśń niezmiernie długa; wtórowały jej bałałajki i gitary. Niby wycie mroźnego wichru na stepie bez kresu, niby szmer śnieżycy i szloch zamieci, niby dalekie, wielogłose echo w załamaniach szczelin skalnych; pomruk boru, szelest trzcin nad uśpionem jeziorem, plusk fali, wybiegającej na piasczysty zdziar, i nagle — huk bijącego w stary dąb piorunu; odgłosy grzmotu; toczące się z łomotem kamienne lawiny i... — martwa cisza; jakgdyby natura zaczaiła się w lęku bezwładnym, w oczekiwaniu klęski straszliwej, wszystko niszczącej, groźnej i niemiłosiernej. Cisza.. ledwie drgają i dzwonią struny, jak owady nikłe, nadlatujące z mroku, jak tętnienie krwi wzburzonej, jak bicie serc, objętych żarem miłości lub wstrząśniętych nagłem przerażeniem. Gdy wszystkim się zdawało, że struny słabną, że tony już zamierają, omdlałe i zrozpaczone, z chóru śmignęła cyganka, bez szmeru, jak wąż, jak cień. Zrzuciła z ramion czerwony szal. Smukła, dumna jej postać w czarnej, gładkiej sukni, podkreślającej wiotkość zwinnej kibici i silnych, wąskich bioder, zamarła w bezruchu, zasłuchana, zaczarowana, śniada, natchniona twarz pałała, ogromne, czarne oczy ciskały płomienie, szybko podnosiła się i opadała niewysoka pierś, na której, jak źrenica węża, skrzył się duży, samotny brylant, rozpryskując snopy barwnych, migotliwych błysków.
Cyganka podniosła ramiona, rozchyliła purpurowe wargi, rozjarzone, olśniewającą bielą zębów. Na otaczających ją gości padł blask, ni to zarzewie, ognisk koczowych.
W jednej chwili rozszalała burza. Cyganie szarpali wściekle i targali struny, uderzali dłońmi w deka gitar, tupali podkutemi butami; buczały i grzmiały basy, tłukły się o sufit i szyby wysokie tenory; klaskały w dłonie cyganki i śpiewały, wykrzykując przeraźliwie i drażniąco:
— Hej! Nastieńka! Hej, umiłowana!
Tancerka, nie odrywając prawie stóp od ziemi, przeszła wzdłuż szeregu towarzyszek, jakgdyby sunęła razem z ruchomą posadzką, a później krzyknęła przenikliwym, orlim skwirem i poczęła się miotać i wić w tańcu, przytupując i obracając się w szalonym wirze.
— Hej, Nastieńka! Hej, umiłowana! — rozlegały się nieprzytomne, pełne namiętnego zewu krzyki cyganów.
— Hej, Nastieńka! Nastieńka! Hej!... — wtórowali oficerowie, tupiąc nogami, gwiżdżąc i dzwoniąc w szkło.
Nagle umilkło wszystko i wszystko zamarło. Oto sędziwy Sziszkin z rozmiotaną brodą znieruchomiał z podniesioną nad głową gitarą; skamienieli z wczepionemi w struny palcami cyganie; wyprężona, niby ekstatyczna kapłanka, Nastieńka zastygła, jakgdyby stężała w ostatnim ekstatycznym niemal porywie tanecznym.
Pieśń i taniec były skończone.
— Nastieńka! Nastieńka! — ryczeli oficerowie, zachwyceni i podbudzeni.
Jeden z nich cisnął w stronę chóru garść złotych monet, inny — banknot 500-rublowy; jakiś porucznik kawalergardów krzyknął:
— Sziszkin, jesteś wielkim artystą! Ja się znam na tem, ja... Borys Suzdalcew...
Zerwał się ze swego miejsca i z zamachem cisnął na podłogę złotą papierośnicę. Młody cygan pochwycił ją drapieżnym ruchem i oddał Sziszkinowi. Starzec kłaniał się nisko, uśmiechając się oczami i głaszcząc siwą brodę. Lokaje roznosili puhary z szampanem.
— Niech żyje Sziszkin! — wołano dokoła.
Stary cygan błyskał oczami i pił wino, robiąc małe, jakgdyby ostrożne łyki.
Po chwili chór ustawił się w dawnym porządku. Grano i śpiewano starą pieśń cygańską, w której słodycz miłości i zgroza zbrodni przeplatały się nawzajem i zniewalały te same usta szeptać słowa skwarnej namiętności lub miotać mściwe przekleństwa; te same ręce porywały i pieściły gorące ciało umiłowanej dziewczyny — lub wbijały nóż w pierś szczęśliwego rywala. I znowu milkły nieoczekiwanie namiętne gitary i zdyszane bałałajki, urywały się na półsłowie pełne słodkiej niemocy, lub płomiennej mściwości głosy śpiewaków i, jakgdyby budzący trwogę krzyk, rzucony w mrok jesiennej, głuchej nocy, szalał wściekły, zawrotny, nieokiełznany taniec...
Aj, aj, żgi, żgi, gowori![2]
Przed szeregiem śpiewaczek stanęła teraz inna cyganka, mała o bujnych kształtach i długim, czarnym warkoczu, przewiązanym żółtą kokardą. Porwał ją taneczny wir, coraz bardziej obłędne okrzyki, szalony rytm gitar, który tancerka podchwytywała głuchem warczeniem i brzękiem tamburyua.
Nagle przerwała taniec i stanęła, chrapliwie oddychając i patrząc przerażonemi oczami na drzwi. Podniosła ręce do twarzy i krzyknęła przeciągle, żałośnie:
— Ach... ratujcie!... nie dajcie!...
We drzwiach, jakgdyby z pod ziemi, wyrosła wysoka, pochylona naprzód, wychudła, niby zstępująca z obrazu bizantyńskiego, dziwna, groźna, niemal złowieszcza postać. Barczysty, muskularny, chudy człowiek, o czarnych, mocno wytłuszczonych, oblepiających głowę i spadających na czoło i szyję włosach, o wąskiej, ostrej twarzy, okolonej długą, kruczą brodą i wąsami, o wargach cienkich, namiętnie drgających i wykrzywionych uśmiechem szyderczym, odrazu z niepojętą siłą przykuł do siebie uwagę Nessera. Korespondent przyglądał mu się bacznie, a nawet oczy od światła dłonią przysłonił. Dziwny ten człowiek w ciemnym, sięgającym do kolan surducie, przypominającym krótką, mnisią sutannę, w długich butach z cholewami stał nieruchomo i wzrokiem ogarniał salę, zatrzymując się na każdej twarzy, jakgdyby dotykał jej i niewidzialnemi mackami badał ostrożnie, podejrzliwie. Patrzył?... Nie! Nesserowi wydało się, że dziwny gość nie ma oczu. Z głębokich oczodołów, tuż spod gęstych brwi wytryskiwały mu snopy ogników, kłębiły się jakieś niejasne plamy świetlne, zapalały się i migotały jakieś błyski nieuchwytne i zwodnicze, jakieś ni to pląsające płomyki nad moczarami, przez wiatr zwiewane i tonące w oparach siwych, we mgle potarganej.
— W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego — dopłynął od drzwi głuchy, przenikliwy głos.
Blada dłoń uniosła się na tle ciemnej tkaniny ubrania i zakreśliła krzyż. Gość postąpił krok naprzód.
— Ach... ratujcie... nie dajcie!... — jęknęła znów cyganka, cofając się w przerażeniu.
Nesser obejrzał się. Wszyscy oficerowie powstali ze swych miejsc, wpatrzeni w tajemniczą postać.
Na twarzach ich reporter dostrzegł zmieszanie, strach, służalczość...
— Grzegorz Rasputin... — szepnął drżącemi ustami Palen.
— Grzegorz Rasputin... — przypomniał sobie Nesser czytaną broszurę o mrocznej zjawie na tle chaosu życia rosyjskiego.
Półmnich, półczarownik; dawny zbrodniarz; rozpustnik; tajny, zaufany doradca i niemal kapelan przyboczny Niemki-carowej Aleksandry; cudotwórca, modłami i dotknięciem palców przerywający ataki choroby carewicza; człowiek, wtrącający się do życia politycznego; analfabeta, wyznaczający i usuwający ministrów; wygnany za rozwięzłe obyczaje i pijaństwo mniszek; bezdomny chłop sybirski, a potężniejszy od patrjarchy i biskupów prawosławnych, ba, nawet od samego cara; istotny „szaman“ — wróżbiarz, znachor, jednym zamachem ujmujący w swe ręce dawnego koniokrada najważniejsze sprawy imperjum.
— Ucieszy się mój Rumeur, gdy otrzyma feljeton o Rasputinie! — pomyślał Nesser.
W tej chwili poczuł, że zagadkowy człowiek patrzy na niego przenikliwie. Reporter nie widział oczu Rasputina. Tak, jak przed chwilą, z nieznanej otchłani sączyły się ku niemu potoki światła niejasnego, ani na jeden moment nie zostającego bez ruchu. Tak falują i przelewają się błyski, ogniki i świetlne strugi w płynnej stali, wyciekającej z huty. Tak patrzy na zaplątaną w sieci muchę jadowity pająk o tysiącach oczu, tworzących jedną świetlną plamę, gdy w ciemną noc padną na nie promienie księżyca. Rasputin wzrok swój zatrzymał najdłużej na wielkim księciu. Jeden jedyny Dymitr tylko nie powstał przy zjawieniu się nieoczekiwanego gościa. Siedział chmurny z głową opuszczoną, z twarzą bladą, drgającą od nienawiści i wstrętu.
Znowu rozległ się głos Rasputina:
— Cóż to? Nie zaprosiliście mnie na ucztę? Wy, kozacy — atamańscy, których hetmana[3] nieraz już śmierci niechybnej wyrwałem, wy nie chcieliście być ze mną? Nie w smak ja wam? A, może wróg mój podburzył was przeciwko mnie? Jak o tem myślisz, wasza wysokość?
Zbliżył się do stołu, stanął naprzeciwko Dymitra i wpatrywał się w jego pochyloną głowę.
— Nie o tobie mówię... — mruknął wreszcie pojednawczo, — bo ty kochasz cara i carycę, opiekunów moich, dobrodziejów i druhów, za których zdrowie i szczęśliwe panowanie gorąco modlę się do Najwyższego...
Podniósł ręce i nagle krzyknął donośnie:
— Niech żyje nasz ojciec — car!
Wszyscy wyprostowali się, wstał i wielki książę. Zebrani powtórzyli okrzyk.
— N-no, dobrze! — zaśmiał się Rasputin. — Dajcie wina!... Będę pił za zdrowie wasze i mego druha wielkiego księcia Dymitra!
Usiadł i rozpiął czarny surdut, podobny do sutanny. Z pod ciemnej tkaniny ukazała się niebieska, jedwabna, suto haftowana koszula i kity czarnego pasa. Pił szampan szklankę po szklance. Po chwili rozparł się i krzyknął, uderzając pięścią w stół:
— Cyganie! Śpiewać: „Hej, jamszczyk, nie goni łoszadiej!“[4]
Oparł głowę na złożonych na stole rękach, aż włosy na twarz mu opadły, i słuchał, chociaż Nesserowi wciąż się wydawało, że przez wytłuszczone czarne kosmyki, błyskają nieuchwytne, niezgłębione źrenice półmnicha, półczarownika. Widocznie i inni myśleli to samo, bo siedzieli i stali nieruchomi, milczący, w ciężkiem naprężeniu, oczu nie spuszczając z barczystej postaci gościa. Poruszyła się jego czarna głowa i rozległ się rozkazujący głos Rasputina:
— Wierka, do mnie!
Przerwał śpiew chór i znowu doszło jękliwe błaganie:
— Ratujcie... nie dajcie!
— Wierka! — powtórzył mnich i, uderzywszy nogą w krawędź stołu, odsunął się od niego razem z fotelem.
Drżąca cyganka, blada, z nieprzytomnemi oczami zbliżała się do Rasputina; szła chwiejnym krokiem, nie mając siły oprzeć się pociągającym, władczym źrenicom, których nikt nigdy dojrzeć i pojąć nie mógł. Schwycił ją za rękę, szarpnął i posadził sobie na kolanach. Objął, ścisnął, że aż syknęła z bólu, i szeptał do ucha, lubieżnie wykrzywiając usta.
— Ratujcie!... — krzyknęła i chciała się wyrwać.
Rasputin znowu ją szarpnął i, śmiejąc się złośliwie, mówił syczącym głosem:
— Głupia... Opierasz się!... Daremnie!...Przyjdziesz jutro... Czekać będę... Wierka — cyganka... krasawica... lubusza![5]
Przyciskał dziewczynę, gniótł ją w potężnych ramionach, szarpał jej piersi i usiłował wargami wpić się w usta cyganki. Odtrąciła go i rozpaczliwym wysiłkiem wyrwała się z ogarniających ją ramion.
— Potwór! — wrzasnęła i błysnęła czarnemi oczami w stronę oficerów. — A wy? Tarzacie się u moich nóg, skamlecie o miłość... rujnujecie się dla mnie... strzelacie sobie w serca z rozpaczy i zazdrości, a teraz nikt mnie nie ratuje?!... Wyście — nie mężczyźni, wy — tchórze, chamy, niewolnicy, drżący przed tym nikczemnikiem, złodziejem!...
Zapanowało grobowe milczenie. Nikt się nie odzywał. Tylko jeden z cyganów palcem zawadził o strunę bałałajki. Jęknęła niby głos widma, niby jakieś słowo złowróżbne...
Pierwszy oprzytomniał Rasputin.
Zaczął się cicho śmiać.
— Cyganka Wierka opiera się błogosławionemu?! Cha — cha — cha! Mogę uczynić z tobą wszystko, co zechcę!... Do więzienia wtrącić, na szubienicę posłać... Widzisz tę koszulę? Co — piękna, haftowana? A wiesz, kto ją uszył?... Caryca Saszka[6]... Dość, abym szepnął jej, a ona rozkaże, iżby ciebie — ladacznicę...
Nie skończył, bo nagle zerwał się z krzesła niedaleko od Nessera siedzący młody rotmistrz Borys Suzdalcew i, porwawszy butelkę, cisnął ją w głowę Rasputina.
— Ty... ty śmiesz tak mówić o cesarzowej, chamie, koniokradzie, oszuście!...
Krzyczał, odchodził od zmysłów, łkał i ciskał butelki, szklanki, kieliszki. Rasputin, któremu krew spływała z pod zwisających na czoło włosów, bronił się, kryjąc twarz w dłonie i rycząc:
— Na pomoc! na pomoc!
Oficerowie rzucili się na Rasputina, lecz w tej samej chwili drzwi z hałasem rozwarły się i wpadł tłum lokajów, policjantów i jakichś cywilów w paltach i kapeluszach.
Przez jedno okamgnienie Nesser widział bladą twarz wielkiego księcia, wskazującego palcem przed siebie; młodego cygana, podnoszącego krzesło w straszliwym zamachu, szablę oficera policyjnego i skaczącego przez stół kozaka z nożem w ręku... Zgaszono światło na sali. Bójka ustała.
— Proszę wychodzić! — rozległ się spokojny głos. — Nie kupą, tylko... jeden za drugim... Ojcze Grzegorzu, proszę... proszę... To ja policmajster... święty ojcze... błogosławcie!...
Wyszedłszy na ulicę, Nesser długo o nic nie pytał hrabiego Palena. Czuł, że oficer pierwszy powinien rozpocząć rozmowę, i czekał.
— Widział pan Rasputina i to, do czego on doprowadził najlepszych synów tego kraju...
Reporter milczał.
— Hańbę rzucił na dwór, na arystokrację, na armję, na cały naród!... — wybuchnął Palen.
— Mój panie! — z gniewem i szyderstwem zawołał Nesser. — Mój panie, niech pan nie hańbi armji i narodu! Jest to oszczerstwo! Niech pan mówi wyłącznie o oficerach gwardji, znoszących tego brutala w swojem towarzystwie, a nie o całej armji, która, spewnością, inaczejby z nim postąpiła! A naród? My we Francji znamy przygody tego czarownika. Dla narodu jest on pośmiewiskiem, a dla arystokracji — „duchowym ojcem“, świętokradczo błogosławiącym was w szynku i tąż samą dłonią lubieżnie pieszczącym cygankę... Mój panie, zadziwił mnie pan swem powiedzeniem!
Zaśmiał się złośliwie, prawie wyzywająco. Z zimnym ukłonem rozstali się na pierwszym postoju dorożek. Nesser powrócił do domu i, nie zrzucając fraka, usiadł do pisania feljetonu i dwóch listów. Jeden zaadresował do panny Iwony Briard, drugi — do Fougères’a. Gdy wstał od biurka, na wschodzie sączyły się już poprzez mroźną mgłę mętne, leniwe strugi przedświtu. Blednąc zaczynały płomyki gazu w latarniach i ostatecznie opustoszała ulica. Przy bramach domów o ślepych, posępnych oknach, powleczonych lodowatą skorupą, spali, tonąc w olbrzymich kożuchach, dozorcy.
— Ratujcie!... nie dajcie!... nadpłynął zdaleka żałosny okrzyk, wynurzający się ze zgiełku wrażeń tej nocy.
Pomyślał, że był to rozpaczliwy krzyk całej Rosji, ale jakżeż słaby, głuchy, bez echa...!



ROZDZIAŁ III.

Nesser siedział w saloniku państwa Briard. Opowiadał z przejęciem o zajściu w „Willa Rodé“. Obie panie oraz znajdujący się w pokoju gość, młody, elegancki rotmistrz, słuchali z zaciekawieniem. Przyzwyczajony do badania otoczenia, spostrzegawczy reporter przyłapał zachwycone spojrzenia oficera, skierowane na Iwonę; wspaniały bukiet czerwonych róż leżał na stole; nie zdążono go, widać, wstawić do wazonu; obok stało duże pudło cukrów, owinięte w cienką bibułkę i związane szeroką, liljową wstążką. Nesser z przykrością uświadomił sobie, że te spostrzeżenia wywołały w nim pewne rozdrażnienie, a nawet gorycz. Walcząc z nieoczekiwanemi odruchami, opowiadał o cyganach, Rasputinie i bójce w restauracji, opowiadał barwnie, zapalając się coraz bardziej.
Wszyscy słuchali go z zapartym oddechem. Reporter z wielką umiejętnością nakreślił zupełnie wiernie i szczegółowo dekoracje, naszkicował przesuwające się na ich tle sylwetki eleganckich ludzi, a w końcu wyrzeźbił śmiałem cięciem ciemne postacie cyganów, zniewalających kulturalnych oficerów do westchnień i marzycielstwa, wykuł, niby w twardej skale, ponurego, zagadkowego mnicha i pod nogi rzucił walczącą z jego pajęczym, niepojętym wzrokiem przerażoną tancerkę, Wierę, wreszcie — pokornych woli czarownika arystokratów o głośnych nazwiskach i tytułach. Cały ten obraz odmalował barwnie, z prawdziwym artyzmem i plastyką rzeźbiarza, a zakończył swoje opowiadanie słowami:
— Mój szef, czcigodny pan Benjamin Rumeur, nie będzie się posiadał z radości! Feljeton o tajemniczym czarowniku Rasputinie! I do tego we wspaniałem otoczeniu samych książąt i hrabiów! Proszę sobie wyobrazić, że obok mnie siedział hrabia Palen, a trochę dalej — książę Trubeckoj. Nam cudzoziemcom nazwiska te nic nie mówią. Opowiadano mi jednak o tych rodzinach bardzo pouczające szczegóły. Przodek hrabiego Palena brał udział w zamordowaniu cara Pawła, a pradziad księcia Trubeckoja był zesłany na Sybir za rewolucję przeciwko Mikołajowi I-mu... Dowiedziawszy się o tem i śledząc przebieg zajścia w „Willa Rodé“, pomyślałem sobie, że ci arystokratyczni rewolucjoniści w grobach się zapewne przewrócili!
Zapalił papierosa i umilknął.
— Dlaczego pan tak myśli? — spytał oficer.
— Jakżeż może być inaczej, mój panie?! — zawołał z szyderstwem Nesser. — Pradziadowie — rewolucjoniści zwalczali despotyzm carów, a ich potomkowie pokornie znoszą obecność dawnego złodzieja, brutalnego rozpustnika, dlatego tylko, że jest bożyszczem dworu. Prawnukowie carobójców i buntowników szepcą z drżeniem w głosie: „Błogosław, ojcze duchowny!“ i, podobno, ręce całują nadwornemu czarodziejowi! Dopiero bezgraniczna bezczelność tego chłopa syberyjskiego, obrażającego cześć cesarzowej i zarazem kobiety, spowodowała wybuch tej karczemnej bójki! Na zachodzie wszak nie od dziś już wiedzą o tej skandalicznej postaci i jej wpływie na cara i waszą politykę. I cóż? W Rosji nikt nie reagował na to, nikt czynnie, w ten lub inny sposób, nie usunął tego człowieka:
— Prezydent Poincaré odwiedzał Carskie Sioło tuż przed wybuchem wojny, nie interpelował jednak w tej sprawie... — wtrącił oficer.
W głosie jego zgrzytnęła oschła niechęć do korespondenta. — Dlaczego prezydent Poincaré miałby to uczynić? — zaśmiał się Nesser. — To było waszym obowiązkiem! Zresztą Poincaré nie miał nawet czasu, aby wdawać się w tę sprawę, nie mógł ogarnąć całej doniosłości tego średniowiecznego zjawiska...
— Jak pan to rozumie? — zadał pytanie oficer.
— Rasputina trzeba widzieć w otoczeniu hrabiów, książąt i świetnych oficerów gwardji, a wtedy dopiero można zrozumieć całe niebezpieczeństwo! Kiedy pojąłem zabobonny strach przed nim i niewolniczą służalczość tych panów, wtedy dopiero oceniłem należycie potęgę tego oszusta, który, jeżeli zechce, potrafi dojść do fantastycznego nawet celu.
Zwracając się do Iwony, mówił dalej:
— Źle się dzieje w Rosji, panno Briard! Już wiem, że na szczytach społeczeństwa panuje obłęd i zgnilizna. O armji słyszałem od rosyjskich oficerów bardzo sceptyczne uwagi. Widzę jedyną i ostatnią nadzieję tylko w radykalnych warstwach. Spodziewam się, że tam przynajmniej Rasputin nie ma uznania! Być może, wśród miejscowych „jakobinów“ nie usnęła jeszcze zdrowa i czynna myśl polityczna, a może nawet miłość dla ojczyzny.
Rotmistrz gwałtownie się poruszył i zawołał:
— Rewolucjoniści są wrogami cara i rządu, podkopują podwaliny imperjum! Są to bandyci, napadający spoza rogu, teroryści, których czeka szubienica!
Zaczął się śmiać głośno i złośliwe.
— Muszę panu przypomnieć historję, drogi panie — odpowiedział Nesser spokojnie. — Szubienica, jak każda maszyna, pozostaje obojętną dla gatunku żeru. Zawisali na jej stryczku bandyci, teroryści, zawisali też i panowie wysoko urodzeni. Wszystko zależy od tego, kto daje maszynie materjał do... odrobienia.
— Jak na dziennikarza przyjaznej nam Francji, zbyt radykalnie patrzy pan na te sprawy... z mego punktu widzenia... — rzekł oficer z naciskiem.
— To tylko z punktu widzenia pana! — zaprzeczył ze śmiechem reporter i nagle jakgdyby obłok smutku przemknął po jego przybladłej twarzy. — Spędziłem długie tygodnie w armjach sprzymierzonych i wrogich państw. Widziałem bohaterów i uczciwych ludzi, spełniających swój obowiązek...
— My posiadamy tysiące bohaterów! — zawołał oficer.
— Nie wątpię... widziałem oficerów pewnego pułku, idących samotnie do ataku, bo żołnierze opuścili ich... Wszyscy polegli... Był to straszny, szaleńczy, a jednak wspaniały, pełen szlachetności czyn!... Gdzieindziej jednak, prócz bohaterstwa i obowiązku, spostrzegłem natężenie wszystkich sił narodu, zrozumienie wojny i celu jej, ujętego tak lub inaczej. W Rosji tego niema...
— Pan się myli! — wykrzyknął oficer.
— Chciałbym się mylić! — odparł reporter. — Nie wiem, czy gdziekolwiek wobec takich porażek, jak w Prusach Wschodnich i w Karpatach, możliwą była wspaniała uczta wczorajsza, cyganie, Rasputin?... Zresztą, słyszeliśmy razem z panną Briard żołnierzy waszych, pytających o powody wojny i nie odróżniających Francuzów od Niemców, bo i ci i tamci nie są, podług ich przekonania, chrześcijanami.
Rotmistrz zmarszczył brwi i mruknął:
— Nasz naród pozostaje jeszcze w ciemności niewiedzy...
— Ale on wyłonił z tej ciemności Rasputina, a ten rządzi wami! — odparował Nesser.
— Zbyt silnie powiedziane... — żachnął się oficer.
— Niech pan wyrazi to słabiej!
Do rozmowy wmieszała się pani Briard i pojednawczym tonem rzekła:
— Pan, panie Nesser, stanowczo zbyt surowo sądzi Rosjan! Baron Tyzenhauzen z trudem może bronić swojej ojczyzny w tak pobieżnej rozmowie!
— Baron Tyzenhauzen? — zapytał Nesser. — Pan rotmistrz ma w swoich żyłach niemiecką krew? O, w takim razie wcale nie powinien pan bronić Rosji! Dla niemieckiego umysłu ten kraj nie nadaje się do krzewienia cywilizacji, lecz wyłącznie dla podboju lub też dla pracy... pracy w rodzaju misjonarskiej... Najpierw — armaty, następnie — handel, a dopiero z czasem, kiedyś — cywilizacja!
Rozmowa się urwała, bo Nesser spostrzegł, że gość pochmurniał, a panie były zakłopotane. Jednak baron nie dawał za wygraną.
— Francja posiada swego d-ra Papusa, a nikt z nas misjonarstwa nad Sekwaną nie zaleca? — zauważał.
— Tak! — natychmiast odpowiedział reporter. — Nikt! A to dlatego, że kto lubuje się w tajemniczych praktykach okultyzmu, ten idzie sobie do Papusa. Ale Papus nie udaje mnicha, nie frymarczy imieniem Bożem, nie ośmiela się rządzić myślami Poincaré’go, Clemenceau’a, Briand’a, Joffre’a; słowem — ze swego podwórka, gdzie mu jest dobrze, nie wychodzi. To rosyjscy okultyści i nie-okultyści wezwali go do Piotrogrodu i polecili oddziaływać na cara i jego najbliższe otoczenie. Gdyby wasz Rasputin czynił cuda, siedząc w swoich borach syberyjskich, byłaby to zabawna i nader sensacyjna historja; nad Newą zakrawa ona na mroczną tragedję o zbliżającym się epilogu — niezawodnie jeszcze bardziej ponurym!... Doznałem tego wrażenia wczoraj i, obawiam się, że moje przewidywania nie są bezpodstawne.
— Co ma pan na myśli? — spytała Iwona.
— Wolałbym o temnie mówić! — rzekł Nesser.
Baron Tyzenhauzen podszedł do pani domu.
— Więc wieczorem spotkamy się z paniami w operze? — nienaturalnie wesołym głosem rzekł. — Grają dziś „Życie za cara“. Obsada pierwszorzędna, bo i Szaljapin śpiewa!
Pożegnał całe towarzystwo i wyszedł.
Nesser oznajmił ze śmiechem:
— Nie będę pań zatrzymywał! Zmykam! Poczekam chwilkę, aby baron zeszedł ze schodów, bo nie wiedzielibyśmy, o czem możemy dalej rozmawiać! Nie mam szczęścia do tytułowanych Rosjan! Z hrabią Palenem rozstaliśmy się też w nader kłopotliwem milczeniu. Cha! cha!
— Niech pan posiedzi jeszcze! — poprosiła Iwona.
— Chce pani zapożyczyć ode mnie jaknajwięcej argumentów przeciwko baronowi, który niezawodnie będzie usiłował osłabić w pani wrażenie moich gorzkich słów? — zapytał.
— Skąd taka pewność, że stanę w obronie pana? — przerwała mu zalotnie.
— O, nie wątpię! — zawołał. — Od czegóż ma pani francuski mózg!? Pani zrozumiała, że słuszność była po mojej stronie, a nie tego młodego rotmistrza! Powiadam pani, że wkrótce złożymy naszemu ambasadorowi i naczelnemu dowództwu bardzo obszerny raport ostrzegawczy! Tylko nie wiem, czy uwierzą nam? Ciężko jest bowiem wyzbywać się tego, co z przyzwyczajenia otaczamy urokiem.
To mówiąc rzucił przelotne spojrzenie na Iwonę, a po chwili skierował wzrok na bukiet czerwonych róż i pudło z cukierkami. Iwona uśmiechnęła się nieznacznie.
— Panu to chyba z łatwością przychodzi... — zauważyła.
— Tak!... Zazwyczaj nie bardzo się śpieszę z otaczaniem czegoś legendą romantyczną — mruknął.
— I kogoś — też?
— Tak!
— Pan nie jest szczery w tej chwili! — zawołała ze śmiechem. — A ta blada Marja Louge i wspaniała, ruda panna Julja od bielizny w fabryce „Astra“?... O nich jednak ułożył pan sobie legendę nader sentymentalną!
— Jakaż to legenda?! — mruknął, wzruszając ramionami.
— O, i bardzo nawet romantyczna legenda! — śmiała się wesoło. — Pan jest tak całkowicie pewien tych pań, że nie uwierzyłby, gdyby mu opowiadano, iż panna Marja w lęku przed samotnością ma już innego przyjaciela, a rudowłosa Julja znalazła sobie protektora, porzuciła warsztat hafciarski i kieruje się na nową „Nana“, do której zresztą, sądząc z plastycznego opisu pana, jest zupełnie podobna! Nie uwierzyłby pan?
Nesser skrzywił się z niesmakiem i odpowiedział cicho:
— Nie!
— A gdyby o pannie z towarzystwa, o mnie, naprzykład, posłyszał pan jakąś pikantną historję... Zresztą jestem widocznie bardzo zarozumiała, skoro myślę, że i mnie otoczył pan legendą... — zawołała, głośno się śmiejąc. — Prowokuję pana i napraszam się na komplement.
— Iwono! — upominała ją zdziwiona pani Briard. — Pan Nesser ma ważniejsze sprawy na głowie, niż myśleć o tobie.
— O, przepraszam! — odpowiedziała. — Jest moim zbawcą od napaści kozackiego brutala, więc musi myśleć o mnie!
Nesser skrzywił się znowu i odparł:
— To był wypadek! Tak samo broniłbym rozczochranej Żydówki przed dzikim żołdakiem!
— Boże, jaka proza! — wznosząc ręce, wykrzyknęła Iwona. — Burzy pan piękny gmach! W swojej wyobraźni zbudowałam go na bohaterstwie pana, przypieczętowanem krwią. Raptem — taki cios! Iwona de Briard i — brudna Żydówka z małego miasteczka! Brr!...
Podniósł na nią zimne oczy.
— Kiedyś coś zupełnie podobnego słyszałem od pani Reginy Sauvier — rzekł oschle.
— Może poświęci pan i mnie parę druzgocących feljetonów? — odcięła się, potrząsając głową.
— Cóż to za pani Sauvier? — zapytała matka.
— Bohaterka feljetonów z „Hałasu Ulicy“ — objaśniła Iwona.
— Ach... — kiwnęła głową pani Briard i rzekła: — Pozostawiam państwa, bo muszę wyjść na miasto. Poczęstuj pana Nessera herbatą, Iwono! Powrócę na siódmą!
Wyszła z salonu.
— Jakże tam z feljetonami o mnie będzie?... Kiedy i gdzie mam je przeczytać? — spytała panna Briard, biorąc bukiet i pieszcząc kwiaty.
— Nie będzie feljetonów! — odparł ze śmiechem. — Pani może robić i mówić wszystko, co jej się podoba. Nic mnie to nie obchodzi. My stanowimy dwa światy...
— A pani Sauvier, panna Louge i piękna Julka Martin? Czy one stanowią jeden świat z panem?
— Pani Sauvier — nie, te dwie hafciarki — tak! — odparł.
— To ciekawe, lecz nie zupełnie zrozumiałe! Pan i hafciarki? Kombinacja — bajeczna! — zawołała.
— Nie zupełnie! — rzekł. — Umysłowy świat różny, moralny — jednakowy. One i ja walczymy wszelką bronią o swój byt i spokój! Rozumiemy się doskonale... Mamy do siebie zaufanie. Jestem przekonany, że spełniłyby wszystko, o cobym tylko poprosił te zacne dziewczyny!
— Słaby dowód! — zaprzeczyła. — Uczyniłyby to przez wdzięczność dla pana. Jabym też to zrobiła...
Urwała nagle.
Nesser spojrzał na nią i szepnął:
— A gdybym tak poprosił, żeby pani wyrzuciła te róże i nie poszła dziś do opery?
Wzruszyła ramionami i opuściła oczy.
— Zrobiłabym to! — rzekła wyzywająco.
Zaśmiał się wesoło.
— Żartowałem, panno Iwono! Nie cierpię być wdzięcznym i nie bardzo cenię to, co się robi tylko przez wdzięczność!
Iwona patrzyła na niego przenikliwie i milczała.
— Wdzięczność to coś z jałmużny, albo spłacania długu... — dodał Nesser po chwili.
Nic mu na to nie odpowiedziała.
Reporter spojrzał na zegarek i zawołał:
— Spóźniłem się! Już od pół godziny czeka na mnie poczciwy Fougères. Mamy dziś przed sobą bardzo ciekawą wyprawę... do rewolucjonistów, z którymi nasz przyjaciel, jako radykał, jest w dobrej komitywie. Życzę pani wesołej zabawy w teatrze!
Wyciągnął do niej rękę. Nie podała mu swojej. Nesser zajrzał jej w oczy. Przysłonięte były znaną mu mgiełką, przez którą zobaczył wyraźnie namiętne oczekiwanie i dziwną, pokorną uległość, działającą mu na zmysły.
Iwona Briard powolnym krokiem, kołysząc biodrami, zbliżyła się do stołu. Wziąwszy bukiet i bilety, pozostawione przez barona, poszła do kominka i cisnęła je do ognia. Po chwili, rozrzucając jarzące się węgle, wpadło tam też pudło cukierków. Dziewczyna patrzyła na płomień, liżący świeże róże i chciwie ogarniający papier. Para i dym ulatywały w górę.
Nesser stanął za Iwoną, prawie dotykając piersią jej pleców. Zadrżała całem ciałem, ramiona jej opadły, opuściły się bezwładnie; oddychała ciężko i porywczo. Na jedną krótką chwilę błysnęły tuż przed nim nieprzytomne oczy kobiety, pod wargami swemi uczuł zimne, osłabłe usta, w objęciach swoich tulił i gniótł omdlewające, rozpalone żarem wewnętrznym ciało, które nieznanemi prądami, miotającemi się i wichrząeemi wokół, przyzwalało na wszystko, wołało pokorne, żądne, a coraz bardziej podsycające zmysły Nessera, tracącego panowanie nad sobą...
W godzinę później opuszczał salonik. W milczeniu całował zmęczone, lecz rozognione oczy Iwony, żegnając ją. Na progu przycisnęła się do niego cała i, muskając mu ucho pałącemi wargami, szepnęła:
— Twoja... Twoja!
Spojrzał jej w oczy, ale nic nie odpowiedział i szybko odszedł. Był zły na siebie i czuł wstyd za swoją słabość.
— Uwikłałem się w przykrą historję... — mruczał. — Jakaś zaraza chodzi po ludziach w tym Piotrogrodzie... Północna Palmira, mroźna i mglista, a przesiąknięta lubieżnością!...
Fougères już czekał na niego, niecierpliwie chodząc po pokoju i gwiżdżąc.
— Wyglądam tu pana od godziny! Możemy się spóźnić! — powiedział z wyrzutem. — Co pan robił tak długo na mielcie? Telefonowałem wszędzie: do misji, do ambasady, do szpitala, wreszcie przyszło mi na myśl zadzwonić do mieszkania pani Briard.
— Co ja robiłem? — powtórzył Nesser. — Gdybym napisał o tem feljeton do „Hałasu Ulicy“, pana Rumeura szlagby trafił ze śmiechu! Słowo panu daję! Wydawałem sobie świadectwo słabości beznadziejnej, takiej, która może nałożyć kajdany na wolnego człowieka i jego życie zamienić na wielkie, okrągłe zero.
— Nie rozumiem, ale to wszystko jedno! — odpowiedział dziennikarz. — Proszę wziąć z sobą paszport i wszelkie posiadane legitymacje... Musimy natychmiast jechać!
— Poco paszport? — zdumiał się reporter.
Fougères wzruszył ramionami i odparł:
— W Rosji paszport stanowi duszę obywatela, a że dusza podobno wcześniej czy później staje przed sądem Bożym, nie zawadzi mieć go w porządku, no — i przy sobie.
— Doskonale! — zgodził się Neóser. — Chowam do kieszeni całą tę plikę dokumentów. Chyba wystarczy?
— Miejmy nadzieję! — odparł wymijająco Fougères.
Wsiedli do dorożki i pojechali. Droga była daleka. Chuda, wymęczona szkapa wlokła się powoli. Przenikliwie zgrzytał i skrzypiał śnieg pod płozami sanek. Przejechali nieskończenie długi Newski Prospekt; przed dworcem kolejowym minęli potworną bryłę pomnika Aleksandra III-go i jechali dalej aż do długiego, białego muru klasztoru św. Aleksandra i cmentarza przy nim. Fougères kazał dorożkarzowi stanąć. Poszli, krążąc w labiryncie ciasnych uliczek, zasypanych śniegiem. Rzadkie latarnie naftowe rzucały żółte plamy na brudne, wapnem pobielone mury jednopiętrowych domków. Samotne postacie skulonych, podejrzliwie oglądających się ludzi szły w jednym z nimi kierunku.
— Doskonale! — szepnął Fougères. — Zebranie nie zaczęło się jeszcze...
— Jakie to będzie zebranie? — spytał reporter.
— Przedstawiciele wszystkich stowarzyszeń rewolucyjnych od socjalistów umiarkowanych aż do skrajnych radykałów i anarchistów... Ma być zaproponowany z zagranicy program wspólnego działania wobec niepowodzeń wojennych — odparł dziennikarz.
Zatrzymali się przed czytelnią ludową i po chwili weszli. W brudnej zimnej sali zgromadziło się około stu ludzi. Nesser spostrzegł w tłumie starych robotników, młodzieńców w bluzach lub w studenckich kurtkach, niemłode kobiety i dziewczęta o surowych, prawie groźnych oczach.
Do Fougères’a zbliżył się chudy robotnik o inteligentnej twarzy i oczach krótkowidza. Uścisnęli sobie ręce i zamienili kilka słów. Robotnik podszedł do stołu i zawołał:
— Towarzysze! Czy nie zostanie zgłoszony protest przeciwko obecności dobrze nam znanego francuskiego dziennikarza, towarzysza Fougères’a, oraz jego przyjaciela — towarzysza Nessera z Paryża?
Długo nikt nie odpowiadał, wreszcie odezwała się młoda dziewczyna, siedząca w ciemnym kącie przy piecu:
— Jeżeli nie są szpiegami, niech słyszą, jak myśli i do czego dąży proletarjat rosyjski!
— Towarzyszka Marusia mówi sprawiedliwie! — rozległy się głosy.
— Towarzysze mogą pozostać! — ogłosił chudy robotnik, zwracając się do Francuzów. — Muszę tylko uprzedzić was, że na wypadek wtargnięcia policji mamy udawać słuchaczów popularnego odczytu naukowego.
— Dobrze! — zgodził się Fougères i przetłumaczył koledze słowa robotnika.
Reporter kiwnął głową.
Coraz więcej kobiet i mężczyzn wchodziło na salę. Przybywający pokazywali swoje legitymacje partyjne i siadali na drewnianych stołkach, krzesłach i ławach, lub ustawiali się pod ścianami. Nesser rozglądał się po sali. Na brudnych, zakopconych murach wisiało kilka map, jakieś wykresy statystyczne, a nawprost wejścia — oleodruki cara i carycy w popękanych złoconych ramach, pod niemi — dwie duże, wycięte z jakiegoś albumu ilustracje, przedstawiające letni i zimowy krajobraz.
Chudy robotnik włożył okulary i zadzwonił.
— Otwieram posiedzenie zjednoczonych komunistów partyjnych! — ogłosił.
Jeden po drugim występowali mówcy, których słowa tłumaczył Nesserowi dobrze obeznany z partją i jej programem Fougères. Reporter, przypominając sobie szczegóły wizyty u Iwony, długo nie mógł należycie skupić uwagi. W świetle dużej lampy naftowej, w lekkiej mgle coraz bardziej przysłaniającej cały lokal, nad stołem zjawiały się wymęczone twarze, ponure nienawidzące oczy i chude, nerwowe ręce o kurczących się, jak szpony, palcach. Brodate, zniszczone oblicza, młode twarze robotników i studentów o zaciśniętych, jak u starców, ustach, gładko uczesane głowy kobiet, — wszystko, narazie odróżniane zosobna, stłoczyło się wkońcu w nieprzerwany korowód widm złych, mściwych, nieprzejednanych. Ze wszystkich kątów półciemnej sali biegły syczące słowa nieznanej, namiętnej żądzy i zemsty, szkliły się nienawiścią nieruchome źrenice, ciągnęły się ręce ruchem rozpaczy i groźby. Padały ciężkie, jak kamienie słowa:
— Ucisk... Tyrani... Więzienie... Sybir... biały terror... rewolucja... wybuch zemsty ludu... czerwony terror!
I znów bez końca, jak słowa wyuczonej modlitwy:
— Ucisk... Tyrani... Więzienie... czerwony terror...
Głosy, przepojone ponuremi, mściwemi myślami, przerywane drażniącym pomrukiem, niby szloch zduszony:
— Ucisk... biały terror... bomby... rewolucja!...
Nesserowi się wydało, że słucha cygańskich pieśni — tęsknych, głuchych, jak wycie zamieci mroźnej, jak dalekie echo jęku, ponad którym biegły trwożne, obłędne wołania, przerażające niepohamowaną namiętnością:
— Hej, Nastieńka! Hej, umiłowana!
Drgnął, gdy spostrzegł to rażące podobieństwo.
Mowy partyjnych delegatów zostały wreszcie wyczerpane. Po chwili powstał człowiek o zimnej, szyderczej twarzy i mówić zaczął:
— Słucham was i śmieję się wam w oczy, pogardzam wami! Mówicie o ojczyźnie i narodzie? Idziecie jedną drogą z kapitalistami i imperjalistami i nie chcecie się chwytać broni, nie tej jednak, którą zwalczają nas wrogowie proletarjatu, oszukanego hasłami patrjotyzmu i nacjonalizmu! Prawdziwa rewolucja proletarjatu nie zna tych głów, nie zna ewolucji! Albo wszystko — precz, albo ugiąć karki; zdobyć, wyrwać wszystko za jednym zamachem, albo — nic nigdy! Musimy ująć rząd w swoje ręce odrazu!
Ktoś westchnął ciężko i odezwał się z goryczą:
— Klasa robotnicza słyszy to już od roku 1860! Pusta gadanina! Któż to zrobi? Na to trzeba armji, swojej własnej armji, a nie terrorystów, których duszą kaci na szubienicach!
Gwar głosów pokrył te słowa.
Mówca spokojnie czekał, aby się uspokoiło, poczem ciągnął dalej:
— Padły tu mądre słowa. „Na to trzeba armji.“ Towarzysze! Posiadamy już pięć miljonów zbrojnych ludzi, a za dwa lata będziemy mieli ich dwanaście... piętnaście miljonów!
Szmer zdumienia i poruszenia przebiegł po sali, niby prąd elektryczny. Kilku robotników zerwało się z miejsca i złemi głosami krzyknęło, powtarzając:
— Kłamstwo! Demagogja! Nie mamy nawet dostatecznie silnej bojówki! Na terorystyczne zamachy posyłamy zieloną, nieuświadomioną, oszukiwaną młodzież!
— Nie macie i nigdy mieć nie będziecie bojówki! — zawołał nieznany mówca. — Zawsze będziecie ginąć na szubienicach i gnić w więzieniach, bo zaprzątacie sobie głowy miłością ku ojczyźnie, sentymentami, a nie zwycięstwem proletarjatu! Oznajmiam wam, że towarzysz Lenin, którego znacie, a który posłał mnie do was, w r. 1917 będzie rozporządzał olbrzymią, ożywioną zrozumieniem naszych haseł armją z piętnastu miljonów żołnierzy!
— Lenin!... Lenin!... — rozległy się głośne okrzyki gromadki robotników, stojących przy oknach. — Niech żyje Lenin!
Mówca podniósł rękę, żądając ciszy.
— Towarzysz Leniu przewidział wszystko! Rozpętano siły burżuazji, żądnej wojny, rozbudziły instynkty drapieżne. Cała machina logiki imperjalistycznej pomknęła całym pędem. Wszystko zostało zmobilizowane: kapitały, kościoły, bezczelne oszustwo, nawet czary, uprawiane przez Rasputina, Iwana Bosego, biskupów, metropolitów, wynajdujących nowych świętych, i wreszcie — miljony ludzi, rzuconych na pastwę wojny. Wszystko postawiono na kartę zwycięstwa!
— Cierpimy porażki... Jesteśmy bydłem, gnanem na rzeź przez Anglję i Francję! — rozległy się wzburzone głosy.
— Cieszę się, że rozumiecie to! — syknął wysoki człowiek o szyderczej twarzy. — Cieszę się! Machina burżuazyjna powinna runąć! Jakżeż więc możecie rozprawiać o starych, jak świat, partyjnych sposobach walki? Innych trzeba się imać sposobów! Tych, które wskazuje chwila, których żąda rzeczywistość! Gdyby burżuazja tego czy innego państwa doszła do zwycięstwa na wojnie, sprawa proletarjatu byłaby przegrana na długie lata! Lecz nastąpiły czasy porażek dla Rosji i dla Niemiec. Coraz większe ofiary składa proletarjat, broniąc kapitalistów i imperjalistów. Porażki coraz bardziej otrzeźwiają armje, coraz głębsze ogarnia je zniechęcenie i nienawiść...
— Precz z tyranami! — krzyknął jakiś młody robotnik, zaciskając pięści.
— W r. 1917 nie będziemy już o nich słyszeli! — donośnym, stanowczym głosem odpowiedział mówca. — Przyjdzie taki moment, gdy, rzuciwszy hasło: „Precz z wojną! Precz z tyranami“, towarzysz Lenin stanie na czele zniechęconej i zrozpaczonej armji, prowadząc ją na inną walkę. Nad zbrojnemi szeregami powiewać będą nowe sztandary z napisami „Pokój — chatom, wojna — pałacom!“ Zwycięstwo należy do proletarjatu, towarzysze! Nad tem pracują już nasi ludzie na froncie i na tyłach armji! Tysiąc najlepszych agitatorów wstąpiło jako szeregowcy, oficerowie, lekarze, sanitarjuszki do wszystkich korpusów zmobilizowanych! Inni czekają na swoją kolej. Plan zostanie wykonany do końca! Towarzysze! Wkrótce cały świat powinien się zmienić, bo władzę nad nim ujmie w swoje twarde dłonie lud pracujący! Rosja pierwsza starga kajdany i dopomoże w tem innym narodom! Porzucajcie partyjne, przeżyte programy i wszyscy, wszyscy wstępujcie w szeregi bojowników Lenina. Niech żyje proletarjat! Niech żyje socjalna rewolucja! Niech żyje międzynarodówka!
— Niech żyje towarzysz Lenin! — krzyknął ten sam młody robotnik, podnosząc nad głową zaciśnięte pięści, jakgdyby w rozpaczy bezmiernej.
— Niech żyje!...
Okrzyki, rozlegające się z różnych kątów sali, nagle umilkły. Złowroga cisza zapanowała w lokalu czytelni. Stary robotnik podniósł głowę i uważnie nadsłuchiwał. Z poza zamarzniętych okien wdarł się przeraźliwy świst, krótki i trwożny.
— Towarzysze! — zawołał przewodniczący. — Odbywa się odczyt, zorganizowany przez komisję samokształcenia. Na stół książki i kajety! Towarzyszka Nina ma głos!... Proszę zachowywać spokój!
Nesser spostrzegł, że mówca o szyderczej twarzy znikł nagle, kryjąc się w tłumie robotników, stojących przy oknach.
— Policja nadchodzi... — szepnął do Nessera dziennikarz. — Uczestnicy zebrania będą udawali słuchaczy odczytu naukowego...
Niemłoda już kobieta o gładko uczesanych włosach zajęła miejsce przy stole i, nakładając okulary, drżącym głosem rozpoczęła wykład:
— Światło jest to energja, posiadająca ruch falisty...
W tej chwili rozległo się silne pukanie do drzwi i donośny głos zawołał:
— W imieniu prawa proszę otworzyć drzwi!
Wszyscy się przyczaili, pochylili nad stołem, opuścili głowy, niby coś ciężkiego miało przytłoczyć ich.
— Policja... Zwęszyli... Mamy szpiegów wśród nas... — syczały zewsząd przerażone szepty.
Przewodniczący wstał i poszedł do sieni. Z hałasem rozwarły się drzwi. Z brzękiem ostróg weszli żandarmi; szczękając szablami, zawadzającemi o stołki i krzesła, wpadli też wślad za nimi policjanci; wślizgiwały się jakieś ponure postacie w cywilnych paltach, a w sieni majaczyły, wyglądające spoza pleców policjantów twarze przechodniów ulicznych. Młody, elegancki pułkownik żandarmów szybkim krokiem zbliżył się do stołu, rzucił okiem na leżące na stole książki i uśmiechnął się z niewypowiedzianą łagodnością.
— Ach! Niewinny wykład fizyki?... — rzekł, poprawiając złote binokle. — Nie będę państwu przeszkadzał. Proszę tylko wskazać mi przybyłego dziś z zagranicy „towarzysza Strzałę“! Nie wiele straci chyba, jeżeli nie dosłucha wykładu o świetle, wygłaszanego przez czcigodną Ninę Michajłównę Samsonową, nauczycielkę państwowego gimnazjum. Mamy do pomówienia z „towarzyszem Strzałą“...
Zebrani milczeli. Nikt się nawet nie poruszył.
— Tego się spodziewałem! — już innym głosem zaczął żandarm. — Tego się właśnie spodziewałem! Panie komisarzu trzeciego obwodu, proszę zaaresztować natychmiast przewodniczącego zebrania, majstra cesarskiej fabryki porcelany, Aleksego Kalinina, nauczycielkę Ninę Samsonową, a resztę tej hołoty poddać rewizji osobistej, dokładnej tylko, dokładnej! Żandarmi, do mnie!
Na czele rosłych wachmistrzów, broniących bezpieczeństwa cara i spokoju w imperjum, pułkownik ruszył w stronę zbitego tłumu robotników, stojących przy oknach.
— Ręce do góry! — krzyknął oficer i wyciągnął przed siebie rewolwer.
Jak na komendę uczynili to samo żandarmi i otoczyli gromadę ludzi, podnoszących ręce.
— Nazwisko? imię? gdzie pracujesz? dokumenty? — padały urwane pytania.
Oficer szarpał bladych, przerażonych ludzi za kołnierze kurtek, zrywał guziki, wyciągał im z kieszeni papiery, przeglądane przez urzędnika w cywilnem ubraniu.
— Stań na uboczu! I ty... i ty! — komenderował pułkownik.
Wtem powstało zamieszanie. Rozległy się przeraźliwe, oburzone krzyki:
— Nie macie prawa robić takiej rewizji! Znęcacie się nad kobietami! Obrażacie wstydliwość!... Tyrani!
Zgiełk i zamęt zapanowały w głębi sali. Ktoś cisnął krzesłem w lampę. Posypało się szkło, buchnął czerwony płomień i zagasł. Ciemność pochłonęła czytelnię.
— Nie ruszać się z miejsc, bo będziemy strzelać! — huknął donośnym głosem pułkownik.
W tej chwili z brzękiem rozprysła się szyba. Na tle śniegiem pokrytej ulicy zamajaczyła czarna sylwetka człowieka, wyskakującego przez okno. Padło kilka strzałów naraz. Uciekający krzyknął przeraźliwie i obsunął się na ziemię.
— Latarki! — zakomenderował oficer i podszedł do leżącego.
Oglądał go uważnie i porównywał z fotograf]ą, wydobytą z teki. Po chwili zaczął się śmiać cicho, złośliwie.
— Towarzysz „Strzała“ nie będzie już mógł wysłuchać do końca wykładu Niny Michajłówny, bo dostał kulę w serce...
Wniesiono tymczasem lampy.
— Chodźmy! — szepnął Fougères do reportera. — Musimy się wylegitymować.
Zbliżyli się do komisarza policji. Dziennikarz, uchylając kapelusza i pokazując dokumenty, objaśniał:
— Interesowało nas życie robotnicze. Przeczytaliśmy afisz o wykładzie w czytelni ludowej i wstąpiliśmy, nie wiedząc, że znajdziemy się w tak przykrej sytuacji.
— O czem mówiono tu w obecności panów? — zapytał komisarz.
Fougères wzruszył ramionami i odparł bez wahania:
— Przed wykładem, o ile zrozumiałem, była mowa o poglądach partyjnych na sprawy samokształcenia.
— Czy i pański rodak może to potwierdzić?
— Ten pan jest znakomitym dziennikarzem francuskim, niestety, wcale nie mówiącym po rosyjsku! — odpowiedział Fougères.
Komisarz zapisał nazwiska i adresy obydwóch cudzoziemców i oznajmił:
— Panowie są wolni! Protokół o ich zagadkowej obecności na nielegalnem zgromadzeniu zostanie skierowany do wyższych władz. Od nich będzie zależała decyzja ostateczna...
Dziennikarze opuścili czytelnię, z trudem przecisnąwszy się przez szeregi policji i tłum gapiów. Szli w milczeniu. Skrzypiał śnieg pod nogami. Wiatr siekł mroźnym powiewem. Ledwie się znaczyły w mętach zadymki i zgiełkliwej nocy żółte, niepewne plamy latarni. Gdzieś woddali bojaźliwie poszczekiwał pies. Z czeluści bocznego zaułka wytoczyła się ogromna postać w kożuchu. Jakiś człowiek potykał się na wybojach jezdni i mruczał:
— Psie syny!... Buntują lud... Obiecują rajskie życie... A za te obietnice — wyganiają z fabryki... pędzą na Sybir... a Semenowa to i powiesili!... Za nic powiesili... za głupie słuchanie tych podżegaczy — Gadają i gadają!... Wraże dusze! Kiedy mnie zbraknie, kto nakarmi moją babę i dzieci? Na śmierć nas posyłają... Niczem car! Ha! Niema tego, żeby to odrazu zmienić wszystko, ulżyć biednym ludziom! Nikt nie da na wódkę, bez której roboczemu człowiekowi życie wlecze się, niby noc czarna!
Spostrzegł idących, zatrzymał się i pogroził pięścią.
— Buntownik!! Łgarze! — mruczał. — Nas na stryczek posyłacie, do więzienia, do katorgi... Przeciw bogaczom i carom podjudzacie, a sami po kątach siedzicie, bezpiecznie, w sytości... Łotry, krzykacze! Uch! Ubiję, psie syny!
Długo jeszcze klął, stojąc i patrząc za znikającymi na załamaniu ulicy dziennikarzami.
Fougères mówił coś do Nessera, objaśniał szczegóły zajścia w czytelni, opowiadał o istniejących w Rosji prądach rewolucyjnych, o Leninie, uważanym za najbardziej wpływowego wodza mas robotniczych; tłumaczył wreszcie słowa pijanego wyrobnika, powątpiewającego o zbawienności przewrotu. Nesser nie słyszał prawie słów towarzysza. Zapomniał niemal o tem, co zaszło w saloniku panny Briard. Wydawało mu się, że się to stało kiedyś bardzo dawno, przebrzmiało już i zatonęło w przeszłości bezpowrotnej. Myślał nad tem, że życie ludzkości nabrzmiało sprzecznościami i gotowe jest pęknąć, jak dojrzały owoc. Widział już ten owoc, — ogromny, niby krwią nalany, drgający od wewnętrznych sił, rozsadzających naprężoną, rozdętą powłokę. Słyszał, jak rozrywają ją z hukiem, silniejszym od wszystkich burz świata, wezbrane potęgi wrogie, jak wylewa się i strugami krwawemi wycieka jadowity sok, jak wysypują się ziarna, pękające, ni to mocarne pociski. Wstrząsane wybuchami w gruzy się rozsypują niewidziane nigdy, olbrzymie gmachy o wieżach, kryjących się w chmurach; powódź krwi szaleje po ziemi całej, a nad szkarłatnemi, leniwemi falami miotają się rozwścieczone żagwie pożarów bez łun, bo i niebo całe płonie, słupami ognistemi złączone z płomieniami, pożerającemi domy, świątynie, lasy, łany, nawet zaspy śnieżne, topniejące i rozpływające się w nowe potoki krwi. Cały świat tonie w czerwonej powodzi, cały świat ginie w wirach i miotających się płachtach płomieni rozszalałych.
— Cóż znaczą, wobec nadążającej klęski moje drobne przeżycia niedostrzegalnego owada? Jaką wartość mają moje spóźnione wyznania i gorycz skruchy? — pytał siebie Nesser, ściskając zęby. — Czyż nie są śmieszne, nikomu niepotrzebne moje uczucia niejasne, marzenia znikome w nieuchwytnie krótkiej chwili, jak brzęk skrzydeł wpadającego w ogień nikłego motyla?
Zadrżał w rozpaczy bezsilnej, obezwładniony przeczuciem zbliżającej się klęski, która, nakształt potężnej lawiny, z obojętną, nieprzepartą siłą staczała się już z niedosiężnych szczytów, aby skruszyć na swej drodze państwa, miasta, ludy i byt istot najdrobniejszych, a pozostawić po sobie — pustynię i śmierć.
W sercu jego budziła się wielka miłość, a może, wielka nienawiść... Nesser uczuł nagle prawie nieznośny żar i ostry ból w piersi. Przystanął, ciężko oddychając, i szepnął namiętnie:
— O wszystkiem zapomnieć, wszystko, co małe i samolubne, odrzucić i mknąć na pomoc, stanąć w szeregach prawdziwych obrońców... Wojna burzy ludzkość, rewolucja zburzy ją do podstaw, pozostawiając nagą ziemię i nagiego, zdziczałego na niej człowieka! Nie nad tem pracowały największe umysły budowniczych życia, aby zbrodniarze żądzy i zbrodniarze zawiści zniweczyli plon ich geujuszu! Bronić, bronić! Przyszedł czas... Kogo bronić? Jak?
Fougères z niepokojem spojrzał na reportera i pytał z trwogą w głosie:
— Czy pan chory? Może sprowadzić dorożkę?
Nesser nic nie odpowiedział i nie ruszył się z miejsca. W smugach mknącej i kłębiącej się zamieci zamajaczyła przed nim nagle uduchowiona twarz księdza Chambruna i doszedł jego gorący szept:
— Prawda! Wszystko — prawda!...
Zdaleka nadążał pijany robotnik, śpiewał i klął na całe gardło:
— Uch! Ubiję, psie syny!... Buntowniki!
Był to ponury, chrapliwy ryk, a Nesser słyszał w nim żałosne wołanie:
— Ratujcie... Nie dajcie!
Znowu poznał głos Rosji. Zbłąkana, tonąca w hezdennem topielisku, wyciągała ręce ku postaciom, stojącym na brzegu otchłani, ukrytej w mroku i w smugach śnieżycy. Nesser przyjrzał się uważnie. Niby dziwaczny, upiorny odłam skały, majaczył przed nim posąg Aleksandra III-go. Dokoła granitowego cokołu w szalonych zakrętach pędził korowód mglistych zjaw: oficerowie, żołnierze, Żydzi, kozacy o skośnych oczach i nahajach w ręku; portrety cara i carycy w złoconych ramach; żandarmski pułkownik, nauczycielka w okularach i młody robotnik z zaciśniętemi pięściami. Na czele mknęła czarna sylwetka Rasputina, który, przyciskając się lubieżnie do cyganki, wył: „W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!“... Obok niego „towarzysz Strzała“ zgrzytającym głosem ciskał w otchłań nocy:
— Wszystko zburzymy, kamienia na kamieniu nie pozostawimy!...
Po chwili zjawy prysnęły, wsiąkły w smagające bicze zamieci.
Nesser drgnął, bo tuż za nim rozległ się groźny okrzyk:
— Uch! Ubiję...
Powrócił do domu zgnębiony. Na biurku leżał list od Iwony. Kilka słów zaledwie skreślonych w pośpiechu. Pisała, że jest szczęśliwa i czuje nieprzepartą potrzebę powiedzenia mu o tem natychmiast, dziś jeszcze. Jutro — bowiem — będzie już innym dniem, a dziś, jeszcze nie przeżyte, nie mające przeszłości, dziś — dzień szczęścia! Nesser raz jeszcze odczytał list i powolnym ruchem odłożył go nabok. Jakieś niby dalekie echa radości zadrgały mu w sercu na chwilę, lecz natychmiast umilkły. Wzruszyła go świadomość, że zdolnym jest stać się źródłem szczęścia dla innej istoty. Szczęścia? Podniósł brwi i wzdrygnął się zlekka. Co to? Czyż ta piękna, zmysłowa panna tak mało żąda od szczęścia? Takie same wrażenia mógłby jej dać pierwszy lepszy oficer ze szpitala. A może ona tę nieoczekiwaną przygodę w saloniku, to, co dla Nessera było tylko żywiołowem, zwykłem „krótkiem spięciem“ obustronnego popędu, uważa za prolog do długiej tragikomedji miłosnej z niezawodnym „happy end“?... Byłoby to niedorzeczne i wstrętne niemal! Połączyli się nagle bez jednego słowa, bo tego żądała ich natura. Rozstali się prawie w milczeniu. To znaczy, że serce i rozsądek nie grały w tem żadnej roli. Było to niemal piękne, jako przejaw żywiołu. I nagle — nędzne słowa o szczęściu?
Starał się zapomnieć o całej przygodzie. Natychmiast stłoczyły się dokoła niego widziane w czytelni postacie, donosił się szept przejmujący:
— Pokój — chatom! Wojna — pałacom!
Czuł, że inna radość, nie związana wspomnieniem o Iwonie, powinna go porwać, bo oto usłyszał dalekie odgłosy kroków dążącej wielkiej sprawiedliwości, że stał nad nowym Jordanem, gdzie nieznany Chrzciciel głosił przybycie Mesjasza — Zbawiciela. Tymczasem coś zdławiło mu gardło, kamieniem spadło na ciężko podnoszącą się pierś. Jakieś objawienie złe, straszliwe, jak koszmar nocny, szarpało i mroziło mu duszę. Poczuł się znów drobnym owadem na rozstajnych drogach świata, zbłąkanym ptakiem przelotnym, porwanym przez wicher, miotającym się bezradnie w mroku nieprzeniknionym.



ROZDZIAŁ IV.

Wyprawa Nessera i Fougères’a na zebranie rewolucyjnych robotników nie przeszła bez skutków. Zagrażało im aresztowanie. Ambasada francuska energicznie broniła swych obywateli i zmusiła policję polityczną do zaniechania śledztwa w sprawie zbyt ciekawych dziennikarzy francuskich. Powiadomiony o zajściu generalny sztab okazał się jednak mniej wrażliwym na zabiegi ambasady zaprzyjaźnionego mocarstwa. Nesser został pozbawiony przepustki na front, jego kolega zaś musiał natychmiast opuścić granice Rosji.
Korespondent podczas przymusowego pobytu w Piotrogrodzie codziennie niemal widywał się z panną Briard. Przychodził do szpitala, po dyżurze zabierał ją i razem zwiedzali miasto — tajemnicze, mgliste, skute urokiem siły i lękiem przed nią. Olbrzymi, ponury rozmach stolicy rosyjskiej, dawniej tak imponującej cudzoziemcom, przed badawczym umysłem Nessera nie mógł ukryć jej barbarzyństwa i nędzy. Korespondent na każdym niemal kroku odczuwał zdziwienie, przypominając sobie pełne zachwytu książki i artykuły Francuzów, odwiedzających „północną Palmirę“. Dlaczego właśnie „Palmirą“ nazywali Piotrogród nadworni pochlebcy? Być może dlatego, że stolica czarnej władczyni, Zenobji Augusty, rozkwitła niegdyś na niezmierzonych przestworzach pustyni Syryjskiej, podobnie, jak Piotrogród, na rozkaz cara Piotra, wyrósł i rozparł się na szarej, bagnistej płaszczyźnie tundry północnej? Może też dlatego, że tak samo, jak niegdyś, na Zachodzie przez dłuższy czas nie podejrzewano istnienia pięknej Palmiry, takteż i tu nikt dokładnie nie wiedział, w co się przeistoczyła mała forteca, zbudowana przez Piotra Wielkiego na zagarniętej przemocą ziemi fińskiej dla obrony przed wojowniczym sąsiadem szwedzkim? A może nawet dlatego, że w Palmirze panowała niegdyś dumna, a obcego, niewiadomego pochodzenia Zenobja, która zabiła męża swego i w otoczeniu najmędrszych i najdzielniejszych mężczyzn knuła wielkie, światozaborcze plany; w Piotrogrodzie zaś widziano na tronie Katarzynę Wielką, cudzoziemkę, otoczoną kochankami, — rozpustną, drapieżną, rwącą się ku groźnym czynom?
Gdy Nesser wyraził zdziwienie z tego powodu pannie Briard, — odparła, że zachwyty Francuzów nad Rosją pochodzą nie z braku zrozumienia lub spostrzegawczości, lecz z całkiem innej przyczyny. Twierdziła, że cudzoziemcowi łatwiej jest dostać się tu do najwyższych kół dworskich, niż do zwykłych środowisk mieszczańskich lub włościańskich. Wyższe sfery rosyjskie istotnie nieraz zdumiewają błyskotliwą inteligencją, wspaniałym nieraz polotem myśli i innemi cechami uduchowienia.
Nesser coraz częściej spędzał wieczory z paniami Briard. Czuł się w ich towarzystwie swobodnie i spokojnie. Wobec nich porzucał zwykłą sobie złośliwość i cynizm. Stawał się prawie takim, jakim był z Marją Louge i Julją Martin. W pewnych chwilach szukał objaśnienia dla swego niezwykłego ustosunkowania się do nowych znajomych. Wkrótce zrozumiał, że było to rosnące do nich zaufanie. Czuł, że ani panna Briard, ani jej matka nie miały nic do ukrywania. Pędziły życie, zgodne z zasadami własnej moralności. Nie była ona ani konwencjonalna, ani też narzucona z zewnątrz. Postępowały tak, jak chciały; chciały tak, jak podpowiadały im nakazy serca i umysłu. Nesser był przekonany, że na każde jego pytanie obydwie kobiety mogłyby mu dać natychmiast wyraźną i stanowczą odpowiedź lub nie dać jej wcale. Nie uciekałyby się jednak do politykowania i podstępnych wykrętów. Pewnego razu zrobił próbę. Pozostawszy sam na sam z panią Briard, zapytał:
— Czy pani nie uważa, że ja postępuję niewłaściwie i dwuznacznie? Przychodzę do panny Iwony do szpitala; widują nas wszędzie razem; przesiaduję tu u pań codziennie. Co ludzie mogą pomyśleć? Odrazu, prawdopodobnie, skojarzą nas w swej wyobraźni jako przyszłe małżeństwo?...
Pani Briard spojrzała na niego spokojnie i odparła:
— Niezawodnie, że już tak myślą. Napomykano mi nawet o tem.
— Cóż pani na to odpowiedziała? — spytał Nesser.
— Powiedziałam, że domysły te nie mają tymczasem podstaw.
— Tymczasem?
— Nie będzie pan chyba zaprzeczał, że... interesuje pana Iwona, a ja znowu wiem, że imponuje pan mojej córce, — powiedziała tak spokojnym tonem, że Nesser aż się zdumiał.
Zrozumiał, że pani Briard domyśla się, a może wie o wszystkiem. Milczał zmieszany, lecz wkrótce powrócił do równowagi. Opowiedział pani Briard z zupełną szczerością swoje życie, niczego nie utaił i zakończył wyznanie sarkastyczną uwagą:
— Z takim bagażem życiowym i takim światopoglądem nie wolno mi się żenić!
— Ma pan słuszność! — zgodziła się natychmiast pani Briard. — Najgorsze ze wszystkiego jest to, że pan nie wierzy w uczciwość ludzi.
— Ja myślę, że najgorszem jest to, że czuję się od pewnego czasu, jakgdybym nie zaczął jeszcze żyć, że się dopiero przygotowuję do czegoś niewiadomego mi dotąd, a co powinno wypełnić całe życie moje, bez reszty, bez miejsca dla innej osoby lub celu osobistego.
Od tego dnia ograniczył swoje wizyty. Nie chciał bynajmniej łudzić Iwony. Nic jej nie przyrzekał i nie miał co do niej żadnych zamiarów. Nie starał się nawet o spotkanie z nią sam na sam. Lubił ją, jako miłą towarzyszkę i dobrą znajomą. Wydawało mu się, że nagłe, zgoła dla obojga przypadkowe zbliżenie zostało spowodowane ogólnym, zaraźliwym nastrojem, panującym w mieście. Chwilami czuł do Iwony żal, że oddała mu się z taką łatwością. Było w tem coś jakgdyby poniżającego mężczyznę. Niechciałby, aby się to mogło powtórzyć raz jeszcze.
Przeczucie klęski i nieuniknionej zagłady ciążyło na wszystkich. Ludzie szukali zapomnienia w silniejszych i bardziej wstrząsających przeżyciach. Wygórowane podrażnienie zmysłów opanowało starych i młodych, dzieci niemal. Przeżywano ponury, szaleńczy okres skazańców; ludzie osądzeni na mękę i śmierć, w ostatnim dniu szukali uciech, nasycenia wszystkich żądz, zakończenia bytu swego wspaniałym, hucznym akordem. Nesser czuł się jednak bardzo źle, bo samotność w obcem środowisku jeszcze bardziej dręczyła go. Wypróbował wszystkich sposobów, poruszył wszelkie sprężyny, aby przedostać się na front bałkański, lecz wysiłki jego spełzły na niczem. Wtedy postanowił wrócić do Francji.
— Tok będzie najlepiej! — myślał. — Wykombinuję coś takiego, co na zawsze przetnie znajomość z Iwoną!
Zdumiał się, uświadomiwszy sobie tę myśl. Nie czuł nigdy wyrzutów sumienia względem panny Briard, nie spostrzegł ani razu najmniejszej goryczy w jej głosie lub spojrzeniu. Nie wyrzekli do siebie ani słowa, które przypomniałoby im chwilowy, nieprzeparty pociąg wzajemny. Ponad wszystkiem zapanowało, jak zdawało mu się, przyjazne, trwałe zaufanie.
— Cóż zaszło nowego w naszych stosunkach, że zamierzam przerwać tę znajomość, która wcale mi nie ciąży? — myślał.
Nie znajdował odpowiedzi, nie słyszał bowiem głosu wewnętrznego, upominającego go surowo.
— Czyżbym nie miał prawa odpowiedzieć żądzą na żądzę Iwony? Czyżbym musiał odróżnić naturalny popęd kobiety od takiegoż popędu mężczyzny? Przesąd! Mieszczańska tradycyjna etyka, obłudna „przyzwoitość“!
Pewnego dnia posłał kosz kwiatów pannie Briard, oraz kilka słów przyjaźni i wdzięczności, komunikując jednocześnie, że redakcja wydelegowała go nagle do Szwecji. Tegoż wieczora wyjechał, czując do siebie niewyraźny niesmak i jakgdyby zawstydzenie.
Nie zatrzymując się nigdzie, przybył do Bergen. Tu się jednak dowiedział, że komunikacja z Francją i Anglją została czasowo przerwana z powodu ożywionej działalności niemieckich łodzi podwodnych. Miał przed sobą, jak zapewniano go, conajmniej dwa tygodnie czasu. W Norwegji, tym cichym kraju, nie miał nic do roboty. Postanowił więc przenieść się do Sztokholmu, gdzie skoncentrowała się na terenie neutralnym bezwstydna agitacja polityczna państw, walczących ze sobą i posługujących się założonemi tu ośrodkami szpiegostwa i wywiadu wojskowego.
W stolicy Szwecji Nesser zapomniał narazie o wszystkich swoich udrękach. Kipiało tu jak w kotle huczało jak w ulu. W tej samej sali największej w Sztokholmie restauracji agenci wrogich sobie państw urabiali najczęściej brudne interesy. W hotelach tłoczno było od agentów politycznych — jawnych i tajnych. Przekupywano dziennikarzy, naradzano się nad wydawaniem pism propagandowych. Najemna prasa usiłowała przeciągnąć na stronę Niemiec lub Rosji opinję publiczną Szwecji, od której żądano pomocy materjalnej, czyli tak zwanego „neutralitetu sprzyjającego“; walczącym chodziło bowiem o nabycie największej ilości materjałów wojennych i surowców, z drugiej zaś strony — o zohydzenie przeciwników przez rozpowszechnianie niestworzonych wieści o okrucieństwach Niemców — w Belgji, Rosjan — w Prusach Wschodnich, czarnych wojsk francuskich — na froncie zachodnim. Nie było takiej ohydy, nikczemności, zbrodni, o które nie przesądzały by się wzajemnie walczące narody. Oskarżenia padały bez dowodów; oburzony ton artykułów tchnął sztucznością i niczem nie przykrytym szowinizmem — wojowniczym, nieprzejednanym. Nesser zrozumiał, że te oszczerstwa, fałsz, sowicie opłacany patos, fabrykowany na zamówienie patrjotyzm pismaków na żołdzie stanowiły obok armat i łodzi podwodnych nowożytną broń wojenną. Nowy żer dla potwornych pogłosek dała niedawna bitwa morska koło Dogger-Bank, zakończona zwycięstwem angielskich admirałów Dawida Beatty i Jellicoe nad eskadrą niemieckiego admirała von Hippera.
W mętnem, rozzuchwalonem środowisku, obcem zrównoważonemu, uczciwemu społeczeństwu szwedzkiemu, nurzali się, jak rekiny dokoła płynącego statku, szpiedzy, chciwi dostawcy, najciemniejsi aferzyści i kokoty, pełniące swoje bezpośrednie obowiązki, albo też te, za które im hojnie płacili chwilowi protektorzy. Nesser spotykał Szwedów w Kanadzie i we Francji, znał charakter i usposobienie północnych ludzi; jako dziennikarz polityczny, śledził rozwój szwedzkiego odłamu socjal-demokracji i sądził, że w unormowanych, stałych warunkach życia kraju przybierał on coraz bardziej formę ideowego wysiłku zmiany ustroju społecznego. Teraz jednak, dotykając tej ziemi północnej, korespondent nie poznał Szwedów.
Wszystko tu zastał w poruszeniu. Wydawało mu się, że cały naród stracił głowę, a, przyjrzawszy się bliżej życiu kraju, przekonał się o trafności swego spostrzeżenia. W spokojnem, poważnem królestwie, zapanował wszechwładnie niczem nie przykryty ażjotaż, gorączkowy pościg za szybkim i dużym zarobkiem. Szwecja, nie pragnąca nowych zdobyczy terytorjalnych, ani też zajęcia stanowiska wielkomocarstwowego, nie przyłączyła się do żadnego z wojujących ugrupowań. Na początku wojny rozlegały się nawet rozsądne ostrzeżenia prasy i napomnienia wybitnych ludzi, przemawiających przeciwko tak niebezpiecznemu hazardowi, grożącemu losowi cywilizacji współczesnej, opartej wyłącznie na pokoju i pracy. Minęło zaledwie kilka miesięcy, a Szwecja zaczęła już pracować dla wojny, zapominając o straszliwym huraganie śmierci, o przelewanej obficie krwi, o przestrogach najlepszych ludzi spośród swego narodu. Jak wszędzie i zawsze, kapitalizm korzystał z dogodnej konjunktury. Nie handlował, co prawda, szwedzką krwią i życiem, lecz pozatem gotów był sprzedać walczącym wszystko, co posiadał, co produkował i co mógł wytwarzać, aby tylko płacono mu za to możliwie długo, a szybko i sprawnie żółtym, połyskliwym metalem. Maszyny i tu pędziły całą siłą pary, fabryki zwiększały swoje rozmiary i produkcję, powstawały nowe, nigdy tu przedtem nieznane zakłady przemysłowe; pomnażano kadry robotników, ściągano nowe zastępy wieśniaków, odrywanych od roli obietnicami niebywałych zarobków.
Naród, który wydał najbardziej uduchowionego myśliciela Emanuela Swedenborga, kierownika myśli Goethego i Herdera, człowieka, dowodzącego, że nie warto dbać o szatę, jaką jest ciało ludzkie dla duszy, drapieżnie i chciwie zbierał teraz złoto do kas swoich banków wzamian za żelazo, które poszarpało Jimmy Brice’a, Langlois, Johna Wellsa, starego pułkownika rosyjskiego, samotnie biegnącego do ataku, i tysiące innych, ginących w chwili każdej na froncie!
Ojczyzna Augusta Strindberga, Selmy Lagerlöf, Karola Almkwista — w roli handlarki narzędziami śmierci i zniszczenia?! Wydawało się to Nesserowi potwornem. Rozumiał jednak, że nie inaczej dzieje się w kraju Hamsuna, Björnsona, Ibsena i Kjellanda również, jak w wolnej ojczyźnie Linkolna i Washingtona.
Nesser rozumiał, że gdyby kraje, nie biorące udziału w wojnie, odmówiły rządom Niemiec i Rosji pomocy materjalnej, — wojna, z pewnością, wygasłaby wcześniej — o rok, o sześć miesięcy, o miesiąc, może prędzej, ale przecież tu chodzi o każdy dzień, bo każda godzina nawet unosi ze sobą setki ludzkich istnień i nic już naprawić tego nie zdoła. Płaczą, rozpaczają matki osierocone, słaniają się nieprzytomne, upadające pod brzemieniem troski i cierpienia żony. Nadal muszą one płakać i rozpaczać, gdyż tak samo kapitaliści, jak i robotnicy, rozprawiający o „proletarjackim antymilitaryzmie“, a nawet pobożni rolnicy, rzucają do brzucha wojny nowy, wciąż nowy żer, aby tylko wzmagały się jej siły, aby potworne szczęki druzgotać i żuć mogły coraz liczniejsze ofiary.
Dlaczego nie ogłoszą robotnicy strejku powszechnego, wiedząc, że wytwarzają narzędzia śmierci na zgubę swoich towarzyszy cudzoziemskich, braci, do jednego z nimi dążących celu? Dlaczego nie powstali przeciwko najohydniejszemu przejawowi zwierzęcej natury ludzkiej socjaliści całego świata, zjednoczeni w II-giej Międzynarodówce? Tu i tam rozlegały się jakieś nawoływania, aby podczas wybuchu wojny zewnętrznej wzniecić pożar walki domowej pro bono uciemiężonego proletarjatu, lecz Nesser wzdrygał się zawsze na myśl o ohydzie tego czynu — podstępnego, tchórzliwego, o charakterze zdrady bezprzykładnej. Odmowa socjalistów od pośredniego udziału w wojnie, jak uczynili to w Anglji i Kanadzie kwakrowie, a w Rosji — pewne odłamy sekciarskie, miałaby cechy wyraźnej etyki. Socjaliści nie uczynili tego. Szli, zmuszeni przez władze, do szeregów armji, nienawidząc rządu, społeczeństwa i wojny, pracowali chętnie bez wyrzutów sumienia w fabrykach, produkując karabiny, armaty, pociski, gazy trujące i dodając szalonego rozpędu krwawej walce za jeszcze bardziej krwawe srebrniki.
Tu, w Szwecji Nesser widział rzesze socjalistów, pędzących na cztery zmiany do fabryk, uganiających się za najwyższym zarobkiem, zwiększających dobrobyt i o niczem pozatem nie myślących. Etyka proletarjacka, hałaśliwa ideologja socjalistyczna umilkła na czas niezwykłych zarobków, stuliła uszy, posłyszawszy brzęk złotych monet. Nawet stosunki pomiędzy robotnikami a przemysłowcami uległy nagłej zmianie. Zazwyczaj wrogie i oziębłe — stały się bliższe i jakgdyby nawet przyjaźniejsze. Już nikt nie gardłował z powodu wyzysku. Żarłoczne rekiny większe i mniejsze — miały żeru poddostatkiem. Można było bezkarnie zabierać z życia robotników, nie dziesięć, lecz szesnaście godzin dziennie, bo płacono im za to w trójnasób. Nikt już nie protestował przeciwko wojnie, najokrutniejszej, najbrutalniejszej z wojen, jakie znała ludzkość, nikt nie oburzał się, że polityka wciąga już w wir zbrojnych zmagań i niebywałych klęsk całą ludność państw walczących, nikt nie chciał rozmyślać nad tem, bo wojna stała się a very the best job, aferą, dającą zyski niebywałe, o których ludziom się nie śniło. Umilkły wreszcie zupełnie głosy przerażone, upominające, przestrzegające. Nawet kościół milczał. Zrozumiał może, że napomnienie jego stanie się wołaniem na pustyni, psalmem do Boga żywego, śpiewanym przed ołtarzem złotego bałwana. Bieg ludzkości do bogactwa i używania nabrał w tych krwawych miesiącach najpotężniejszego rozpędu. Zdobywano złoto, zbryzgane jeszcze gorącą krwią; bezwzględna walka o byt ukazała istotne oblicze swoje — straszliwą maskę. A w tym samym okresie w zalanych cuchnącą wodą okopach Flandrji, w wąwozach Argonnów i Ardennów, na przełęczach Karpackich żołnierze, mając przy sobie śmierć, jak cień nieodstępny, walczyli za wolność i szczęście swego narodu i za obalenie widma przyszłej wojny.
Nesser przez dwa tygodnie nie mógł się ruszyć ze Szwecji.
Słyszał o szerzącej się w armji rosyjskiej propagandzie samorzutnego zakończenia wojny, o sceptycyzmie inteligentnych warstw co do wyników walki, o zdradach, wybuchających nawet w Anglji i Francji, o bluźnierczych wystąpieniach duchowieństwa, usprawiedliwiającego ohydę okrucieństwa wojennego. Nikt nie przeczuwał, że był to zaledwie początek wojny, a tymczasem jad jej już wsiąknął w najgłębsze pory ludzkości. Nikt nie pamiętał o prastarej modlitwie błagalnej:
— Od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas, Panie!
Nesser nieraz pytał samego siebie w niemocy i rozpaczy, co się stało ze zdrowym rozsądkiem Europy? Przeczuwał, że po wojnie zwyciężeni i zwycięzcy, zniszczywszy cały swój dobytek, staną się łupem nędzy, nieładu, nowej, strasznej rewolucji, której, zdawało się, nikt odroczyć nie potrafi.
Napisał o tem dwie korespondencje do „Hałasu Ulicy“ i znalazłszy okazję, przesłał je do Paryża. Nie wiedział jednak, że pan Benjamin Rumeur, przeczytawszy artykuły swego korespondenta, zadrżał z przerażenia i zatelefonował do sekretarza redakcji, wzywając go natychmiast.
— Masz i czytaj!... — wrzasnął redaktor i cisnął Chalupe’owi rękopis.
Sekretarz przebiegł oczyma korespondencję i, mrugając jednem okiem, rzekł:
— Jeżeli „Hałas Ulicy“ ma się stać organem odważnie myślących ludzi, — należy wydrukować ten feljeton. Myślę jednak, że to — zabawa nie dla nas! My z takim wysiłkiem staliśmy się „pismem“, otrzymaliśmy dla redaktora Legję Honorową i duży nakład z łaski wojny, przeciw której tak nieoczekiwanie występuje nowokreowany pacyfista, pan Henryk Nesser. Z tego powodu wrzucam te niebezpieczne majaczenia do kosza, redaktorze!
Nesser, pozostając w Szwecji, nie wiedział o losie swoich artykułów.
Napadły go nowe udręki, jakieś zmory, szarpiące mózg i serce.
Nesser coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że całe jego minione życie stawało się zupełnie obcem, nieskończenie dalekiem. Matka, Regina Sauvier, wypadki z wypraw dziennikarskich, niezwykła przygoda podczas ulewy paryskiej na kilka dni przed wybuchem wojny, Rumeur, powodzenie w roli korespondenta wojennego, Julja Martin, Marja Louge, Iwona Briard — wszystko to cofnęło się nagle w jakąś mgłę, nie miało nad nim żadnej mocy wspomnień i odruchów wzruszenia.
Zrozumiał wkrótce, że wszystko i wszyscy odeszli od niego gdzieś daleko. Pozostał jeszcze bardziej i straszliwiej samotny i poraz tysiączny pytał siebie:
— Co mam czynić dalej?
Z biegiem czasu przyzwyczaił się do tej budzącej w nim troskę niewiedzy.
Chodził z nią wszędy, w każdej chwili życia ni to z dokuczliwą raną, na którą niema leków. Idąc w takim nastroju, spostrzegł afisz, oznajmiający kazanie w katedrze. Miał je wygłosić przybyły z Holandji znakomity kaznodzieja o nieznanem mu nazwisku. Odruchowo prawie Nesser zapisał w notatniku dzień i godzinę nauki i natychmiast o tem zapomniał. W niedzielę jednak nagle odżyło mu w pamięci zainteresowanie zapowiedzianem kazaniem. Szybko się ubrał i pojechał do katedry.
Była wypełniona po brzegi; udało mu się wszakże przecisnąć do środka. Paliły się świece na ołtarzu, połyskiwał duży, samotny krzyż. Dyskretnie huczały organy, a zgodny chór pobożnych śpiewał psalmy. Nesser nigdy nie uprawiał praktyk religijnych i nie zastanawiał się nad zagadnieniami wiary. Nie istniały dla niego, a, że nie uznawał rozmyślań na tematy oderwane, nie mające bezpośredniego zastosowania w życiu, unikał ich i instynktownie nie lubił duchownych osób. Wyczuwał w nich jakiś fałsz ukryty, a jednocześnie umiejętność wzbudzenia głuchego niepokoju. Był przekonany, że kapłan powinien posiadać cechy bohaterstwa, ażeby nie iść z prądem życia, które zawsze jest w przeciwieństwie z nauką Chrystusa. Zresztą nie obchodziła go zupełnie cała ta dziedzina, obca i zgoła niepotrzebna współczesnemu, postępowemu człowiekowi. Tak myślał zawsze.
Nabożeństwo wkrótce się skończyło i na ambonie stanął starzec wyniosły i poważny, o mądrem czole myśliciela i jasnych, surowych oczach.
„Błogosławieni ubodzy w duchu; błogosławieni, którzy się smęcą; błogosławieni cisi, błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, — błogosławieni miłosierni; błogosławieni czystego serca; błogosławieni pokój czyniący; błogosławieni, którzy cierpią prześladowania dla prawdy... — zaczął kapłan głosem przenikliwym, niemal rozkazującym.
Nesser przypomniał sobie nagle dawno zapomniane, dorywcze nauki matki, od rana do nocy zajętej praniem cudzej bielizny. Kazanie na górze! Przemówiło doń wspomnieniami, czy jakiemś zatartem wrażeniem. Zabrzmiał mu w duszy głos kapłana — dziwnie donośny i władny. Nesser zrozumiał, dlaczego stary kapłan wygłaszał słodkie słowa cichego, pokornego Syna Człowieczego zbyt przenikliwym głosem obcym treści kazania. Wyczuł on widać miotanie się duszy stojącego w tłumie nieznajomego człowieka i wytężał siły, aby obudzić w niej uśpione echo. Istotnie odezwało się ono natychmiast, stało się spadającą z nieba odpowiedzią na dręczące Nessera pytania. Dopatrywał się w tem jakiegoś cudu, wyczuwał magiczne nici, które ciągnęły się poprzez świat cały, od duszy do duszy, a może poprzez kosmos, aż zbiegały się na szczycie jego, gdzie, jak twierdzą kościoły, przebywa bóstwo wszechpotężne i nieznane, alfa i omega.
Kaznodzieja mówił o ludziach uważających się za chrześcijan, a służących bogom fałszywym; cytował (w tem znowu zawierała się cudowna zagadka!) słowa Johna Ruskina, do którego w ostatnich czasach bezwiednie dążyła myśl Nessera:
„Jeżeli Bóg jest Bogiem — idźcie za Nim: jeżeli Baal jest waszym bogiem — idźcie za nim! Wy zaś chcielibyście poważać Baala, głaskać Beliala, jadać obiad z Molochem, kolację — w towarzystwie Belzebuba i poufale obejmować Pana Boga, życząc Mu dobrej nocy! Wy — najnędzniejsi i najnikczemniejsi z pomiędzy Iskarjotów, wszystko, zupełnie wszystko sprzedaliście temu, kto najdrożej zapłacił wam, sprzedaliście Chrystusa z jego nędzarzami, Jego królestwo Boże i wszystko, wszystko razem!“
Oburzenie wzbierało w mowie kaznodziei. Mówił, zwracając się do kogoś grzesznego i groźnego zarazem, kto stał przed murami świątyni i z szyderstwem słuchał.
— Tylko Bóg da wam wolność i spokój, w drodze łaski natchnąwszy was miłością do bliźnich, opieki i pomocy waszej potrzebujących. Najgłębszy rozum da wam tylko potęgę nad naturą, a potęga ta posieje w sercach waszych pychę, niezaspokojone pragnienia, dokuczliwy głód i brutalną odwagę rzec: „jam dla siebie bóg!“. Działo się to już w różnych miejscach naszej starej ziemi, a oto nad grobami pysznych bluźnierców zgrzyta jałowy piasek pustyni, ryczą wzburzone fale, a wicher zawodzi ponurą pieśń śmierci! — rozlegał się podniesiony głos kapłana.
Nesser nie czekał końca kazania. Wyszedł z katedry uspokojony i zrezygnowany. Już wiedział, co ma czynić. Wojna namnożyła tych, którzy szukają pomocy i opieki w morzu nieszczęść, śmiertelnej tęsknoty i cierpień. On — ubogi na duchu, o którym zapomniał; smętny w swej samotności; cichy w swej dumie obronnej, pragnie cierpień prześladowania w imię sprawiedliwości, której łaknie dusza jego, żądająca miłosierdzia dla bliźnich, pokoju i ciszy czystego serca dla wszystkiego, co żyje. Skąd to przyszło na niego? Być może od chwili rozmowy ze skromnym, śmiesznym plebanem wiejskim z pod Compiègne?
Zaczął się zastanawiać nad tem i przypomniał sobie wyraźnie, że zawsze wyczuwał niejasno jakiś cel, do którego dążył przez powikłaną sieć dróg i ścieżyn krętych. Grzeszył i chadzał nieraz nad skrajem zbrodni, lecz, wybrnąwszy, zapominał o tem, jak o rzeczach lub zdarzeniach, całkiem niepotrzebnych, zbytecznych, przypadkowo się trafiających na jego drodze. W głębi duszy miał zawsze tajemniczą, niczem nieuzasadnioną pewność, że zmierza ku czemuś wielkiemu; była to jakaś magja, potężna i dziwna intuicja, dająca mu moc utrzymania się zawsze na powierzchni i wydobywająca go z nicości i pohańbienia niemal bez udziału woli. Wszędzie gdziekolwiek się obracał, z kimkolwiek przebywał, zawsze stawał się tym spostrzeżonym i wyróżnionym, tym potrzebnym i nieraz — niezastąpionym, z którym się liczono poważnie, a w chwilach, gdy zdawało się, że już padał, — nagle otrząsał się i potrafił wzbudzić dla siebie podziw, a nawet pewnego rodzaju szacunek, graniczący z lękiem.
Miłość ludzka nie szła za nim, to — prawda... Rozumiał teraz, że nie mogło być inaczej. Sam bowiem kroczył drogami rzadko uczęszczanemi, zwodniczemi i rozstajnemi, bezwiednie szukając jedynej, prawdziwej, swojej drogi, która wydawała się innym obcą i niebezpieczną. Było rzeczą niepojętą, że z najbardziej zawiłych labiryntów życiowych wychodził zawsze cało, w sposób, który nazwać mógłby cudownym, gdyby wierzył w cuda. Z najczarniejszej toni wypływał szczęśliwie i wychodził na brzeg, na słońce, które przyświecało mu jak każdemu innemu, na murawę, gdzie szemrały drzewa, pachniały kwiaty i uśmiechały się do niego oczęta dzieci.
— Zlepek — przyszło mu na myśl własne przezwisko, często słyszane. — Tak — zlepek, lecz nie dlatego, że w żyłach jego płynie krew mieszana, „trzech gatunków“. Nie! Zlepkiem stał się z innej przyczyny! Duszę jego, złożoną z niezbadanego dotąd jądra, oblepiły różne naleciałości, nawarstwione w ciągu ciężkiego i zawiłego życia nędzarza od lat dziecinnych, narzucone bez ładu twardą walką o byt, zrozumieniem surowej prawdy, że tylko silny i wolny przetrwa wszystko i zwalczy. Siłę widział w brutalnej odwadze i podstępie zuchwałym, wolność — zrzuceniu z siebie więzów moralnych. Z biegiem czasu walka straciła na napięciu; już się zbliżała chwila zwycięstwa, już rdzewieć zaczęła niepotrzebna nadal zbroica dla obrony i oręż dla napadu; wtedy warstwy obce nieznacznie odpadać zaczęły, jak potrzaskana skorupa, jak zbutwiała kora, a tajemnicze jądro tu i ówdzie wyzierać już poczynało. Czuł to w rożnych momentach swego istnienia, aż wreszcie w ten różnorodny zlepek uderzył cios. Wielka wojna, krwawe pokłosie obłędu wieku, śmierć, szalejąca obok niego, śmierć usprawiedliwiona i rozgrzeszana przez tych, którzy padli w jej podmuchu. Proces duchowy nabierał gwałtowności, chociaż nie został jeszcze ogarnięty rozumem, sprawiał ból i przejmował trwogą. Teraz, w tej oto chwili zakończył się odrazu, w okamgnieniu. „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości i dla niej cierpią prześladowania; błogosławieni pokój czyniący; błogosławieni miłosierni“... To jedyne prawo i cel dla tych, którzy zostali błogosławieni, jako cisi. Cichości swej i pokorze milczącej nadać musieli cechy boskie — czyn i męczeństwo.
Szedł ulicami miasta i nagle stanął jak wryty. Coś, niby przepotężna dłoń, osadziła Nessera na miejscu. Rozejrzał się. Wygalowany woźny naklejał zielony plakat w witrynie jakiegoś biura.
— Statek „Wardö“ odpływa z Bergen do Liwerpulu we wtorek o godzinie 7-ej rano — przeczytał Nesser.
Tegoż dnia wyjechał do Norwegji, a w poniedziałek już rozlokował się w kabinie „Wardö“. Stary kapitan chodził z nachmurzonem obliczem i nie mógł ukryć przed publicznością dręczących go obaw.
— Angielska admiralicja i dozorujące krążowniki donoszą, że morze jest wolne od łodzi podwodnych. Któż może za to ręczyć? Tymczasem wiozę do Anglji kosztowny ładunek...
— Pasażerów? — z uśmiechem zapytał Nesser.
Kapitan machnął ręką niedbale i mruknął:
— Są na świecie, proszę pana, droższe rzeczy! Warjatów, płynących podczas wojny na złamanie karku, znaleźć można poddostatkiem, ale nie o nich tu chodzi!
Korespondent dotknął ramienia Norwega i szepnął:
— Niech kapitan niczego się nie obawia! Dopłyniemy szczęśliwie, bez żadnej przygody. Stanę się dla „Wardö“ talizmanem, maskottą. Nic mi się złego przydarzyć nie może aż do czasu...
Kapitan uśmiechnął się i uścisnął rękę Nessera.
— Daj Boże! — mruknął.
Istotnie — statek pomyślnie rzucił kotwicę w porcie angielskim. Nesser tegoż dnia wyjechał do Londynu, a nazajutrz wylądował w Hawrze. Miasto było przepełnione szpitalami. U wejścia gromadziły się tłumy kobiet o stroskanych, niespokojnych twarzach. Były to matki, żony, siostry i córki rannych żołnierzy i oficerów. Mężczyzn cywilnych nie spotykało się prawie na ulicach portu. Snuły się tu tylko grupki marynarzy i wojskowych. Wiosna już wchodziła w swoje prawa. Na starych kasztanach wytrysnęły srebrzyste i brunatne pęki nierozwiniętych jeszcze liści. Nu starych murach kościołów zieleniała jaskrawa porośl mchów; z poskręcanych, niby węże, gałęzi wina i bluszczu wybijały się świeże pędy, wiotkie i nikłe. Z południa zalatywał ciepły powiew i przynosił ostre aromaty morza. Radosna młodość i świeżość gnieździła się wszędzie i wyglądała nawet z poza parkanu cmentarnego i z klombów szpitalnych.
Gdy Nesser udał się na dworzec, aby sprawdzić godzinę odjazdu do Paryża, na peron wtoczył się był właśnie nieskończenie długi sznur białych wagonów z flagą Czerwonego Krzyża na lokomotywie.
Służba w pośpiechu wynosiła nosze z rannymi. Schylały się nad nimi białe czepki sanitarjuszek i śnieżne kornety mniszek. Biegali lekarze, księża i komendanci szpitali. Tłumy kobiet zaległy peron i salę przejściową. Wykrzykiwano nazwiska, nawoływano się tam i sam, padały rozkazy, a czasem przekleństwa. Nad tym zgiełkiem zawisła jakaś płachta, niby zgrzytliwa chmura gradowa nad łanem. Był to niemilknący, przeciągły, bezmiernie żałosny jęk. To wojna przemawiała głosem męki i cierpienia ludzkiego, westchnieniem rozpaczy, rzężeniem konania, dreszczem lęku, zgrzytem bluźnierstwa i przekleństw, łkaniem poszarpanych żelazem piersi, sykiem podziurawionych, przeżartych gazami gardzieli.
Korowód żałosny i ponury zniknął po chwili we wnętrzu dworca. Żołnierze poczęli wynosić złożone na prześcieradłach nieruchome ciała. Nesser drgnął. Zrozumiał, że są to zmarli w drodze żołnierze — ci, co skonali wśród turkotu kół, szczęku zwrotnic, brzęku i zgrzytu hamulców i spięć. Odbyli ostatnią podróż, uspokojeni już nazawsze, leżeli teraz na wilgotnym asfalcie peronu i cierpliwie oczekiwali na ostatnią już na ziemi włóczęgę za miasto, gdzie grzebano ofiary wojny. Nesser przyjrzał się tym twarzom sczerniałym lub zbielałym bielą śmierci, teraz ukojonym, choć może niejeden, rzężąc po raz ostatni, ciskał straszne, ciężkie przekleństwo lub klątwę ponurą rzucał na głowy nieznanych winowajców swej śmierci.
— Niektórzy z nich skonali z pewnością z otwartemi oczami pełnemi strachu czy też nienawiści... — pomyślał Nesser.
Umarli mieli jednak oczy przymknięte szczelnie, jakgdyby nawet z wysiłkiem. To palce sanitarjuszek i szarytek zamknęły powieki skromnym bohaterom i męczennikom, których ku śmierci gnała dziwna, niepojęta moc rozkazu, silniejszego, niż obawa o życie.
— Błogosławieni cisi... — szepnął Nesser i odszedł w skupieniu.
Korespondent powrócił do hotelu, zabrał walizki i kazał się zawieźć na dworzec. Na peronie nie pozostało już ani rannych, ani zmarłych. W jednym tylko miejscu na asfalcie w blasku słońca biła w oczy mała, szkarłatna kałuża gęstej krwi... Kulawy stróż peronowy dostrzegł ją niebawem, podszedł i zasypał piaskiem.
— Czyja to krew? — zapytał go Nesser.
— Nie wiem! — odpowiedział, ze zdziwieniem patrząc na pasażera.
— Być może, zmieszaliście z brudnym piaskiem krew genjalnego uczonego, zapowiadającego się świetnie pisarza, artysty lub młodego, pucołowatego Gilleta, którego matka nie chciała puścić na wojnę, bo to, widzicie, — jedynak, a pozatem do pracy na roli potrzebny? Może wyciekła tu krew dziwaka Gramauda albo księdza Chambruna, który nie bał się mówić o encyklopedystach i przyznać się do fałszu?
— Nie wiem! — powtórzył stróż, z obawą patrząc na nieznajomego. — Tyle tego codzień zwożą...
Westchnął i pokulał, pobrzękując blaszanem wiaderkiem z piaskiem. Nesser nic nie odpowiedział i powolnym krokiem ruszył ku swemu pociągowi. Czuł się nikłą istotą, która w przerażeniu stanęła wobec niewidzialnej a wszechmocnej potęgi. Coś jednak mówiło mu, że jest potrzebny i niezastąpiony dla przejawu tej potęgi, również, jak ona znów stanowi źródło i treść jego własnego życia. Było w tem mistyczne przeświadczenie o nierozerwalnej symbiozie z nieogarniętą rozumem i zmysłami wszechpotężną siłą, abstrakcyjną napozór, a stanowiącą obydwa krańce każdego czynu, każdej myśli, która zrodzić się może w mózgu najnędzniejszej nawet istoty.



ROZDZIAŁ V.

Paryż spotkał Nessera rozradowanem, wiosennem słońcem. Kasztany bulwarów okryły się jaskrawo zielonemi, młodemi liśćmi, rozległe gazony parku luksemburskiego mieniły się, jak malarska paleta, plamami różnobarwnych kwiatów. Nawet niebo, to paryskie niebo, przesiąknięte dymem i niewidzialnemi wyziewami miasta — olbrzyma, połyskiwało błękitem, jakgdyby odlanym z turkusowej emalji. Ślady wojny zacierała i ukrywała za odnawianemi niemal codziennie dekoracjami jakaś skrzętna, gospodarna i mądra ręka. Zdawało się, że nic się w Paryżu nie zmieniło. Ten sam zawrotny, wesoło-kłopotliwy ruch samochodów i autobusów; te same okrzyki sprzedawców dzienników; ten sam połyskujący asfalt; ustalona na zawsze estetyka i powaga gmachów, prąd tysiącznych tłumów, płynących ulicami; te same symboliczne figury na Place de la Concorde i świeże na nich wieńce, ozdobione wstęgami o barwach narodowych, które z dniem każdym nabierały znaczenia wyraźnego hasła, ożywiającej idei.
Napozór żadnych zmian nie można było dostrzec w Paryżu. Napozór tylko, bo zwykle ciemno ubrany tłum kobiet sczerniał ostatecznie, a żałobne welony i białe ozdoby na sukniach przemawiały nieuchwytnym szeptem wielkiego nieszczęścia i smutku bez ukojenia; w kawiarniach po dawnemu grały orkiestry, lecz składały się wyłącznie z kobiet; kobiety również usługiwały w restauracjach; pracowały jako konduktorki autobusów i szoferki taksówek; wczesnym rankiem znacznie większa liczba urzędniczek biegła do biur i urzędów.
Wojna spowodowała niewidoczne narazie, a bardzo zasadnicze przesunięcie sił. Kobieta stanęła twardą stopą na placówkach, opuszczonych przez mężczyzn, których powołano do szeregów. Wyszła ona nazawsze z mikrokosmu rodzinnego na szeroką widownię, przestała być poszukiwaną jedynie, jako kochanka, żona i matka, jako istota odrębna i prawie całkowicie bierna; byt państwa zażądał od niej przejawu ukrytych zdolności i sił; oderwał ją od domu, rodziny, nawyknień i obyczajów, utrwalonych od wieków, postawił jako równą obok niedawnego władcy — mężczyzny i nieznacznie zatarł na jej postaci i obliczu rysy, nadające urok płci, budzące pożądanie i namiętną ciekawość. Kobieta z dniem każdym przeistaczała się w zwykłego człowieka pracy ciężkiej, myśli upartej, znużenia i wytrwałości.
Zwykle tajemnicza, otoczona marzeniami męskiemi, ukryta za murami domu i tylko zrzadka ukazująca się tłumowi, a strzeżona i broniona przed życiem, kobieta otarła się nagle i śmiało ramieniem o ramię mężczyzny, stanęła obok niego we wszystkich dziedzinach pracy i obowiązku, dobrowolnie zrzuciła z siebie zasłonę tajemniczości, sztukę wzbudzenia żądzy, wyzbywając się pociągającej odrębności psychicznej, właściwej jej płci, i śmiało, prosto spojrzała w oczy życiu i niebezpieczeństwu, przed którem ostrzegano ją, a o którem, jako o nieznanym owocu, każda marzyła potajemnie. Mężczyzna ujrzał ją przy sobie, gdy przy ciężkiej pracy, codzień w tej samej sukni zapominała o starannem ufryzowaniu włosów, o różu i szkarłatnej pomadce do warg, gdy poczuł, zamiast aromatu perfum i pudru, ostry zapach potu znużonego ciała, gdy w przelocie, nie kryjąc się bynajmniej, w zapomnieniu drapała się w głowę lub podciągała obluźnione pończochy, — zaczął patrzeć na towarzyszkę spokojnie, bez dawnej podniety, lecz z prawdziwym szacunkiem i uznaniem, nauczył się teraz cenić w niej nie tylko samicę, która ukrywała w sobie moc sycenia żądz, lecz także istotę, posiadającą wolę, siłę i rozum. Upadał cynizm i pierzchała spłoszona nagłą odmianą rozpusta. Wojna spowodowała nową wielką rewolucję pod dawnemi hasłami: wolność, braterstwo i równość, — rewolucję zwycięską, z której bezpośrednio miały skorzystać kobiety, moralnie i społecznie wyzwolone, pośrednio zaś mężczyźni — w różnych wypadkach życia.
Nesser, przybywszy do Paryża, nie kwapił się z wizytą do redakcji „Hałasu Ulicy“, chociaż właściwie pierwszym odruchem jego był zamiar pojechać natychmiast do Rumeura. Gdy przebierał się w pokoju hotelowym, przyszło mu nagle na myśl, że od dziś już wejdzie w dawny tryb, rozejrzy się w notatkach i zasiądzie do pisania artykułów dla „Hałasu Ulicy“. Układał w głowie kolejność ich i obmyślał ton, jakim mają być napisane. Wkrótce przyłapał się na tem, że podświadomie rozmyśla o zjawiskach, niepokojących go i nurtujących nawałem gorących myśli, od pewnego czasu wzbudzających w nim troskę i rozpacz. Zrozumiał odrazu, że nie są to tematy dla żółtego dziennika, wydawanego przez pana Benjamina Rumeura. Był przekonany, że nie tylko we Francji czy w innych wojujących państwach, lecz nawet na całym święcie w tym okresie nie znalazłby dla siebie pisma, które śmiało, bez zastrzeżeń podjęłoby się drukowania jego rozumowań i niejasnych teoryj, płynnych jeszcze, chaotycznych i buntowniczych.
Nesser poczuł w duszy bezkształtną mgławicę; jakieś ognie, węże błyskawic; jakgdyby łuny dalekie wstawały nad ziemią, lecz majaczyły przez jedną nieuchwytnie krótką chwilę i gasły, tonąc w zwojach i zwałach mglistych. Coś mówiło mu, że w łonie tych tumanów niezgłębionych i nierozproszonych, które nosił w sobie może od pół roku, a może i przez całe życie, czego nie spostrzegał poza korowodem wypadków i wrażeń, niby przez mętne obłoki, skłębione dokoła, stoi ni to w mroku „deiru“ świątyni Salomonowej drogocenna skrzynia ze „świętem świętych“, osłonięty tajemnicą przybytek jedynego zakonu, ukryty nieprzejrzanemi zasłonami posąg Isztary w ciemnej nawie Emah babilońskiej. Widział te tajemne, ukryte przed wzrokiem człowieczym skorupy, chroniące zamkniętą w nich Prawdę, te księgi zawarte i bronione siedmiu pieczęciami; domyślał się, że musi uderzyć w tę skrzynię i w te świątynie, zedrzeć i stargać zasłony i pieczęcie, aby dotrzeć do „świętego świętych“, do niewidzianego, być może, straszniejszego od głowy Meduzy oblicza i Prawdy. Przez deski cedrowe, przez jedwab, wisson i złotogłowie, przez bloki twardego kamienia, po przez kształty bazaltowego posągu majaczyła przed nim, połyskując i mamiąc miljonem błysków diamentowych, naga prawda, prosta, piękna, nieznająca wstydu dziewica, która w godzinie przedświtu wynurza się z mgieł porannych, z mieniących się promieni zorzy, jako jutrzenka radosna. Przypomniał sobie przeczytaną w Szwecji „Chronik der Sperlingsgasse“, w której Raabe nawoływał energicznie:
— O wy, poeci i pisarze Germanji, nie mówcie i nie piszcie nic takiego, cohy pozbawiało naród wasz odwagi, jak to nieraz czynią najbardziej słynni przedstawiciele poezji i nauki. Złorzeczcie, drwijcie, biczujcie, lecz wystrzegajcie się wzbudzać słabowolną pokorę, za którą, jak cień, kroczy obojętność!
Nesser tarł czoło i rozmyślał nad tem, że rozdzieranie zasłon, za któremi ludzie ukryli przed sobą jedyną prawdę, może spowodować upadek chęci do podtrzymywania istniejącego porządku, a więc i odwagi, która w chwili obecnej stała się ideałem społeczeństwa. Z pewnością jednak nikt ze współczesnych nie podejrzewa, iż przyszłe pokolenia będą poczytywały, być może, ideał minionego wieku za zbrodnię przeciwko całej ludzkości. Któż ośmieli się w tej dobie, po bitwie nad Marną i we Flandrji, po dramacie w trzęsawiskach mazurskich i rzezi w Karpatach, podjąć się zadania rozbijania posągów starych bogów i zbutwiałych skrytek, nigdy nie otwieranych? Najmniej powołanym do tego byłby czerwony, apoplektyczny, zawsze spocony Rumeur ze wstążką Legji w klapie tużurka, z jego „Hałasem Ulicy“ — żółtą płachtą, drukującą niegdyś z zachwytem obmierzłym „Dobre obyczaje rodziny Sauvier“, które wyszły z pod pióra Henryka Nessera. Prasa, żyjąca w chwili obecnej podsycaniem najdzikszych, zwierzęcych instynktów ludzkich, przekupywana na każdym kroku, hołdująca tym sanym ideałom, przeciwko którym powstawała przed wojną, i o co tak samo nieszczerze będzie walczyła po jej zakończeniu, nie mogła otworzyć mu swoich łamów. Gdyby zechciał i mógł wydawać własne pismo, lub drukować i rozrzucać broszury, omawiając zagadnienia, wyłaniające się i kształtujące w jego głowie, ni to nowe planety — z mętnych mgławic dalekich, — opinja publiczna, władze i sąd wystąpiłyby przeciwko niemu z całą bezwzględnością; ogłoszonoby go za zdrajcę, kupionego przez Niemców, wśród których przebywał niedawno.
To też nie poszedł do redakcji „Hałasu Ulicy“ i nie myślał już więcej o tej wizycie. Był tam teraz niepotrzebny i czuł, że nie potrafiłby się zastosować do wymagań chwili i przełamać nastroju, ogarniającego go coraz potężniej.
Krążył więc po Paryżu, przyglądał się życiu tego dziwnego miasta, wchłaniał w siebie myśli jego, nadzieje i porywy, smutki i radości, upadki ducha i niebywałe w swej potędze wzloty. Imponował mu Paryż, wzbudzał zachwyt i szacunek. Nesser zastanawiał się chwilami nad zagadką, trudną do rozstrzygnięcia, a mianowicie — czy jest możliwem, ażeby Paryż posiadł głębszą tajemnicę czynu, niż ta, która od niedawna nurtowała jego samego? Być może, Francuzi są ruchliwym, błyskotliwym i pozornie tylko lekkomyślnym narodem jedynie dlatego, że zgłębili jakąś jedną, najżywotniejszą dla nich prawdę i, poznawszy ją, osiągnęli spokój i radość. Być może, wiedzą, że w chwili najważniejszej potrafią rzucić tę prawdę pod nogi ludzkości i znajdą w sobie siły, aby w imię nowego hasła czynić i zdobywać? Być może, pewni są, że osiągną to, czy na polu krwawej walki, czy też spokojnie budując nową, wspaniałą świątynię, której ostre, przepiękne iglice gotyckie, pełne polotu mistycznego, dotrą do nieba nie w zuchwałym, bluźnierczym sporze z bóstwem, lecz w natchnionem dążeniu ku nieznanym dotąd wyżynom — ku Królestwu Syna Człowieczego, którego Ojcem był Bóg.
Przyłapał się odrazu na tych podświadomych rozważaniach. Przypomniał sobie, że już kilka razy myśl jego sięgała idei bóstwa. Przedtem nigdy nie czuł potrzeby posługiwania się tak bardzo transcedentalną istotą. Dlaczegóż teraz coraz częściej zagłębia się w nieznaną mu dziedzinę? Nesser nie znajdywał odpowiedzi i porzucił swoje dociekania. Wyciągnął jednak wniosek, zgodny z ogólnie uznanem mniemaniem, że wzrost powszechnej cywilizacji osłabia wpływ „narkotyku“, jakim jest „teologiczna religja“, ponieważ dla współczesnego postępu i łagodzące środki kościoła stają się nieznośnym i szkodliwym balastem.
— Tyle o to połamano piór i wylano atramentu! — myślał Nesser. — Sam Müller-Lyer, tak bardzo oryginalny socjolog i filozof kultury, kategorycznie dowodził tego postulatu, tymczasem pozornie tylko wydaje się zrozumiałym. Na otwartem, spokojnem morzu wystarcza dobry kompas, aby prowadzić okręt do celu. W cieśninie, najeżonej rafami, najsłabszy ogień latarni morskiej może nieraz uratować żeglarzy od zguby i wyprowadzić z labiryntu skał i ukrytych w pianie kamieni podwodnych skuteczniej, niż najbardziej współczesny przyrząd astronomiczny.
Znużyły go te myśli, coraz częściej i ze wzmożoną siłą zaprzątające mu mózg. Ubrał się, wyszedł z domu i, skinąwszy na taksówkę, kazał się zawieźć do fabryki „Astra“. Dochodziła godzina 7-ma — czas, gdy robotnice opuszczały warsztaty. Stanął przed bramą i czekał. Wkrótce z ciemnego otworu furty zaczęły się wynurzać pojedyncze postacie robotnic, potem większe ich grupy, aż wkoncu wylał się nieprzerwany potok ludzki. Płynął wartko, poruszał się gwałtownie, jakgdyby tworząc tu i ówdzie spiętrzone fale. Cichy pomruk stał nad tłumem, opuszczającym fabrykę; chwilami zrywały się głośniejsze okrzyki; wybuchał śmiech, zbyt głośny i zbyt syczący, ażeby mógł wyrażać szczerą radość. Raczej szyderstwo brzmiało w nim, czaiła się ukryta zazdrośnie boleść; dusza w ten sposób walczyła z obojętnością martwoty, zmagała się z rozpaczą. Tyle razy widział Nesser porzucających pracę robotników fabrycznych; słyszał ten sam pomruk, gwar, krzyki i śmiech, lecz dopiero teraz, gdy cały pod brzemieniem nieodstępnej myśli, dręczony niejasnym nakazem i ciężkiem zwątpieniem, sprężył się i zaczaił, zmieniony w jakiś wrażliwy aparat, który odpowiadał na pokrewne dźwięki i odruchy zzewnątrz, — dopiero teraz rozumiał ukryty sens każdej najsłabszej nawet, nieuchwytnej nuty w mowie ludzkiej. Niewiadomo skąd przyszły mu na pamięć słowa Goethego, że w istocie badanie nad ludzkością jest niczem innem, jak tylko badaniem człowieka. Przecież, gdyby w tej oto chwili skinął na którąkolwiek z wyrobnic, zmordowanych jednostajną pracą i zajrzał jej do duszy, — znalazłby w niej wszystkie pierwiastki ludzkości. Odruchy uduchowienia w chwilach cierpienia lub głębszej radości; wybuchy zwierzęcych instynktów — w nienawiści i nędzy; spokojne przejawy własnej woli w warunkach dobrobytu i skłonność do poświęceń i męczeństwa, gdy dusza zapanuje nad ciałem i oderwie myśl od ziemi. Wszystko, czem żyła ludzkość setki tysięcy, lub miljony lat, co kształtowało historję jej, znalazłby w każdej z robotnic „Astry“, przygarbionych od długiego ślęczenia nad małemi, złośliwie warczącemi maszynkami, okrytych kurzem, pachnących potem, naftą i pyłem bawełnianym. Ten i ów z ludzi — zresztą zupełnie do siebie duchowo niepodobnych — zajrzał w głąb wielkiej prawdy: uczony Darwin i św. Augustyn; zapatrzeni tylko w bieżący dzień życia ludzkiego Marks i Engels, genjalny, wnikliwy Goethe, natchniony Ruskin i moraliści chrześcijańscy, surowi, przejęci im tylko dostępną istotą nauki nie z tego świata... Któż jednak i kiedy połączy te wielkie objawienia w niezłomny kryształ, jaśniejący gdzieś wysoko i daleko, pociągający ku sobie wzrok, pożądania i marzenia, smagający wolę tysiącami biczy promiennych? Ludzkość dążyła oddawna do poznania Prawdy, lecz nieraz zbaczała z prostej drogi. Przecież nawet posłańca bogów, Hermesa, starożytni w dobie upadku wyobrażali sobie jako bóstwo, trzymające w ręku sakwę ze złotem; na pjedestale króla Sardanapala-Asyryjczyka, ubóstwianego jako słońce, widniał napis: „Jedz, pij, poznawaj wszelką rozkosz, gdyż poza tem nic nie istnieje!“ Ale historja zna też okresy, przemijające pod sokratesowskiem hasłem: „Poznaj samego siebie!“ Nadawali im głębię wtajemniczeni w treść kultu dążącego do doskonałości i poczucia miary Apollina, i obok — Dionizosa, oszałamiającego, porywającego, jako źródła natchnionego szaleństwa. Stary kaznodzieja w Sztokholmie opowiadał o dwóch ewangelistach — Szymonie i Janie. — Pierwszy z nich stał się Piotrem — Kamieniem, na którym zbudowano kościół chrześcijański; był to kamień niezłomny, kamień ołtarza Syna Bożego. Drugiego sam Zbawiciel nazywał „Synem Gromu“; był on przyjacielem Chrystusa-człowieka, jego apostoł i piewca, pełen potęgi i patosu niedoścignionego. Wszystko to czai się pod grubą powłoką słabego i chwiejnego ciała ludzkiego...
Rozmyślania Nessera przerwała jakaś robotnica. Poznała go.
— Oho! — zawołała. — Powrócił pan? To się ucieszy ruda Julka! Zaraz skoczę po nią...
Nie czekając na odpowiedź Nessera, pomknęła ku bramie. Długo nie powracała, wreszcie zjawiła się, prowadząc Julję za rękę. Dziewczyna szła, wpatrzona przed siebie wylękłym wzrokiem i ciężko oddychając. Nesser zdjął kapelusz i rzekł wesołym głosem:
— Jak się mamy, panno Martin? Poznaje mnie pani?
Julja wpatrywała się w jego twarz, a w rozszerzonych źrenicach dziewczyny migotały iskry strachu i współczucia.
— Co panu jest? Był pan chory?
— Pani pyta o to z pewnością dlatego, że długo nie pisałem do „Hałasu Ulicy“? Byłem w Szwecji, skąd trudno o komunikację!
— Nie!... — szepnęła. — Ma pan taki dziwny... bolesny wyraz oczu...
Nesser wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
— Każdy ma swego mola, co go gryzie! — odparł. — Zresztą znudził i znużył mnie pobyt w Szwecji. Nastały teraz, moja pani, takie podłe czasy, że, patrząc na ohydę ludzką, nie chce się żyć, — chyba tylko w takiej pracy, która pochłaniałaby cały czas, nie pozostawiając ani chwili na rozmyślania. Trzeba być maszyną ze stali, wtedy jako-tako... Ale mówimy o mnie! To — nie ciekawe! Co się dzieje z panną Louge? A może w merostwie zarejestrowano już poczciwe stadło Berget? Czy przypadkiem nie stałem się już wujkiem, w projekcie chociażby?
Julja westchnęła i opuściła oczy, a towarzyszka jej zaczęła opowiadać smutnym głosem:
— Ten biedny Berget nie powrócił z południa... Kule „boszów“ zrobiły swoje... Gruźlica... Umarł chłopak...
— Berget umarł?! — szepnął Nesser.
Robotnica kiwnęła głową i mówiła dalej:
— Marja pojechała do niego, pogrzebała go i powróciła...
— Była bardzo zrozpaczona, przybita? — tymże szeptem spytał Nesser.
— A kto ją wie?! — odparła. — Taka sama cicha, milcząca, pokorna... „Mokra kura“, jak ją nazywaliśmy zawsze... Zaczęła była pracować, lecz po tygodniu (dziś właśnie wspominaliśmy, że to już minął trzeci miesiąc!) zgłosiła się do biura i zażądała rozrachunku... Wyszła bez pożegnania, tylko odźwierny, który kontroluje numerki, opowiadał, że płakała... Długo nic o niej nie wiedziałyśmy. Przepadła, jak kamień w morzu! Aż tu jedna z towarzyszek przeczytała w gazecie o Marji. Zapisała się na pielęgniarkę na czołówkach sanitaryjnych i po jakiejś bitwie dostała medal.
— No, to bardzo szczęśliwie się stało! — zawołał Nesser, szczerze uradowany. — Taka niebezpieczna i ciężka praca przywróci jej spokój!
Julja Martin podniosła nagle głowę i rzuciła surowym głosem:
— Marja Louge nie żyje...
— Nie żyje — jak echo powtórzył korespondent.
— Zginęła na froncie. Gdzieś... w Ardennach... Padł tam granat niemiecki — dodała robotnica i otarła oczy. — Dyrekcja obiecała wmurować w ścianie wielkiej hali tablicę na cześć poległej. Biedaczka — cicha, pokorna, milcząca trusia!...
Zaległo ciężkie milczenie. Nikt z tych trojga ludzi nie miał sił rozpocząć rozmowy. Zdawało się, że cień Marji Louge stanął przed nimi, patrzył i żądał odpowiedzi na pytanie, od którego zależał czyjś los.
Nesser w milczeniu pożegnał dziewczyny i odszedł.
Marja Louge nie żyje... Powtórzył te słowa kilka razy, a coraz głośniej, tak, że ten i ów z przechodniów obejrzał się za nim. Szedł z pochyloną głową, patrzył sobie pod nogi i postukiwał laską, ciężko opierając się na niej. Myśl pracowała w zgiełkliwym popłochu.
— Istniała na świecie Marja Louge. W wielkiem, bogatem mieście, wśród niemilknącego zgiełku, w tłumie pięciomiljonowym żyła ona — pokorna, milcząca, cicha... „Błogosławieni cisi i czystego serca“... Zawsze czuła samotność, bała się jej lękiem przerażającym... Niczego nie pragnęła oprócz jednego tylko — nie być samotną, znaleźć pokrewne serce, rozumiejącą, dobrotliwą duszę, jakie-takie ciepło uczucia, ale, pragnąc, nie poddawała się ułudzie, że trwać to może niezmiennie. Takie skromne, pokorne miała pragnienia milcząca, cicha Marja! Ktoś bezmiernie litościwy i dobry dał jej wymarzone, drobne szczęście, lecz po chwili odwrócił od niej oblicze swoje i wszystko się odmieniło nagle, niemiłosiernie, niemal potwornie...
Nesser długo krążył w labiryncie nieznajomych uliczek, machinalnie odczytując ich nazwy, dwa razy przeszedł przez zaułek Roly, aż wkońcu skręcił na lewo i ujrzał przed sobą sztachety dużego parku. Na najbliższym rogu wisiała tablica — „Boulevard Jourdan“. Myśl jego, jakgdyby przytłoczona nadmiernym ciężarem, pozostawała bezwładną. Zorjentował się wreszcie, że zabrnął w okolice parku Montsouris. Czuł się niezwykle znużony i osłabiony. Usiadł na pobliskiej ławce bulwaru i zapalił fajkę. Jakiś człowiek w welwetowych portkach murarza i w nasuniętej na czoło pasiastej kaskietce natychmiast przysiadł się z drugiego końca.
Nesser oddawna znał tych ludzi, myszkujących wpobliżu zewnętrznych bulwarów, więc wmig spostrzegł manewr nieznajomego i obrzucił go badawczem spojrzeniem. Ten, widocznie, nie zauważył czujnego wzroku Nessera, bo posunął się bliżej i mruknął:
— Prosiłbym litościwą osobę o papierosa lub szczyptę tabaki...
Nesser uśmiechnął się. Jak dotąd, wszystko odbywało się podług zwykłej reguły w takim wypadku.
Szybko włożył rękę do kieszeni i odparł spokojnie:
— Przyjacielu, jak tam was wabią: „Wilk“, „Kruk“ czy „Czerwony Paweł“, wyjmijcie — no natychmiast łapy z portek. Macie tam z pewnością „pióro“, a ja tego nie lubię! Skoro postanowiliście żebrać, to pocóż wam nóż? Papierosa dam, ale nastraszyć mnie wam się nie uda. Pugilares, tudzież zegarek zostaną przy mnie, bo widzicie tu oto tę fraszkę, którą nagminnie nazywają „browningiem“, takie zaś ptaszki, jak wy, — „puszczykiem“, czy też „szpajerem“... No, tak, — teraz w porządku! Macie papierosa!...
Zdumiony drab zdjął kasketkę i drapał się w głowę.
— A toście mi nagadali! — mruknął. — Cóż to? Czyście wy — nasz, czy może „numerowy hrabia“?
— Nie jestem ani opryszkiem, ani przebranym policjantem — odparł swobodnie Nesser. — No, a teraz, przyjacielu, siedźcie cicho, bo nie jestem ochoczy do rozmów, albo najlepiej zrobicie, jeżeli pójdziecie swoją drogą! Tam widzę wolną ławkę. Jazda, bracie!
— Hm... jeżeli tak, to pójdę — zamruczał drab i, ciężko przewalając się na krótkich, krzywych nogach, poszedł przez jezdnię.
— Stójcie! — zawołał nagle Nesser. — A czemuż to wolicie grasować tu i w końcu ugrzęznąć w ulu, niż iść na front? Takie szerokie macie bary i krzepkie nogi — w sam raz do piechoty...
Drab zaśmiał się szyderczo.
— Gadacie od rzeczy, a ja myślałem — człek rozumny! Ja do okopów?! A niechby ich morowa zaraza wydławiła... Za kogo i za co mam się bić, narażać się na niewygody i niebezpieczeństwo?... Może każecie podstawiać głowę w obronie „granatowych mundurów“? Za miłą ojczyznę, która nic mi nie daje, a, gdy jako-tako radzę sobie, nakłada mi wnet stalowe bransoletki i każe udawać kanarka w żelaznej klatce? Nieostrożne wam, przepraszam, głupie nawet wymknęło się słowo! Cha, cha, cha!
— Jesteście tak bardzo pewni tego, co mówicie? — spytał Nesser, pykając fajkę. — Bo to widzicie, różne na tę materję istnieją poglądy.
— Ech! — machnął ręką opryszek. — Jeżeli różne, to znaczy, że każdy zosobna i wszystkie razem zrodziły się w burżuazyjnych łepetynach, psia ich krew!
— Nie zgadliście! — zaprzeczył Nesser poważnie, zapominając, z kim wszczyna rozmowę o rzeczach, oddawna już zaprzątających jego myśl. — Nie zgadliście, bo oto, widzicie, znałem pewną dziewczynę, wyrobnicę fabryczną — takie biedactwo, milczące, ciche, bojące się samotności! Straciła przyjaciela... Dzielny był to chłopak, ale niemieckie kule na sito urobiły mu pierś. Popluł biedaczyna krwią, a gdy wypluł wszystką do reszty, wyniósł się na zawsze.
— O, widzicie?! A osoba na taką hecę wyprawia mnie z lekkiem sercem! — rzekł z drwiącym wyrzutem drab.
Nesser, jakgdyby nie słyszał uwagi opryszka. Patrzył na ciemne grupy drzew w parku. Klony, dęby i platany stały tajemnicze, nieruchome, czarne; gałęzie ich ciągnęły się wwyż, ni to błagając nieba o nieznaną ludziom łaskę, ni to składając uroczystą przysięgę. Konary przechodziły w sieć drobniejszych, cieńszych gałązek, a kończyły się nikłemi, do drutów czarnych podobnemi pędami. Odcinały się od nich bladą zielenią, prawie bielą pęki młodych liści, a, gdy padały na nie niebieskie promienie latarni, — połyskiwały srebrem, bo lepkie jeszcze, namaszczone świeżemi sokami były te listki słabe, wpółrozwarte, niedawno z powijaków wypadłe.
Ciemnoszafirowe i fioletowe głębie wyzierały z pomiędzy pni nagich, gdzie-niegdzie mchem zielonym opasanych; tam i sam w świetle latarni bielał, jak zwida, posąg z kamienia. Z parku po przez korony drzew — płynęło senne krakanie wron, które z wieczora zapadły tu na nocleg...
Wspaniały, rozległy park... Wypieszczone, wyhodowane przez ogrodników kasztany i klony... Jakżeż inne są one od dębów tego lasku w Ardennach!... Ach, tam padł arystokrata Langlois, wili się, niby rozgniecione robaki, lub czołgali się ranni sankiuloci!...
Nesser zaczął myśleć na głos. Przed oczami jego sunęła daleka, zasnuta mamiącą mgiełką nieskończenie długa panorama.
— Ardenny... — szeptał. — Długie rowy strzeleckie, niby węże, opasują lesiste pagórki... Zgrzytają kulomioty i rzygają ogniem salwy, rozdzierając raz po raz powietrze, buchają słupy ognia, ziemi, kamieni. Padają ciężkie pociski, nadlatujące nie wiedzieć skąd. Łamią drzewa, pokotem kładą całe lasy, odłupują kawały skał, szarpią i rozrzucają wokół szmaty darniny, szczapy i skrwawione szmaty ludzkie... Któż to wytrzyma, któż nie drgnie i w obłędzie przerażenia nie wybiegnie z tych zawiłych, połamanych w zygzaki nor krecich, aby się ukryć w miejscu bezpiecznem? Byłem tam, widziałem wszystko!... Nikt się stamtąd nie ruszył. Sprawnie działa maszyna ludzka! Maszyna... i niema już tam człowieka! Stał się kółkiem, kręcącem się zgodnie z wolą sprężyny, której nikt nie widzi, a tymczasem każde kółko maszyny, każdy atom metalu wyczuwa ją na sobie... Jedne wypadają, inne same, jakgdyby w automacie, trafiają do ich łożyska, i — turkocze, huczy, zgrzyta, ryczy maszyna... Tuż — tuż za ostatnim okopem przylepił się schowek podziemny, — tam ukryła się pod stosem zwalonych drzwi i worków z ziemią czołówka szpitalna... W półmroku przy latarkach pracuje lekarz w zakrwawionym fartuchu, krzątają się sanitarjusze... Skądżeż się tu wzięła w tem miejscu piekielnem blada, smętna i cicha Marja Louge?!... Pozostała znowu samotna i już niczego nie pragnie... chyba zapomnienia w zgiełku bitwy i spokoju w rozszalałym pędzie śmierci... Jakoś się tu dostała i teraz schyla się nad umierającym... Może w myślach odtwarza ostatnie minuty Berget’a, zagląda w szklące się już nieżywym połyskiem oczy nieznajomego żołnierza... Mówić nie umie bojaźliwa Marja, pocieszyć silnem słowem nie potrafi, ani też nie znajdzie w sobie siły, aby zapalić w konającym promyk nadziei... Patrzeć tylko może dobremi, pokornemi oczami, a czasem zdobyć się na uśmiech — uśmiech samemi tylko wargami, łagodny, o, jakżeż łagodny! Pewno, tak było tam w Ardennach, gdy to nadleciał granat, rozmiotął pokrywę czołówki, przebił obelkowanie i wpadł do środka... Ogień, huk, dym, żelazny, straszny deszcz, kurz czarny, nieznośny... A po chwili cisza. Leży na ziemi potrzaskana latarka, a z pomiędzy pni, gruzów i porwanych worów wyzierają szmaty ludzkie, sączące krew, łachmany jelit i płuc, poplamione drgającemi kawałkami mózgu... Niema tu już nikogo i nic!... Ani granatu, ani lekarza w białym fartuchu, ani jęczących, szczękających zębami rannych i umierających żołnierzy, ani milczącej, bladej pielęgniarki z czołówki, Marji Louge, ani medalu zasługi na jej płaskiej piersi, ani nawet cichego, łagodnego uśmiechu na ustach, takiego cichego, że lada podmuch, najlżejszy dźwięk mógłby go spłoszyć i zgasić... spłoszyć i zgasić...
Opryszek stał przed Nesserem i słuchał, nie ruszając się z miejsca.
Wreszcie zaklął ohydnie i, wymachując czerwonemi łapami, mruczał:
— Do stu djabłów rogatych! Poco ta wasza cicha Marja zadawała się z wojną?! Siedziałaby lepiej w Paryżu i szukała innego przyjaciela. Przecież wielu jeszcze chłopów błąka się samopas... Ale nie! Gdzież tam? Takie chuchro półżywe, nikomu nie drogie, już się zaraziło od burżujów, już, jak na jawie, słyszę, że bełkotała tam coś o „wysokich obowiązkach“, „bohaterstwie“, „szlachetności“ — psia ich mać! Nie wiedziała, że ci burżuje, nie przymierzając, jak i obecna tu czcigodna osoba z browningiem w kieszonce, jadaczki mają wygadane, umieją poruszyć serca głupiej Marji, a sami wnet po takiem kazaniu — hyc — w krzaki! Cholerne to lisy! Prawią o godności ludzkiej, o moralności, o miłości do ojczyzny, a cóż to sami noszą w swojem wnętrzu cuchnącem? Zgóry — tęczowy, połyskliwy płaszcz przesławnej kultury, a pod nią, za pozwoleniem, jak u tego syfilityka, głęboka, ropiąca się rana wszelakiej podłości. Znamy się my na tem!... Powiem ja wam, że przeżywamy najohydniejsze czasy, takie plugawe i podłe, że chyba wybiła godzina, aby zacząć wycinać wszystkich w pień! Wy w upodleniu żyjecie, a to upodlenie ukrywacie pod bogatemi szatkami, wasza podłość zaraża nas, tylko, że temi oto wyświechtanemi portkami ukryć jej nie można, więc przez wszystkie dziury, cery i łaty wyłazi, jak gnój...
Nesser słuchał uważnie. Drab powtarzał jego własne słowa! Pochylił więc głowę i, jak niegdyś ksiądz Chambrun, cicho poruszał ustami, powtarzając:
— Prawda! Wszystko — prawda!
Drab posłyszał to. Ośmielony ostatecznie, usiadł obok na ławce i dalej rzucał zdanie po zdaniu, zacinając usta i mrużąc biegające, zezowate oczy:
— Przecież do takich nikczemnych czasów dożyliśmy, że aż się rzygać chce! „Wolność, braterstwo, równość“ — biją, niech im kat w oczy zaświeci, z każdego gmachu rządowego, z ponad każdych drzwi biura policyjnego, a tymczasem cóż widzimy? Rząd, nasz rząd, przez nas niby postawiony, ma prawo jednym zamachem pióra podzielić nas na zbrodniarzy, których policja nie śmie tknąć, i na takich, któremi wypycha po brzegi więzienia! Nie mogłem nigdy zrozumieć, dlaczego pierwszy, lepszy bankier ma prawo wycyganić od szlachetnej osoby pieniądze na przepadły interes, a ja nie mogę wyciągnąć tej samej osobie sakiewki z kilkoma marnemi frankami? Rząd panoszy się nad nami, popycha to tu, to tam, podług swego widzimisię, ogranicza nasze prawa, nakłada kary po sądach, pozbawia wolności, przez co wydziera nam prawo do życia, łupi ze skóry podatkami, aż burżuje nawet piszczą! Dobrze byłoby, gdyby te podatki szły na coś mądrego i pożytecznego, ale gdzież tam! Połowę, powiadają, rzuca rząd na karabiny, armaty, pancerniki, pociski, które pewnego pięknego poranku przepadną bez śladu, bo, niech szanowna osoba zmiarkuje, że gdy rząd zechce, — każe, jak tej Marji Louge, czy jak jej tam — „szukać zapomnienia w zgiełku bitwy“, a „spokoju — w rozszalałym pędzie śmierci!“ Idźcie — gardłuje wtedy — i zdychajcie bez hałasu i skandalu! O, zarazo morowa! I to mówi tak zuchwale garstka ludzi, których (bywały czasy!) wleczono na latarnię lub wmig na sieczkę rąbano na pierwszym, lepszym placu! A my pokorni, jak barany, idziemy do szlachtuza, śpiewając na cały głos hymny narodowe! Skąd ta pokora, psia wasza krew?! To od was przyszedł ten zapowietrzony posłuch!! Oby was — burżujów...
Opryszek cisnął czapkę o ziemię i w gniewie kopnął ją ciężkim trzewikiem. Nesser oprzytomniał i wstał.
— Bywajcie zdrowi... — mruknął.
Drab, przestępując z nogi na nogę, skamlał proszącym głosem, w którym brzmiało bezczelne szyderstwo:
— Może litościwa osoba da coś biedakowi? Chora żona, dzieci...
Nesser wyjął z kieszeni jakąś monetę i, uśmiechając się, rzekł:
— Napijcie się absyntu, lub anyżówki, filozofie!
Opryszek zajrzał mu w oczy i spytał urągliwie:
— Przepraszam, że się ośmielam zapytać: czemuż to tak szlachetny i tkliwy gość sam nie wyruszył dotąd na „pole chwały“? Bary macie też szerokie i nogasy, jak się widzi? Hę?
— Mój czas nie przyszedł jeszcze... — odpowiedział Nesser cicho i pokornie.
— To niby rocznik? — dopytywał drab coraz bardziej drwiącym głosem.
— Nie! Czas, mój czas... — szepnął korespondent.
— Rozumiem, mon vieux, ale tez zapisz sobie, że i moja godzina nie wybiła jeszcze!
Wypluwszy te słowa, schylił się po czapkę, głębiej nacisnął ją na czoło, włożył ręce w kieszenie portek i poszedł. Po chwili zaczął wygwizdywać „Madelon“.



ROZDZIAŁ VI.

Tej nocy Nesser nie mógł usnąć. Nie rozbierając się, usiadł na kanapie i długo pozostawał bez ruchu i bez myśli. Ocknął się, ponieważ lampa elektryczna nagle migać zaczęła. Widocznie w centrali naprawiano maszynę. Odrazu myśl jego na nowo pracować zaczęła. Jakiś mechanik coś tam odkręcił w prądnicy, a natychmiast tysiące lampek, rozrzuconych po całej dzielnicy, odpowiedziały miganiem lub nawet zgasły. Kto wie czy mechanik potrzebował koniecznie odkręcić tę lub ową część maszyny, czy może dostał nagle obłędu? Ileż przykrości, szkody, a nawet nieszczęścia mógł był spowodować taki czyn! Nikt się jednak prawdy nie dowie, bo po pierwszym już alarmie wnet wszystko zostanie naprawione — śruby podciągnięte, zużyta albo uszkodzona część zastąpiona nową. Od czegóż jest technika, doskonała, współczesna wynalazczość, ujarzmiająca niemal całą naturę?! Chełpi się tem pyszny i dumny człowiek — zdobywca!
Czcin się jednak chełpi? Chodzi, jak paw z rozpuszczonym ogonem, jakgdyby nic tej tęczowej ozdoby tknąć i zniszczyć nie mogło. Nie myśli o tem, że którejkolwiek nocy ogarnięci nienawiścią i żądzą posiadania robotnicy postanowią ogłosić czynny sabotaż. Popsute, zniszczone kolosy o żelaznych cielskach i duszy ognistej, wykonają ostatnie, gwałtowne ruchy, niby drgawki potwornych kadłubów, i — znieruchomieją. Ha! W przeciągu miesiąca już nigdzie się nie da naprawić rewolwerów policji ani też karabinów pomagających jej wojsk. Czyż nie może powstać jakiś spisek sprzysiężonych ideologów lub obłąkańców, którzy potrafią wstrzymać bieg maszyn? Niezawodnie — nawet kultura mechaniczna nie jest zabezpieczoną od katastrofy! Istnieje ona do czasu, aż ludzkość wierzy w zbawienną rolę tego rogu obfitości wszelkiego dostatku.
O ileż bardziej należy się troskać i niepokoić o żywą olbrzymią maszynę ludzkości, złożoną z dwóch miljardów misternych, kruchych i wrażliwych kółeczek — ludzi. Wojna hula po Europie, po tym małym szmacie naszej planety, a w Indjach, w Chinach, na wyspach Melanezji, w Ameryce Południowej, w Abisynji, w murzyńskich wioskach Sudanu każdy wstrząs daje się boleśnie odczuwać. Mieszkańcy tych krajów nie znajdują już potrzebnych towarów, do których przyzwyczaił ich szukający rynków zbytu biały kupiec; w Indjach i Australji wymierają całe szczepy od dżumy i cholery, bo Berlin, Paryż i Londyn nie są w stanie dostarczyć niezbędnej ilości surowicy i środków leczniczych, a nawet część lekarzy odwołano na front, aby tam zaszywali wyprute wnętrzności, piłowali zmiażdżone nogi i ręce, wyjmowali z mózgu drzazgi kości; w Sudanie i na Hindustanie kolorowymi ludziom zagraża głód, bo najlepsi pracownicy dostali czerwone fezy i pasy, złote guziki, szare kurty i — z karabinami w ręku, śpiewając „Marsyljankę“ lub „God, save the King“, pomaszerowali do Szampanji i Flandrji, aby się stać nawozem, użyźniającym rolę białych ludzi...
— Popsuła się maszyna ludzka, zaczęła nagle pracować w innym kierunku! — ze strachem myślał Nesser. — Rozpędowe koła zawarczały niezgodnem tętnem. Zgrzytnęły, szczęknęły, wydały jęk małe, świszczące w pędzie szalonym kółeczka! Coraz więcej ich wypadać zaczęło, rozpryskiwać się i załamywać! Wspaniała maszyna, swoim turkotem od stu przeszło lat wbijająca w głowy ludzkie hasło: „nie śpij, nie wypoczywaj, pracuj!“ — zmieniła obroty swych kół, nie wytwarza już, lecz burzy, druzgocze, w pył rozbija, w nicość wtłacza. Poraniła wesołego Bergeta; zamiast wywiercać perforatorem otwory w stalowych płytach, — przedziurawiła w trzech miejscach pierś chłopaka. Kółko natychmiast wypadło, zaprzepaściło się na zawsze... Wypadając z maszyny, ostatnim obrotem zahaczyło o inne, co bezszelestnie, zgodnie sunęło obok. Usiłowało ono przez chwilę utrzymać się na swej kruchej, cienkiej, jak włosek, osi, lecz nie zdołało. Miarowy, a coraz gwałtowniejszy ruch wytrącił je z łożyska, złamał oś i wypchnął. Potoczyło się bez szmeru, jak zawsze, — pokorne i szare, aż wpadło do ciemnej czołówki na zboczach Ardennów. Tam runął na małe, zagubione kółko ciężki młot wojny. Bez jęku i zgrzytu przepadło bez śladu pośród odłamków i drzazg belek, sypkiego piasku, brudnych szmat, szańcowych faszyn, skrawków mięsa i mózgu ludzkiego. To Marja Louge... malutkie, bezszmerne, pokorne kółko, które skolei zaczepiło o tryb jego życia i nadało mu nowy, nieznany ruch. Nesserowi wydało się, że również wypada z potężnego, uzgodnionego systemu harmonijnego pędu.
Niedawno jeszcze czuł się dobrze i spokojnie, aż tu właśnie w chwili największego powodzenia los rzucił na jego drogę Marję Louge. Stała się ona dla Nessera pociskiem, nie wybuchającym, lecz przez niewidoczne kanały sączącym gaz trujący.
Udzieliła mu lęku przed samotnością. Rozumiał teraz, że nie było to ścisłem określeniem. Obawiać się zaczął nie samotności, bo przywykł już do niej i lubił ten stan, gwarantujący mu spokój. Od czasu znajomości z Marją począł się obawiać czegoś innego. Uczuł lęk przed myślą, którą oderwane, krótkie powiedzenie dziewczyny ożywiło. Stanowczo ta blada, zazwyczaj małomówna hafciarka skazała go na ciągłe myślenie, które w warunkach samotności stawało się torturą. Zastanawiało go wszystko, na co przedtem nie zwracał uwagi. Potem nie mógł już przejść obojętnie obok pozornie drobnych nawet zjawisk, jeśli kojarzyły się one w jakikolwiek sposób z tem, co podświadomie zajmowało jego umysł. Stawało się to przekleństwem, męką nie do zniesienia.
Nesser coraz częściej zamyślał się nad ostatniemi wypadkami swego życia. Niebawem zakończony został proces syntezy dwóch okresów z odłamków przeżyć i odruchów psychicznych. Niezawodnie twórcami nowego stanu duszy jego stali się pleban wiejski, ks. Chambrun, i uboga, spracowana hafciarka — Marja Louge. Ksiądz bez słów dowiódł mu, że złośliwe, cyniczne, napiętnowane szyderstwem myśli reportera, być może ujęte w innej formie i uduchowione szczerym porywem miłosierdzia, bólu i rozpaczy, istnieją w umysłach i sercach całkiem obcych mu i niepodobnych do niego ludzi, jak naprzykład, ks. Chambrun’a lub dziwacznego sanskrytologa — Gramaud’a. Gdy Nesser przyszedł do tego przekonania, same myśli jego, ustalone i sprecyzowane oddawna, nabrały nagle cech magicznych, cudownych. Zdawało mu się chwilami, że były one żywemi istotami, zakradającemi się do mózgu innych ludzi, lub też, że były jakiemiś zarodkami, spadającemi z kosmosu. Tak niespodziewane odkrycie podniosło Nessera we własnej opinji, zbliżyło go do ludzi i zmusiło do dalszych obserwacyj i dociekań.
Marja Louge mimo woli przekonała go, że nie jest on ani wybrańcem, ani też twórcą własnego życia w dowolnych jego fazach. Zrozumiał, że co, co uważał za szczęście, stanowiło źródło cierpienia dla innych. Samotność epikurejczyka — egoisty i samotność ubogiej, brzydkiej hafciarki — jednakie w przejawach zewnętrznych — były dwoma biegunami. Szczęście i nieszczęście, samolubna rozkosz spokoju i — ucieczka przed samotnością do prostytucji lub samobójstwa. Rozwiał się wówczas urok samotności, a potem zjawiła się chęć ochronienia przed nią Marji i początkowo słabe, a wkrótce — coraz wyraźniejsze poczucie ciężaru jałowego, nędznego samolubstwa. Instynktownie zaczął szukać ludzi, przyglądać im się bacznie, chociaż wciąż jeszcze — podejrzliwie. Zdumiał się, uświadomiwszy sobie, że wrodzone mu zdolności analityczne i obserwacyjne nagle się przytępiły. Na przeszkodzie stawało mu zwykle jakieś cierpienie, ciążące nad życiem badanej ofiary, a myśl tymczasem kreśliła coraz szerszy krąg, ogarniając całokształt zjawiska, aż dochodziła do najodleglejszych kresów państwa, społeczeństwa, nawet ludzkości, w której już wszystko się zgubiło.
Swoją mękę i nieustającą pracę mózgu zawdzięczał więc Marji Louge i księdzu Chambrun! To oni popchnęli go na niebezpieczny, wystawiony na ogień artylerji niemieckiej obserwacyjny punkt, ażeby naocznie się przekonać i sprawdzić, czy kapitan Langlois mówił prawdę; to oni podszepnęli mu, aby pod kulami wynosił z bitwy brodatych Bawarczyków; oni też zmusili go, aby, spoliczkowawszy kozaka, stał potem spokojnie wprost przed lufą jego rewolweru! O! Oni byli dla niego ziemi chyba genjuszami, nauczywszy go sztuki współczucia, miłosierdzia, przekształcenia myśli w czyn, którego chciałby uniknąć, lecz teraz już nie mógł, bo w nieznanych skrytkach jego serca znalazły się resztki łez, które dławiły go i paliły przed trupem pułkownika Brice’a! Oni jedni potrafili wywołać w nim namiętną rozpacz na zoranem polu, gdzie pomiędzy odwalonemi skibami tak wygodnie ułożył się rudy Wells, zapatrzony zimnym wzrokiem w niebo, choć ono mętne było, a na niem wykwitały białe obłoczki pękających szrapneli.
Ksiądz Chambrun i Marja jakgdyby ujęli go za rękę, podprowadzili do całej ludzkości i z uśmiechem łagodnym szepnęli mu do ucha:
— Patrz, to — rodzina twoja! Nie jesteś samotny!
Powoli doszedł był do zrozumienia, że każdy człowiek, czy to arystokratyczni Langlois i Brice, czy syndykaliści Mollin i Bluot, czy oszalała z rozpaczy matka niemieckiego oficera i stary robotnik w dziurawym kapeluszu, czy olbrzymi Senegalczyk i ten mały, jak dziecko, cieszący się ze swej ciężkiej rany, piechur rosyjski — wszyscy mogą w równej z nim mierze, odczuwać radość i cierpienie, myśleć o tych samych rzeczach i do jednego z nim dochodzić wniosku. Przerażała go ta mnogość jednakich uczuć i myśli, czyniła z niego część jakiegoś niezmiernego ogromu, posiadającego siłę tytanów i więzy tytanów. Gdzieś w głębi świadomości płonąć zaczęła i drażnić go łuna protestu, aż wyłoniły się z niego poczucie jakiegoś obowiązku i mgliste jeszcze, ale żądające już czynu, nieustępliwe pragnienia.
Myśli jego przerwał zegar. Wybiła godzina 6-ta.
Nesser wstał, obmył głowę i twarz zimną wodą, przebrał się i wyszedł na miasto.
Zdziwiona portjerka spytała go o zdrowie.
— Dziękuję — odparł — czuję się zdrów, lecz nie mogłem usnąć. Muszę się przejść...
Ociężałym krokiem doszedł do parku Luksemburskiego.
Przed bramą wyprzedziła go gromada chłopaków. Z wesołemi okrzykami biegli, niosąc dużą piłkę nożną. Przyszli sportsmeni zamierzali oddać się treningowi przed rozpoczęciem lekcji.
Na widok chłopców Nesser przystanął. Namyśliwszy się, poszedł dalej ulicą Vaugirard.
Przypomniał sobie małego chłopaka z żałobną opaską na rękawie. Nie mógłby przecież odpowiedzieć na natarczywe, niemal groźne pytanie jego, dlaczego nie zabija lub nie pada ranny na froncie, gdzie już świeżą trawą porósł kopiec nad pułkownikiem — ojcem chłopca.
Machnął ręką i przystanął. Nie wiedział, co ma dalej ze sobą począć. W pobliskich kawiarniach kelnerzy ustawiali stoły i zamiatali podłogę. Spostrzegł otwartą mleczarnię. Usiadł przy stoliku, okrytym papierem, wypił miseczkę kawy i kazał podać sobie dzienniki. W małej salce oprócz Nessera i woźnych z banku, nikogo już nie było. Stałą klientelę zakładu stanowili robotnicy, udający się przed 6-tą do roboty. W południe wpadały tu midinetki na szklankę mleka i omlet, wieczorem — pracownice większych zakładów i sklepów znów na mleko, omlet, czasem — na porcję szynki z marynowanemi jarzynami dla dekoracji. Przerzuciwszy „Matin“ i jeszcze jakiś bulwarowy świstek, Nesser wiedział już, co się dzieje na wojnie.
Obie gazety omawiały bohaterski atak 152-go pułku piechoty francuskiej pod Vieil-Armand i powodzenie Anglików na odcinku Neuve-Chapelle. Wymienione bitwy miały jednak lokalne znaczenie i nie stanowiły żadnego zwrotu w ogólnej sytuacji. Wojna nie wychodziła z fazy okopowej, gdzie wszystko zależało od ilości żelaza, ciskanego przez artylerję.
— Jeden z kawałków tego żelaza zabił Marję Louge... — przypomniał sobie Nesser.
Zapłaciwszy za śniadanie, wyszedł na Boulevard St. Michel i na rogu placu de la Sorbonne skinął na taksówkę.
Narazie wymienił adres fabryki „Astra“, lecz rzucił okiem na zegar. Było kilka minut po ósmej. Julja Martin już od godziny była przy pracy.
— W hali, gdzie zapewne wmurowano wreszcie tablicę pamiątkową z nazwiskiem Marji Louge — podszepnęła natychmiast usłużna, a ciągle jątrząca go myśl.
— Proszę jechać do redakcji „Hałasu Ulicy“ — krzyknął Nesser, gdy auto przejeżdżało koło „Bullier“.
Stary szofer ze zdziwieniem się obejrzał i, mrucząc coś pod nosem, zmienił kierunek.
— Pan Benjamin Rumeur przychodzi dopiero koło południa — poinformował nowy woźny, który nie znał korespondenta. Był to stary niedołęga — kulawy i jąkający się. Młody, tęgi George poszedł niezawodnie na front.
— Chciałbym widzieć sekretarza Chalupe, — rzekł Nesser.
— Nikogo jeszcze niema! — odparł woźny, bryzgając śliną i zabawnie marszcząc twarz, jak to nieraz czynią jąkały. — Pan sekretarz przyjmuje od 11-ej dopiero. Jeżeli pan chce uzyskać audjencję u naczelnego redaktora, to proszę wpisać na tej kartce nazwisko, adres i telefon. Redakcja powiadomi pana o dniu i godzinie przyjęcia.
Nesser nie wytrzymał i parsknął głośnym śmiechem.
— Żółty „Figaro“! — zawołał i podszedł do telefonu. — Hallo! Proszę Passy N 720-31.
Po chwili Nesser mówił:
— Hallo, Rumeur! Melduje się pański syn marnotrawny — Henryk Nesser. Niech pan naczelny redaktor przyjeżdża natychmiast. Pozwalam sobie fatygować go, gdyż „nie — naczelnego“ redaktora nie zastałem w redakcji, a nawet ten hultaj Chalupe spóźnia się! Czekam na pana w redakcji!
Ogłupiały woźny stał, jak posąg zdumienia i przestrachu.
W kwadrans po tej rozmowie, wtoczył się już do holu zdyszany, spocony pan Rumeur i z jakimś jękiem padł na pierś korespondenta.
— Nareszcie! Nareszcie! — bełkotał. — Żyję od kilku miesięcy w czarnej rozpaczy! Żadnej sensacji! Wojna pozycyjna i — basta! Ani jednej wielkiej bitwy, ani jednej ofenzywy, ani nawet przesunięcia wojsk! Moje bałwany — korespondenci nic z tego zrobić nie potrafią. Przepisują raporty dowództwa, dodają najgłupsze na świecie „ach“, „och“, „o“ — to wszystko na co stać tych kretynów! Jeżeli który z nich wywali artykuł patrjotyczny, krew mnie poprostu zalewa — taka głupia, chamska, nieszczera pisanina!
— A drogi redaktor woli obstawać za szczerością? — zapytał z uśmiechem Nesser.
— Cóż mi innego pozostaje? — wzruszył ramionami Rumeur. — Taki już ton nadał pan „Hałasowi“ i należy go się trzymać!
— Bo to się wam dobrze opłaci, redaktorze?
Rumeur mrugnął oczami, wskazując na woźnego, i szepnął:
— Nie mówmy lepiej o tem, co obaj wiemy...
— Ja jestem szczery nie dla pieniędzy i orderu, mój redaktorze — odpowiedział cichym głosem Nesser. — Na dowód przytoczę swoje feljetony ze Sztokholmu. Nie mogły one spodobać się rządowi i stojącej u władzy warstwie społecznej!
— Ach! — załamując ręce, zawrołał Rumeur. — Co panu w tej Szwecji strzeliło do głowy?! Napisać tak horendalne rzeczy! Myślałem, że pan oszalał, albo się stał anarchistą! Mój drogi, nie mogłem umieścić tych korespondencyj w „Hałasie Ulicy“. Zdobyliśmy sobie pierwszorzędną pozycję w prasie i wpływy...
Nesser milczał i uważnie przyglądał się redaktorowi. Wreszcie strzepnął palcami i powiedział z westchnieniem:
— Teraz rozumiem, że pan jest zwolennikiem szczerości... Nie będziemy już jednak więcej o tem mówić! Miałem na pana pewne widoki, myślałem, że zajdziemy razem jeszcze wyżej, niż do godności „naczelnego redaktora“ i kawalera Legji Honorowej...
— Dokąd? Dokąd? — jął skwapliwie dopytywać się Rumeur.
Korespondent spojrzał na niego pogardliwie i mruknął:
— Do Panteonu!
Rumeur zrozumiał szyderstwo i zaczął krótkiemi raczkami głaskać się po spoconej, czerwonej łysinie.
— Chodźmy do mnie, musimy porozmawiać poważnie, — mruknął.
— Ja rozmawiam tylko poważnie! — odpowiedział Nesser, idąc za nim.
We wspaniałym gabinecie naczelnego redaktora przybyło kilka mahoniowych antyków i nowy portret.
— Polegałem zawsze na panu, na jego takcie i wyczuciu rzeczywistości — zwrócił się Rumeur do korespondenta tonem wyrzutu. — Wszystko, co pan kiedykolwiek napisał, — drukowałem, nie czytając nawet. Każde słowo pana było dla mnie święte, nie podlegające krytyce. Tymczasem feljetony z Rosji, nacechowane beznadziejnym sceptycyzmem i zarzutami, skierowanemi przeciwko najpotężniejszemu aljantowi Francji, przysporzyły mi przykrości bez miary. Wdała się w tę sprawę ambasada rosyjska i wojenna misja, wzywano mnie do sztabu i, jak żakowi, kiwano palcem pod nosem. Niewiele brakowało, żeby zamknęli mój „Hałas“! W taką to chryję wpakowałeś mnie, drogi Henryku!
— Nie zamknęli jednak, jak widzę! — zauważył korespondent. — Musi pan wiedzieć, że mój raport, ostrzegający dowództwo przed zbytniemi nadziejami na Rosję, dowodził wybuchu nieuniknionej rewolucji przeciwko carowi, a potem wojny domowej przeciwko panującemu ustrojowi społecznemu. Ziści się to, o czem śpiewają w Moabicie robotnicy niemieccy: „Nikt nie pomoże wam i nic nie uratuje!“ Raport ten odesłał do Paryża nie kto inny, tylko nasz ambasador. Nie martwcie się, szefie, bo sztab, czy rząd są wam napewno wdzięczni, a te awantury i kiwanie palcem pod nosem demonstrowano jedynie dla satysfakcji rosyjskich dyplomatów.
— Och! — jęknął z jakąś ulgą redaktor. — Tylko pan, drogi Nesser, umiesz mię zawsze uspokoić, dodać prawdziwej otuchy, bo ten stary wyga Chalupe chciałby, aby mię jaknajprędzej szlag trafił, do czego, zresztą, mało brakuje!
— E-e, pożyje jeszcze redaktor, a czeka na pana nowy wydatek... — zaśmiał się Nesser.
— Jaki wydatek? — przeraził się Rumeur.
— Kolejny portret z oficerskim krzyżem, redaktorze naczelny! — odpowiedział korespondent, klepiąc szefa po kolanie.
Pan Benjamin radośnie i dobrodusznie zarechotał i, podnosząc oczy, w zachwycie szeptał:
— Mam już przyrzeczony, mam już solennie przyrzeczony... ale jeżeli... to każę tylko przemalować order, a nie siebie!
Zarechotał jeszcze głośniej, spocił się straszliwie i zatrzepotał rękami, niby zrywające się do lotu pisklę nieopierzone.
— Kiedyż będziemy mówili poważnie? — przerwał mu Nesser.
— Ach — prawda! — zawołał redaktor. — Chciałem zapytać, co pan zamierza robić dalej? Musimy za wszelką cenę ożywić „Hałas“, podtrzymać go na dawnym, wysokim poziomie!
Nesser nie odrazu odpowiedział. Namyślał się długo, a, widać, że staczał wewnętrzną walkę, czuł męczącą rozterkę, bo przybladł i pozostawał długo milczący, nasępiony.
— Chciałem wypocząć trochę, ale przekonałem się, że był to poroniony pomysł. Już nie mogę żyć bez pracy, bo opadają mię nieznośne myśli... Pojadę na front, redaktorze...
— Doskonale! — ucieszył się Rumeur. — Natychmiast odwołam swoich wałkoniów, bez pożytku pętających się po sztabach! Pan jeden odrobi za wszystkich i coś tam upatrzy dla „Hałasu Ulicy“, — jakąś bombę, racę niezwykłej jaskrawości!
— Nie wiem — szepnął Nesser. — Muszę się rozejrzeć, pomyśleć, skombinować, co wam tu potrzeba, a co ja mogę dać, bo widzicie, redaktorze, zaszły pewne... zmiany...
Urwał nagle i znowu zmarszczki zaczęły bruździć jego blade czoło.
— Co za zmiany? Przerażasz mnie, mój drogi!
— Niech się redaktor uspokoi! Myślałem w tej chwili o sprawach prywatnych.
— Może chciałbyś podwyżki honorarjów? — szepnął Rumeur. — Chociaż przeżywamy kryzys, jednak czegobym ja dla ciebie nie zrobił!...
— Nic! Nie! — zaprzeczył korespondent. — Tu nie o pieniądze chodzi... Ale pan, poczciwy Rumeur, i tak mnie nie zrozumiesz! Zapomnij pan o tem! Pojadę na front i będę się starał dawać wam „bomby“ i „race“...
Westchnął i wstał.
— Odjadę jutro wieczorem — rzekł cichym głosem, żegnając redaktora.
Cały dzień spędził na mieście. Naradzał się z oficerami w sztabie, przeglądał mapy frontów, starając się przeniknąć zamiary Niemców na najbliższe czasy. Otrzymawszy niezbędne dokumenty i listy polecające do dowódców armji, jeździł po mieście, robił zakupy potrzebnych mu na froncie rzeczy. Podczas obiadu napisał i wyprawił przez pocztę pneumatyczną kartkę do Julji Martin, prosząc ją, aby przyszła na kolację do znanej jej restauracji, gdzie bywali niegdyś z Marją. Powróciwszy do domu, przygotował się do podróży, ostatecznie ustaliwszy plan pracy i spakowawszy walizki. Wypoczywał, bo nie nurtowały go już żadne niepokojące myśli.
O ósmej spotkał się z Julją w restauracji. Dziewczyna nie mogła ukryć swego wzruszenia. Nie podnosiła oczu, usta jej drżały, a wybujała pierś falowała gwałtownie. Nesser usiłował podtrzymywać wesoły nastrój i nie wspominał o Marji Louge. Opowiadał Julji o swoim pobycie w Niemczech i Rosji, sypał anegdotkami i żarcikami. Śmiała się urwanym, krótkim śmiechem, lecz natychmiast milkła i mocniej zaciskała drżące wargi. Wreszcie przyjrzała się uważnie Nesserowi i spytała:
— Pan znów odjeżdża? Chciał się pan pożegnać ze mną?
— Tak! — odparł. — Redakcja wysyła mnie na front. Właśnie chciałem przed odjazdem zobaczyć się z panią, panno Martin.
Kiwnęła głową i znowu szepnęła:
— Wiedziałem o tem... Marja przyszła do mnie we śnie i uprzedziła...
— Stała się pani przesądną, wierzy pani w sny? — usiłował Nesser obrócić w żart powiedzenie Julji.
Znowu spojrzała na niego przenikliwie i długo.
— Przecież i pan ją widział... — powiedziała z przekonaniem. — Marja umarła z wdzięcznością w sercu dla pana i dla mnie, a teraz krąży koło nas.
— Nie czuję tego... — odpowiedział wymijająco. — W każdym razie dziękuję, że czasami myśli pani o mnie.
— Myślę o panu ciągle — rzekła, nie spuszczając z niego wzroku.
— Czemżeż na to zasłużyłem? — uśmiechnął się Nesser. — Nic dla pani nie uczyniłem... Ach, już wiem! Wdzięczną mi pani jest za to, że chcę ją koniecznie wydać zamąż i zostać wreszcie wujkiem? Na nieszczęście, wojna przeszkadza mi w zajęciu się sprawą!
Zaśmiał się wesoło i uścisnął dłoń dziewczyny. Nie cofnęła jej i patrzyła na Nessera przenikliwie, jakgdyby z wyrzutem.
— Mówi pan nie to, co potrzeba — szepnęła. — Tu przecież obok nas stoi Marja...
Nesser mimowoli się obejrzał. W małej salce nikogo już nie było, tylko właścicielka restauracji, pochylona nad kantorkiem, szeleściła banknotami, sprawdzając kasę. Milczeli długo. Wreszcie Nesser puścił dłoń dziewczyny i zapalił cygaro.
— Ech! — westchnął. — Szkoda tej biednej Marji! Jeszcze tak niedawno siedzieliśmy tu wszyscy razem...
Julja długo nie odzywała się wcale. Wreszcie złożyła ręce na stole i szepnęła:
— Często rozmawiałyśmy z nią o panu... Często... daleko częściej niż nawet o nieboszczyku Janku, za jego życia jeszcze...
Nesser spojrzał na nią pytająco.
— Tak! — potrząsnęła rudą czupryną. — Mówiłyśmy, że pan był jedynym człowiekiem, który przekonał nas, że na świecie nie jest jeszcze tak beznadziejnie podle...
Korespondent wzruszył ramionami zmieszany.
— No, wie pani! Powiedzieć coś podobnego o mnie — zawołał. — Przecież spowiadałem się już przed paniami, że jestem najpotworniejszym z ludzi — ani Bogu świeczka, ani djabłu ogarek!
Julja znowu potrząsnęła głową.
— Już ja tam wiem, co myśleć! — mruknęła — I Marja wiedziała... Ona się codzień za pana modliła... Jestem pewna, że jeżeli panu wszystko się udało — jej to sprawiła modlitwa!
— A pani to napewno nigdy nie westchnęła do Bozi na moją intencję? — zażartował.
— Ja tam nie jestem do modłów, bo nie mam w sobie pokory. Nawet Boga nie mogłabym o nic prosić — odpowiedziała poważnie, zapinając płaszczyk.
Wyszli na ulicę.
— Odprowadzę pana do domu — rzekła Julja.
Skinął głową w milczeniu i ujął ją pod ramię.
— Wie pan, dlaczego opiekowałam się Marją? — spytała.
— Z dobrego serca chyba... — odpowiedział Nesser.
— Nie! Dobre serce to — furda! Dziś — dobre, jutro — złe, zupełnie tak, jak pogoda. Opiekowałam się Marją i byłam dla niej dobrą, aby na świecie działo się sprawiedliwie.
— Nie rozumiem... — przyznał się dziennikarz.
— Bo to tak bywa... Jednemu — wszystko, innemu — nic! — rzekła. — Ja tam coś — niecoś od życia już urwałam, a ta smętna trusia nigdy nic nie miała. Pragnęłam, aby zaznała tego, co się nazywa po głupiemu — szczęściem. Bez tego nie mogłabym była Marji w oczy spojrzeć! Zdawało mi się, że ją okradłam. Każdy człowiek musi doznać szczęścia, aby w chwili skonania nie złorzeczyć, nie przeklinać...
Nesser zamienił się w słuch. Sam miewał podobne myśli. Wreszcie zauważył:
— Dawniej wesoła, figlarna panna Martin o takich rzeczach nie mówiła...
— Nie mówiłam, a nawet nie myślałam o nich — zgodziła się. — Ale nikt z nas o sobie nic nie wie! Nie wiemy dokładnie, co jest złe, lub dobre, co — prawdziwe, a co — fałszywe, oszukańcze... Każda rzecz staje się nagle dobrą i prawdziwą, jeżeli się w nią wierzy... Czasami widzę jasno, że na świecie istnieje tyle prawd — ile ludzi, choć tymczasem nie mogę się z tem pogodzić!
Dziennikarz ze zdumieniem patrzył na smutną, zamyśloną twarz dziewczyny, a w głębi czuł już zrywającą się burzę myśli, tych najistotniejszych, żądnych niezłomnego postanowienia i szczerości czynu. Pohamował się jednak i, zaglądając w oczy Julji, rzekł z cichym śmiechem:
— Z pani to, zamiast hafciarki, — najprawdziwszy filozof!
— Pan się śmieje, — odparła, odsuwając się od ntego, — a tymczasem należałoby raczej płakać nad tem, że człowiek tak głupio żyje, nic nie widząc, nie słysząc i nie czując, niby kawał drewna lub kamień!
— Mający oczy — niech widzą, mający uszy — niech słyszą, — wtrącił Nesser. — Tak niedawno pewien ksiądz pouczał wieśniaka, gdy ten nie chciał oddać na wojnę swego syna — wesołego, pucołowatego chłopaka!
— A no, prawda! — zgodziła się dziewczyna. — Mamy uszy, oczy i jakieś tam uczucia, a wszystko śpi! Trzeba dopiero, ażeby się podwinęło coś niezwykłego, wtedy dopiero budzimy się, zaczynamy słyszeć, widzieć, rozumieć i...
— I co? — szeptem zapytał Nesser, czując dreszcz, przebiegający mu po grzbiecie.
— I — stajemy się nagle bardzo nieszczęśliwi — zakończyła Julja i westchnęła ciężko.
Nesser ścisnął jej ramię tak mocno, że aż syknęła z bólu. Z przerażeniem podniosła na niego oczy. Zbladł straszliwie, źrenice jego miotały gorące blaski, usta mu drżały.
Urywanym głosem spytał, nie patrząc na Julję:
— Ach, to i pani też?!... Cha, cha! Ileż to tej przeklętej trucizny pozostawiła nam w spadku Marja?
Opamiętał się i spojrzał na dziewczynę.
— Przepraszam panią, panno Martin!... — szepnął. — Uniosłem się, bo ja rozumiem tę mękę przejrzenia... Ot tu głęboko pali ona i gryzie!
Uderzył się pięścią w piersi i zamilknął. Po chwili jednak, zatrzymując się pośrodku chodnika, proszącym głosem mówił:
— Panno Martin! Jutro wyjeżdżam i, doprawdy, nie mógłbym pani zaręczyć, że powrócę — Noszę się z pewnemi myślami i zamiarami, czuję jakieś pragnienia — niewyraźne jeszcze i jakieś bardzo szalone... Może się tak stać, że dziś — to nasze ostatnie spotkanie... Nie mam na całym świecie nikogo, ktoby mi uwierzył, posłyszawszy o mojej udręce. Pani mnie zrozumie, bo, jak widzę, to i pani zapadła już na tę samą chorobę...
— Chorobę?...
— No, tak! — zawołał. — Czemże, jak nie chorobą, jest ta męka grzebania się we własnej duszy, szukania w nagromadzonej w niej kupie śmieci prawdziwej perły? Staliśmy się podobni do złodziei, którzy wtargnęli do garderoby teatralnej. Tysiąc przeróżnych łachmanów wsi dokoła, — płaszczów królewskich, mundurów ministrów i generałów, szat biskupich, — blichtr, szych, — jakieś ubiory nieprawdziwe, na jeden tylko raz uszyte, a tymczasem nadzy złodzieje szukają zwykłych portek, dobrej, ciepłej bluzy, pary trzewików i — nie znajdują! Chciałem prosić panią... Doprawdy, niech mi pani nie odmówi!... Pani bez obawy może wstąpić do mnie zaraz... Nie wyśpi się pani przed pracą — to prawda, ale zato przyrządzę mocnej kawy... i nagadamy się może po raz ostatni.
Silił się na uśmiech, lecz usta natychmiast skrzywiły mu się w bolesny grymas, a w oczach pojawiły się łzy, takie dziwne, obce tej twarzy zawsze szyderczej i pewnej siebie.
Skinęła głową i, nic już do siebie nie mówiąc, poszli szybko.
W hotelu Nesser usadowił Julję na kanapie i postawił kawiarkę na elektrycznym piecyku. Dziewczyna siedziała cicho i nie ruszała się. W pokoju panowało milczenie, tylko woda syczała w maszynce. Nesser wyjął z walizki dwa niklowe kubki podróżne i nalał kawy. Siadł na kanapie i bez wstępu jął rzucać gnębiące i niepokojące go myśli, nie czekając na zaprzeczenie lub potwierdzenie ich śpiesząc się i ciężko oddychając, jakgdyby doniósł wreszcie do umówionego miejsca ciężar ponad siły.
Zegar na pobliskiej wieży wybił godzinę drugą. Oprzytomniał i spojrzał na Julję. Z szeroko otwartemi oczami słuchała go, zaciskając na kolanach duże, piękne ręce.
— I cóż pani powie na to? — spytał z wyrazem zawstydzenia na twarzy. — Co pani myśli o tem wszystkiem, panno Martin?
Pokrywając swoje zmieszanie ironicznym śmiechem, dorzucił:
— Zasypałem panią lawiną swoich, zdaje się, niedorzecznych myśli i planów...
Julja milczała.
— Panno Martin! — szepnął Nesser w namiętnem prawie oczekiwaniu.
Dziewczyna wstała i zbliżyła się do niego. Ruchem łagodnym, nieśmiałym, tak niezwykłym dla jej rozrosłej, kipiącej życiem postaci, położyła mu rękę na ramieniu.
— Jutro się rozstaniemy, pewno, na długo... Chcę powiedzieć... Gdyby pan kiedyś potrzebował oddanego sobie człowieka, przygotowanego na wszystko, nie obawiającego się niczego, niech pan mi każe przyjść do siebie... Przysięgam, że nie cofnę się nigdy!...
Nesser cicho się roześmiał. Może oczekiwał innej odpowiedzi, a może nie zrozumiał znaczenia słów Julji? Mrużąc oczy, spytał:
— Czy pani powiedziała to, aby wkońcu nie zostać w samotności? Ażeby, czego się najwięcej obawiała Marja Louge, nie wyjść na ulicę?
Julja drgnęła. Twarz jej okryła się rumieńcem, oczy cisnęły iskry gniewu. Jednak stłumiła w sobie oburzenie i odparła spokojnie:
— Nie, nie dlatego! W każdej chwili mogę nie być samotną, jeżeli o to tylko chodzi. Jestem przystojna, mogłabym się dawno „urządzić“ porządnie, ba, nawet na „artystkę“ do rewji ciągnął mnie pewien facet — tam przecież potrzebne są zdrowe dziewczyska, które mogą się pochwalić pięknem ciałem. Doprawdy — nie byłabym odrzucona...
— Więc dlaczego pani to powiedziała i jeszcze jak — z przysięgą?! — spytał dziennikarz.
— Dlatego, że kocham pana... — odpowiedziała cichym głosem. — Niech pan tylko nie myśli, że chcę się panu narzucić!... Powiem jedno: gdybym nawet nie była Julją Martin — hafciarką, lecz panną z towarzystwa, to i wtedy nie zgodziłabym się nawet być żoną pana.
— Masz tobie! — zawołał zdumiony Nesser. — A toż dlaczego?
— Pan nie zna siebie! — odparła natchnionym głosem. — Pan jest takim człowiekiem, którego należy kochać, jak świętość... A cóż ja?
— A gdybym prosił panią, ażebyś została moją kochanką? — zadał nagle pytanie Nesser.
Julja śmiałym ruchem podniosła głowę i, patrząc mu wprost w oczy, odpowiedziała:
— Zgodziłabym się... Byłabym jedną z tych, którychby pan potrzebował, jako zwykły mężczyzna... Widzę przecież na toalecie szpilki od włosów i zapomnianą rękawiczkę...
Nesser nagle się zmieszał.
Wziął Julję za rękę i mówił:
— Niech pani nic myśli o mnie źle!... Powiedziałem to wszystko bardzo niemądrze. Wcale tak nie myślałem! Ja jestem tak bardzo pani wdzięczny, panno Martin, chociaż nie wart jestem dobroci pani... tymczasem... być może, wkrótce... kiedyś zasłużę na nią... Dziękuję pani z całego serca!
Pomógł jej się ubrać i odwiózł do domu. Gdy, powróciwszy, przechodził koło starego portjera, ten uśmiechnął się chytrze i zauważył:
— Piękny kawał kobiety, hm, hm!... Żeteż pan, panie Nesser, na tak krótko zatrzymał ją u siebie!
— Głupiś, mój Robercie! — odpowiedział mu dziennikarz. — Coraz bardziej się przekonywam, że siwy włos nie jest towarzyszem mądrości i cnoty...
Nazajutrz wieczorem, po różnych kłopotach, wizytach i naradach w redakcji, Nesser przyjechał na dworzec. Na peronie stała Julja Martin. Trzymała jakieś zawiniątko i bukiecik narcyzów. Dziennikarz powitał ją serdecznie i, zapłaciwszy tragarza, przechadzał się z nią po peronie. Rozmawiali o rzeczach codziennych, w okresie wojny wszystkich żywo obchodzących. Nagle Julja dotknęła ramienia Nessera i rzekła cicho:
— Nie jestem wierzącą i nie wiem, co pan o tem myśli, ale Marja — ta wierzyła w miłosierdzie Boże!... W jej pokoju pozostał obrazek Matki Boskiej, przed którym się zwykle modliła wieczorami. Przyniosłam go, niech pan zabierze ten obrazek ze sobą! Spoczywały wszak na nim oczy Marji, gdy się modliła za nas... może ochroni on pana w niebezpiecznej chwili, naprzykład podczas wynoszenia rannych z pola bitwy, która się jeszcze nie skończyła, jak to było z tymi Bawarczykami...
— Skądżebym znowu popełniał takie szaleństwo! — wzruszył ramionami Nesser.
— Ja nic nie wiem i pan też nie wie, — odparła. — Weźmie pan sobie obrazek Marji?
— Ależ naturalnie! Bardzo dziękuję pani, panno Martin! Będę go nosił w pugilaresie, a nuż przysporzy mi pieniędzy! — zażartował.
Nic nie odpowiedziała i tylko uśmiechnęła się lekkiem drgnieniem warg.
— Mam cię tu! — rozległ się raptem donośny głos i pan Benjamin Rumeur rzucił się do swego korespondenta, odciągając go na stronę. — Przyłapałem was na gorącym uczynku? Randka na dworcu, w ostatniej chwili? To rozumiem — temperament! Stara gwardja umiera, lecz nie poddaje się? Ho — ho!
Bezczelnie oglądał piękną dziewczynę. Zdawało się, że małemi, zawsze przekrwionemi i łzawiącemi się oczami zdzierał z niej płaszcz, suknię, obnażał i szacował.
— Hm! — zamruczał z zadowoleniem. — Chwat z pana! Wygrzebał gdzieś takie cacko! I możesz ze spokojnem sercem porzucić tę rudą Wenus? Wyobrażam sobie...
Pochylił się do ucha korespondenta i, szczypiąc go w udo, coś szeptał, śmiejąc się obleśnie.
Nesser odtrącił Rumeura i rzekł głośno z wyrazem wstrętu na twarzy:
— Redaktorze, dziś zrana coś podobnego powiedział mój portjer. Nazwałem go głupcem i zauważyłem, że siwy włos nie zawsze bywa towarzyszem mądrości i cnoty... Nie powiedziałbym tego o panu, drogi Rumeur...
— No, myślę... — zaczął redaktor.
— Ale jedynie dlatego, że jesteś tak bezgranicznie łysy — dokończył dziennikarz i podszedł do Julji.
— Odjazd! Odjazd! Zająć miejsca! — krzyknął konduktor.
Julja podała Nesserowi bukiecik.
— To ode mnie. Niech pan myśli o mnie dopóki nie zwiędną te kwiaty! — szepnęła.
Nesser pochylił się i, zanim się spostrzegła, pocałował ją w rękę.
— Będę pamiętać znacznie dłużej i przypomnę sobie panią w tej samej chwili, kiedy obrazek Marji mógłby mnie ustrzec od złej przygody! — zawołał szczerym głosem.
Klepnął Rumeura po ramieniu i, wskakując do ruszającego już wagonu, krzyknął:
— Czekaj, redaktorze, na bomby i race!
Dym i para zasłoniły przed nim cały peron, tłum, odprowadzający żołnierzy i oficerów, grubego Rumeura i wyniosłą, zgrabną postać Julji Martin. Pociąg odrazu nabrał pędu i ze zgrzytem kół i szczękiem zwrotnic wytoczył się z oszklonej hali dworca. Pan Benjamin Rumeur nie mógł ochłonąć ze zdumienia. Henryk Nesser, niepoprawny cynik, z szacunkiem całujący rękę tej rudej pani? Nic innego — tylko musiała to być, jakaś ważna osoba, elegancka dama, może nawet żona generała, z którym korespondent zaprzyjaźnił się zapewne na froncie...
Pan Benjamin Rumeur z całą wytwornością ukłonił się Julji, żegnając ją pełnem zachwytu szeptem:
— Madame!...
Julja Martin nie odpowiedziała na jego ukłon. Szła zgnębiona, z opuszczoną głową i bez dźwięku łkała, ukrywając łzy przed setkami obcych oczu. Nie widziała, że i one prawie wszystkie również były zapłakane i zrozpaczone. Przed chwilą rzuciły, być może, ostatnie w życiu spojrzenia na najdroższe istoty. Huczący, rozdygotany pociąg, głucho, złośliwie warczący kołami, unosił je ku straszliwym polom i górom, gdzie wzbierała coraz wyżej krwawa fala wojny, tajemnicza i groźna.



ROZDZIAŁ VII.

Wojna w zdumiewająco szybkim czasie stała się jedną z branży racjonalnie rozwijającego się przemysłu. Zmieniły się też sposoby, prowadzące ku zwycięstwu. Bohaterstwo, odwaga osobista nie grały już rozstrzygającej roli. Wojna pozycyjna opierała się na innych zasadach. Główną cechą jej stało się dążenie do moralnego wyczerpania i zgnębienia przeciwnika. Był to pojedynek na nową broń, którą były nerwy.
W dzień i w nocy, w złą i dobrą pogodę, po kolana w błocie i w wodzie, sączącej się zewsząd do okopów, prawie stale głodni żołnierze: wieśniacy, robotnicy i inteligenci z karabinami w ręku, przy kulomiotach i działach przekształcali się w sprawnie działające części maszyny wojennej, produkującej śmierć. Kulami, pociskami i ręcznemi granatami zasypywali nieprzyjacielskie transze, naprawiali nadwątlone od wybuchających granatów okopy i obronne pokrycie skrytek podziemnych; na pierwszy sygnał wybiegali z nich i szli do ataku, coraz słabiej myśląc o zagrażającem życiu niebezpieczeństwie. Tak samo, jak robotnicy w głębokich szybach i galerjach podziemnych nie myślą o możliwości zawalenia się wyższych warstw ziemi, jak ludzie, pracujący przy kotłach nitryfikacyjnych, gdzie wytwarza się wybuchowa piroksylina, nie zaprzątają sobie głowy obawą przed rozsadzeniem fabryki, tak też i żołnierze, walczący w okopach, nie zastanawiali się nad bezustannie grożącemi im fatalnemi wypadkami. Spełniali swoje czynności z niezwykłym spokojem, wytrwałością i sumiennością dobrych, fachowych pracowników.
Dowództwo uczyniło wszystko, co uczynić należało, dla zabezpieczenia życia żołnierzy i osiągnięcia zwycięstwa. Kazano pociąć okopy w labirynty zygzaków, aby granaty nieprzyjacielskie miały jaknajtrudniejszy dostęp do rowów strzeleckich; obliczono ściśle, jaką grubość należy nadać wałom obronnym i pułapom z cementu, belek, worków, napełnionych piaskiem i zabezpieczających ludzi od rozpryskujących się odłamków żelaza, od kul szrapnelowych i zrzucanych z aeroplanów bomb; dostarczano pożywienia, zapasów ładunków i rezerw; opiekowano się rannymi i chorymi; wiedziano też o wszystkiem i wszystko przewidywano, co wzbudzało szczególny zachwyt i zaufanie. To też żołnierze bacznie obserwowali pozycje nieprzyjacielskie przez peryskopy, strzelali sprawnie, gdy dostawali rozkaz, rozpraszali mrok nocy, puszczając race świetlne, i na komendę szli do ataku gdyż przekonani byli, że jest to niezbędne i nieomylnie prowadzi do polepszenia ogólnej sytuacji.
Istotnie dowództwo działało z całą sumiennością, talentem i stanowczością. Lotnicy dzielni i ofiarni dostarczali wiadomości prawdziwych i niezmiernie ważnych lub bronili okopów przed nadlatującemi samolotami wroga; sztabowcy obliczali wszelkie możliwości ze ścisłością matematyczną, z pedantyzmem uczonych statystyków, a nieraz z genjalnością jasnowidzów.
W okopach wytworzył się z biegiem czasu odrębny typ człowieka. Był to człowiek-wykonawca, zupełnie posłuszne narzędzie w rękach dowódców, — narzędzie myślące, pojmujące sytuację i dążące do zmiany jej i wykorzystania. Dla tego celu należało oddać wszystko, nawet życie. Poza tem nie pozostawało nic, o czem warto byłoby myśleć. Odkładano to „na później“, chociaż nieokreślony termin mógł zaginąć w mrokach wieczności i niebytu. Zniknęły różnice socjalne, umilkły spory zasadnicze. Oficer — dawny robotnik — mówił do swoich żołnierzy prawników, malarzy, profesorów — „dzieci“, a sierżant — hrabia klął, jak palacz przy kotłach, i ciągnął porcję alkoholu z manierki wczorajszego kamlota — wygi bulwarowego, najistotniejszego przedstawiciela „lumpenproletarjatu“. Troska, wszelkie niepokoje i nurtujące duszę myśli prysnęły oddawna. Marzono tylko o odparciu „boszów“ i o gorącej zupie, śmiano się ze „świni niemieckiej“ — ciężkiego pocisku, gdy niefortunnie plusnął do pobliskiej kałuży, syknął i nie wybuchnął; nadawano huczne, rzewne lub figlarne nazwy norom, gdzie się tłoczyli ludziska podczas pojedynku artylerji: „Triomphe de Paris“, „Biała izdebka Lizety“, „Depôt du cacao“. Nikt nie mógłby zauważyć żadnych starć pomiędzy ludźmi — kretami, żyjącemi pod ziemią. Panowało tu jakieś porozumienie bez słów, zawieszenie broni na czas wspólnych cierpień i trudów, a nawet jakaś żywiołowa wesołość skazańców, żarty surowe, lecz szczere. O tych, których dosięgła kula niemiecka, lub odłamek „świni“, nie wspominano. Mówiono, że wyjechał na „urlop wieczysty“ i — koniec! Cóż więcej można byłoby powiedzieć o człowieku, który jest szczęśliwy, a któremu jednak nikt jego szczęścia nie zazdrości?
Nesser przybył na front 23-go kwietnia i udał się do 10-ej armji, dowodzonej przez generała d’Urbal. Wkrótce zauważył, że na froncie Artois musiało się stać coś ważnego. Generał Weygand objeżdżał kilkakrotnie front, naradzał się z generałami d’Urbal, Petain i dowódcami korpusów 5-ej armji, stojącej na południu. Nesser spostrzegł odciąganie na tyły całej 8-ej armji i zrozumiał, że świeżo przerzucona z Anglji grupa generała Smith Dorriena zajmuje jej placówki.
W armji brytyjskiej panowało oburzenie i straszna, zimna zaciętość. Od generała do ostatniego szeregowca i sanitarjusza — wszyscy marzyli o odwecie za porażkę na sektorze Bischoote, gdzie Niemcy po raz pierwszy zastosowali trujące gazy, tępiąc koło Ypres atakujące bataljony angielskie. W sztabie Nesser poznał młodego dyplomatę angielskiego, lorda Joe Leystona, który, posłyszawszy nazwisko korespondenta, podszedł do niego i tonem wyniosłym, chociaż szczerym, wyraził swoje zdanie o artykułach francuskiego dziennikarza.
— Dziwi mnie, że tak zwykłe korespondencje dotarły aż do Anglji! — zauważył Nesser.
— Korespondencje pana są wspaniałe, i pan sam najlepiej wie o tem — odparł dyplomata. — Były one przedrukowane w niektórych naszych pismach. Co do mnie — to sprawy prasowe są w mojej kompetencji, więc nic dziwnego, że zwróciłem na artykuły pańskie szczególną uwagę. Cieszę się, że pan przebywa wpobliżu angielskich wojsk i będzie mógł się przekonać, że Wielka Brytanja doprowadzi wojnę do końca.
— Tak samo mówią Francuzi, Niemcy, Austrjacy i Rosjanie — zauważył z lekką ironją Nesser.
— No, tak! — zgodził się Leyston, zimnym wzrokiem mierząc dziennikarza, — jednak w psychologji innych narodów mogą nastąpić załamania, w naszej — nigdy!
— Czy myślałby pan taksamo, gdyby kajzerowi udał się jego szalony plan zagarnięcia całego wybrzeża belgijskiego i zaatakowania Anglji? — spytał korespondent.
Joe Leyston podniósł głowę jeszcze wyżej i błysnął monoklem.
O, yes! — rzekł suchym głosem. — Anglja czuje Boski nakaz uregulowania spraw ludzkości i ma wszelkie na to prawa moralne i możliwości materjalne. Jesteśmy narodem wybranym.
— Cóżby powiedzieli, sir, Żydzi na tę uzurpację ich odwiecznego przywileju wybrańców? — z uśmiechem zadał pytanie Nesser, szyderczo patrząc na sztywną i dumną postać młodego Anglika.
— Żydzi? — powtórzył Leyston, krzywiąc usta. — Są oni naarodem wyłącznie egoistycznym, nie mającym wpływu na tworzenie się nowej historji. Zresztą ich ideologja i psychika są dla Europy obce. Tylko Anglja, my dear...
— A Francja?
— Francja posiada polot genjuszu! Dla niej sprawa zreformowania życia Europy pozostaje drobnym zaledwie epizodem. My — Anglicy jesteśmy realistami, nie umiemy marzyć, zato czujemy pęd i moc do tworzenia rzeczywistości namacalnej.
Nesser pomyślał, że przeświadczenie o tak zasadniczych różnicach w charakterach dwu narodów może być zawadą w wykonaniu wspólnemi siłami olbrzymiego planu wojny. Wkrótce jednak przekonał się, że obawy jego były płonne. Dowództwo angielskie całkowicie uznało wyższość strategicznych talentów Francuzów i — armja brytyjska powoli stawała się częścią ogromnej maszyny wojennej, poruszanej przez generała Focha.
Nesser zastanowił się nad tem zjawiskiem. W tak ostrych, odpowiedzialnych momentach, zagrażających śmiercią miljonów ludzi i zagładą państw, stała się możliwą zgodna współpraca, z odrzuceniem nacjonalnej dumy i przeświadczenia o wyższości jednego narodu nad drugim. O ileż łatwiej na pozór można byłoby oddawna osiągnąć porozumienie w okresie pokojowym, uniknąć na zawsze starć politycznych, współzawodnictwa handlowego i rozpocząć pracę nad niezbędną naprawą życia ludzkości! Wszakże i poważni, wytrawni politycy nieraz musieli się zamyślać nad ponurym obrazem życia, zagmatwanego, zbłąkanego w labiryncie przeciwieństw i błędów, otumanionego urokiem stworzonych własnemi rękami ideałów, które już się chwiały i lada dzień mogły runąć, powodując straszliwą katastrofę? A jednak przed wojną nie było żadnych oznak nie tylko załatwienia tej palącej sprawy, lecz nawet zamiaru omawiania jej jawnie i szczerze.
Widocznie w duszach narodów istnieją dwa rodzaje woli, a może z biegiem czasu, w zależności od napięcia cywilizacyjnego, wola ich się rozdwoiła? Czy też może jedna jej połowa działała w sferze emocyj niezależnych i absolutnych, podczas, gdy druga — pozostawała w mocy suggestji — siły, jaką posiadają rządy, lub sztucznych chwilowych ideałów, albo też vis vitalis“ wieku, za jaką okrzyknięto kapitalizm, przesiąknięty pożądliwością, która oślepia i ogłusza zarówno swoich władców, wykonawców, genjuszów, jak i ofiary? Czyżby dopiero w chwilach wielkich tragedyj dziejowych, w obliczu zguby i śmierci, pierwsza połowa rozdwojonej woli miała przezwyciężyć drugą? Czyżby dopiero wtedy na czele impulsów myślowych i uczuciowych miała stawiać zagadnienia śmiałe i praktyczne, które w dziwny sposób stapiałyby się z najszczytniejszemi wytworami myśli filozoficznej i dążeniami ideowemi o niezwykłej wartości etycznej?
Natura sama nie pozwala istotom żyjącym odbiegać zbyt daleko od swoich praw i — albo karze surowo, albo też zniewala powrócić do warunków stanu normalnego. Być może, istnieją również jakieś prawdy, rządzące światem dusz, jakaś transcendentalna natura psychiczna, która po długich latach błądzenia doprowadza ludzkość do tragicznej kolizji przyczyn i skutków i wskazuje jej — storturowanej i oczyszczonej przez mękę — nowy, jasny horyzont.
Jeżeli tak jest w istocie, to mają rację entuzjaści wojny! Należało spotkać ją z porywem prawie religijnym, przystąpić do niej, jak do tajemnic eleuzyjskich, ażeby jej ogień wypalił, a straszliwy wysiłek mózgu, woli i mięśni odrzucił wszystkie grzechy epoki zbrodniczej, mającej być oczyszczoną przez tragiczną, zbawienną... ostatnią zbrodnię. Nesser nie słyszał nigdy podobnego objaśnienia celu wojny. Wysuwano inne — drobne, chwilowe, nic nie tłumaczące.
— Wojna europejska, — mówiono — powinna się stać ostatnią wojną cywilizowanej ludzkości.
Dlaczego? Tego nikt nie objaśniał, więc Nesser dopełniał sobie tę myśl. Wojna istotnie może być ostatnią dlatego, że przerażeniem, wstrętem i rozpaczą ogarnie cały świat.
— Jakież kształty tedy i przebieg ma przybrać ta wojna? — pytał i odpowiadał sobie natychmiast. — Powinna ona trwać jaknajdłużej, nabrać takiego rozpędu, żeby krwawiące ludy nie mogły już przerwać jej na pierwsze swoje żądanie; powinna posługiwać się szaleńczem okrucieństwem, pogwałceniem wszystkich praw moralnych i zasad religijnych; powinna wreszcie być doprowadzoną do końca, a więc — do momentu, w którym jeden z przeciwników padnie bez sił. O tak! Przytłoczony, zdruzgotany krwawem brzemieniem wojny, zrozpaczony do ostatnich granic uczuć i świadomości ludzkiej, przerażony śmiertelnie straszliwem widmem zagłady ludu swego i kraju, będzie zmuszony wyć z bólu i strachu, skamlać o miłosierdzie i życie. W języku rządowym brzmi to — „wojna do zwycięskiego końca“! Takie błyskotliwe, dumnie brzmiące słowa! Tymczasem nikt nie wnika w tajemniczą treść odrodzonego nagle, krwawego rytuału, w znaczenie wyroku — nielitościwego, upiornego, co się kryje w tej popularnej formule, rzuconej pod nogi tłumu ulicznego, poniewierającej się na zgiełkliwem, bezmyślnem i łatwowiernem targowisku — od Pacyfiku do Wysp Brytyjskich.
— A więc to tak? — pytał Nesser i bladł, uświadamiając sobie odbywający się w nim proces myślowy. — Wojna jest dobroczynną, gdyż prowadzi ludzkość na drogę prawdy? Muszę zatem, jak ci kupcy, których wyrzuciłem z wagonu przed Paryżem, prosić Boga, los, szatana, czy inną moc, aby ta rzeź trwała jaknajdłuższy czas? Pragnę, aby na świecie zapanował i utrwalił się prawdziwy ład, — niechże więc walczący stosują jaknajwięcej łodzi podwodnych, gazów duszących, niech zmiatają z powierzchni ziemi miljony żołnierzy, niech w perzynę obracają nietylko jakieś tam wioski lub niekiedy stary kościół gotycki, ale niech kamień na kamieniu nie zostanie w Berlinie, Paryżu, Wiedniu, Londynie! Błagać muszę, nie wiem kogo, aby osierocono i w żalu palącym pogrążono każdą rodzinę, każdą najnędzniejszą chatę wiejską! Wtedy bowiem wybuchnie bunt przeciw wojnie, zrodzi się czyn straszliwy, nowa krucjata dzieci i kobiet — bezbronnych, szałem porwanych. Mrowie ich sunąć pocznie, wzbierać, jak fala, bez lęku przed paszczami armat i dymami trujących gazów. Głuchy na jazgot karabinów i ryk pocisków, groźny, jak chmura, niosąca burzę, jak wściekły orkan sztormowy na morzu, będzie parł ten tłum ponury, obłędem rozpaczy, niby biczem pędzony — wciąż naprzód i naprzód! Umilkną przed nim paszcze dział i urwą swe rzyganie ogniste kulomioty, a mrowisko ludzkie zatopi, okryje miljonem drgających ciał, przywali okopy, twierdze i baterje; stratuje kompanje, bataljony, pułki, korpusy i armje i — wszystko się skończy, a nad tem wszystkiem zawiśnie cisza cmentarna... Tylko po nocach, gdy wiatr zazgrzyta na pobojowiskach suchemi badylami zielsk, wzniesie się na skrzydłach bezszelestnych legenda ponuro-wspaniała i ni to tajemniczo potworny lelek, szybować zacznie i coraz szersze zataczać koła od lądu do lądu, od narodu do narodu, od wieku do wieku, śpiewając hymn „zwycięskiego końca“! Z ziemi skrwawionej, stokrotnie zoranej, bliznami, ranami oszpeconej, powstaną wtedy blade, męczeńskie cienie Marji Louge, kapitana Langlois, kaprala-syndykalisty, Johna Wellsa, pułkownika Brice’a, brodatych, starych rezerwistów bawarskich i rosyjskich i tego szofera angielskiego, po którym pozostał tylko but z tkwiącą w nim kością goleniową. Wszyscy oni słuchać będą głosu tej legendy i kiwać głowami na znak potwierdzenia?...
— O, nie! — szeptał Nesser... — Nie, nie, nie!
I znowu stawał na bezdrożu.
Guerre c’est l’état naturel! — podsuwała mu usłużna pamięć powiedzenie Napoleona.
W chwilach palącego zwątpienia wydało mu się nagle, że wielki wojownik okłamał siebie i innych. Musiały przecież wstawać przed nim skrwawione strzępy ludzkie z pod Austerlitz, Wagramu, Friedlandu, z pod rozpalonych głazów piramid, z zadżumionej Jaffy i płonącej Moskwy, żądać od wodza i cesarza rachunku sumienia i odpowiedzi na ich skargi? Tymczasem on — nadczłowiek — dziecię Sfinksa, półbóg, ogarnął miljony chwiejnych majaków upiornych zimnym, stalowym wzrokiem i zawołał:
— Do szeregów, żołnierze! La guerre c’est l’état naturel!
Uwierzył zapewne w tę sfabrykowaną przez siebie formułę, bo nigdy już do niej nie powracał. Miljon zabitych, drugie tyle pokaleczonych, stokroć więcej sierot i nędzarzy i — żadnego zwątpienia o prawdzie swoich czynów, żadnej skruchy, ani cienia żalu! Niemal w tymże czasie ten sam buntownik korsykański — Buonaparte, cesarz Francuzów — Napoleon I, kazał rozstrzelać Burbona księcia d’Enghien, i nawet na łożu śmierci czuł wyrzuty sumienia i robił ostatnie wyznania, aby zrzucić z siebie ciężar oskarżenia o zbrodnię? Cóż to za tajemnica? Czyżby istotnie wojna, pobojowiska z miljonem poszarpanych ciał ludzkich były „stanem naturalnym“, stopniem, prowadzącym do sfery wyższej, gdzie panuje prawda? Któż odpowie na to pytanie? Czy rudy olbrzym Wells, — stary towarzysz z nędznego banczku kanadyjskiego? Czy może milcząca, pokorna hafciarka? A może ten lotnik, który spadł trzy dni temu z płonącym samolotem na błotach koło Woevre, strąciwszy przedtem aparat niemieckiego pilota?
Lecz Nesser nie oczekiwał od nich odpowiedzi ani rady. Wiedział, że przychodzili tylko poto, aby patrzeć na niego ciężkim wzrokiem, w którym miotały się zdumienie i żądza rozwiązania gnębiącej ich zagadki. Nesser zrozumiał, że przy starciu z rzeczywistością — pozornie tak straszliwie realną, jak wojna, a w istocie posiadającą niezgłębioną tajemnicę, plejady tajemnic, całe światy, złożone z nich, — sam wpadł znowu w stan uciążliwego, ani na chwilę nieustającego rozważania i krytyki.
Nesser uświadomił sobie oddawna, że bez wpływów zewnętrznych nie zdoła oprzeć się przemocy myśli, zjawiających się nagle z błahego nieraz powodu, nic nie znaczącego wypadku lub słowa. Postanowił więc szukać chociażby chwilowego wypoczynku w pracy. Zaczął pisać pierwszą korespondencję do „Hałasu Ulicy“. Jaskrawego, porywającego tematu nie znajdywał. Na froncie zachodziły nieefektowne, nieciekawe dla czytelników wypadki. Dokonywano niewidocznych, dla niewtajemniczonych niezrozumiałych przesunięć wojsk, odbywały się drobne, chociaż żądające znacznych nieraz ofiar potyczki miejscowe; niespodziewanie wybuchały pojedynki artylerji, bitwy powietrzne, sto razy już opisywane, a, co najważniejsze, — widziane przez Paryżan na własne oczy. Takie wypadki nie były stanowczo ani „bombą“ ani „racą“, których oczekiwał od swego korespondenta wojennego przedsiębiorczy, łaknący sensacji Rumeur.
Nesser rozpoczął od opisu codziennego życia okopowego — szarego, nędznego, lecz nacechowanego bohaterską wytrzymałością żołnierzy. Nieznacznie dla siebie samego wdał się w analizę wewnętrznej treści i historycznej roli toczącej się wojny. Cały ciężar myśli, zmagających się z dręczącemi zagadkami, zwodniczą, grząską topiel nieznośnych wątpliwości włożył w te stronice, przeznaczone dla niewybrednych czytelników żółtego dziennika.
Przez głowę dziennikarza przemknęła myśl, że oto na hałaśliwą, zaplutą i zaśmieconą ulicę rzuca mękę swej duszy, bezwładne tymczasem porywy i bezmierny lęk wstrząśniętego umysłu. Krótko się jednak wahał. Uśmiechnął się gorzko i machnął ręką. Był przecież dziennikarzem; jak uliczna dziewka, pociągał do siebie i kusił ludzi sztucznie podkreślonemi wdziękami; sprzedawał się cały, niepodzielnie cały wraz ze swojemi porywami, bólami, męką i smutkiem. Jedni z nabywców lubią te — gorące, chorobliwie namiętne porywy, drudzy czują sadystyczną rozkosz wobec cierpień ludzkich, więc i one oddawna stały się towarem...
Skończył więc feljeton, zatytułował go „Mistyka wojny“ i wysłał do Paryża. Otrzymawszy korespondencję Nessera, „naczelny redaktor“ przeczytał ją dwukrotnie i zamyślił się. Wyczuł ukryte myśli współpracownika i jego gorące pragnienie rozwiązania zagadki, przeniknięcia tajemnicy potwornego zjawiska. Rumeur namyślał się długo, mruczał coś do siebie, biegał po gabinecie, tarł spoconą łysinę i kombinował. Wkońcu zdjął słuchawkę telefonu i położył ją na stole, zakazawszy woźnemu meldować kogokolwiek bądź i wpuszczać do siebie, poczem zamknął się na klucz i zaczął pisać „entrefilet“, — krótką notatkę, poprzedzającą i objaśniającą feljeton Nessera.
Bardzo zręcznie, w tonie poważnym, a zarazem budzącym wzruszenie i entuzjazm, redaktor dowodził, że wojna, która przeraża natury wrażliwe, powinnaby była raczej pociągać do siebie. Straszny, krwawy szał — to brzemienna gromem, błyskawicami i wichrami jutrzenka nowej ery. Ludzie subtelni, myślący, jak autor umieszczonego niżej feljetonu, znany zaszczytnie publicysta, wyczuwają w tej wojnie burzę oczyszczającą. Już sam fakt, że zbudziła ona myśli, nieznane w dobie przedwojennej, pozwala przeczuwać nadążający dzień nowy — dzień sprawiedliwy, niosący ze sobą pogodę i szczęście, znacznie jaśniejszy od poprzedniego. Francja pierwsza rzuciła hasło „wojny do zwycięstwa“; ona włożyła na swe barki wzniosłe posłannictwo Jana, prekursora Mesjasza, objawiającego się w Prawdzie, która zapanuje wszechwładnie na ziemi. Podobnie, jak Jan Chrzciciel, w obronie prawdy nie oszczędzający swego życia, — Francja oddaje krew swoją, razem z nią muszą bez wahania składać ofiary Francuzi — dzieci narodu, szukającego niezmordowanie światła prawdy absolutnej.
Po przeczytaniu przesłanego do druku — feljetonu Nessera, zaopatrzonego w „entrefilet“ redaktorskie, — Chalupe osłupiał narazie, a po chwili wpadł do gabinetu Rumeura, jak bomba.
— Ależ gracz z pana, szefie! — wołał. — Tak wykręcić kota ogonem? Ho — ho! Niema co mówić posiadasz pan więcej sprytu w tej „bosej“ łepetynie, niż przypuszczałem! Ta historja o wojnie będzie miała dla „Hałasu“ duże moralne znaczenie, — przekona się redaktor!
Stary wyga znał czytający tłum, również jak bezgraniczną amoralność i hipokryzję prasy. Wszystkie pisma zwróciły istotnie uwagę na „Mistykę wojny“ i częściowo lub całkowicie przedrukowały ją. Artykuł Nessera uległ naturalnie przedziwnej metamorfozie.
Prasa zużyła gorzkie i trwożne myśli Nessera na propagandę wojny, na otumanienie umysłów, na rzucanie w ogień bitew wahających się młodzieńców i osłupiałych przed straszną klęską ludzi dojrzałych, na wzniesienie w sercach kobiet żądzy ofiarności.
Podobnie, jak chciwa na złoto Szwecja, mimowoli cisnęła w burzący wir wojny tysiące nowych ofiar, tak też i feljeton Nessera stał się głosem, żądającym śmierci nieznanych mu, kolejnych ofiar. Oskarżenie, rzucone niegdyś przez dziennikarza całemu społeczeństwu, powróciło doń, niby piłka, odbita od muru.
Prasa wszystkich odcieni i obozów — do klerykalnej włącznie — z wielkiem uznaniem omawiała patrjotyczny ton „Hałasu Ulicy“. Pan Benjamin Rumeur miał więc słuszny powód, aby nosić się, jak paw, a w swej drobnej, plugawej duszyczce czuć rosnącą wdzięczność dla Nessera.
— Obiecał dać „bombę“, no, i — dał! Cóż to za talent! Jaki cudowny dar wyczuwania nastroju i potrzeb mas czytających! — myślał w zachwycie redaktor „Hałasu“ i spoglądał na wszystkich triumfująco i dumnie.
Wojna przeciągała się, gubiła w drobnych, na pierwszy rzut oka beznadziejnych epizodach uporczywej walki pozycyjnej, gdy tymczasem korespondent „Hałasu Ulicy“ wyczuwał każdym nerwem zbliżające się wypadki wielkiego znaczenia. Nie wiedział jednak, gdzie najpierw mają one wybuchnąć; pytać o to nie mógł, więc przenosił się z odcinka na odcinek, zaglądał wszędzie i węszył na całym froncie — od Dunkierki aż do Epinal. Narazie myślał, że ofenzywa zostanie wznowioną od Saint-Mihiel na odcinku słynnej „kieszeni“, którą tak zdradliwie wysunął naprzód niemiecki generał von Strantz. Korespondent stanął narazie w Chalons. Opuścił go jednak nazajutrz, gdyż nic tu nie wskazywało na zmianę stanu rzeczy. Postanowił tedy zajrzeć do Bar-le-Duc. Miasteczko, które straszliwie ucierpiało od ognia artylerji, ogrodami swemi i zabudowaniami gospodarczemi niemal dotykało ostatnich okopów, otaczających „kieszeń“ niemiecką, i stało się przyfrontowym obozem, pełnym wrzawy i zgiełku. Zalatywały tu nieraz ciężkie pociski nieprzyjacielskie, a samoloty krążyły ciągle dokoła i zrzucały bomby.
Tegoż dnia wieczorem Nesser był świadkiem gorączkowego ruchu w miasteczku. Przybyły tu właśnie dwa świeże bataljony. Dowództwo, nie zwlekając, posłało je do okopów St. Mihiel na zluzowanie zdziesiątkowanych i wyczerpanych kompanij. Niemcy jednak, zostali, widać, o tem poinformowani. Zaledwie bowiem dwa francuskie bataljony ruszyły z miejsca, już wytrysnęły świecące się race, a języki reflektorów, ze złowrogą chciwością jęły lizać wąskie pasmo równinne. Wojska musiały przebyć odkryte miejsce, aby się dostać do najbliższych rowów komunikacyjnych.
— Biegiem! Biegiem! — nawoływali oficerowie, a głosy ich tonęły już w syku rac i w huku wybuchających pocisków.
Artylerja niemiecka zasypywała tyły okopów szrapnelami i granatami, niewidzialne na ciemnem niebie samoloty warczały groźnie, zrzucały bomby i grad stalowych strzał. W jednej chwili pomiędzy Bar-le-Due a transzami opuściła się straszliwa, ziejąca żelazem i ogniem zasłona. Dowództwo pchało ludzi naprzód. Zjawiła się bowiem nagła obawa przed atakiem przeciwnika na wyczerpane wojska, broniące odcinka.
Pole pokryło się poległymi i rannymi. W dymie, w smugach nieznośnego światła, wśród ryku pocisków i świstu odłamków, majaczyły czarne sylwetki żołnierzy. Ludzie cofali się, to znów biegli naprzód, czołgali się, pełzli po rozmiękłej ziemi, czaili się w wyrwanych przez granaty lejach, kryli się za każdym kamieniem, za trupami poległych towarzyszy. Przebyli wreszcie zdradliwe pasmo, wpadli do okopów i biegli dalej odkrytemi, głębokiemi przejściami, grzęznąc w zgniłem błocie i rozbryzgując cuchnącą wodę. Lecz i tam dosięgały ich rwące się nad głowami szrapnele; ludzie padali z przekleństwem lub jękiem. Biegnący za nimi potykali się, klęli, depcąc po zabitych, tratując rannych.
Ogień artylerji niemieckiej rozszalał, jakgdyby miał się stać prologiem do wielkiej bitwy. Zorana granatami płaszczyzna co chwila okrywała się dymem i słupami wyrzucanej ziemi. Z czarnych oparów i z obłoków kurzu wylatywały w powietrze poszarpane strzępy zabitych i rannych, kamienie i krzaki wina. Niemcy wiedzieli o wysłaniu Francuzom nowych posiłków, odcinali więc okopy od tyłów. Baterje francuskie niezwłocznie odpowiadać zaczęły, posyłając pociski na okopy i obserwacyjne punkty nieprzyjaciela, skąd sączyły potężne smugi świateł elektryczne projektory. Skrwawiona, usiana ciałami równina opustoszała. Tylko nawoływania rozpaczliwe, jęki żałosne, ścinający krew charkot i ponure wycie zwierzęce przedzierały się poprzez rozdygotany, rozpasany, jazgotliwy chaos wybuchów.
— Sanitarjusze na pole! — rozległa się komenda. — Zbierać rannych!
Kilku ludzi z opaskami na rękawach rzuciło się naprzód, lecz żądło świetlne natychmiast ich namacało, a szrapnel zawył i rozprysnął się nad ich głowami. Dwóch padło, inni pierzchli w popłochu. Nesser śledził przebieg nieoczekiwanej bitwy, stojąc w betonowem schronisku sztabu.
— Do djabła! — zaklął jeden z oficerów. — Jeżeli nie uniesiemy rannych — poumierają bez pomocy...
Porwał słuchawkę telefonu, lecz opuścił ją nagle i, ściskając korespondenta za ramię, szeptał w jakiemś przerażeniu:
— Patrz pan, patrz...
Nesser wyjrzał i drgnął.
Samotna sanitarjuszka w białym fartuchu i czepku szła przez pole, dźwigając torbę z materjałem opatrunkowym. Sunęła, jak białe widmo, w smudze elektrycznego światła; ruchy miała powolne, ociężałe. Nie zatrzymywała się ani na chwilę, szła wprost przed siebie, jakgdyby nie widziała podnoszących się to tu, to tam słupów ziemi i nie słyszała gwiżdżących wokół odłamków i pękających nad polem szrapneli. Pochyliła się wreszcie nad niewidzialnym za nierównością gruntu człowiekiem i wydobyła z worka flaszkę. Poiła rannego. Po chwili znów szła dalej. Granat wybuchnął w pobliżu, otoczył ją czarnym obłokiem. Gdy dym opadł, Nesser krzyknął. Ujrzał sanitarjuszkę, klęczącą przed leżącym na ziemi żołnierzem.
— To — Manon do Chevalier — mówił oficer sztabowy. — W Argonnach dostała się ona w ręce niemieckiego podjazdu i została zgwałconą. Poświadczyli to ranni „bosze“, którzy przeszli do nas... Ta sanitarjuszka znana jest z niezwykłej odwagi — chociaż podejrzewamy, że świadomie szuka śmierci...
Nesser, nie spuszczając oczu z białej postaci, obchodzącej straszne pole, drgnął nagle i wytężył wzrok. Wydało mu się, że kobieta podniosła rękę i machnęła w jego stronę.
— Co pan robi? — krzyknął przerażony oficer.
Nesser wybiegł ze skrytki, przesadził niewysoki nasyp i gnał przez pole. Słyszał, jak waliły niby młotem i wstrząsały grunt pod nogami wybuchające granaty, wyły i jazgotały rwące się szrapnele, ze świstem szczękały o kamienie kule i odłamki żelazne, lecz on widział przed sobą tylko ją jedną — kobietę w białym fartuchu, z ręką, podniesioną wysoko nad głową. Dopadł wreszcie jej zdyszany i prawie nieprzytomny. Posłyszał głos sanitarjuszki — cichy i spokojny jakimś straszliwym spokojem.
— Major tu leży... ciężko ranny... Musimy go przenieść na czołówkę — inaczej umrze...
Nesser uspokoił się odrazu. Pochylił się nad rannym i, ująwszy go pod ramiona, podźwignął. Sanitarjuszka podtrzymywała nogi rannego. Ruszyli powolnym krokiem ku Bar-le-Duc. Nagle korespondent uświadomił sobie, że idzie przodem, a sanitarjuszka, wystawiona na ogień ztyłu, osłania go.
— Niech pani obróci rannego. Poniesiemy go nogami naprzód! — krzyknął rozkazującym głosem.
— Nie traćmy czasu — odparła — i poco to? Oby tylko donieść go czemprędzej...
Jednak zmusił ją, aby spełniła jego żądanie. Zmienili pozycję i szli dalej w smugach reflektorów, w dymie pocisków, w brzęczącym huku wybuchów.
— Czyż nie wszystko jedno?... — spytała z wyrzutem.
— Nie! — zawołał, oddychając ciężko. — Ohydne jest zamordowanie bezbronnego mężczyznę, ale gdy się coś takiego przydarzy kobiecie... pani — oszaleć można! Zabić kobietę — to już zbrodnia, dla której nazwy niema!
— Mnie już zabito... — powiedziała głuchym głosem.
Spojrzała na niego przelotnie. Twarz jej, jakgdyby skamieniała, nie zdradzała jednak żadnych uczuć; piwne oczy patrzyły ponuro i spokojnie.
Gdy się zbliżali do pierwszych zabudowań zburzonej mieściny, na spotkanie im wybiegli sanitarjusze z noszami, złożyli rannego majora i znikli z nim zaraz w uliczce, przysypanej gruzami. Inni stali i w osłupieniu patrzyli na Manon de Chevalier i nieznajomego cywila w sportowem ubraniu. Sanitarjuszka bez słowa zawróciła ku polu, gdzie jęczeli i nawoływali inni ranni. Nesser, czując wielką radość w sercu, szedł obok, ze śmiechem mówiąc do sanitarjuszów:
— Chodźcie, panowie! Nie tak straszny djabeł, jak go malują! Zabierzcie tylko nosze ze sobą!
Nim przeszli pole, spadło jeszcze kilka pocisków kilka innych rozprysnęło się wysoko nad głowami idących ludzi i — nagle kanonada ucichła. Tylko francuskie baterje ryczały jeszcze długo, mszcząc się na nieprzyjacielu za czujność jego i za sześćdziesięciu rannych i czterdziestu zabitych strzelców.
W sztabie urządzono Nesserowi szumną owację, a generał, dowodzący odcinkiem, przypiął mu na piersi własny krzyż wojenny. Korespondent natychmiast po tej ceremonji opuścił sztab i poszedł szukać Manon de Chevalier. Znalazł ją w pobliskiej wiosce, do której musiał iść po błocie całe trzy kilometry. Stał tam szpital przyfrontowy. Sanitarjuszka ukończyła właśnie formalności z oddaniem rannych z pod St. Mihiel i wybierała się zpowrotem na swoją czołówkę. Nesser prosił, aby mu pozwoliła towarzyszyć sobie. Jechali nieznośnie trzęsącą furą sanitarną. Siedzieli obok siebie, milcząc.
Wreszcie Nesser rzekł cicho:
— Wyglądało tak, jakgdyby pani chciała zginąć...
Podniosła głowę i odparła spokojnie:
— Spełniałam swój obowiązek. Takie przypuszczenie stosuje się raczej do pana...
Uśmiechnął się wesoło i szepnął:
— Nie myślałem o śmierci! Porwała mnie pani swoją odwagą... Zresztą kto wie — może pchnęło mię do pani „przyzwoite“ wychowanie. Nie mogłem obojętnie patrzeć na kobietę, poświęcającą swoje życie...
Wzruszyła ramionami i zauważyła obojętnym głosem:
— Dwa albo i trzy tysiące ludzi widziało mnie, a na pole wyszedł tylko pan...
— Poco pani się tak naraża? — spytał.
— Pragnę umrzeć... na posterunku... dla spokoju sumienia — szepnęła, zaciskając zęby. — Śmierć oszczędza mnie jednak z całem okrucieństwem..
— Nikt z nas nie przeczuwa nawet, co go czeka w przyszłości — rzucił Nesser.
Westchnęła ciężko i odparła surowym głosem:
— Moja przyszłość — męka nigdy nieskończona.
— Niech pani tak nie mówi! — ożywił się dziennikarz. — Mogę to powiedzieć z własnego doświadczenia, bo przeżywałem już nieludzkie cierpienia.
Podniosła na niego mądre, wszystko rozumiejąco oczy.
— Tak, tak — nieludzkie cierpienia, torturę myśli — wybuchnął z namiętnością. — Późno przyszła ta męka i wszystko, co zbudowałem dla siebie, zburzyła, kamienia na kamieniu nie pozostawiwszy! Czułem się bardzo nieszczęśliwy, a dziś krzyczy we mnie radość i szczęście... Pani to spowodowała, porywając mnie na to pole za Bar-le-Duc!
Pochyliła głowę i rzekła:
— Bóg wynagrodził pana za czym, pełen miłości dla cierpiących...
— A więc jeśli istnieje Bóg i zadaje sobie trud, aby spoglądać na nas, to ześle On i pani sowitą, piękną nagrodę, być może, niespodziewaną! Jeżeli pani wierzy w Boga, zwątpienie w Jego łaskę jest grzechem — powiedział Nesser, tak gorącym głosem, że aż sam to spostrzegł i zdumiał się.
Sanitarjnszka westchnęła i długo milczała.
— Gdyby znał pan moje dzieje, zrozumiałby pan, że dla mnie niema pocieszenia... — syknęła nagle. — Ani pocieszenia, ani ratunku... tylko śmierć...
— Któż to wie?! — powiedział Nesser z mocą w głosie. — Może spotka panią coś, co tak, jak pani porwała dziś mnie, pociągnie ją do życia i poprowadzi ku nieznanemu szczęściu, — pochłaniającemu, bezmiernemu, jakie właśnie ja odczuwam w tej chwili! Powiedziałbym, że jest to szczęście przypieczętowania palącej myśli czynem niezbędnym!
Nic mu nie odpowiedziała i niżej pochyliła głowę.
Nesser ciągnął dalej:
— Popsuli mi, co prawda, moją radość... Odznaczyli mnie krzyżem! Rozumiem, że chcieli sprawić mi przyjemność. Jednak uczucie szczęścia i radości, które noszę w sobie po powrocie z pola, silniejsze jest od wszystkiego, co dotąd przeżyłem!
— Ludzie mają mało środków do wyrażania swej wdzięczności, współczucia lub zachwytu. Biedni jesteśmy, i mowa nasza nędzna, i uczucia — drobne i słabe... — szepnęła.
Tak dojechali do Bar-le-Duc. Fura podskakiwać zaczęła na wyboistej, porzniętej kolejkami ulicy miasteczka.
Nesser pożegnał sanitarjuszkę i raz jeszcze gorąco jej dziękował.
— Widzi pani — mówił, — kiedyś przedtem zrobiłem już coś podobnego, lecz zjawiło się to, jako wynik oburzenia, protestu, a może nawet nienawiści... Zdarzyło mi się to, gdy pod przybranem nazwiskiem odwiedzałem front niemiecki. Dziś — całkiem co innego! Poryw i miłość kierowały mną, a pani stała się dla mnie tem, co jest dla świata najważniejsze, — urzeczywistnieniem ofiarności. Uleczyła mnie pani! Skoro przekonałem się, że zdolny jestem do porywu i miłości, to wiem już, że wyjdę teraz z labiryntu sprzecznych i zawiłych myśli, zwątpień i wahań. Koniec! Jestem wyzwolony! Drogę swoją widzę teraz jasno!
Nic mu na to nie odpowiedziała; w milczeniu skinęła głową i ociężałym krokiem weszła do domu, nad którym łopotała duża flaga Czerwonego Krzyża.
Nesser tej samej nocy wysłał do „Hałasu Ulicy“ feljeton, zatytułowany „Biała zjawa nad krwawem polem“. Opisywał nocny epizod na odcinku St. Mihiel i bohaterstwo sanitarjuszki Manon de Chevalier. Nie podejrzewał jednak, że sztab podał o tem telegram do wydziału prasy w Paryżu, więc w kilka godzin przed nadejściem feljetonu Nessera pan Benjamin Rumeur wiedział już o niezwykłem poświęceniu swego korespondenta wojennego.
Na ulicach Paryża rozkupywano dodatek nadzwyczajny „Hałasu Ulicy“.
Na pierwszej stronie widniał portret Henryka Nessera nad urzędowym telegramem i obszernym artykułem własnego pióra redaktora.
Czytając później feljeton „Biała zjawa“, przesiąknięty zachwytem i rzewniem współczuciem dla bohaterskiej sanitarjuszki, zdumiał się pan Benjamin Rumeur, nie znalazł w nim bowiem ani jednego słowa o autorze. To wzbudziło w zblazowanej, nędznej duszy dziennikarza, coś nakształt szacunku dla Nessera. Znowu więc usiadł do biurka i napisał od redakcji drugi artykuł o ofiarnym i odważnym wojennym korespondencie „Hałasu Ulicy“.
Oczywiście pan Rumeur zrobił z tego hałas w swoim „Hałasie“, ogłuszającą „bombę“ i oślepiającą racę“.
Na pierwszej stronie pisma po przez wszystkie kolumny biły w oczy czerwienią farby tytuły, drukowane najgrubszemi czcionkami:
Wojenny korespondent „Hałasu Ulicy“ w ogniu niemieckiej artylerji wynosi rannych!! Krzyż walecznych na piersi naszego dzielnego współpracownika!! Szlachetna skromność bohatera! Najnowsza korespondencja Henryka Nessera!!!
Przeglądając wspaniały numer swego pisma, przedsiębiorczy redaktor miał łzy w oczach, a pot kroplił mu się na czerwonej łysinie. Stanowczo Benjamin Rumeur odczuwał tego dnia niezwykle głębokie wzruszenie. Takiej „bomby“ nie spodziewał się bowiem nawet od Nessera.



ROZDZIAŁ VIII.

Z całego tłumu korespondentów wojennych, obijających progi sztabów, jedynie Henryk Nesser trafnie ocenił sytuację na froncie. Nikomu nic nie mówiąc, powrócił do Amiens i, zabrawszy swoje bagaże, przejechał do Arras. Nie wątpił, że stara prowincja Artois stanie się lada dzień widownią nowej fazy wojny.
Maj — pogodny, promienny krzyczał o radości życia. Wszystko wokół szalało — rozśpiewane, przesycone nadmiarem sił, i osłabłe od żądz: najnędzniejsza i najdrobniejsza nawet istota pragnęła pokoju, ażeby nic nie zakłócało upojnej uczty wiosennej. Potrzaskane i okopcone gałęzie dębów okryły się młodemi liśćmi; na kasztanach, poranionych kulami, strzelały ku niebu i prężyły się niepomne na ponure przeżycia kity kwiatów — białych i różowych; wszędzie szemrały bujne, nabrzmiałe sokami trawy, badyle zielsk przeróżnych okrywały się pąkami i ciągnęły się wwyż, ku słońcu. Nawet na dawnych zagonach pszenicy, na nietkniętych motyką i rydlem kopcach winnic, tarasami wbiegających na zbocza małych pagórków, trawy, paprocie rozrosłe, pędy oddawna tu niewidzianych krzaków śmiało i zwycięsko zagarniały na nowo dawną swą ojczystą glebę. Nie pamiętały już, że te ugory, łany i zagony wrywano im niegdyś przy pomocy pługów, bron i kos, a pracowite skrzętne dłonie ludzi zasiały potem pszenicę, żyto, koniczynę, zasadziły wino i drzewa owocowe.
Dzikie, pospolite rośliny uczuły, że nastał ich czas, jak dawniej, gdy to lemiesze nie odwalały jeszcze świeżych skib, a ręce rolników nie wyrywały i nie ścinały aż pod sam korzeń pędów krzaków i łodyg zuchwałych chwastów. Od jesieni bowiem nie tknął człowiek tego szmatu ziemi; czasami tylko siał na niej pociski, wyszarpywał doły i bruździł darninę, lecz trawa natychmiast zielonym kobiercem pokrywała te wyrwy, pełne wody wiosennej, wyrastała na mogiłach i ukrywała w swym gąszczu rozrzucone wszędzie odłamki żelaza, potrzaskane karabiny, rozbite koła i skrzynie, zardzewiałe hełmy, skrawki skóry, a czasem nawet kości ludzkie lub końskie.
Niebo turkusowe, nasiąknięte złocistą kurzawą słońca, tryskało pijaną radością. Oszalały od niej motyle, osy, trzmiele, muchy i owady pełzające. Bzykało wszystko, co żyło w trawie i nad trawą, zgrzytało, cykało, dzwoniło i grało. Pierzchła obawa przed powietrznemi drapieżnikami-ptakami. Odleciały bowiem nagle, — przerażone ciągłym poświstem kul i groźnym porykiem dział. Śmigały w pogmatwanej sieci traw myszy polne, a krety zuchwale opuszczały swoje legowiska głębokie i wygrzewały się na słońcu.
Tuż — tuż obok — od Rochncourt do wzgórz Notre Dame de Lorette, ludzie ogorzali, brodaci i śmiertelnie znużeni, nie opuszczali głębokich, biegnących łamaną linją, błotnistych rowów strzeleckich. Bacznie patrzyli na siebie przez otwory w okopach i mocniej zaciskali broń w rękach. Jeden z nich postanowił wreszcie wyprowadzić z pod ziemi te brunatno-szare, do widm podobne szeregi. Był to generał Pétain. Zrozumiał, że długa wojna pozycyjna wyczerpuje siły i zatruwa żołnierzy jadowitem zobojętnieniem. Pomyślał więc, że nastał czas, aby spróbować przebić żywym sztychem ludzkim front niemiecki. Popychało go do tego jeszcze i coś innego. Daleka sojuszniczka — Rosja uginała się już pod ciosami wroga. Należało przeto zatrzymać tu, na tej ziemi upojonej wiosną, większą część sił przeciwnika, aby nie mogły być użyte na wschodzie. Myśl ta przeistoczyła się w czyn 9-go maja 1915 r.
Tego dnia Nesser odwiedzał znajomych oficerów w transzach wpobliżu Rochncourt i przez peryskop wpatrywał się w słynny „labirynt“ — zawiły splot okopów niemieckich, przecinających drogę z Arras do Lens. Od strony lasku Berthonval odezwały się baterje francuskie. Odpowiedziały im natychmiast bliżej umieszczone ciężkie działa z góry St. Eloi, a wkrótce przyłączyły się inne, aż, hen! — haubice stojącej koło La Bassée potężnej artylerji angielskiej.
Po chwili wiedzieli już wszyscy, że generał Petain rozpoczął ofenzywę na skalistą ścianę Vimy, a skrzydła odcinku podtrzymują go całą siłą. Nesser nie wątpił, że od strony Rochncourt nie można było się spodziewać szybkiego powodzenia, na przeszkodzie bowiem stał prawie niedostępny „labirynt“, najeżony betonowemi „gniazdami“ ziejących ogniem kulomiotów, dział i miotaczy min. Nie słuchając przestróg oficerów, postanowił nadążyć przed atakiem do ośrodka bitwy. Z trudem dotarł więc do lasku Berthonval, skąd generał Pétain rozpoczął swój atak. Stojąc na punkcie obserwacyjnym, Nesser spostrzegł na lewo od siebie wybiegającą z okopów kompanję. Jakiś sztandar szkarłatny z białym orłem na postrzępionej, poszarpanej kulami płachcie rzucił mu się w oczy. Przyjrzał się bacznie przez lornetkę polową. Poznał mundury pułku cudzoziemskiego, ale te szeregi żołnierskie odrazu przykuły uwagę korespondenta.
Nie wątpił, że nie byli to Francuzi. Twarzy ich nie mógł dopatrzeć, lecz zauważył odmienny temperament żołnierzy. Idący do ataku oddział pod tym względem nie przypominał ani Francuzów, ani Niemców lub Anglików. Francuzi szli do ataku z jednakowym, wspólnym porywem, hałaśliwie i niespokojnie. Niemcy nie zdradzali porywu, lecz zadziwiali wytrwałością i sprawnością ruchów, Anglicy — w bitwie podobni byli do Niemców. Istniała jednak pewna różnica. Gdy wytrwałość Niemców pozostawała niezmienną, — w szeregach brytyjskich przechodziła ona przez dwie fazy: zimny upór, a po pewnym czasie — w straszliwą, groźną zawziętość.
Szeregi zaś tych nieznanych mu ludzi w mundurach pułku cudzoziemskiego zdradzały zupełnie inny charakter bojowy. Nesserowi przyszło na myśl, że każdy z tych strzelców wygląda tak, jakgdyby widział coś przed sobą i dążył, aby to zdobyć, więc dobiegał, podnosił coś i znowu ciskał przed siebie jaknajdalej. Oto gonią ponownie, podążają wciąż naprzód porywczemi skokami, a szkarłatna płachta sztandaru z orłem, niby płomień, znaczy każden rzut, każden skrawek przebytego pola. Nesser wyczuł, że dla tych ludzi istniał znacznie dalszy i wyższy cel, niż ta urwista wyżyna Vimy; zrozumiał, że to, co się działo w chwili ataku, stawało się dla nich epizodem, etapem, — koniecznym i nieuniknionym dla osiągnięcia większego, ostatecznego zwycięstwa.
— Przecież to Legja Cudzoziemska? — zapytał w reszcie jednego z obserwatorów.
Ten skinął głową.
— Nie wie pan z kogo się składa atakujący oddział? — dopytywał się dziennikarz. — Wyszedł z prawego odcinku transz, w lasku...
Oficer poszukał na mapie dyslokacyjnej i odczytał:
— 2-ga kompanja pierwszego pułku cudzoziemskiego... dowodzi major Osmonde... skład — polscy ochotnicy z obozu w Bayonne...
Nesser nie spuszczuł oczu z pola bitwy.
Generał Pétain z istną furją poprowadził atak, przerywając pozycje niemieckie pomiędzy Carancy i Targette. Dokoła okopów roiło się od piechurów francuskich, błyskały bagnety, ognistemi językami rzygały w powietrzu granaty ręczne, trajkotały złośliwym turkotem kulomioty, wznosiły się kolby, rósł zamęt, fala okrzyków stawała się potężniejszą i wścieklejszą. Coraz to nowe kompanje i bataljony wprowadzano do bitwy. Sylwetki niemieckich piechurów wybiegały i kryły się w okopach drugiej linji.
W tłumie innych oddziałów zginęli strzelcy z pod sztandaru z orłem, lecz wkrótce dojrzał ich Nesser za pierwszą już linją rowów niemieckich. Temi samemi porywczemi skokami migała szkarłatna płachta, czołowa zaś kompanja szybkiemi, nagłemi rzutami ścigała coś, prąc naprzód.
Nesser opuścił punkt obserwacyjny i przyłączył się do kolumny sanitarnej, podciąganej ku linji bojowej. Atak rozszerzał swój zasiąg. Przed południem zdobyto trzy linje okopów; na północy, od Loos do Souchez, wojska francuskie posunęły się naprzód, odrzucając przeciwnika; i tylko na południu — koło Neuville Saint-Vaast — atakujące bataljony natrafiły na niezniszczone przez artylerję druty kolczaste i zatrzymały się pod huraganowym ogniem Niemców. Główne dowództwo nie zdążyło na czas przerzucić tu posiłków. Pomyślnie rozwijająca się ofenzywa, doplusnąwszy do Souchez i pierwszych spychów Vimy, jak fala, nie mogąca powrócić i nie wzmożona świeżym dopływem, stanęła w miejscu. W zdobytych niemieckich okopach rozbrzmiewała „Marsyljanka“ i panowała bitewna, podniecona i hałaśliwa wesołość, chociaż baterje nieprzyjacielskie wściekle miotały ciężkie pociski, a rowy i pole pomiędzy niemi krwią nasiąkły.
Nesser przed wieczorem, krążąc po zawiłych przejściach i przesmykach okopowych, dotarł do pierwszej linji. Pytał o 2-gą kompanję pułku cudzoziemskiego. Chciał sprawdzić swoje wrażenie i wyjaśnić wątpliwości, które od czasu do czasu budziły się jeszcze w jego umyśle. Wskazano mu na transze, ciągnące się tuż koło ogrodów Souchez. Miasteczko, a raczej duża wieś, jakgdyby wymarła. Trupy zaległy ulice, na których niedawno zdobywano ręcznym bojem dom po domu; okna o wybitych szybach ni to nagie czaszki, wyzierały, pustemi oczodołami; ściany o odłupanym kulami tynku zbryzgane były soplami i strugami krwi.
Odnalazł wreszcie drugą kompanję. Kilku żołnierzy na zbiegu dwóch rowów, zasypywało głęboki dół. Kapral gwoździami zbijał krzyż z desek nieheblowanych, okrytych niemieckiemi napisami.
— Pochowaliśmy dowódcę, majora Osmonde — objaśnił Nessera jakiś sierżant, błyskając złotemi zębami. — Poległ w ostatniej chwili tuż — przed okopem.
— Duże macie straty w kompanji? — spytał korespondent.
Sierżant uśmiechnął się.
— Pozostało nas zaledwie pięćdziesięciu i — ani jednego oficera! — odparł flegmatycznie i zapalił fajeczkę.
Nesser namarszezył czoło. Sierżant, widocznie, zrozumiał myśli nieznajomego cywila, bo skinął na stojącego przy strzelnicy towarzysza i rzucił mu kilka słów w nieznanej dziennikarzowi mowie. Ten natychmiast podszedł do Nessera i zapytał:
— Pan, z pewnością, jest korespondentem wojennym?
Dziennikarz skinął głową.
— Tak! — ciągnął żołnierz. — Poznałem kolegę odrazu! Dwa wieczne pióra, trzy ołówki, gruby notatnik i wyglądający z kieszeni szary blankiet telegraficzny dają dużo do myślenia. Ale ma pan odwagę tak sobie przechadzać się po transzach!...
Zaśmiał się z jakąś dziwną beztroską.
— W jakiem piśmie kolega pracuje? — zapytał Nesser.
— Obecnie — w „Codziennej Ilustracji Wojny“ — odparł ze śmiechem. — Dawniej w naszych polskich dziennikach...
Korespondent popatrzył na Polaka badawczo i spytał:
— Co was — Polaków zmusza bić się w naszych szeregach?
Żołnierz odrazu spoważniał a nawet przybladł.
— To sprawa zarówno prosta i jasna dla nas, jak zawiła i mglista dla obcej psychologji! — powiedział, podnosząc ramiona. — Niech pan się przyjrzy temu sierżantowi, który z panem rozmawiał. Nazywa się Szafraniec. Emigrant polityczny, który przed wojną znalazł we Francji przytułek i środki do życia. Zaczęło mu się dobrze powodzić, aż tu raptem wybuchła wojna. Nikt go za uszy nie ciągnął do wojska i mógłby egzystować, jako internowany Austrjak, gdyż pochodzi z Galicji. Ale Szafraniec natychmiast złożył dowody, że jest Polakiem. Pan rozumie — La Pologne toujours vivante et reconnaissanłe?! Szafraniec ma takie przekonanie, że wdzięczność należy dowieść czynami, — stanął więc do poboru ochotników. Został jednak odrzucony, ponieważ brakowało mu czterech zębów. Wtedy Szafraniec sprzedaje wszystko, co posiada — cywilne ubranie, trzewiki, pościel, jakieś tam książki i wstawia sobie za to złote zęby. Nazajutrz jest już w wojsku. Pod Sillery odznacza się i zostaje sierżantem.
— Aż tak potężna jest wdzięczność Polaków dla Francji? — zapytał zdumiony Nesser.
— Widocznie! — kiwnął głową żołnierz. — Jest to tradycyjną spuścizną naszą. Datuje się ona od czasów Kościuszki i Lafayetta, od pierwszych emigrantów naszych, od żołnierzy napoleońskich, a potem od tych, co to ginęli na barykadach paryskich.
— Napoleon nic dla Polski nie uczynił, a nawet z chwilą swego upadku oddał ją ostatecznie w ręce Rosjan i Niemców! — mruknął dziennikarz.
Rozmowie tej przysłuchiwał się inny żołnierz — młody, o bladej twarzy i gorejących oczach.
— Przepraszam — odezwał się cichym głosem — przepraszam, że się wtrącę do rozmowy! Nazywam się
Nesser odróżnił tylko końcówkę — „ski“, lecz natychmiast wymienił swoje nazwisko, wyciągając ręce do żołnierzy.
— Napoleon — mówił żołnierz, — Napoleon — to nie tylko wódz i cesarz, — to hasło! Polacy wyczuwali w nim twórczą wolę i tchnienie wyższych praw kosmicznych... w jego obliczu i w duszy widzieli wspaniałość bezmiaru czynu. Nie mówił on nigdy i nie marzył o ideałach, zawsze czczych i fałszywych w ustach człowieczych, lecz czynił w imię ich bez udziału woli. W Napoleonie pradziadowie nasi wykryli owe staro-helleńskie „katokhe“ — nieomylną oznakę obecności bóstwa. A wreszcie Napoleon dał nam możność walczyć pod własnym sztandarem o naszą ojczyznę.
Nesser milczał. Sierżant, stojący przy peryskopie, zwrócił do rozmawiających okrytą kurzem i bryzgami błota twarz i dorzucił:
— A potem, gdy nas, jak się wszystkim zdawało, podeptano na wieczne czasy, z Francji jedynie rozległy się głosy, świadczące, że „La Pologne est toujours vivante!“ Nawet teraz, gdy nas — odwiecznych przyjaciół Francji i Republiki pchają do Legji Cudzoziemskiej, niektórzy wasi czołowi ludzie, z senatorem, szlachetnym Marin, gen. Archinard, Pichon i Cochin na czele, robią usiłowania, aby wyjąć nas z pod ogólnego dla obcych prawa i wcielić do francuskich pułków według naszego własnego wyboru, bez wszelkich ograniczeń. Za to wszystko jesteśmy wam wdzięczni i nie tylko w słowach, panie, ale w czynach, ot tak, naprzykład...
To powiedziawszy, wybuchnął drapieżnym śmiechem i pochylił się nad kulomiotem, okrywając się wnet parą i obłokami kurzu.
— Wdzięczność — to gorąca, wieczysta pamięć o czemś dobrem, niezachwiana wierność względem dobra. Uważamy ją za cnotę męską! — dodał jeden z żołnierzy, gdy ustał turkot kulomiotu.
Nesser długo milczał, patrząc na tych pięćdziesięciu cudzoziemców, których dziwne uczucie przygnało do okopów, broniących ziemi francuskiej. Wypowiedział myśl swoją na głos. Szafraniec, zapalając fajkę, odezwał się natychmiast:
— My rozumiemy Francję głębiej, niż sami Francuzi! My przenikamy duszę jej nie rozumem, lecz nieznanemi, na zewnątrz nie występującemi zmysłami. Wiemy z całą pewnością, że czy tu — w Artois, czy w Serbji, walczy ona nie tylko o ojczyznę Burbonów, Woltera, Wiktora Hugo, lecz o ideały — wyższe od wolności, równości i braterstwa! Tkwią one w człowieku, jak te dziedziczne cechy charakteru, jak genjalność lub zaczątki śmiertelnej choroby, — jak atawistyczne echo jedynej Prawdy. Ludzkość, tchórzliwa i wątpiąca, nie chce słyszeć wołania Logosu z bezdennego mroku wieków. Francja jest zuchwała! I rozum posiada zuchwały i takąż wolę! Dlatego stoimy zawsze przy niej. Polska również posiada zuchwałość prawdy; zdobywała się ona nieraz na to, aby wyrzec prawdę bez pochlebstwa, bez naginania jej do groźnych potęg, krępujących wolę stosunków, panujących idej i mieszczańskiego, plugawego „zdrowego rozsądku“.
Żołnierze odeszli do strzelnic, gdyż ogień karabinowy wzmagał się, a szrapuele z wyciem przeciągiem na nowo przelatywać jęły i pękać wpobliżu lasku.
— Zapewne nadciągają rezerwy! — krzyknął do Nessera Szafraniec.
Korespondent przypomniał sobie nagle zapomnianą scenę z frontu rosyjskiego.
Zbliżył się do żołnierzy i powiedział:
— Byłem niedawno w Polsce... Tam wasi rodacy jedni — marzą o samodzielnem wojsku polskiem w składzie armji rosyjskiej, drudzy znów — formują legjony, które walczą po stronie Niemców i Austrjaków... Jakaś plątanina pojęć!
— Nie! odpowiedział jeden z żołnierzy. — My dążymy do stworzenia własnego wojska, gdzie się tylko da! W chwili potrzebnej zbierzemy się do kupy i będziemy bronili naszego prawa do życia i wolności! Wierzymy, że już zbliża się czas, gdy będzie proklamowana wolna Polska. Polscy patrjoci Sienkiewicz, Dmowski, Zamoyski, biskup Bandurski, Piltz na terenie Szwajcarji, Francji i Anglji, Paderewski — w Stanach Zjednoczonych, Piłsudski w samym ogniu wojny i w wirze sprzecznych dążeń — budują na prastarych bryłach naszych fundamentów nowy gmach, a dochodzą nas wieści, że minister Briand przygotowuje nowe hasło wojny, apel iście napoleoński — „wolność narodów, mających korzystać z całkowitej samodzielności“, premjer zaś włoski, Sonnino, skłania swój naród do wystąpienia przeciwko zaborczej Germanji. Zamierza on dobić się uchwały parlamentu na wniosek swój „Pro Polonia“, aby Polska, przeznaczona do wielkiej roli w równowadze pokojowej, stała się jednolitem, wolnem i niepodległem państwem; prezydent Wilson, natchniony przez genjalnego Paderewskiego, rozważa zbrodnię dokonaną niegdyś nad Polską przez podstępnych i brutalnych zaborców. Polska powstanie! Tak będzie — w to wierzymy! Ale wiemy też, że żadne proklamacje i wnioski nie dadzą nam wolnej ojczyzny. Będziemy zmuszeni położyć na nich własny podpis i pieczęć... krwią i zwycięstwem!
Słuchając Polaków, Nesser ujrzał nagle szeregi tych ludzi, porywczemi rzutami biegnących do ataku. Opowiedział im o swojem wrażeniu, gdy patrzył na kompanję z punktu obserwacyjnego z lasku Berthonval. Polacy uśmiechali się zagadkowo. Wreszcie młody żołnierz o płomiennych, rozmarzonych oczach zawołał:
— Jakżeż trafnie określił pan nasze ruchy! A wie pan, czem się to objaśnia? Otóż od wieków Polacy, dość leniwi z natury, w chwilach porywu stają się niepohamowani. Lignica, Grunwald, Wiedeń, Somosierra, powstanie Kościuszki i setki, tysiące innych przykładów dowodzą tego! Żądza osiągnięcia, ofiarność czynu i mistyczna miłość dla idei — są cechami naszego charakteru... Ludzie powiadają, że świadczy to o przewadze sentymentu nad rozumem, co jest podobno, rzeczą niepraktyczną w polityce? Być może! Historja nasza jednak poucza, że padliśmy właśnie wtedy, gdy cechy te nie zostały przejawione w całej pełni...
— Rozumiem — rzekł Nesser w zamyśleniu, żegnając Polaków.
W wyobraźni wyłaniał mu się już nowy feljeton. Miał nawet dla niego gotowy tytuł — „Kompanja porywu“.
Gdy myślał o tym tytule, potrząsnął głową i postanowił zmienić go na inny.
— „La Pologne toujours vivante“ — tak będzie lepiej! — szepnął do siebie i, schylając się, a chwilami pełznąc pod zwisającemi betonowemi okapami transz, kluczył w ich labiryncie, aż późnym wieczorem, gdy już umilkły odgłosy bitwy, dotarł do Carency, gdzie przenocował. Następnego dnia spotkał znajomego oficera sztabowego z Paryża i z nim razem objechał raz jeszcze front Artois, ciągle obmyślając feljeton o Polakach. Chciał napisać tę korespondencję w najwyższem natchnieniu, ponieważ rozmowa z tymi ludźmi oświeciła kilka niejasnych dla niego zjawisk. Był wdzięczny tym obcym żołnierzom i chciał wzbudzić uznanie dla nich w tłumie ulicznym, bezmyślnym, jak każdy tłum, lecz zdolnym do uniesień. Nie udało mu się jednak znaleźć chwili wolnej.
Wypadło mu zwiedzić pozycje angielskie, gdzie wojsko natrafiło na zacięty opór Niemców. Brytyjse pułki, złożone z ochotników, nie oszczędzały swego życia, ginęły pod kulomiotami, wikłając się w pajęczyny drutu kolczastego, cofały się, jak fale, rozbijające się o stromy brzeg, i znowu pędziły naprzód, padając pod niewidzialną kosą z kul niklowych, granatów ręcznych i pocisków lekkiej artylerji, bijącej w nich zbliska, tuż z poza okopów, ziejących ogniem i śmiercią.
Nesser zajrzał do szpitali przyfrontowych i na ewakuacyjne punkty Czerwonego Krzyża. Calais, Boulogne, Paris-Plage, Berek-sur-Mer, a nawet Amiens nie mogło już zmieścić rannych. Długie łańcuchy pociągów, naładowanych krwawiącem mięsem ludzkiem, sunęły w głąb kraju — do Paryża, Bordeaux, Marsylji, Tulonu i do szpitali, zakładanych na pograniczu szwajcarskiem. Znowu zobaczył Nesser straszliwe oblicze wojny — nie tej, co porywem, chaosem i zgiełkiem zmusza serce, aby milczało, przejęte zgrozą i majestatem walki, lecz innej — gdy milknie wściekła, stalowa gardziel wojny, a jęczeć i wyć poczyna ziemia — przerażona, stratowana, zbluzgana krwią, gdy łkać, żalić się, rzęzić i wzdychać z goryczą i wyrzutem niemym zaczynają dzieci tej ziemi — ludzie, zmiażdżeni i poszarpani. Przebiegając ulice Boulogne, Nesser słyszał wyraźnie niemilknący, ponury jęk, napływający zewsząd, a tak szarpiący serce, że dziennikarz uczuł nawet pewną ulgę, gdy poprzez ten pomruk przeciągły, drażniący i jednostajny, przedarły się nagle obłędne, rozpaczliwe krzyki i wycie bólu, bo głosem tym przemówiła natura ludzka, bliska mu i zrozumiała.
Feljetonu o Polakach dotychczas jeszcze nie napisał. Na pierwszy plan nasunęły mu się bowiem inne tematy — bardziej znaczące, bliższe uczuciom i rozumowi francuskiemu. Przez cały prawie miesiąc miotał się Nesser po froncie, opisywał bitwy koło La Bassée, gdzie Anglicy zepchnęli wkońcu przeciwnika z jego pozycji i posunęli się o osiemset metrów naprzód, za każdy metr oddając setki żyć ludzkich; był świadkiem nowych potyczek na bagnety i bomby ręczne w Ablain St. Nazaire i Neuville — Saint-Vaast, gdzie sam ledwie że nie zginął od granatu podczas huraganowego ognia Niemców, usiłujących odciąć tyły od dywizyj generała Pétain.
Ten wódz przygotował się właśnie do nowego skoku, oczekując stosownej chwili. Wreszcie przyszła ona 13-go czerwca. Pétain nie mógł dłużej zwlekać. Od ofenzywy na zachodzie zależały bowiem losy sprzymierzonej armji rosyjskiej. Trzy dni trwało burzenie okopów niemieckich i niszczenie zagród kolczastych wściekłym ogniem lekkiej i ciężkiej artylerji. Wreszcie 16-go czerwca ruszyły francuskie wojska do nowego ataku. Trudne to było zadanie, gdyż przeciwnik przerzucił potężne rezerwy i tem wstrzymał szalone ataki Francuzów i Anglików. Zdobyto zaledwie wąskie pasmo ziemi.
Nesser przedostał się na obserwacyjny punkt w Ablain St. Nazaire. Na północy widział dymiące się i bluzgające ogniem okopy na wzgórzu Notre-Dame-de-Lorette, a wprost przed sobą — ruiny Souchez. Szeregi francuskie, rozsypane w tyraljerkę, przebiegały tam w dymie i kurzawie. Nagle z transz niemieckich wynurzyło się kilka bataljonów, idących do kontr-ataku. Po zaciekłej walce na bagnety francuscy strzelcy cofać się zaczęli. Ledwie drgnęły atakujące kolumny, — z okopów, zajętych przez Francuzów, wyplusnęły większe i mniejsze grupy szaro-niebieskich sylwetek. Nie było już wątpliwości, że transze te zostaną zgubione.
— To 150-ty pułk opuszcza pierwszą linję! — wykrzyknął major-obserwator.
Jakgdyby odpowiadając mu, od Notre-Dame-de-Lorette zagrały trąbki sygnałowe, a szczupły oddziałek piechoty biegiem rzucił się do kontr-ataku. Nesser odrazu poznał te ruchy porywcze i silne.
La Pologne toujours vivante! — szepnął.
Polacy zaatakowali opuszczone przez Francuzów rowy na cmentarzu Souchez i zwarli się z Niemcami. Tymczasem cofającą się piechotę zatrzymano i rzucono im na pomoc. Z okopów nikt już nie powracał, lecz po chwili zjawiły się nad parapetem dwie płachty — jedna trójkolorowa ze złotemi wstęgami i druga — cała z łachmanach i strzępach, — szkarłatna z białą plamą w środku...
W nocy dopiero odnalazł Nesser sztab dywizji, walczącej na odcinku Notre-Dame-de-Lorette, i jął wypytywać o przebieg bitwy.
— 150-ty pułk, zdenerwowany początkowem niepowodzeniem naszego ataku, opuścił pierwszą linję... Sytuację naprawili niedobitki polskiej kompanji pułku cudzoziemskiego. Ruszyli samorzutnie do kontrataku, no — i prawie wszyscy wyginęli... Jednak pociągnęli za sobą naszych strzelców...
Przez całą noc szukał Nesser pobliskiego szpitala. Znalazł go w Aix-Noulette. Nikt tu nie mógł go poinformować o Polakach.
— Przyjęliśmy — mówili lekarze — tylu rannych, że leżą na podłodze, a nawet w sieniach domów i na strychach!
Nesser obchodził wszystkie lokale, gdzie umieszczono rannych i wykrzykiwał:
— Czy niema tu ludzi z 2-ej kompanji pierwszego pułku cudzoziemskiego!
Wreszcie w jakimś nieoświetlonym domku, z szeregu leżących na sianie ciemnych, okrytych płaszczami postaci słaby głos odpowiedział mu:
— Jestem! Podporucznik Szafraniec z 2 kompanji...
Nesser pochylił się nad rannym i zapalił latarkę elektryczną. Błysnęły złote zęby i źrenice męczeńskie, rozwarte szeroko.
— Dostało się panu? — spytał dziennikarz.
— Mam kulę w boku i przestrzeloną w dwóch miejscach rękę — odparł Polak cichym głosem. — Może mi pan da się napić? Nie miałem od rana ani kropli wody!
Nesser odszukał sanitarjuszkę i po chwili przyniósł kubek wody z sokiem cytrynowym.
— Dziękuję! — szepnął Szafraniec. — Ulżyło mi! Teraz mogę cierpliwie czekać na opatrunek.
— A tamci, których poznałem w okopach Souchez?.. — spytał dziennikarz.
— Polegli — odparł Polak spokojnie. — Jako nowomianowany podporucznik, prowadziłem ich do kontr-ataku...
— Bohaterowie! — zawołał Nesser.
— Nie, panie! To nie bohaterstwo, lecz sumienność. Napoleon, dla którego Polacy mają kult, mawiał, że „robi się dobrze tylko to, co się robi sumiennie“ — wyrzęził podporucznik i począł szczękać zębami, dygocąc cały.
Nesser podbiegł do lekarza i uprosił go, aby natychmiast zbadał rannego Polaka i zaopiekował się nim. Po tym wypadku w „Hałasie Ulicy“ zjawił się nakoniec feljeton „La Pologne toujours vivante“, a wywarł tak silne wrażenie, że nawet największe pisma przedrukowały go. Rumeur był szczęśliwy nad wyraz. Posiadał nietylko najlepsze i najściślejsze relacje z frontu, nietylko wyprzedzał całą prasę, podając opisy naocznego świadka, swego odważnego korespondenta, lecz mógł się pochwalić artykułami, wzbudzającemi zazdrość konkurencyjnych pism. Imię Henryka Nessera stawało się głośne. Kilka redakcyj zaproponowało mu korzystniejsze warunki, niż te, które mógł mieć w brukowcu.
Korespondent „Hałasu Ulicy“ odpowiedział na wszystkie propozycje krótkim listem:
— Nie jestem dziewką, sprzedającą się temu, kto płaci drożej!
Był to już idealizm, dla dziennikarzy zgoła niezrozumiały.



ROZDZIAŁ IX.

W Pikardji i Artois zapanował spokój. Tu i ówdzie rozpoczynały się, lecz wkrótce przygasały dorywcze bitwy artylerji. Przeciwnicy stali naprzeciw siebie wyczerpani, gotowi do obrony zdobytych terenów, lecz nie mieli sił do działań zaczepnych. Dowódcy, korzystając z chwili bojowego zacisza, planowali nowe ataki. Rozumieli jednak, że wojsku należy się długi wypoczynek. Tu i ówdzie, odciągano na tyły osłabione dywizje i przerzucano z rezerw świeże posiłki. Nesser wiedział o tem i wybierał się opuścić Arras. Nic go tu już nie zatrzymywało.
Zupełnie niespodziewanie otrzymał przesłane mu przez redakcję „Hałasu Ulicy“ dwa listy. Jeden nich był od Julji Martin. Pisała krótko, donosząc, że wie o jego bohaterskim, pięknym czynie i tak, jak niegdyś Marja Louge, — codziennie przed snem modli się za niego. Kończyła list słowami:
— Jakież to wielkie szczęście móc w każdej chwili wyrazić czynem pragnienia serca, odpowiedzieć na wołanie duszy, która żąda czasem czegoś wielkiego i nieziemskiego; nawet moja prosta, niemądra dusza pragnie nieraz rzeczy potężnych i pięknych, chociaż ja sama słowami ich wyrazić nie umiem...
List Julji ucieszył Nessera, zato drugi zdziwił go niewymownie. Ujrzał bowiem podpis René Gramaud’a. Po chwili zdumienie dziennikarza jeszcze bardziej wzrosło. Sanskrytolog pisał w tonie, nie mającym nic wspólnego z tekstem i stylem ksiąg Wedy.
— Mój stary! — czytał Nesser. — Jesteśmy tu całą paczką: ksiądz Chambrun, którego niegdyś straszyłeś swemi „czerwonemi“ poglądami; znany ci grubas i wałkoń, Gillet-junior; mój kolega szkolny Delvert — nasz kapitan z 8-ej kompanji, świetny oficer, choć w życiu prywatnem — profesor uniwersytetu. Wygląd ma łagodny i dobrotliwy — muchyby, zdaje się, nie zabił, a w gruncie jest to stworzenie mocno zębate i uparte, czy to z nami „poilus“, czy z „boszami“! Nazywamy go „tatusiem“, mimo, że jest młodszy ode mnie! Mamy tu także Championa, któremu niedawno urodziła się córka; czarnego Bambulę, Coco, „15 gramów“, blagiera i wesołka Manjeana, olbrzyma-kaprala Theart; są też i inni, których zresztą tak samo nie znasz, jak „tatusia“ lub Coco. Całe to bractwo je, pije, praży z karabinów, słucha mszy, którą regularnie celebruje „Tyka w sutannie“, jak nazywamy księdza Chambruna, bije się na bagnety, a naogół się nudzi... Piszę o tych odważnych zabijakach dlatego, że prosili mię by wyrazić ci ich podziw dla cywila i do tego jeszcze najbardziej próżniaczego — takiego, co to „macha piórem po dziennikach“. Jesteśmy wszyscy zachwyceni twoim czynem pod Arras. Vivat, stary! Widzę, że stajesz się człowiekiem! Dawniej — toś tylko pluł wszelką ohydą, cuchnącym gnojem na siebie i na innych, a teraz umiesz coś — niecoś robić rękami i sercem! Z odcieniem dumy przyznałem się swoim kompanom, że znam cię dobrze. Zdaje mi się, że mógłbyś nas odwiedzić, a, może, i... pozostać z nami? U nas tu — jak wszędzie! Religja wedycka występuje w komplecie swoich bóstw; mamy tu bowiem — Agni — ogień, Indrę — obłok i Suryę — słońce. Pierwszych dwóch dostarczają nam „bosze“, a słońce, nie licząc się z „ciężkiemi świniami“, świeci nam tak samo, jak nad paryskim asfaltem. Dziwne to jest, lecz prawdziwe! Nie mogę ci podać ścisłego adresu, bo „tatuś“ Delvert nie pozwala, pytaj więc o 101-szy pułk piechoty, a w 8-ej kompanji, jeżeli mi do tego czasu nie wpakują kulki do czaszki, znajdziesz zawsze ci przyjaznego Réne Gramaud.
— Co się stało z zagłębionym w sanskrycie, milczącym uczonym?! — pytał siebie Nesser, czując nieobjaśnioną radość i wzruszenie.
Odpisał natychmiast i w liście uroczyście przyrzekał, że wkrótce odwiedzi starych przyjaciół. Nazajutrz miał odjechać do Paryża. Chciał jednak przed opuszczeniem frontu pożegnać znajomych oficerów, znajdujących się w zdobytych transzach „labiryntu“. Odnalazł tylko dwóch. Inni albo polegli, albo zostali już ewakuowani do szpitali. W rowach panowała pomimo to niezwykła wesołość i beztroska. Dziennikarz przyszedł do wniosku, że ludzie stawali się podobni do roślin. Zdobyli oni świadomość krótkotrwałości życia i odrzucili troskę o nie. Jak trawa i kwiaty polne, co z jednakową obojętnością wyrastają na zacisznej łące i na polu, gdzie padały pociski, gdzie gniły i zarażały powietrze trupy zabitych, — tak też ci brudno-szarzy ludzie okopowi nie tracili wesołości z powodu zgonu lub ciężkich ran towarzyszy. Wiedzieli, że tak musiało być, i nie zagłębiali się w przyczyny i skutki zjawiska. Umarły odszedł, żyjący powinien żyć... do śmierci.
Podczas pobytu Nessera w „labiryncie“ zaszedł wypadek, który o mało co nie wywołał znaczniejszej bitwy. Z niemieckich okopów, znajdujących się na południowej odnodze odcinka, dwie sekcje niemieckie wybiegły niespodzianie i zaczęły ciskać granaty do rowów francuskich. Francuzi, nie czekając na komendę, rzucili się do ataku na bagnety. Kontr-atak ten był dokonany z taką furją, że Niemcy cofnęli się w nieładzie, a Francuzi, dopadłszy drutów kolczastych, zaczęli przecinać je, aby wyprzeć przeciwnika z jego transz. Niemcy, obawiając się ataku ogólnego, natychmiast zaalarmowali artylerję, która rzuciła kilka pocisków gazowych. Kłęby gęstego dymu, żrącego i duszącego, spędziły z pola Francuzów. Wbiegli do swoich okopów i w popłochu nakładali maski ochronne. Oficerowie zmusili Nessera, aby wdział również wstrętny „psi pysk“, jak nazywano maski o wydłużonych ryjach.
Ponieważ nic nie wskazywało na dalszy atak, działa umilkły jedno po drugiem i po krótkiej bitwie zapanowała cisza. Nagle od strony wąskiego pasma pooranej ziemi, dzielącej dwa przeciwne okopy, rozległ się przeciągły rozpaczliwy krzyk. Obserwator próżno wypatrywał wołającego człowieka. Krzyk jednak nie milknął. Stawał się coraz przeraźliwszym, chwilami słabnął, to znów przechodził w rzężenie.
Do kapitana, dowodzącego odcinkiem, zbliżył się porucznik i zameldował, że pięciu ludzi z kompanji otrzymało rany, a jeden kapral nie powrócił.
— Zabity? — spytał kapitan.
— Na polu nie wykryto naszych poległych. Leży tam tylko dwóch „buszów“. Jeden widocznie zabity, drugi jeszcze się rusza — odpowiedział porucznik.
— Cóż u licha?! — zaklął dowódca. — Gdzież się zaprzepaścił nasz kapral?
W tej chwili do rozmawiających oficerów podbiegł żołnierz.
— Panie kapitanie! — zawołał, przykładając rękę do hełmu. — Poznaliśmy głos Verreau. To on woła! Głos dochodzi z poza załamania zburzonego fortu, dlatego nie możemy widzieć kaprala!
Jeden z żołnierzy natychmiast podbiegł do strzelnicy i zajrzał w otwór. W tej samej chwili padł nawznak, a tuż nad jego okiem zaczerniała mała ranka, z której wypłynęła struga gęstej krwi. Nesser pobiegł do rannego.
— Schylać się, schylać! — krzyczeli oficrowie. — W niemieckich okopach oddawna wzięto na stały cel wszystkie wyziory okopowe.
Dziennikarz, zgięty prawie do ziemi, dopadł leżącego strzelca. Sanitarjusz już był przy nim.
— Zabity... — mruknął do Nessera.
Skądś zbliska dobiegło ponownie rzężenie i coraz słabsze nawoływania rannego kaprala. Rozpacz i cierpienie brzmiały w tych jękach i przeciągiem wyciu.
— Przepadnie ten kapral — mruczał przez zęby kapitan. — Nie możemy go ratować, gdyż stracilibyśmy kilku ludzi...
Nesser posłyszał to i podniósł głowę. Jakaś myśl nagła i ostra przeszyła jego mózg. Ujrzał rodzinę jęczącego, opuszczonego kaprala. Ktoś, pochylony nad spisem rannych i zabitych, ze ściśniętem sercem szukał czegoś, bojąc się śmiertelnie każdego nowego wiersza tych nieskończenie długich kolumn; skądś dochodzą westchnienia ciężkie, szloch, szept modlitwy. Tam koło okopów niemieckich leży i rozpaczliwie woła może ojciec, mąż lub syn ludzi, którym wyrwano najdroższego człowieka i wrzucono do paszczy wojny.
Inna myśl dziwnie jasna i prawie radosna zgasiła poprzednią i zapanowała niepodzielnie. Leży tam człowiek, niepragnący wojny, niewinny przelewu krwi i ponurego morderstwa. On — Nesser był jednym z podżegaczy do wojny. Jego płomienne artykuły, jego porywające opisy bitew i bohaterstwa dopomagały rządowi do podnoszenia nastroju, do obudzenia i zaostrzenia wojowniczych instynktów... Tak często słyszał to od różnych generałów, zresztą i sam oceniał swój wpływ... Rozejrzał się po okopie i spostrzegł peryskop. Podszedł i zaczął się wpatrywać w szkła przyrządu. Nikt nie widział wyrazu twarzy i oczu dziennikarza.
Twarz ta okryła się przeraźliwą bladością. Cała krew odbiegła od niej, a przepoiło ją skupienie, stężałe w skurczu mięśni. Oczy wchłonęły w siebie nieludzkie naprężenie woli; siła widzenia ich i przenikliwości stawała się tak potężną, że Nesser odczuwał ból pod czaszką, a serce bić mu przestało. Wzrok jego powolnie sunął po wale przeciwległego okopu, od jednej strzelnicy do drugiej, od cementowej kopuły gniazda kulomiotowego do wystających z poza parapetu stalowych wież z baterjami lekkich armat i miotaczy min. Źrenice Nessera z łatwością przebijały gruby wał, okryty worami z piaskiem i wystającemi belkami, przenikały przez cementowe kontrforsy i betonowe sklepienia, widziały wyraźnie niemieckich piechurów, stojących w pogotowiu bojowem, strzelców, pochylonych nad umocowanemi na trójnogach karabinami precyzyjnemi; sekcje, otaczające kulomioty, ludzi przy armatach i kanonjerów, oczekujących sygnału na wyrzucenie miny.
Nesser czuł że wzrok jego pociągał ku sobie każdą parę tych oczu groźnych i wrogich, nieznaną mocą zniewalał je wpatrywać się w jeden, jemu tylko znany i ściśle określony punkt francuskiej transzy. Z taką samą powolnością, skupieniem i siłą sunął wzrok Nessera po wąskiem, zaledwie 50 metrów liczącem paśmie przeraźliwie, ohydnie pooranej, poszarpanej, brudnożółtej ziemi. Pochylone, tam i sam połamane pale, powikłana chaotycznie sieć drutów, doły, bruzdy... czarna plama wyschłej krwi, wsiąkniętej w glebę; jeszcze bliżej — nieruchome ciało niemieckiego strzelca, bezładna kupa szmat, z pośród których wystawała skrwawiona ręka, zaciskająca lufę strzaskanego karabina.
O pięć kroków dalej — drugi żołnierz. Leżał nawznak, rozrzuciwszy ręce; od czasu do czasu podnosił głowę, która opadała mu natychmiast, uderzając o ziemię. Nesser przypomniał sobie scenę, widzianą przed laty na przedmieściu Paryża.
Ze wsi przybyło kilka furmanek z jarzynami. Jakaś stara, niezwykle wynędzniała szkapa potknęła się na asfalcie i upadła, głucho uderzając chudemi bekami o jezdnię. Brzuch konia rozpuchł, natychmiast wyprężyły się i zesztywniały nogi. Biała szkapa zdychała. Chwiejna, cienka szyja jej drgała jednak długo i unosiła ciężki łeb, wnet opadający z głuchym łoskotem.
Wzrok dziennikarza, powoli sunął bliżej i bliżej do rowów francuskich. Bruzdy, wyrwy, kamienie, rude od rdzy odłamki żelaza, odłupane drzazgi drewna — szczapy belek... a pomiędzy niemi na skrawkach żółtej ziemi ujrzał Nesser ślady stóp ludzkich. Przyjrzał im się uważnie i pojął, że są to jakgdyby jego własne ślady, idące w obydwie strony — tam — ku tej pajęczynie żelaznej, najeżonej kolcami, i zpowrotem — aż pod sam wał transzy, w której stał w tej chwili przed peryskopem...
Wtem rozległ się krzyk zgrozy i zamarł.
Zapanowała cisza. Francuscy strzelcy zatamowali dech, niektórzy oczy zasłonili dłońmi.
Człowiek cywilny w ubraniu sportowem i grubych, żółtych trzewikach, szybko i zręcznie stawiając nogi na wydrążonych w wale stopniach, podnosił się na parapet. Jeszcze chwila i zsunął się na drugą stronę.
Nesser stanął mocno i pewnym krokiem poszedł w linji prostej, stanowczo i spokojnie patrząc przed siebie. Czuł teraz na sobie oczy kilkuset ludzi, wpatrzonych w niego z tyłu, z przodu, z boków i wiedział, że pomiędzy jego źrenicami, a setkami źrenic, zaczajonych za nasypami, przeciągnęły się niewidzialne nici, kierowane nieznanym, potężnym zmysłem, uświadomionym tak wyraźnie, że ogarnęła go nagle porywająca radość i niczem nie zmącony spokój.
Doszedł do rannego niemieckiego żołnierza i ukląkł przy nim. Targnęła się głowa strzelca, opadła, a usta wyrzęziły słowa obłędne, pogmatwane. Nesser objął go wpół, uniósł i powlókł ku niemieckiemu okopowi. Złożył go przed wyrwą w kolczastej zagrodzie i powolnie, z tym samym skupionym, zastygłym wyrazem oczu spojrzał na prawo. Za załamaniem starych, zburzonych skarp fortu przewieszony przez druty miotał się w ich oplocie i jęczał kapral francuski.
Nesser szedł ku niemu krokiem twardym, miarowym. Szedł tak blisko od nieprzyjacielskich rowów, że łatwo go było dosięgnąć rzuconym kamieniem, on jednak dążył wyprostowany, z głową podniesioną, tylko gdzieś głęboko w mózgu jego płonęła świadomość, że oto coraz bardziej prężą się i naciągają wiążące go z setkami ludzi nici, niby struny, gotowe pęknąć w każdej chwili. Doszedł wreszcie i jął ostrożnie wyzwalać rannego żołnierza z pęt żelaznych, z wikłających go drutów. Przerzucił sobie kaprala przez ramię i zawrócił. Znowu ujrzał na ziemi ślady stóp swoich, jakgdyby przeszedł już był niegdyś ten szmat ziemi. Szedł ostrożnie, starając się stąpać w zagłębienia, wyraźne dla jego nowych zmysłów.
ani jeden okrzyk, ani jeden strzał nie spłoszył dziwnej, przejmującej, zaczajonej ciszy. Dopiero, gdy Nesser podźwignął kaprala na parapet, a potem wszedł sam i, przechylając się wtył, ostrożnie opuszczał rannego na ręce żołnierzy, zagrzmiały okrzyki i wiwaty — najpierw w okopie francuskim, a potem — i w niemieckiej transzy.
Jakiś młody żołnierz francuski, niemal chłopak jeszcze, cisnął karabin na ziemię i wygramolił się na parapet okopu. Zeskoczył z niego i podbiegł do zabitego niemieckiego piechura. Machnął ręką w stronę transzy nieprzyjacielskiej i wprawnym ruchem wieśniaka, nawykłego do dźwigania ciężkich worów z ziemniakami i pszenicą, zarzucił martwe ciało na ramię i pochylony szedł ku nieprzyjacielskiej placówce.
Tam zrozumiano zamiar Francuza.
Strzelcy wirtemberscy wybiegli z okopu i otoczyli młodego żołnierza. Ten oddał im zabitego i, odsalutowawszy szybkim ruchem dłoni, bez słowa odszedł. Rozbryzgując błoto, wskoczył do rowu i krzyknął:
— Odpłaciłem „boszom“ za tego djablo byczego cywila!
Tłumy żołnierzy i oficerów przesuwały się chyłkiem w rowie, aby uścisnąć dłoń nieznajomego, objąć go, wypowiedzieć słowa proste, lecz gorące i mocne. Oficerowie z trudem przywrócili porządek i odprowadzili korespondenta do blokhauzu, gdzie mieściła się główna komenda całego odcinka. Generał, wysłuchawszy raportu kapitana, mocno potrząsnął rękę Nessera i zawołał:
— To — prawdziwe bohaterstwo! Szedł pan na niechybną śmierć, ratując żołnierza! Wyrażam mój zachwyt i szacunek dla pana! Jakiej nagrody życzyłby pan sobie za swój czyn szlachetny?
Nesser długo milczał. Gdzieś w mózgu powoli rozprężały się niewidzialne nici, słabły i zanikały nagle przebudzone, z tajemniczego świata wewnętrznego wyłaniające się, potężne zmysły. Serce żywiej bić zaczęło, wygładzały się rysy zastygłej, skupionej twarzy... W tej chwili jakiegoś przebudzenia przypomniał sobie nagle zdanie z listu Gramaud’a:
— Zdaje mi się, że mógłbyś odwiedzić nas, a może i — pozostać z nami...
Uśmiechnął się radośnie i, uchylając kapelusza, odpowiedział:
— Prosiłbym, panie generale, o zapisanie mnie, jako ochotnika-szeregowca, do 8-ej kompanji 101 pułku piechoty!
Zdumienie odebrało wszystkim głos.
Wreszcie generał, ochłonąwszy ze zdziwienia, rzekł:
— Skieruję o tem raport do naczelnego dowództwa i jaknajchętniej podtrzymam prośbę pana... Z pewnością ma pan przyjaciół w tej kompanji?
— A jakże! — zawołał radosnym głosem Nesser. — Najlepszego znawcę sanskrytu, przerażająco uczonego Gramaud’a, a także zabawnego plebana miejskiego, księdza Chambrun’a, który zaczytywał się dawniej Voltaire’m i Bergsonem i wygrywał utwory Schumanna; jest tam też młody wieśniak, niejaki Gillet z pod Compiegne, — wesoły, rumiany chłopak, który z wojny tej musi powrócić do domu cało...
Generał, coraz bardziej zdumiony, słuchał uważnie Nessera, któremu oczy błyskały jakąś figlarną, niepohamowaną wesołością.
Aż do wieczora pozostawał Nesser w blokhauzie, gdzie na jego cześć wydano improwizowaną kolację. Podczas uczty zjawiła się delegacja z „labiryntu“. Żołnierze przynieśli upominki dla odważnego „cywila, który pięknie pisze w gazecie“, jak objaśnili. Gdy Nesser wyszedł do nich, zaczęli wciskać mu do rąk, a nawet wkładać do kieszeni różne drobiazgi. Były to przyciski z odłamków niemieckich „świń“, noże i szpilki do krawata, wycięte z zapalników aluminjowych, mosiężne figurki św. Teresy z Lisieux, uznanej za opiekunkę żołnierzy w okopach, breloki z kul, wyjętych z własnego ciała...
Jakiś sierżant przemówił do Nessera bulwarową gwarą kamlotów:
— Bractwo, widzicie, posłało nas. Delegacja, jak się widzi! Poselstwo z darami! Cha — cha! Nie są one arcy-wspaniałe, jako, że nic nie posiadamy oprócz własnej brudnej skóry i tabunów wszy. Tegobyśmy nie śmieli ofiarować wam, boć to towar nie na eksport. Ale toż powiadam wam, takich klejnotów nie kupicie za żadne skarby ani na rue de la Paix, ani też na Avenue de l’Opera. Na Hindenburga i innych „boszów“ najznamienitszych! Z czystego serca ofiarowujemy, co mamy, na pamiątkę od nas — „poilus“ z „labiryntu“. Wbiliście nam klina do głowy! Że też można być aż tak odważnym?! W bitwie, to nie sztuka, bo dzieje się taki rwetes, bałagan, jak na „mi-carême“ w Paryżu. Człowiekowi wtedy raźniej, bo to w kupie się umiera... Ale żeby tak w pojedynkę, gdy na człowieka wszystkie „bosze“ oczy wyłupiają... no — no! Tęgi z was facet! Otóż to dlatego przyszliśmy w delegacji od naszych okopów... Niech żyje! Niech żyje!
Strzelcy podtrzymali ten okrzyk ochoczo, wcale nie krępując się obecnością generała. Nesser ściskał ręce żołnierzy, śmiał się wesoło i dziękował im. Około dziesiątej adjutant sztabowy odprowadzał korespondenta do Arras, klucząc razem z nim po okopach i oświetlając latarką śliskie, zalane błotem rowy.
Już się zbliżali do ostatniej komunikacyjnej transzy, gdy nadleciał granat i rozprysnął się na wierzchołku nasypu, rozrzucając belki i druzgocąc cementowe przykrycie. Gdy dym się rozproszył, saperzy, wysłani na wzmocnienie okopów, natknęli się na dwa ciała, leżące w błocie.
— Sanitarjusze! — rozległy się nawoływania i przeraźliwy świst gwizdawki...
Nesser oprzytomniał na czołówce.
Ujrzał pochylonego nad sobą lekarza, a tuż za nim — białe sylwetki sanitarjuszek.
— Co się stało! — szepnął, nie mogąc wydobyć głosu.
Bolała go pierś. W gardle bulkotało i coś lepkiego sklejało mu język i wargi.
— Dostał pan trochę żelaza z granatu... — odparł doktór. — Zaraz skończę opatrunek i przewieziemy pana do szpitala w Arras.
Obandażowany leżał na polowem łóżku i silił się, aby coś — niecoś przypomnieć sobie. Wreszcie, czując piekący ból w piersi, spytał przechodzącej sanitarjuszki:
— Czy jestem ciężko ranny?
Wzruszyła ramionami i odparła obojętnym głosem, jakim odpowiadała codziennie na to same pytanie:
— Będzie to zależało od organizmu. Ma pan trzy odłamki w płucach...
Nesser o nic więcej nie pytał i znowu łamał sobie głowę nad tem, co od chwili powrotu do przytomności zaprzątało myśl jego. Wreszcie przypomniał sobie. Z trudem podźwignął głowę i obejrzał się wokół. Spostrzegł posługacza, niosącego miskę z pokrwawionemi szmatami i watą. Zawołał na niego. Z gardła, zamiast słów wyrwał mu się głuchy charkot, a w ustach poczuł ckliwy smak krwi; dotknął dłonią warg i spojrzał na palce. Czerniały na nich krwawe plamki. Posługacz posłyszał jednak głos rannego i podszedł do niego.
— Doktora! — rzucił Nesser chrapliwie.
Młody lekarz przyszedł natychmiast i pochylił się nad nim.
— W kurtce mojej... leży list, zaadresowany do „Hałasu Ulicy“... Muszę skończyć feljeton... — rzężącym głosem bełkotał Nesser, czując wstrząsające dreszcze i płomienie, ogarniające całe cało. — Tak, tak.. Proszę dopisać... zaledwie kilka słów...
Zmarszczył czoło, starając się opanować miotające się, rozbiegane myśli, dygocąc, szczękając zębami i nie mogąc złapać oddechu, dyktował bulgoczącym charkotem:
— Na froncie Artois... panuje cisza... żadnych utarczek... wojna pozycyjna trwa nadal... A teraz dopisek... krótki... Proszę!... Jest to ostatnia... moja korespondencja... Zostałem, zdaje się, ciężko ranny... Niech redaktor... pamięta... jestem sumiennym... korespondentem... pisałem do ostatka...
Nesser uśmiechnął się, bo przypomniał sobie rannego Szafrańca, polskiego podporucznika, i znowu zacharkotał:
— Napoleon powiedział... że robi dobrze ten... kto robi sumiennie...
Zamknął powieki i wyrzęził:
— To... już wszystko... a teraz podpis...
Znowu się uśmiechnął i, dzwoniąc zębami, rzucił niezrozumiałe dla lekarza słowo:
— Bomba!...
Z trudem podniósł rękę, mocno zacisnął w niej ołówek. Obok nieczytelnego podpisu pozostała krwawa smuga.
Korespondent „Hałasu Ulicy“, mający żelazo w płucach, wstrząsany dreszczami, pamiętał o „bombach“ i „racach“, których wyglądał codziennie mały, czerwony, zawsze spocony i zakłopotany pan Benjamin Rumeur. „Bombę“ taką posłał i uspokoił się. Mógł teraz odpocząć i już nie myśleć o niczem.



ROZDZIAŁ X.

Nesser po postawieniu swego podpisu na korespondencji do „Hałasu Ulicy“, odrazu się uspokoił. W niezrozumiały sposób urwał się nagle potok jego myśli, mknący dotychczas bez wytchnienia. Jakiś spokój bezmierny ogarnął go, a było w tem coś tak dziwnie radosnego i zarazem kojącego, że ranny miał chwilami wrażenie, iż zapada w stan niebytu. Wkrótce jednak nastąpił gwałtowny atak gorączki i kaszlu z krwotokiem. Nesser stracił przytomność. Świadomość — bezsilna jeszcze i pogmatwana — powróciła dopiero po kilku dniach. Straszliwie osłabiony przez czas dłuższy nie mógł sobie przypomnieć zaszłych wypadków. Powoli, z wielkim wysiłkiem odtworzył jednak w pamięci ostatnie dni aż do chwili, gdy dyktował lekarzowi koniec swego feljetonu.
Zdumionym wzrokiem oglądał teraz obszerną, białą salę, zastawioną szeregami łóżek.
— Gdzie jestem? — spytał szeptem sąsiada, krzywiąc się od ostrego bólu w piersi.
— W szpitalu ewakuacyjnym w Boulogne — odparł chudy młodzieniec o czarnym zaroście, okalającym bladą twarz.
Przy łóżku Nessera zjawiła się natychmiast szarytka i pochyliła się nad nim.
— Nie wolno rozmawiać! — szepnęła z łagodnym wyrzutem, przykładając sobie palec do ust.
Nesser jednak chciał dowiedzieć się wszystkiego, więc pytał przez zaciśnięte zęby:
— Dostałem trzy odłamki granatu? Co się ze mną teraz dzieje?
Szarytka położyła mu dłoń na czole i odpowiedziała:
— Dwa wyjęto w naszym szpitalu. Gdy pan nabierze trochę sił, odstawimy pana na operację do Paryża. Tymczasem trzeba leżeć cicho, nie ruszać się i nie mówić... Inaczej krwotok może się powtórzyć...
To mówiąc, wsunęła mu pod język termometr, i, zręcznie poprawiwszy koc, odeszła. Gdy powróciła, Nesser nic już nie mówił. Patrzył na szarytkę nieprzytomnemi oczyma i oddychał ciężko, ze świstem. Spojrzała na termometr i zacisnęła cienkie wargi. Ranny miał gorączkę, a na szkle przyrządu widniały ślady krwawej piany. Dreszcze wstrząsały chorym, płonęła mu twarz, a zęby szczękały głośno, wydając cienki, przenikliwy zgrzyt. Nesser nie spostrzegł nawet, jak ogarnął go nużący bezwład, a potem runął w przepaść niezgłębioną, czując, że mknie z coraz zawrotniejszą szybkością wpośród mroku, przecinanego świetlnemi, natychmiast gasnącemi zygzakami.
— Reflektory... — Manon de Chevalier... — myślał, lecz myśl była dziwnie leniwa i nie budziła żadnego więcej echa w duszy.
Chwilami ranny wpadał w dziwny stan. Wtedy odzywały się w nim dawne wzruszenia. Przychodziły one samowolnie, zupełnie tak, jakgdyby wiatr przerzucał ilustrowane stronice otwartej książki. Przeróżne obrazy przewijały się wtedy przed jego wzrokiem, mknęły licz ładu i bez związku wewnętrznego. Zmysł, który nawet w uśpionym mózgu nie przestaje podporządkowywać wrażeń, podług pewnych praw logiki, wiążąc je w łańcuch przyczyn i skutków, teraz odmawiał posłuszeństwa i pozostawał bezczynny, oddany na łaskę nieznanym siłom. To też w mózgu w nerwach Nessera działy się rzeczy dziwne, w chwilach przebłysku półświadomości przerażając go chaotycznością swoją i płynnością zmienną i wartką.
Kto przeżywał okresy długiej choroby, przerywanej momentami agonji, ten wie, że w chwilach tych jaźń człowiecza wpada w niknący poza granicami dostępnych ludziom badań potok kosmicznego tworzywa, pogrąża się w nim i ostatnim wysiłkiem świadomości pochwytuje nowe, nigdy nie przeżywane wrażenia.
Nesser widział przed sobą mrok nieprzenikniony, otchłanny; czuł chłód, rozluźniający wszystkie niewidzialne nici, łączące molekuły, które tworzyły ciało; chłód przecinał i gasił najlżejsze nawet odruchy, wydawało się, że jest to tchnienie śmierci. W tym mroku, stężałym od zimna, sunął leniwym wartem chaos materjalny, potok jakichś brył przeogromnych i najdrobniejszych atomów, których oko ludzkie pochwycić nie może. Lawina bezkreślna, bezkształtna, żadną prawomiernością nie ujęta, napływała z bezdennej, mrocznej otchłani, wzbierała, jak osyp śnieżny, staczający się z wierchów górskich, napierała, wzdymała się i nagle przerywała niewidzialną zaporę bez dźwięku, bez najsłabszego nawet szelestu. W ciszy martwej powstawał wówczas ruch i niemy zgiełk — straszliwy, bezładny. Rozpryskiwały się całe światy potężne, bezmiernie olbrzymie; przewiercały je drobne atomy wirujące, rozgrzewając się do białości; zderzały się ze sobą, łączyły i znów odbiegały, odbijając się od siebie, jak kule prężne; nad skotłowanym chaosem podnosiły się i pałały łuny drgające, świetlne aureole, zorze migocące; lizały i cięły mrok błyskawice chyże, różnobarwne; wiry, plamy, smugi i tęcze wielorakie świtały i skrzyły się to tu, to tam, gasły i zapalały się dalej, wyżej a coraz jaskrawiej, coraz potężniej; w obłoki gazów zmieniały się potworne globy, obracając się zawrotnie; te znów wytryskały w słupy i zjawy ogniste, mknęły, machały płomiennemi żagwiami, gasły, a po chwili z nową siłą szalały w płomiennych skrętach, zwojach i skokach gigantycznych.
Przed zamkniętemi oczami nieprzytomnego Nessera kłębił się i burzył chaos. Tam i sam z zawieruchy ogni, odłamków światów i atomów wyłaniały się widma przedziwne i przerażające. W pewnym momencie z obłoków pary skotłowanej wychynął mały, mieniący się punkcik, — niedostrzegalna kropla wody. Z nieuchwytną chyżością napłynęły inne — i oto mała kropelka pęcznieć i wzbierać zaczęła aż stała się większą od globu ziemskiego i zawisła nad łożem szpitalnem na jednej cienkiej nici, na płynnym przegubie... Chwila — i zerwie się, runie, przytłoczy świat cały, zdruzgocze, na miał zmiele, zatopi... Wzrok chorej duszy nie widzi już groźnej kropli, zato natychmiast spostrzega inne zjawiska, a wszystkie tak olbrzymie i potężne, że ogarnąć ich i pojąć już nie może. Z wyżyn nieznanych bez szmeru toczy się wprost na chorego kula, rosnąca z każdym obrotem do wymiarów bezkresnych; w zenicie staje raptownie słup czarny o głowicy, sięgającej gwiazd najdalszych, i wnet się załamuje i rozpryskuje w drobny pył, który okrywa wszechświat, kopiec nad nim piętrząc mogilny.
Nic nie widzą oczy poza tym kurhanem czarnym, a tak smętnym, że łkania ciężkie, beznadziejne wstrząsają pierś zranioną. Lecz znowu wbijają się niewidzialne, ani wolą, ani myślą nie kierowane źrenice w czarne, ponure zbocza mogiły, ukrywającej cały system planetarny. Niby w mrowisku, gdy pierwsze promienie wiosenne ogrzeją ziemię i suche igliwie, coś się dźwigać zaczyna mozolnie, rozpaczliwie. Z niedostrzegalnych szczelin i przejść wyłaniają się dłonie blade, wyprężone ramiona, twarze sine, umęczone postacie — nędzne i osłabłe do reszty...
Kosmyk czarnych włosów na pożółkłem czole kapitana Langlois, nieprzejednane, męczeńskie oczy Mollina, piegowata twarz i szklące się źrenice rudego Wellsa, szerokie bary i wypukła pierś pułkownika Brice’a... sine wargi poszarpanych kulami Bawarczyków... siwiejąca broda i trzy mocno zaciśnięte palce na piersi starego pułkownika rosyjskiego... wygięte w pałąk ciało kaprala francuskiego, zawieszonego na drutach kolczastych... i jeszcze, jeszcze... wciąż nowe postacie, coraz żałośniejsze, nędzniejsze, poruszają się wszędzie, ni to robaki, rozgrzebujące czarny, martwy piarg, i wyzierają oczami, ziejącemi przerażeniem, niemym wyrzutem, bezmiernie zdumionem pytaniem...
I nagle — pierwszy dźwięk! Wir światów rozwalonych, bieg planet, rozpryskujących się w mgławice, burze atomów, łuny płomieni rozszalałych, powódź rozpasana, rozpętana, sypka nawałnica piachów kosmicznych, pęd nieogarniętych okiem zwałów i poszarpanych mas nieznanego tworzywa — wszystko zaczęło migać bezszelestnie w otchłani ciszy martwej, w zwojach chłodu śmierci.
A potem raptem padły słowa z otchłani czarnej — słowa wyraźne, brzmiące wszechwładnem zapytaniem:
— Może odwiedzisz nas, a może... zostaniesz z nami?...
Kto tak powiedział? Kiedy! Dlaczego i do kogo?
Myśl, smagnięta nagle, miotać się zaczyna, szukać bezładnie i bezsilnie, aż znużona i zrozpaczona znowu zapada w bezwład ciężki.
Z czarnego kopca nowe i nowe wydzierają się postacie, aż jedna z nich — nikła, wychudzona, z głową opuszczoną — staje przy łóżku rannego i szepce powolnie, tak powolnie, że wydaje mu się wiecznością ten ruch cienkich, bezkrwistych warg i nieznośnie przewlekły uśmiech na bladej, smętnej, jakgdyby zdumionej twarzy.
Wykrzywione boleścią usta poruszają się i wydają szept:
— René Gramaud wzywa cię do 8-ej kompanji...
I nagle błysnęły łzy z pod powiek sinych i drżących.
— Marja Louge! — rzęzi Nesser i otwiera oczy.
Widzi przez mgłę białą salę, dwie lampki, osłonięte zielonym papierem; tuż obok swego łóżka — doktora w białym fartuchu, szarytki w śnieżnych kornetach... Coś mówią do siebie, kiwają głowami. Ostry ból nagle przeszywa mu ramię. Z trudem obraca głowę i spostrzega, że klęczący obok felczer trzyma w ręku szprycę.
— Ha, zastrzyk kamfory... — domyśla się Nesser i przytomnieje zupełnie.
Nic nie mówi; nie chce się zdradzić, że wszystko widzi i słyszy.
Dochodzi go głos lekarza:
— Proszę, siostro, zanotować dobrze temperaturę! Proces ropny w płucach postępuje zbyt szybko. Ostatnią nadzieję pokładam w surowicy... Niedawno miałem świetne wyniki...
Odeszli wszyscy. Nesser zamyka oczy i o niczem nie myśli. Wreszcie zaczyna znowu oglądać salę.
Z prawej strony leży nieznajomy człowiek i patrzy na niego ponurym, nieprzychylnym wzrokiem. Ma długą, rozwichrzoną brodę i białe bandaże na głowie.
— Co się stało? — z wysiłkiem pyta Nesser, lecz słowa jego giną w charkocie i rzężeniu ciężkiem i bulgoczącem.
Brodaty człowiek dosłyszał jednak, widać, bo spojrzał jeszcze bardziej ponuro i mruczeć zaczął:
— Tydzień już wyrabiacie hece, zrywacie bandaże, ryczycie, jak wół zarzynany, bluzgacie krwią, że aż na ścianie pozostały czarne sople... całą poduszkę mi zbryzgaliście... Do djabła, zadużo macie tej farby!
Nesser znowu przymknął powieki.
— Ostatnią nadzieję pokładam w surowicy... — ślizga się w mózgu wspomnienie, jakgdyby bardzo dalekie i obojętne.
Uśmiechnął się ledwie znacznem poruszeniem ust i pomyślał:
— Śmierć... koniec wszystkiego...
Usiłował uprzytomnić sobie i uwypuklić znaczenie tych wyrazów, lecz nie przeraziły go one bynajmniej i nie wzruszyły. Leżał cicho, bez ruchu i bez myśli prawie. Spokojnie trzymał termometr w ustach i przelotnie tylko rzucał okiem na szarytkę, coś piszącą na deseczce, umieszczonej nad wezgłowiem. Młoda jeszcze, zaostrzona, okryła pożółkłą, jakgdyby zwiędłą skórą twarz zakonnicy nie zdradzała żadnego wzruszenia. Ruchem wprawnym i automatycznym podetknęła róg zwisającego koca i, cicho stąpając w miękkich trzewikach, przeszła do innych chorych.
Nesser uświadomił sobie nagle, że odżywają w nim myśli, i jakiś wewnętrzny nakaz zmusza go do rozumowania ścisłego i kategorycznego. Zmrużył oczy i skupił w sobie resztki sił. Znowu, jak wtedy w transzy „labiryntu“, wyczuł prężące się nici, które miały początek w ośrodku tajemnego zmysłu, a koniec... Długo nie mógł dotrzeć do końca tych napiętych, wyprężonych nici. Po długich wysiłkach przekonał się, że tkwią one gdzieś bardzo daleko, a rozbiegają się, jak promienie na wszystkie strony, ginąc w dali niedosiężnej. Jak ślepiec, trzymający się kurczowo tych nici niewidzialnych, brnął z ich biegiem coraz dalej, aż wreszcie zrozumiał wszystko i wszystko ujrzał jasno, a, zdawać się mogło, że to czarna, nieprzenikniona zasłona spadła mu z oczu.
Dotarł do rowów strzeleckich, do kretowisk podstępnie zawiłych, skąd ludzie wysyłali śmierć, niby drapieżnego ptaka łowczego, i gdzie sami padali pod ciosami jego szponów. Ujrzał przed sobą niezliczone szeregi, tysiączne tłumy szarych sylwetek ludzkich — w niebieskich płaszczach francuskich, w kaki angielskich, w gladjatorskich hełmach niemieckich, w baranich czapach rosyjskich... Stali ci ludzie, wpatrzeni przed siebie zamarłym wzrokiem skazańców, już martwi ze znużenia i nieprzerwanego oczekiwania śmierci, budzący się tylko na odgłos komendy, bezwiednie i bezwolnie pozostając w brudnych, ciemnych norach pod huraganem miażdżących pocisków i atakiem gazowym. Oddychali powietrzem, zatrutem wyziewami prochu, krwi, potu, kału, gnijącej wody i rozkładających się trupów; istnieli bez pragnień i bez protestu, nieczuli już na to, że oto rzucono ich pod ziemię, nad którą z rozmachem potwornego wahadła miota się tam i nazad ostra kosa śmierci. Bezmiernie, bydlęco gnuśni na pozbawienie ich najistotniejszego prawa człowieka — unikać zagłady i strzec swego życia — poruszali się jak bezduszne tłoki, tryby i przekładnie, pozbawione żądzy życia i wolności czynu, porwani prądem ruchu ogromnej maszyny, przez nikogo już nie opanowanej, gdyż sama oddawna potrzaskała hamulce.
Z temi szaro-błotnistemi istotami złączyła Nessera potęga nowego zmysłu. Wyraźnie widział twarze ich blade, wychudłe, zbryzgane błotem i krwią; zaglądał w oczy — pełne bezmyślnej, bezwolnej tępoty. Poprzez tę zasłonę spostrzegał jednak błyski zimnej, przerażającej rozpaczy, wysiłku nadludzkiego niemal, wołanie o pomoc i litość, troskę gryzącą; wyczuwał lęk bezmierny, obezwładniający, chwiejność, wstrzymywaną ostatniem napięciem woli; miotanie się okruszyn jakichś myśli nędznych i żałosnych i jeszcze coś, co było, jak te błyskawice w mroku i zimnie chaosu, ale tego pojąć i uświadomić nie potrafił.
Posłyszał Nesser jękliwe dźwięki trąbki sygnałowej i — natychmiast wszystko — takie jednakie na pozór, a tak przedziwnie odmienne w głębi swej, skąd ciągnęły się nici, łączące ją z jego zmysłami, — runęło naprzeciwko siebie. Huk rozdygotany, zgiełk ohydny w swem rozpasaniu dźwiękowem, okrzyki ponure i obłędne, ryk zwierzęcy, bezmyślny, czerwień krwi, bluzgającej na ziemię, zwinięte, do kupy szmat poszarpanych podobne ciała zabitych, zaduch potu i wydzielin ludzkich; szał, przerażenie, strach niemy, potworny, pozbawiający woli i rozumu, a potem — cisza, którą przerywają jęki, skamlanie, szloch, zgrzyt kurczowo zaciśniętych szczęk, wołania żałosne, powrót do rowów, chlupiących błotem, męka na słomie fur sanitarnych, nowy lęk i cierpienia na łóżkach szpitalnych, udręka samotności w ostatniej godzinie życia, rozpacz i nienawiść w chwili konania, i oczy otwarte, męczeńskie, żądne widzenia kochanej, bliskiej twarzy... — oczy martwe, źrenice niby ze szkła, nieruchome, zimno ciekawe — wszystko to ogłuszyło, przytłoczyło i oślepiło Nessera.
— Do wojska! Do wojska! Do was, bracia umęczeni, do ciebie Gramaud, do ciebie — śmieszny plebanie wiejski, do ciebie — synu wieśniaczy... — szepce zsiniałemi wargami ranny, a myśl jego mknie dalej.
Iść do nich, do tych wszystkich zobojętniałych, lękiem zdjętych, zziajanych śmiertelnie, wpędzonych do szlachtuzu bez wyjścia, zrozpaczonych, bezpomocnych, złagodzić ich cierpienia, ożywić ducha, rzucić promień światła w tę zgrozą przenikniętą noc zagłady, ożywić nadzieją, wskazać cel zrozumiały i prosty, usprawiedliwić wszystko i nauczyć przebaczenia... Tak, tak! Razem z temi szaro-błotnistemi zjawami zanurzyć się w topielisku cierpień, oddychać tem samem powietrzem jadowitem, widzieć przed sobą nieodstępne oblicze śmierci i roztaczać przed niemi chociażby najniklejsze światło, ażeby umierać mogły nie w mroku ślepym, nie wśród podobnych do siebie, przybitych do ziemi istot, bez słowa pociechy i otuchy, bez serdecznego uścisku dłoni słabnącej, bez wejrzenia współczucia i przyjaznej ręki, zamykającej oczy, pełne ostatniego, straszliwego zdumienia.
— Bohaterem jest ten, którego czyny zmieniają nastrój i poglądy towarzyszy, tchórzostwo przekształcają w odwagę, zwątpienie bezsilne — w stanowczość niezłomną... — przypomniały mu się nagle słowa staruszki z parku Luxemburskiego i długo szeleściły wokół Nessera niby suche liście.
— Do was! Do was! — powtórzył, jak przysięgę. — Pocieszyć was — bezbronnych, nauczyć — zbłąkanych i ujarzmionych... dopomóc...
Głowa opadała mu ciężko na poduszkę i myśli odbiegały daleko, za jakiś horyzont, ukryty w przestrzeni bezkresnej. Usłyszał dochodzący go skądś głos ponury i zły:
— Siostro! Ten znowu charczeć poczyna... Tylko patrzeć rzygnie posoką, jak onegdaj... Jużby raz skończył!...
Ogniki wirujące, krzyżujące się strzały płomienne, mgła i ten lot w przepaść bez dna!...
Ocknął się Nesser dopiero nazajutrz, a tak słaby, że długo borykał się z niemocą, aż udało mu się poddźwignąć powieki — ciężkie, niby z ołowiu. Chciał unieść głowę, poruszyć ustami, zdjąć własną rękę, gniotącą mu pierś — próżny wysiłek!...
Powieki znowu opadły. Gdzieś głęboko w mózgu, jak świeża blizna, dotkliwie paliło go jakieś dziwne, nieuświadomione wrażenie. Posłyszał coś, czy może spostrzegł, co musnęło zaledwie mózg i nie zdążyło dotrzeć do ośrodka poznania. Znowu długo, z uporem zmagał się z bezwładem, znowu usiłował podnieść powieki. Szukał napół otwartemi oczami czegoś, co pozostawiło po sobie lekki, nieuchwytny ślad.
Powoli przesuwał wzrok i zatrzymał go wreszcie na ciemnej postaci, skulonej na stołku przy jego nogach. Nie poznał jej i przyglądał się długo i bacznie. Widocznie odczuła jego wzrok, bo szybkim ruchem uniosła opuszczoną na piersi głowę.
Kanny chciał krzyknąć, lecz z gardła wyrwało mu się skrzeczące, zgrzytliwe bulgotanie. Poznał Julję Martin. Wychudła bardzo; twarz jej pożółkła, lecz Nesser przypomniał sobie odrazu te śmiałe, piwne oczy, mieniące się ognikami, i pasmo rudych włosów, wybiegające z pod kapelusza.
Dziewczyna spostrzegła radość na wynędzniałej twarzy dziennikarza i uśmiechnęła się łagodnie.
Pochyliła się nad nim i szepnęła:
— Tak gorąco modliłam się do Bogarodzicy z Lourdes i do „małej świętej“, aby powróciła panu przytomność! Teraz już wszystko będzie dobrze!
To mówiąc, splotła obie dłonie i namiętnym ruchem przycisnęła je do piersi. Nesser poruszył ustami i drżeniem powiek dał znak, ażeby się pochyliła niżej. Zrozumiała, bo prawie dotknęła uchem warg rannego. Rude pasemko włosów ślizgnęło mu się po twarzy. Urywanym szeptem zadał jej kilka pytań, dysząc ciężko.
— Dowiedziałam się z gazet! — odpowiedziała cicho. — „Hałas Ulicy“ opisywał czyn pana z wszystkiemi szczegółami... Natychmiast przyjechałam do Boulogne... Jestem tu już od tygodnia... Walczył pan ze śmiercią, ale teraz wszystko pójdzie inaczej! Będzie pan zdrów! Ja wiem, że tak będzie!
Nesser uśmiechnął się i z wdzięcznością spojrzał na Julję. Przełapała natychmiast ten wzrok i, pochyliwszy się, przywarła ustami do bladej, wychudłej dłoni rannego. Robiąc straszny wysiłek, cofnął rękę i zamknął powieki, wyczerpany.
Odczuwał wielką radość. Nie był już samotny, bo obok niego znalazła się ta niedawno obca, nieznana, a teraz tak bliska dziewczyna, pełna dobroci i współczucia. Mógł spokojnie umrzeć, wiedział, że zamknie mu powieki nie obojętna, surowa szarytka, lecz ta pełna życia, ruda hafciarka o długich, pięknych palcach, po których będą się toczyły łzy jej — łzy smutku szczerego. Myśli te przerwał nagle ostry niepokój, jakaś dręcząca obawa.
Julja Martin przyjechała do Boulogne? Mieszka tu cały tydzień? Musiała wydać dużo pieniędzy, ciężko zarobionych! Jakże się załatwiła z fabryką? Przecież w tak gorącym czasie nie mogła dostać urlopu? Może stracić zarobek! Co pocznie wtedy?
Znowu patrzał na bladą twarz i w piwne oczy dziewczyny i poruszał ustami, nie mogąc wydać szeptu nawet. Język nagle odmówił mu posłuszeństwa. Nie wiedział, że natura sama broniła go tym bezwładem przed nowym krwotokiem. Zamknął oczy i natychmiast opanowała go ciężka, niezwalczona senność. Gdy obudził się, na sali panował półzmrok. Paliła się wysoko pod sufitem jedna tylko lampa, owinięta w zieloną bibułę. Ktoś rzęził ciężko w ciemnym kącie, inny bełkotał niezrozumiałe słowa i, widać, miotał się, bo żelazne sprężyny łóżka skrzypiały i dzwoniły. Po grubym chodniku bez szmeru przesunęła się ciemna postać szarytki. Biały kornet cicho się poruszał, niby skrzydła dużej ćmy.
Nesser syknął. Szarytka stanęła i nadsłuchiwała. Gdy cichy syk dobiegł jej powtórnie, podeszła do łóżka rannego dziennikarza.
— Gdzie jest panna Martin? — szeptem spytał Nesser.
— Nie wiem o kogo pan pyta — odparła, spokojnie podnosząc ramiona.
— Ta ruda, wysoka kobieta... — wyszeptał ranny.
— Teraz noc! — odpowiedziała zgorszona. — Obcych wpuszczamy dopiero po południu...
O nic już więcej nie pytał. Leżał cicho i wpatrywał się w lampę. Jakiś owad wirował wokoło niej, siadał na chwilę i znowu zaczynał swój bezmyślny lot spiralny.
— Mogę już mówić! — mignęła nagle myśl radosna i wnet przypomniał sobie słowa Julji: — „Teraz już wszystko będzie dobrze!“ Tak — dobrze! Wszystko — dobrze, oby tylko prędzej, prędzej!... a potem znów okopy, szare, zabłocone, zziajane postacie żołnierskie... Oby prędzej!
Minęło jeszcze dwa dni straszliwej słabości i — Nesser poczuł się silniejszym. Mógł już mówić półgłosem i tylko od lewego boku ostry ból przeszywał mu pierś, gdy zmęczony zaczynał głębiej oddychać.
— Jak się pani udało wyrwać z Paryża? — spytał pewnego dnia Julji, zadając jej dawno niepokojące go pytanie.
— Dlaczegóż nie miałoby się udać? — odpowiedziała z uśmiechem. — Przyszłam do kantoru fabrycznego i poprosiłam o urlop trzydniowy. Odmówili mi, a wtedy powiedziałam im parę słów do słuchu i poprostu wyjechałam.
— A co będzie dalej? — pytał.
— E — e! — machnęła ręką niedbale. — Jeszcze mam trochę grosza, więc nie chcę myśleć o niczem... Zresztą wszędzie dam sobie radę! Powrócę do Paryża i rozejrzę się po innych fabrykach, bo „Astra“ to chyba mi się już wścieknie. Pofolgowałam tam sobie i nagadałam im za wszystkie czasy!
— To pani wyjeżdża?! — spytał Nesser z trwogą w głosie, a w oczach jego miotały się strach i rozpacz. — Pozostanę znowu sam?... Mogłaby pani przecież, panno Martin, dla mego dobra...
Przerwała mu jakimś radosnym szeptem:
— Jedziemy razem pojutrze!... Powiozą pana do szpitala na operację, bo trzeba znaleźć i wyciągnąć trzeci kawałek żelaza.
— Ach! — westchnął Nesser z ulgą.
Julja Martin milczała. Siedziała cichutko, nie ruszając się, skulona na stołku u nóg Nessera. Nagle łkania bezdźwięczne wstrząsać nią zaczęły, a łzy kapały na czarną bluzkę. Nesser podniósł na dziewczynę niespokojny i zdumiony wzrok. Szybko otarła łzy i uśmiechnęła się z jakimś dziwnie rzewnym wyrazem oczu.
— To nic, to nic! — szepnęła. — Jestem tak bardzo szczęśliwa!
Nesser milcząc, wyciągnął do niej rękę. Podała mu dłoń, a on zapytał:
— Dlaczego pani płakała?
Zarumieniła się zlekka i namarszczyła brwi.
— Wydało mi się, że jestem panu potrzebna... — odpowiedziała po chwili. — Jakież to szczęście wiedzieć, że komuś na nas zależy, że poza sobą powinno się myśleć stokrotnie więcej o kimś innym!
Nesser radośnie potrząsnął gową i szepnął:
— Jakie to dziwne! Wypowiedziała pani myśl, nad którą łamałem sobie głowę przez tyle miesięcy, zanim doszedłem do niej, a pani tak odrazu wyraziła ją w kilku słowach — najprostszych i najprawdziwszych!



ROZDZIAŁ XI.

„Hałas Ulicy“ szalał.
Wszystkie inne gazety, nie mając sensacyjnej strawy, żywiły się przeżuwaniem minionych wypadków, albo też spekulacją na najjaskrawszym szowinizmie, ponieważ na froncie panowało wciąż zacisze, a nieefektowna rzeczywistość wojny pozycyjnej nie dawała dziennikarzom porywających tematów, — tymczasem pismo pana Benjamina Rumeura podnosiło swoje akcje na zawrotną wyżynę. „Hałas Ulicy“ eksploatował bohaterskie czyny swego korespondenta wojennego, przypominał czytelnikom jego zuchwałą wyprawę do „legowiska lwa“, jak sekretarz redakcyjny, Chalupe, szumnie nazywał Niemcy, podkreślał zmysł polityczny Nessera, dar przewidywania i wnikliwego krytycyzmu, czego dowiódł swym słynnym raportem o Rosji.
Pan Rumeur umieszczał wywiady z osobami, które spotykały Nessera na froncie, posyłał reporterów, aby zbierali nowe dane od oficerów i żołnierzy — świadków czynu korespondenta, drukował dokładne biuletyny o stanie zdrowia rannego, diagnozę lekarzy, słowem — handlował popularnością swego współpracownika w detalu i hurcie, niby kadłubem zabitego wołu. Prawdziwe wiadomości były tak zręcznie pomieszane z fantastycznemi szczegółami i wypadkami z życia Nessera, że chyba on sam nawet nie mógłby odrazu oddzielić „pszenicy od plew“.
Redaktor „Hałasu Ulicy“ nie miał przytem żadnych wyrzutów sumienia. Był wszak nawskroś dziennikarzem, a więc, rozumiejąc, że robi wściekłą reklamę swemu współpracownikowi, nie miał żadnych skrupułów i obaw. Reklama ta rozszalała w całej pełni z chwilą przewiezienia Henryka Nessera do Paryża, a spowodowała wiele kłopotów słabemu jeszcze i cierpiącemu dziennikarzowi. Opadli go bowiem natychmiast reporterzy, fotografowie i rysownicy portretowych szkiców.
Po paru dniach napastowania go Nesser uprosił administrację szpitala, aby nikogo więcej, oprócz Julji Martin i Rumeura, do niego nie wpuszczano. Redaktor codziennie odwiedzał korespondenta. Siadał przy nim, wpatrywał się w niego okrągłemi, łzawiącemi się oczkami, tarł spoconą, czerwoną łysinę i robił coraz bardziej zdziwioną minę, wzdychając ciężko. Nesser spostrzegł wreszcie, że pan Rumeur chce go zapytać o coś, co nie przechodzi mu przez gardło. Dopomógł mu w tem, zadając pytanie sam:
— Cóż to szef patrzy na mnie, jak baran na nowe wrota?
Redaktor wciągnął w siebie powietrze i wypalił:
— Bo to są dziwy nad dziwami! Taki sobie zuchwały reporter, piszący „Dobre obyczaje rodziny Sauvier“, taki wyga, zdzira, wiecheć dziennikarski...
— Jak pan Benjamin Rumeur — poddał mu Nesser.
Szef „Hałasu Ulicy“ zaśmiał się i, mrużąc oczy, szepnął wesoło:
— Niech i tak będzie, bo w gruncie — to prawda! Ale ja takim pozostanę aż do paskudnej chwili, kiedy mnie szlag trafi. Tymczasem pan! Ho — ho! Coś ci się musiało, drogi Nesser, przydarzyć niezwykłego, żeś się tak radykalnie, zdumiewająco zmienił! Pomyśleć tylko! Chodząca prawda, idealna rzetelność, dostojna powaga publicysty dużej miary, wkońcu bohaterstwo obywatela, pełnego niezrozumiałej ofiarności! Co to — cud? mistyfikacja? jakiś nowy kawał? Nie może mi się to ani rusz pomieścić w głowie!
Nesser śmiał się, widząc szczere zdumienie pana Rumeura.
— Mój drogi szefie! — rzekł. — Dobrze pan powiedział, że musiało mi się coś przydarzyć! Istotnie przydarzyło mi się. Był to tak wielki wypadek, że nie mógłbym go wyrazić słowami, a więc próbować nawet nie chcę, tembardziej, że nie zrozumielibyście tego, szefie! Mówiąc krótko — przekonałem się, że nie czas na to, aby pozostawać zawsze i niezmiennie wygą, zdzirą, wiechciem dziennikarskim. A gdy to odrzuciłem od siebie — bez wysiłku już ze swej strony stałem się, jak to górnolotnie wyraziliście, — chodzącą prawdą, dostojną powagą, bohaterstwem obywatelskie... To — rzecz nie trudna! Należy tylko wybrać moment odpowiedni i nie czuć strachu i wahania przed zmianą cech wiechcia na rysy obywatela ofiarnego. Oto — wszystko! Reszta przychodzi sama.
— Ach, rozumiem! — potrząsnął głową pan Rumeur. — Nowe szatki na czas wojny? A potem od początku — dawne łachy i znowu „Dobre obyczaje“ jakiejś tam burżuazyjnej rodziny? Sprytnie to pomyślane!
Nesser zacisnął zęby i pięści. Przez długą chwilę milczał, a potem syknął:
— Zgniły macie mózg, mój szefie! Ja już waszych łach nie potrzebuję i na waszą ścieżkę zdzir i wyg nie powrócę... Nie wiem, czy zrozumiecie, ale powiem wam szczerze, że żałuję bardzo swoich feljetonów o rodzinie Sauvier! Teraz wiem napewno, że ci ludzie nie byli winni. Cała odpowiedzialność za ich ohydne postępowanie spada na społeczeństwo, żyjące zbrodnią, zbrodnią rządzone i natchnione. Jednak i wtedy pisałem prawdę, co proszę sobie dobrze zapamiętać, szefie! Tak — prawdę, tylko zwyczajem wiechciów prasowych stroiłem ją, podług własnego wyboru i upodobania, w te lub inne fatałachy! Za tę samą prawdę w zwykłej, białej koszuli — „Figaro“ lub inne poważne pismo zapłaciłoby mi grosze, a krzykliwy „Hałas“ pański, gdy przywlokłem do niego prawdę, wyszminkowaną, odzianą w teatralne, obszyte szychem szaty, sypnął mi sporą sumkę! Otóż obecnie zamierzam pokazać wszystkim prawdę bez żadnych strojów i szminek, tak zwaną — nagą prawdę, i uczynię to, jeżeli oczywiście ten trzeci kawałek granatu niemieckiego nie jest czemś nakształt biletu wolnej jazdy na tamten świat, mój drogi panie Rumeur!
Takie to rozmowy toczyły się kilkakrotnie pomiędzy bezczelnym, plugawym redaktorem „Hałasu Ulicy“, a jego wojennym korespondentem, bo Rumeur ciągle powracał do interesującej go nagłej zmiany charakteru i poglądów Nessera. Ranny dziennikarz spostrzegł, że redaktor usiłuje widocznie zrozumieć myśl jego, zastanawia się nad nią i czuje pewnego rodzaju niepokój.
— Doprawdy, ten spocony Rumeur nie jest już taką skończoną kanalją, za jaką przywykłem go uważać! — myślał dziennikarz i to odkrycie sprawiało mu przyjemność.
Julja Martin przychodziła codzień wieczorem. Znalazła sobie pracę w innej fabryce, więc znowu przez cały dzień była zajęta. Potrafiła jednak, omijając surowy regulamin szpitalny, wyrobić dla siebie przepustkę na wieczorne odwiedzanie chorego.
Chociaż Nesser spostrzegał ślady zmęczenia w oczach jej i na przybladłej twarzy, jednak Julja zjawiała się niezmiennie pogodna, wesoła tak zaraźliwą wesołością, że stała się niezbędną istotą dla całej sali szpitalnej, gdzie w oczekiwaniu operacji leżał Nesser.
Dziennikarz żył od wieczora do wieczora, z niecierpliwością spoglądając na wskazówki zegara i klnąc, że suną tak straszliwie powolnie. Nieraz grzebał w głębi swego serca, szukając w niem oznak budzącej się dla Julji miłości, lecz nie znajdywał ich. Stała mu się tylko potrzebną i drogą, jak wierny, oddany przyjaciel. Umiała tak mądrze i swobodnie słuchać wynurzeń jego, rozumieć go wmig, słowami prostemi skrystalizować myśli, wypowiadane przez niego, i oświetlić je niezwykle łagodnem światłem, przy którem wszystko wydawało się jasnem, ważnem i tak koniecznem, jak samo życie.
Przynosiła mu zawsze torebkę z owocami, albo bukiecik kwiatów i, usadowiwszy się wygodnie, opowiadała o różnych nowinach, słuchach i plotkach, krążących po Paryżu. Wiedziała o wszystkiem i w sposób dyskretny informowała rannych o oczekującej ich operacji, o chirurgach, wyznaczonych do jej wykonania, o miejscu, obranem dla rekonwalescencji, zmianach, oczekiwanych w szpitalu, wizytach dygnitarzy wojskowych i cudzoziemskich gości.
Zjawiała się na sali wkrótce po siódmej i pozostawała aż do dziewiątej. Nesser nie odrazu uświadomił sobie, że Julja kończy pracę o siódmej.
— Czy pani jest już po kolacji? — zapytał ją pewnego razu.
Odpowiedziała po namyśle. W głosie jej dawało się zauważyć wahanie. Widocznie — narazie zamierzała skłamać, lecz nie mogła.
— Jadam, powracając ze szpitala, — odparła wymijająco.
— Wszystkie restauracje zamykają się przed dziewiątą! — zauważył Nesser.
— Wpadam do „buvette“ na szklankę mleka z „brioche“ lub sandwiczem. Na noc nie wolno jadać dużo! Tak twierdzą lekarze a oni przecież wiedzą najlepiej! — odpowiedziała z uśmiechem. — Niechno pan sam zapyta pierwszego lepszego...
— Panno Martin! — prosił dziennikarz. — Tak nie można! Na bulwarach jest parę restauracyj, które ciągle są czynne bez przerwy. Niech pani tam jada kolacje! Wiem, że byłoby to zbyt drogo dla pani, więc proszę wziąć ode mnie pieniądze! Przecież pani przychodzi tu dla mnie, jest mi pani tak potrzebną, jak powietrze, będzie zatem sprawiedliwie, jeżeli pani weźmie te kilka groszy.
Zbladła i błysnęła gniewnie oczyma.
— A więc chce mi pan zapłacić? — spytała. — Wiem, że jestem tu potrzebna, może nie tyle panu, ile tym innym biedakom cierpiącym... Więc przychodzę, bo sprawia mi to przyjemność. Robię tak, jak chcę!
— Pani jest niedobra i harda! — rzekł z wyrzutem Nesser. — Nie czuje pani do mnie zaufania, nie lubi mnie pani i dlatego odrzuca taką zrozumiałą prośbę!
Westchnęła i spojrzała na niego badawczo. Po chwili roześmiała się wesoło i zawołała:
— Bez figli-migli, mój panie! Nie grać na czułych strunach kobiety! Moje serce na takie sztuczki jest tak akurat łase, jak kot na marchewkę! Nic z tego!
Wyraz jej piwnych oczu mówił jednak co innego. Rzewny i oddany zaglądał do serca i duszy Nessera, wyrażał wdzięczność namiętną, łkał i modlił się o jego życie i spokój. Usta zaś, te wspaniałe, zmysłowe usta szeptały radośnie:
— Po mleku ze świeżą „brioche“ czuję się tak syta, że zaledwie dojdę do łóżka, — już zasypiam, jak kamień!
— Czyż pani nie modli się już za mnie? Zapomniała pani o Matce Boskiej z Lourdes i o świętej Teresie? — spytał nagle Nesser.
— Nie! — potrząsnęła głową. — Nie zapomniałam! Codziennie modlę się przed snem, bardzo gorąco się modlę, bo chciałabym panu nieba przychylić!
— Dziękuję! — uśmiechnął się dziennikarz. — Ale pragnąłbym wiedzieć, jak tam sprawa stoi z tym kamiennym snem wnet po „brioche“?
— E-e! Przyczepny z pana facet! — machnęła ręką. — Jak sędzia śledczy, czy komisarz policji!
Pewnego wieczora Julja powiadomiła Nessera, że za trzy dni słynny profesor-chirurg będzie mu robił operację, że wszystkie prześwietlenia udały się i lekarze wiedzą dokładnie, w jakiem miejscu należy szukać granatu, który już podobno obrósł tłuszczem.
— Nie granatu, bo to byłaby przeogromna „waliza“, panno Martin; zaledwie kawałek jego noszę w sobie! — zawołał ze śmiechem dziennikarz. — Widzi pani — tyję tak straszliwie, że mogę nawet użyczyć tłuszczu swemu nieproszonemu lokatorowi!
Istotnie w dwa dni po tej rozmowie poddano Nessera ostatniej operacji wyjęcia z piersi odłamka pocisku. Leżał więc znowu słaby, wpółprzytomny po chloroformie i patrzył na siedzącą przy nim Julję. Skuliła się, jak ptak śmiertelnie wylękły, i opuściła głowę. Nie ruszała się wcale, zdawało się, że wstrzymywała oddech i tylko koło ucha drżał jej jakiś mięsień naprężony.
Po tygodniu jednak Nesser mógł już siedzieć na łóżku. Powrócił mu dobry humor i apetyt. Marzył o jaknajprędszem wyzdrowieniu i powrocie tam, gdzie obudziła się w nim myśl paląca i w sumieniu jego wszczęła bunt.
Rumeur coraz szumniej reklamował swego bohaterskiego korespondenta. Nesser dostawał kwiaty od nieznanych mu pań, telegramy gratulujące, bilety wizytowe od obcych mu ludzi, składających w ten sposób hołd publicyście za ofiarność jego i odwagę. Dziennikarz zmuszony był udzielić wywiadu swoim kolegom z innych pism i zagranicznym korespondentom, a ci odeszli bardzo rozczarowani i niezadowoleni. W opowiadaniu publicysty z „Hałasu Ulicy“ nie było żadnego... hałasu, ani cienia samochwalstwa lub blagi. Możnaby było, co prawda, ozdobić ten wywiad kwiatkami własnej fantazji, lecz doświadczony Nesser zastrzegł sobie przegląd korekty przed wydrukowaniem artykułu.
Nie większe powodzenie miał też sam redaktor „Hałasu Ulicy“. Codziennie odwiedzał swego korespondenta i cieszył się niewymownie, że zdrowie, zdawało się, powracało z dniem każdym. Wreszcie pewnego razu, ośmielony wesołym nastrojeni Nessera, schwycił go za rękę i szepnął proszącym głosem:
— Pan mi nie odmówi? Przyślę tu stenografistkę, a pan podyktuje jej swoje wspomnienia z pod Arras... Coś takiego mrożącego krew w żyłach, zapalającego wyobraźnię czytelnika!
— Bombę i racę — nieprawdaż? — spytał Nesser.
— O, tak! — westchnął pan Rumeur i zatrzepotał krótkiemi rączkami.
Dziennikarz uśmiechnął się i odparł:
— Nic z tego, mój szefie! Żadnej bomby i racy z moich przeżyć wykroić się nie da! Był sobie pewien ranny kapral, który się uwikłał w drut kolczasty — to z jednej strony, a z drugiej — korespondent „Hałasu Ulicy“ patrzył na to i myślał, że djablo niewygodnie wisieć na ostrych drutach i do tego z przestrzeloną piersią...
— No, no, dalej! — szeptał z namiętnością Rumeur.
— Dalej nic szczególniejszego nie zaszło! Reporter wyszedł z okopu, zdjął kaprala z drutów i przyniósł do swoich. „Bosze“ jakoś nie strzelali, być może, ładunków nie mieli, a może pożałowali kuli dla cywila i rannego, który i tak powinien był już oddawna się wykopycić.
— Ależ groziło to panu śmiercią! — wrzasnął zniecierpliwiony redaktor.
— Skądżeż znowu? — wzruszył ramionami korespondent. — Powiedziałem szefowi wyraźnie, że nieprzyjaciel nie strzelał do mnie.
— Do djabła! — zaklął Rumeur. — Ale mógł strzelać!
— Widocznie, nie mógł, bo w przeciwmym razie strzelałby, — uśmiechnął się Nesser.
— A coby się wtedy stało? — poddał pytanie Rumeur.
— E-e, mój szefie! — wybuchnął śmiechem dziennikarz. — Przypomina mi pan pewną staruszkę...
— Cóż to znowu? — zdziwił się redaktor.
— Była sobie taka zwykła starowinka. Pewnego razu zobaczyła, że jakiś chłopak ciska kamieniami w płot. Podchodzi i powiada: „Nie rzucaj kamieni, pomyśl tylko, coby się stało, gdyby w tem miejscu były... oczy!“
— Zdrów jesteś, mój drogi Nesser, bo już dowcipkujesz! — ze śmiechem zawołał Rumeur.
— Nie mogę się smucić, gdy widzę szefa! — odparł dziennikarz.
Żadnej tedy „bomby“, a nawet „racy“ nie wyciągnął stary wyga ze swego korespondenta.
W dwa tygodnie po operacji Nesser począł nabierać sił i nawet przekomarzać się z Julją Martin. Pogodny, spokojny nastrój nie opuszczał go ani na chwilę. Myśli, które zaprzątały mu głowę i dręczyły, jak wyrzut sumienia, odleciały daleko. W duszy jego panowała cisza. Już widział przed sobą całe przyszłe życie, ogromnie proste i zupełnie niestraszne. Nie wiedział tylko jeszcze, czy podoła temu, co uczynić zamierzał. Chciał wybadać siebie, wypróbować, postawić pierwsze kroki na nowej drodze. Dlatego też pragnął przyjść jaknajprędzej do zdrowia i wstąpić do wojska.
Pewnego razu zjawiła się na sali w towarzystwie dyżurnego lekarza ciemno ubrana dama z bukietem kwiatów w ręku. Lekarz wskazał jej Nessera, rozmawiającego z Julją. Gdy nieznajoma zatrzymała się przy jego łóżku, korespondent spojrzał na nią z niechęcią, mydląc, że jest to jedna z wielu natrętnych wielbicielek „bohaterskiego czynu“ dziennikarza, czynu, o jaki publiczność czytająca nie mogła posądzić zwykłego pracownika prasy codziennej. Nagle na twarzy jego zjawiło się zdumienie. Poznał pannę Briard, swoją znajomą z Piotrogrodu. Piękna panna uśmiechała się do niego przyjaźnie.
— Poznaje mnie pan, panie Henryku? — spytała.
— A jakże! — odpowiedział wesołym głosem. — Wspólnie z panią oziębialiśmy zapały rzeczypospolitej do imperjum! Bardzo rad jestem widzieć panią, panno Briard!
— Przepraszam, nie tylko to! — odparła znacząco. — Pierwszą w życiu ranę otrzymał pan w mojej obronie.
Przy tych słowach Julja drgnęła i ponurym wzrokiem obrzuciła Nessera. Nigdy nie mówił jej o tem. Narażał się dla tej „prawdziwej“ damy wtedy, gdy Marja Louge modliła się o niego tak gorąco, a ona sama tęskniła za nim i drżała o jego życie nie mając żadnych wiadomości?! Spuściła oczy, przybladła, a koło uszu drżeć zaczął napięty, jak struna, mięsień.
— Nie zupełnie ścisłe są te szczegóły mego życia — zauważył Nesser. — Miałem już przedtem inne rany — miłosne, a niebezpieczniejsze, bo w sercu.
Panna Briard zaśmiała się wesoło i rzekła:
— Te są mniej niebezpieczne dla pana...
Spojrzała przelotnie na rudą, zwichrzoną czuprynę Julji i dodała z ironją:
— Tembardziej, że ani razu nie był pan, o ile wiem, wystawiony na spotkanie z godnym siebie przeciwnikiem. Ale, ale! Zdaje mi się, że przeszkodziłam państwu...
— Bynajmniej! — zawołał. — Panno Juljo, pozwoli pani, że zapoznam panią z panną Briard! Panna Julja Martin — moja dobra opiekunka.
Panie ukłoniły się 6obie, nie podając ręki.
— Opowiadał mi o pani pan Henryk, przypominam sobie nazwisko i jeszcze inne — jakiejś hafciarki z fabryki — wycedziła przez zęby panna Briard, szczegółowo oglądając rudą dziewczynę o świeżych wargach i ognistych oczach.
— Tak? — mruknęła Julja. — To pan Nesser nie powiedział pani wszystkiego. I ja też jestem hafciarką z fabryki...
— Ach, istotnie! Zapomniałam... — rzuciła niedbale panna Briard, nie spuszczając badawczego wzroku z pięknej dziewczyny. — Nigdy, jednak, nie powiedziałabym tego! Ma pani iście królewską postawę, nie! raczej typ kobiet Rubensa.
Julja milczała, zaciskając dłonie na kolanach i coraz bardziej ponuro patrząc przed siebie; pierś jej falowała gwałtownie, a nozdrza latały.
Panna Briard spostrzegła niezwykle piękny kształt tych dużych dłoni i palców długich i cienkich.
— To dziwne! — rzekła z uprzejmym uśmiechem. — Co za prześliczne ręce?! Czy pani oddawna jest hafciarką?
Nesser z wyrzutem spojrzał na pannę Briard. Jakżeż inną wydała mu się teraz! Zwykle spokojna i łagodna, stała się nagle złośliwą i przykrą. Wobec równych sobie lub wyżej postawionych hamowała się widocznie i była bez zarzutu, z hafciarką — nie zadawała sobie kłopotu i nie zmuszała się do „dobrego tonu“.
Julja Martin podniosła głowę, zuchwale spojrzała na „damę“ i zimnym głosem odpaliła:
— Dziewką uliczną, co to uprawia sobie manucury, aby mieć wyglansowane paluchy, dotąd nie byłam! Matka moja, miała krótkie, czerwone palce, popękaną skórę na dłoni i wyżarte, owrzodzone paznogcie, bo była praczką. Ręce odziedziczyłam, widać, po ojcu... którego nigdy nie znałam... Nie zdziwiłabym się, gdyby się nim okazał właśnie... ojciec pani, bo i pani ręce, chociaż przykrótkie, — ujdą, a może są nawet ładniejsze, gdyż moje to spracowane okrutnie! O, proszę im się przyjrzeć!
To mówiąc, wyciągnęła obie ręce i rozstawiła palce. Sieć drobnych, ciemnych blizn i czerwonych śladów od ukłuć okrywała je. Paznogcie były krótko obcięte i pełno rys, zadanych igłą i naciętych cienkiemi nićmi. Skinęła głową i odeszła, nie wyrzekłszy ani słowa pożegnania. Panna Briard spojrzała na Nessera i wymownym ruchem podniosła brwi.
— Ta ruda piękność kocha się w panu... Wtargnęłam tu, jak zgrzytliwy i nieoczekiwany dysonans do uroczej idylli! — rzekła ironicznie.
— Mój Boże! — szepnął dziennikarz. — Człowiek — to najdziwniejsze na świecie stworzenie! Zawsze i wszystko widzi takiem, jakiem chce widzieć. Dla tych rosyjsko-niemieckich hrabiów, baronów i książąt była pani aniołem, a dla biednej hafciarki — czemś zgoła innem... Przeraziła mnie pani, nie mogłem głosu wydać... Jest mi bardzo smutno i przykro! Szczególnie dlatego, że brzydkiego czynu dopuściła się tak wyjątkowo piękna kobieta, jak pani... To jest istotnie — dysonans!
Twarz panny Briard spłonęła rumieńcem, lecz odcięła się natychmiast:
— Ja też nie poznaję pana! Henryk Nesser, autor „Dobrych obyczajów rodziny Sauvier“, w roli moralisty? To coś zupełnie nowego!
— Pani jest niedobra i niekonsekwentna! — rzekł Nesser, marszcząc czoło. — W Piotrogrodzie dostałem od pani rozgrzeszenie za moje feljetony o rodzinie Sauvier. Dziś mi je pani wytyka!
Wybuchnął nagle beztroskim i nieprzymuszonym śmiechem i zawołał:
— Ależ posprzeczaliśmy się na wstępie! Nie przywitaliśmy się nawet, jak przystoi na dobrych przyjaciół?!
— No, na tytuł dobrego przyjaciela nie może pan pretendować! — odparła z zimnym śmiechem. — Odjechał pan z Rosji bez pożegnania. Czułam się bardzo obrażoną i tylko właściwa mi dobroć przywiodła mnie tu, gdy dowiedziałam się o ranach bohatera.
— Bohatera w cudzysłowie, czy bez? — zapytał.
— Bez!... — Mówię to zupełnie szczerze...
— Oj, to źle! Taka rozsądna istota nazywa bohaterstwem zwykłą sumienność! Żeby pani widziała przerażającą odwagę sanitarjuszki Manon do Chevalier! To już nie bohaterstwo, lecz coś nadludzkiego! Pozostawmy jednak ten temat! Niech mi pani opowie o sobie, o rodzinie!
Panna Briard długo pozostawała przy łóżku Nessera, a, odchodząc, zapowiedziała, że będzie odwiedzała go codziennie, idąc do domu ze szpitala, w którym pracuje. Istotnie nazajutrz przyszła o tej samej godzinie. Dziennikarz czuł zakłopotanie, bo lada chwila mogła się zjawić Julja.
Nie wątpił, że pomiędzy temi dwiema kobietami odrazu zapanował stosunek wrogi, wywołany złośliwością jednej i wybuchowym temperamentem drugiej. Przewidywał więc nowe starcie, a kto wie — czego można się było spodziewać po namiętnej i śmiałej Julji?
— Co tu robić? — głowił się dziennikarz, z niepokojem spoglądając na drzwi, któremi zawsze wchodziła ruda dziewczyna.
Ale Julja tego wieczora nie przyszła. Zastanowiło go to i zaniepokoiło. Czuł się bardzo zmartwiony, a cała sala po odejściu panny Briard napadła na niego.
— Pozwolić pierwszej lepszej, pospolitej kobiecie robić wstrętne domysły co do takiej Julji! — wołano ze wszystkich stron. — Wstyd! Hańba! Pannica rozpuściła swe żądło, a gentleman, jakgdyby wniebowzięty, słuchał i nic, ani słówkiem nie obronił tej biednej, miłej naszej dziewczyniny. No-no, panie dziennikarzu, źle tam u was w prasie się dzieje!
Słuchał tych napaści spokojnie, bo nie poczuwał się do winy. Nic go przecież nie łączyło z panną Briard, dla Julji zaś czuł szczere przywiązanie i przyjaźń. Poco jednak miał jej bronić? Hafciarka potrafiła sama załatwić się z przeciwniczką i — jeszczo jak! Palnęła taką mówkę, że aż Nesserowi włosy dęba stanęły, a co do panny Briard, to, z pewnością, nigdy w życiu nic podobnego nie słyszała.
Swoją drogą zaczął się o Julję niepokoić. Napisał do niej list. Nie odpowiedziała i nie przyszła. Zasmuciło to Nessera. Nie wątpił teraz, że miała do niego żal. Oczekiwała, może, że będzie jej bronił przed złośliwymi uwagami panny Briard? Niezawodnie, że tak! Pamiętał przecież dokładnie, że po każdem powiedzeniu jej, Julja siedziała z pochyloną głową i milczała. Dopiero po kilku sekundach odpierała atak.
Nesser do reszty stracił humor i tak się zgryzł, że temperatura uczyniła nagły skok.
Panna Briard spostrzegła odrazu niepokój jego i przełapała niecierpliwie spojrzenia, rzucane na drzwi.
Uśmiechnęła się nieznaczne i rzekła z niewinną miną:
— Odczuwa pan tęsknotę za swoją rudą przyjaciółką? Ma pan bardzo delikatne serce, wrażliwe na ekscentryczną urodę. Widocznie jest pan amatorem nie zupełnie świeżej zwierzyny...
Nesser zmrużył oczy i spytał:
— Czy pani to porównanie zastosowała do panny Martin?
— Przypuśćmy, że tak! — odparła panna Briard prawie wyzywająco.
Dziennikarz westchnął głęboko i zdyszanym głosem zaczął mówić:
— Ja nie wiem i nic nie chcę wiedzieć o przeszłości panny Martin! Gdybym poprosił ją o to, opowiedziałaby mi ją napewno, nic przede mną nie ukrywając. Jestem przekonany, że tak właśnie postąpiłaby! Ale przypuśćmy, że Julja Martin jest ową „nieświeżą zwierzyną“... to znaczy „z przeszłością“, jak się to mówi w dobrem towarzystwie... I cóż z tego? Życie nie zatarło w niej najlepszych cech ludzkich, zrozumienia grzechów i wad. Nie miała sposobności i warunków, aby unikać grzechu, ale zato umie być ofiarną, jednym zamachem odrzucić od siebie wszystko, co jest niepotrzebne i brzydkie! Bardzo dobra i szlachetna to dziewczyna, niech mi pani wierzy!
— Nie cierpię jej! — szepnęła panna Briard.
— Zaco? — zdziwił się Nesser.
— Zato, że interesuje pana i że jest w panu zakochana!
— Być może... — odparł dziennikarz. — My tu wszyscy przepadamy za nią. Ale dlaczegóż nie podoba się to pani?
Spojrzała na niego dziwnym wzrokiem i odpowiedziała po chwili namysłu:
— Fantazja, czy kaprys... Może chcę być dobrą chrześcijanką i odpłacić panu dobrem za złe.
— A cóż ja pani złego uczyniłem?
— Odjechał pan bez pożegnania. Była to obelga dla mnie! — syknęła, tupiąc nogą.
Milczał i patrzył na nią surowym wzrokiem, chociaż bez gniewu i szyderstwa.
— Odjechałem — istotnie bez pożegnania... Uczyniłem to dlatego, żeby nie wikłać naszych stosunków. Matka pani powiedziała mi, że nie jestem pani obojętny. Tymczasem, ja, pomimo dużego zainteresowania się panią, — jej urodą i walorami towarzyskiemi, nie miałem żadnych poważnych zamiarów względem pani. Nie wierzę burżuazyjnym kobietom; zbyt dobrze i szczegółowo wystudjowałem ich życie. Jeszcze przed rokiem, być może, mógłbym zmienić swój pogląd. Teraz — nigdy i za nic! To, co zamierzam zrobić, pójdzie po linji przeciwnej i wrogiej dla ideologji pani. Zresztą na tej drodze żona byłaby mi zawadą, hamulcem, tymczasem ja chcę pędzić na złamanie karku!...
— O czcm pan mówi? — spytała.
— Dowie się pani o tem po wojnie, — teraz nie czas na to. Wielka czara obłędu nie napełniła się jeszcze krwią po brzegi... Mrowisko uśpione nie zdradza ruchu... — odparł natchnionym głosem.
— Mówi pan zagadkami i przypowieściami, — zauważyła, wzruszając ramionami.
Milczeli długo. Wreszcie zawołała z uśmiechem:
— Ależ to zupełnie dziwne! Gdzież się podział sławetny racjonalizm i amoralność, któremi pan tak się chełpił, jak szablą damasceńską, lub czerwoną tarczą, wykutą przez Hefestosa?
Spojrzał na nią poważnie i odpowiedział:
— Widzi pani — każda rzecz na świccie i każde zjawisko mają dwa oblicza. Naprzykład: nosiłem w płucach trzy kawałki granatu niemieckiego i umierałem — to racjonalizm wojny. Gdy zaś zobaczyłem w swoim czasie tak wspaniałych ludzi, jak kapitan de Langlois, pułkownik Brice i mój rudy przyjaciel, Wells z Kanady, z zupełnie takiemi samemi odłamkami żelaza w ciele — zrozumiałem, że ten racjonalizm jest zbrodnią potrójną — dokonywaną przez tych, którzy wysyłają innych, tych, którzy zabijają, i takich, którzy, widząc to i rozumiejąc, milczą... Racjonalizm przestał być dla mnie racjonalizmem, a mój amoralny sposób myślenia zażądał jakiejś nowej moralności, która musiałaby wywrócić wszystko naopak!
— Straszy mnie pan! — zaśmiała się. — Pan nie może mieć myśli... aż tak wzniosłych...
— Świetnie! — zawołał ubawiony. — Dziękuję za szczerość! Czy taka opinja pani o mnie nie stała się właśnie przyczyną jednostronnego zainteresowania się moją osobą? Człowiek ze „wzniosłemi“ myślami nie jest materjałem na męża, albo... chociaż na kochanka...
Panna Briard wstała i spojrzała na Nessera z oburzeniem i pogardą:
— Zdaje, mi się, że pan sobie zbyt dużo pozwała...
— Dlaczego? — odparł. — Przecież zadaję tylko pytanie?
Panna Briard odeszła, zimno pożegnawszy Nessera.
— Tak! — pomyślał dziennikarz. — Porzuciła mnie Julja, odeszła panna Briard — stanowczo — nie umiem się obchodzić z kobietami!
Ze smutkiem rozmyślał nad tem, że nastanie wieczór, i już nikt nie będzie siedział przy jego łóżku. Czuł się opuszczonym i samotnym. Drażniło go wszystko. Marszczył się, słysząc klaskanie kostek, przesuwanych przez graczy w warcaby, zatykał uszy, gdy jeden z rannych zaczął kaszleć. Był to oficer, zatruty gazami, kaszlał okresami, trwającemi godziny całe, jęcząc, charkocząc i wypluwając kawałki spalonych, zżartych, cuchnących płuc. Zwykle Nesser żałował niedawno umieszczonego w szpitalu, żółtego, jak wosk, młodzieńca; teraz zaś nie mógł słuchać tego szczekającego, suchego kaszlu, bulgotania i charczenia flegmy i ropy.
Przewrócił się na drugi bok i naciągnął koc na głowę. Słyszał, jak wybiła godzina siódma. Liczył do sześciuset. Z ostatnią cyfrą zjawiała się zwykle Julja Martin, a na sali rozlegały się wesołe głosy rannych, witających ją.
Uparcie liczył, a gdy doszedł do sześciuset, usłyszał okrzyk:
— Nareszcie! Powróciła pani do nas!
Wytknął głowę z pod kołdry. Od drzwi szła Julja. Nie miała w ręku nic, oprócz torebki. Kiwając głową na wszystkie strony, zbliżyła się do Nessera i stanęła przed nim — blada i zmieszana.
— Panno Martin, jakżeż to poczciwie, że pani znowu...
— Przyszłam, aby zabrać obrazek Marji Louge... Panu już nie jest potrzebny, bo pan i tak nigdy się nie modli... — szepnęła.
— Przecież pani sama oddała mi ten obrazek? — spytał zdumiony.
— No — tak! Ale teraz potrzebuję go. Chcę się modlić za Marję, a przed tym obrazkiem pójdzie mi to łatwiej...
— Czy będzie się pani modliła i za mnie? — zapytał.
Skinęła głową.
— O cóż pani będzie prosiła Boga dla mnie?
— Żeby ta dama, co tu przychodzi, pokochała pana, jak... i żebyście się nakoniec pobrali... — mówiła szybko, plącząc się i nie patrząc na niego.
— Skąd pani wie, że panna Briard może mnie pokochać? — zaśmiał się wesoło.
— Ona musi pana kochać, bo pan ujął się za nią i był w jej obronie postrzelony! — wybuchnęła z jakąś rozpaczą.
— E-e! — machnął ręką. — Coś podobnego widziała pani, z pewnością, w kinie, panno Martin! W życiu — to całkiem inaczej się układa. Wie pani, co myśli o mnie panna Briard?
Julja spojrzała na niego niedowierzająco.
— Powiedziała, że nie jestem zdolny do wzniosłych myśli, a co?! — śmiał się Nesser.
— Gęś! — wyrwało się Julji, a rumieniec okrył jej twarz.
— Nie! — potrząsnął głową dziennikarz. — Panna Briard nie jest głupia. Ona jest bardzo inteligentna, starannie wychowana, „prawdziwa dama“; myśli też bardzo postępowo, rozumie najśmielsze marzenia, lecz tylko „myśli“ i „rozumie“, zato wykonywać swoich myśli i urzeczywistniać rozumowania ani pragnienia nie umie, a może — nie potrafi nawet. Uważała mnie za podobnego do siebie inteligenta, a gdy powiedziałem jej, że chcę działać — wyśmiała mnie!
Julja błysnęła zębami i wydała jakiś zgrzyt.
— Co pani powiedziała? — zapytał Nesser.
Nic nie odrzekła. Usiadła i natychmiast skuliła się na stołku, jak dawniej.
— Niech pani wysunie szufladę w stoliku. Leży tam pugilares, a w nim obrazek. Proszę go zabrać. Istotnie — jest on potrzebniejszy pani niż mnie.
Westchnęła ciężko i niżej opuściła głowę.
— Niech już pozostanie u pana — szepnęła cicho.
— Dziękuję! — odparł krótko.
Siedzieli, milcząc. Julja nie podnosiła głowy. Nesser patrzył, jak prężył się jej mięsień koło ucha i drżało pasemko rudych włosów nad czołem. Domyślił się, że płacze.
— Co się stało, panno Martin? — spytał. — Dlaczego pani płacze?
Długo nie odpowiadała, wreszcie szepnęła:
— Myślałam, że spotkał pan godną siebie kobietę, uczciwą pannę, która miłować go będzie, szanować i rozumieć. Wiem, że jestem głupia, ale smutno mi było, że nastąpi czas, kiedy pójdę sobie precz... Cieszyłam się jednak za pana... A teraz znowu pozostał pan samotny...
— Jakżeż samotny?! — zawołał. — Przecież pani będzie mnie odwiedzać w szpitalu?
— To-nie to! — potrząsnęła głową. — Cóż ja? Słucham i podziwiam mądrość pana, wierzę, że pan mówi świętą prawdę. A taka panna Briard mogłaby nieraz panu doradzić, powstrzymać lub popchnąć go naprzód...
— Widzę, że chce mnie pani koniecznie wyswatać? — zaśmiał się.
— Chciałabym! — wybuchnęła znowu i podniosła na niego zapłakane oczy.
Nesser zdumiał się. Julja mówiła prawdę, nie wątpił o tem.
— Niech pani nie suszy sobie główki — nie ożenię się, panno Martin, ani z panną Briard, ani nawet z tą miljarderką amerykańską, która mi tu onegdaj kwiaty i fotografję swoją przysłała, bo powiem pani w tajemnicy, żeja źle skończę...
Patrzyła na niego z trwogą.
— Tak! — ciągnął Nesser. — Zawsze byłem przekonany, że rodzice moi w sedno utrafili, wydając mnie na świat w najodpowiedniejszym czasie. A teraz widzę, że był to błąd! Urodziłem się zawcześnie... Pani wie, że jeżeli śnieg wypadnie w kwietniu, to zniknie już po godzinie. Albo bardziej poetyckie porównanie: pierwiosnek, rozkwitły w styczniu, zginie od mrozu... Tak też i będzie, musi być i ze mną! Ale to nic, panno Martin! Śnieg zmieni się w wodę i napoi rośliny. Krótkotrwały kwiat choć na chwilę krótką ozdobi i rozweseli jednostajny i smutny krajobraz zimowy...
Julja przycisnęła ręce do piersi i patrzyła na Nessera z przestrachem. Nagle opuściła głowę i płakać zaczęła żałośnie, rozpaczliwie, jak dziecko. Nesser nie wiedział czem pocieszyć ją i uspokoić. Wreszcie zaśmiał się i powiedział:
— Pani mówiła, że wierzy każdemu słowu memu, a ja tymczasem żartowałem! Nie myślę wcale o katastrofie. Mnie nic złego stać się nie może, bo mam w sobie czary, panno Martin! Doprawdy — czary! Mogę stanąć przed całą artylerją „boszów“ i ani jeden pocisk nie ugodzi we mnie!
— Aha! — zaprzeczyła. — A pod Arras?
— Tam nie myślałem o czarach i wtedy właśnie nadleciała ta „świnia“! — zaśmiał się. — Zapewniam panią, że myślę tylko o zwycięstwie!
Słuchając wesołego głosu Nessera, uspokoiła się potrosze.
— No, a teraz przyznać się! — żartował dziennikarz. — Co dziś było na kolację: „brioche“, czy sandwicz? Piwo, czy kawa?
— Dziś? — szepnęła. — Dziś nie...
Urwała nagle i zesztywniała. Przez salę szła uśmiechnięta panna Briard z wiązanką kwiatów w ręku i z ożywieniem coś opowiadała idącemu obok lekarzowi.
Podeszli razem do Nessera. Doktór obrzucił zachwyconym spojrzeniem obie kobiety i zmrużył oczy.
— Ci dziennikarze to mają szczęście! — zawołał. — Otaczają ich zawsze najpiękniejsze kobiety...
Ukłonił się teatralnie i odszedł, pogwizdując.
Panna Briard z niezwykłą serdecznością witała Nessera. Wydało mu się, że czyniła to umyślnie, aby sprawić przykrość Julji. Miał już na ustach dość cierpkie zapytanie, skierowane do pięknej, wyniosłej panny, lecz nie wypowiedział go. W duszy jego z dniem każdym szerzyła się nieznana mu dotąd rzewność dla wszystkich. Z bólem serca spostrzegał wady, objaśniał je natychmiast i chętnie wybaczał. Cieszył się, widząc dobroć i szlachetne uczucia obcych mu nawet ludzi. Więc i w tej chwili, przeczuwając złośliwy zamiar panny Briard, nic jednak nie powiedział; usta mu tylko drgały, a na twarz wypłynęła chmurka smutku.
Panie tymczasem zamieniły krótki uścisk dłoni i przelotnie skrzyżowały spojrzenia. Nesser przyłapał wyraz oczu tych tak różnych kobiet. Uświadomił sobie wyraźnie ostre i zimne błyski w źrenicach panny Briard i ponurą, zgnębioną nieruchomość wzroku Julji. Hafciarka, jak zwykle, skuliła się na stołku w końcu łóżka. Nesser milczał, panna Briard głosem nieprzymuszonym opowiadała o zachwytach nad nim, jakie słyszała w swoim szpitalu.
— Że pan posiada odwagę, o tem się przekonałam naocznie w Galicji, gdzie pan tak śmiało stanął w mojej obronie i nie uląkł się tego brutalnego kozaka, który postrzelił pana! Ale, żeby ważyć się na tak szalone czyny, jak pod Arras i St. Mihiel, — tego się po panu nie spodziewałam! Przecież tam nie chodziło o kobietę?...
Julja zżymnęła się cała i z pod rzęs spoglądała na mówiącą.
Nesser zaśmiał się cicho.
— Panno Briard! — rzekł spokojnie. — Pani już po raz drugi wspomina wypadek zaszły w Galicji. Istotnie obroniłem wtedy panią, ale muszę wyznać szczerze, że widzę w tem zupełny przypadek. Zamierzałem właśnie stanąć w obronie żydówki, którą wleczono do kozackiego oficera, gdy nadeszła pani i sytuacja natychmiast się zmieniła. Niech mi pani wierzy, że stawałem również w obronie mężczyzn i to niejednokrotnie, nietylko w „labiryncie“ lub koło Arras, lecz w innych też, całkiem odmiennych okolicznościach.
— Nic o tem nie wiedziałam! Zadziwia mnie pan! — zawołała zmieszana nieco panna. — Uznanie moje i zachwyt wzrosły jeszcze bardziej. Nieprawdaż, panno Martin, że przyjaciel pani jest niezwykłym człowiekiem?
Julja powoli podniosła oczy i odparła z naciskiem:
— Tak! Pan Nesser jest niezwykłym człowiekiem! Gdyby pani wiedziała, jak gorąco modliła się za niego mała, biedna, cicha Marja Louge, która, z pewnością, przebywa teraz w niebie, — nie nazywałaby pani pana Nessera... moim „przyjacielem“!...
Panna Briard zaśmiała się.
— Czyż pani uważa, że może mu to zaszkodzić w opinji ludzi porządnych? — spytała, mrużąc oczy.
— Tak! — odpowiedziała Julja. — Ani ja, ani pani nie jesteśmy godne pana Nessera.
— Dlaczego pani tak sądzi? — prawie groźnie szepnęła panna Briard.
— Ja... ach, o mnie nawet mówić nie warto, bo wiem, co pani myśli o mnie... Pani zaś...
Julja urwała, jakgdyby szukając słów.
— Proszę, proszę, jestem nader ciekawa! — szepnęła panna Briard.
Julja spojrzała na nią spokojnym, łagodnym wzrokiem i odpowiedziała cicho:
— Pani jest zbyt porządną damą...
— Co to znaczy? Nie rozumiem... — zmarszczyła brwi piękna panna.
Julja pomilczała chwil kilka i, wzruszając ramionami, odparła:
— Nie potrafię tego wyrazić słowami... Ale to tak jest... Wybuchnął wielki pożar... bardzo straszny i groźny, a ktoś w eleganckim stroju i w białych rękawiczkach gasi go... wodą różaną... z kryształowego flakonika...
Panna Briard przybladła i zacisnęła zęby.
— Rozumiem! — syknęła. — Zato pani... O, pani, umie szybko ugasić te groźne płomienie! Cha — cha — cha! Nie wątpię, nie wątpię, panno Martin!
Julja spojrzała na nią dziwnie spokojnie i prawie obojętnym głosem spytała:
— Dlaczego pani się gniewa i stara się zadrasnąć mnie, skrzywdzić i poniżyć? Cóż ja zrobiłam pani złego? Może za ostatnim pobytem obraziłam panią? Jeżeli tak, to przepraszam z całego serca! Żałuję niewymownie... Ale przecież nie ja zaczęłam?...
Panna Briard obejrzała się. Obok łóżka Nessera było kilka wolnych miejsc, gdyż sala opustoszała znacznie: Zmarłych odwieziono na cmentarz, kilkunastu — do szpitali dla rekonwalescentów. Pozostali chorzy nie mogli słyszeć rozmowy, toczącej się przy łóżku dziennikarza.
— Niech pani nie udaje skruchy i pokory! — rzekła zimnym tonem. — Nie oszuka mnie pani!
— Pani jest niedobra! — ze smutkiem szepnęła Julja. — Ja mówiłam z całą szczerością, a pani nie wierzy... Czyż pani myśli, że ja mogę nie uwielbiać pana Nessera? Ja, która znam go tak dobrze i pamiętam, co mówiła o nim i myślała nasza cicha Marja! Uwielbiałabym go zarówno, gdyby pan Nesser został mężem pani, czegobym nawet bardzo pragnęła!
— Pani?! — wyrwało się pannie Briard.
Julja spuściła głowę na piersi i splotła ręce na kolanach.
— Pani życzyłaby sobie tego?! — powtórzyła panna Briard.
Hafciarka skinęła głową w milczeniu. Piękna panna zaśmiała się głośno.
— A więc pani nas swata?! Cóż za zabawna komedja! Ale, niech się pani uspokoi! Nigdybym za pana Nessera nie poszła! Czy pani wie, że był czas, kiedy interesował mnie, właśnie tem, że był zupełnie inny. Miał śmiałość, nie! — zuchwałość umysłu, a teraz, o ile wyczuwam, nie ma żadnej oryginalnej myśli. Wszystko pochłonęła niewytłumaczona odwaga fizyczna... Jakaś ascetyczna ofiarność, niezrozumiała, powiedziałabym, przygnębiająca, bo najeżona kolcami niemego wyrzutu... Zresztą pan Nesser w swoim czasie ciężko mnie obraził... Wyjechał z Piotrogrodu bez pożegnania... To było potworne, niesłychane!
Julja Martin szybko podniosła głowę i spojrzała na pannę Briard, potem na Nessera. Dziennikarz siedział oparty o poduszki i jakgdyby nie słyszał toczącej się rozmowy. Był zapatrzony przed siebie i zatopiony w myślach.
— Znużyłyśmy chorego... — szepnęła Julja do panny Briard i wstała. — Odchodzę...
Wyciągnęła do niej rękę. Nesser poruszył się nagle i powiedział.
— Niech panie pozostaną!... Jeszcze wcześnie... Słuchałem uważnie... nie jestem znużony... Myślałem o różnych dziwnych rzeczach... Zresztą wkrótce już rozstaniemy się... być może na długo... może nawet na zawsze...
Julja usiadła natychmiast, wpatrzona trwożnym wzrokiem w wychudłą twarz Nessera, okrytą gorączkowym rumieńcem.
Panna Briard zaśmiała się i rzekła:
— Niech pan myśli sobie dalej, a my tymczasem skończymy rozmowę. Stała się ona bardzo zajmującą!
Przysunęła krzesło do Julji i, pochylając się ku niej, mówiła prawie szeptem:
— Nigdy nie wyszłabym za pana Nessera! Przyczyny wyłuszczyłam. Była pani szczera ze mną. Odpowiem tem samem... Nie uważam za stosowne i pożądane ciągłe obcowanie pana Henryka z panią, kobietą nieodpowiednią dla jego... poziomu. Chciałabym, żeby się utrzymał na wyżynie, gdy tymczasem z panią może on się stoczyć zbyt nisko. Pragnęłabym, żeby pani zrozumiała, co chcę przez to powiedzieć, panno Martin!
Pochylając się jeszcze niżej, szeptała, jakgdyby knując jakiś spisek tajemny:
— Pan Henryk opowiadał mi o swojem życiu... Był bardzo szczery ze mną, wogóle zresztą odznacza się cyniczną prawdomównością. Otóż zrozumiałam, że obracał się całe życie w nieodpowiedniem środowisku. Nie spotykał tam ludzi, mających ustalone raz na zawsze ideały... Tymczasem wiem z pewnością, że należy on do tych ludzi, których pewne, silne ideje mogą porwać i powołać do czynów wielkich nawet!
— Pan Nesser dokonał już wielkich czynów! — zawołała Julja, potrząsając głową. — Największych na świecie — był miłosiernym, zapominając o sobie!
— No, tak... z pewnością — odparła suchym głosem panna Briard. — Lecz uzna pani, że, naprzykład, czyny generała Pétain, patrjotyzm Poincaré są bez porównania donioślejsze, gdyż mają wyraźnie wytknięty cel, są pożyteczne dla Francji... Tymczasem bez wyniesienia z poła bitwy rannego majora lub kaprala ojczyzna mogłaby istnieć...
Julja Martin słuchała, hamując oddech i nie spuszczając gorejących oczu z panny Briard.
— Poznałam pana Nessera i przekonałam się, że posiada on dostatecznie dużo cennych cech na to, aby się móc stać wybitnym publicystą i politykiem, broniącym interesów ojczyzny... Jednak mógłby on wyjść na tę drogę, jedynie przebywając w odpowiedniem towarzystwie. Dawne otoczenie — koledzy jego, miła, sympatyczna Marja Louge i jej narzeczony, wreszcie — pani, panno Martin, żyjecie życiem... ściśle osobistem, nieuduchowionem... z dnia na dzień, bez planu i celu...
— Marja Louge i Jan Berget umarli za Francję... — syknęła Julja.
— Tak! Ale mówię w tej chwili o czemś innem... Spełniali oni ślepo, pokornie, automatycznie swój obowiązek, — odparła panna Briard, nie spostrzegając, że w oczach rudej dziewczyny miota się już rozpacz i oburzenie.
— Mojem zadaniem byłoby skierowanie tego niezwykle zdolnego i śmiałego człowieka, idącego samotnie i bez celu, do mety — którą jest wielkość i potęga Francji — ojczyzny naszej! — zakończyła z patosem.
Julja milczała.
— Takie byłyby moje zamiary, panno Martin! — szepnęła znowu panna Briard. — Cóż pani na to powie?
Julja westchnęła głęboko i odezwała się zmienionym głosem, w którym się rwały groźne echa, jakgdyby nadciągającej zdaleka burzy.
— Cóż ja na to powiem? — powtórzyła. — Takie piękne słowa o wielkości ojczyzny słyszałam już nieraz i czytam codziennie... Słyszę, czytam i — nie rozumiem! Ojczyzna — to ziemia, piękne krajobrazy, wartkie rzeki, wysokie góry... A ci, którzy zamieszkują na niej — obcy mi są!... Oni przecież nie opiekują się mną... Muszę ciężko pracować bez wytchnienia, bez radości... Tak samo pracowałabym w Ameryce... ale tu i tam, gdyby głód ścisnął mnie za gardło, musiałabym skoczyć do rzeki, napić się karbolu, albo kupić za ostatni grosz szminki, ufarbować twarz i wyjść na ulicę. Idąc w tłumie, ocierałabym się ramieniem o eleganckiego faceta i szeptałabym: „Jestem młoda, ponętna i... głodna; sprzedam się za tanie pieniądze, mój piękny panie!“ Doprawdy, nie myślałabym wtedy, czy jest to „bosz“, Anglik czy syn mojej „ojczyzny“, dla której pragnie wielkości i potęgi... Ojczyzną ludzi, ciężko pracujących i nie pewnych ani jutra, ani miejsca, gdzie wrzucą do dołu ich ciała, jest cały świat od kresu do kresu...
Panna Briard ze zdziwieniem i bardzo uważnie słuchała. Ta zwykła hafciarka, pracownica fabryczna, zaimponowała jej nagle.
— My — ludzie o spracowanych dłoniach, o sercach bez radości — nie mamy żadnych obowiązków względem ojczyzny, która niezawodnie jest i będzie matką dla pani i jej otoczenia... — ciągnęła Julja. — My płaczemy nad tem, że na świecie życie się stało nieznośnie ciężkiem, niesprawiedliwem i okrutnem. My marzymy o zmianie jego i naprawie, marzymy bezwolnie, głupio, jak o niebieskich migdałach lub zaczarowanych zamkach, i beznadziejnie, bo nie widzimy nikogo wokół, kto chciałby uczynić ze siebie ofiarę dla innych, nie mówić, nie płakać i marzyć, jak my, lecz poprostu własnemi rękami robić coś dla wszystkich... Dlatego, gdy się zjawi taki człowiek, jak pan Nesser, oddajemy mu serca nasze i dusze! Jesteśmy gotowi pójść za nim na wszelkie niebezpieczeństwo i trud, zginąć za niego!...
Umilkła, ciężko oddychając i wbijając oczy w twarz panny Briard. Milczały obie i nie widziały dziwnego wyrazu twarzy Nessera, który siedział nieruchomo, zamieniony w słuch.
— A pani... pani pójdzie za nim? — zapytała głucho panna Briard.
— O, poszłabym! — szepnęła namiętnie Julja. — Poszłabym z nim na największą mękę, gdybym... Ja nie wiem, ale czuję, ot — tu głęboko, że on myśli i cierpi za wszystkich, że już zaczął robić coś wielkiego, czego ogarnąć nie może mój głupi mózg... Poszłabym za nim, ale ja... go kocham i nie mogę. Nie mogę!... Ja go nie wstrzymam od śmiałych, szalonych czynów, będę jak pies szła za nim przy nodze, albo się wściekle rzucała... na wrogów jego, aby przegryźć im gardła i nacieszyć się zemstą!... Nie śpię po nocach, staram się przebić ciemną przyszłość, a zawsze, zawsze widzę jedno i to samo... Śmierć czyha na niego... śmierć!... Ja go nie uratuję! Dlatego to zapragnęłam, żeby pani, równa mu rozumem, była przy nim, kochająca, kochana, droga mu, i żeby się pani stała tą, o którą drżałoby jego serce...
Znowu zapanowało milczenie i trwało tak długo, że, wydawało się, jakgdyby ciężka zmora spadła na tych ludzi i przytłoczyła ich do ziemi.
Raptownie ocknął się Nesser. Miał rozpaloną twarz i oczy pełne niezdrowych błysków.
— Ani jedna, ani druga... — przemówił głuchym, urywanym głosem. — Jedna woła mnie do bezmiaru egoizmu w imię jednego narodu, druga do bezmiaru nienawiści ludzi, umęczonych pracą, strutych nędzą i rozpaczą. Pragnę miłości człowieka dla człowieka, w niej tylko jest miara bez fałszu, jedyna, najsprawiedliwsza, wszystko ogarniająca miara...
Opadł na poduszkę, zachłysnął się suchym kaszlem, twarz nabrzmiała mu, na czole wystąpiły żyły, a krew cienką strugą wypłynęła na wargi, zbiegła na policzek i rozpływać się poczęła na płótnie koszuli w ciemną, złowieszczą plamę.
Panna Briard rzuciła się na pomoc Nesserowi, podnosząc mu głowę i zlewając wodą. Julja pobiegła przez salę, wołając żałośnie i trwożnie:
— Doktora! Krwotok... krwotok... Ratunku!!



ROZDZIAŁ XII.

Europa jęczała pod ciężką stopą wojny. Krwawy potwór, obłędny, wściekły i rozdygotany, przewalał się po świecie. Ryk jego potężny wstrząsał już nietylko ośrodkiem kontynentu, lecz przenosił się nad Bałkanami, wciągał w wir zgiełkliwych wypadków Serbję, Italję, Bułgarję i Turcję, budził ponure echa na pustynnych wodach Atlantyku i Oceanu Spokojnego. Wszystko zostało poruszone. Najmniejsze osiedla ludzkie, każda najuboższa nawet chata odczuwały już na sobie ciężką dłoń wojny. Widniały na nich bryzgi krwi lub ślady łez. Wojna z dniem każdym rozszerzała swój zasiąg, zagarniała nowe połacie, pędziła dalej, porywała wciąż nowe i liczniejsze ofiary, — niesyta, łaknąca stosów mięsa, spragniona gorących strug krwi. Do paszczy drapieżnego potwora dążyły coraz to nowe zastępy ludzi, a szły zdaleka, bo z pod Pamiru, ze stepów mongolskich, z Australji, Indji, Kanady, Zelandji i Afryki. O przerażającem widmie, co powstało nagle, jak zjawa starych legend, sag i natchnionych kart Apokalipsy, szeptano z lękiem i rozpaczą po koczowiskach beduińskich i kałmuckich, po duarach Atlasu, po chatach murzynów z nad Nigru, w szałasach trzcinowych nad Gangesem, w wigwamach czerwonoskórych tubylców z nad Niewolniczego Jeziora i w barwnych, żyjących w skupionej ciszy miastach japońskich.
Zbrojna ręka Niemiec w ciągu całego niemal roku 1915-go zadawała ciosy Rosji i bohaterskiej Serbji, stawiając tylko opór zbrojny, z braku dostatecznych sił, złączonym armjom francuskiej i angielskiej w Szampanji i Artois. Pomimo pewności niezawodnego powodzenia na froncie wschodnim, Niemcy jednak zrozumieli, że muszą wstrzymać zwycięski marsz w głąb Rosji, gdyż wyczuwali już przerażającą zachłanność próżni bezkresnej, wciągającej ich w otchłań swoją. Wtedy to na czoło najgroźniejszych nieprzyjaciół wysunęły się Francja i Anglja. Już w końcu tegoż roku dowództwo niemieckie rozpoczęło gorączkowe i energiczne przygotowania do olbrzymiego ataku na Zachodzie, a generał Falkenhayn zamierzał skierować go na Belfort i Verdun, nie bacząc na to, że były to punkty, najsilniej przez przeciwnika bronione. Zawierał się w tem plan, obliczony na psychikę narodu francuskiego. Mimo, że w końcu roku 1915 twierdze te, z powodu braku ludzi i artylerji, prawie całkowicie zostały rozbrojone i niemal opuszczone przez Francuzów, to jednak Belfort i Verdun, broniąc kraju przed wtargnięciem Niemców, pozostały w opinji publicznej sławnemi i potężnemi fortecami. Zdobycie ich mogło pogrążyć cały naród w rozpaczy i zwątpieniu obezwładniającem. Prócz tego istniały też jeszcze czysto strategiczne względy. Upadek Belfortu pozwalał generałom Kajsera odrzucić prawe skrzydło armji francuskiej; burząc Verdun, — można było żywić nadzieję na przebicie centrum frontu nieprzyjacielskiego, ponieważ Niemcy uważali tę twierdzę za „korek“ strategiczny i o wybiciu go marzyli, oddawna otoczywszy go półkolem transz i bateryj ciężkiej artylerji.
Następca tronu niemieckiego, marzący o prawdziwym triumfie wojennym, domagał się gwałtownie ataku na Verdun, co wydawało się przedsięwzięciem stosunkowo łatwem do wykonania.
W styczniu roku 1916 ciężka artylerja niemiecka rozpoczęła swoją burzącą robotę, pułki brandenburskie stały gotowe do ataku. W końcu lutego olbrzymie pociski niemieckie zmiotły z powierzchni ziemi wszystkie forty na północ od Verdun a także kolej pomiędzy Aubreville i twierdzą, odcinając tyły od terenu bitwy. Sześć korpusów niemieckich, prąc przed sobą cztery dywizje obrońców, runęły do ataku i szybko posuwały się naprzód, aż 25-go lutego, krwawiąc ciężko, zagarnęły północny fort Douaumont. W tem miejscu generał Pétain, rzuciwszy nowe posiłki, wstrzymał atakującą falę. Druga armja francuska pod jego dowództwem, a później kierowana przez generała Nivelle, rozpoczęła rozpaczliwą obronę; bitwa toczyła się wokoło fortu Douaumont. Od marca do ostatnich dni maja wojska młodego Hohenzollerna nie posunęły się ani o jeden krok naprzód, rozbijając się o francuską tamę. Wreszcie sztab niemiecki skierował swoje siły na inny punkt. Były to pagórki Mort-Homme i szczyt 304 na lewym brzegu Mozy. Ze straszliwemi stratami udało się Niemcom otoczyć z trzech stron broniący się Mort-Homme. Jednocześnie rozpoczął się szalony atak na Verdun od wschodu. Na przeszkodzie stał fort Vaux.
W tym właśnie czasie na etapie rezerwowym w Souilly był tłok nie do opisania. Zgromadziły się tu tłumy oficerów i żołnierzy, podnieconych, gestykulujących i omawiających bitwę na sektorze Verdun. Nazwy Douaumont, Vaux, Mort-Homme, Samagneux, Haudimont padały raz po raz. Czytano na głos rozkazy dowództwa rejonu twierdzy, przeglądano mapy, oceniano najdrobniejsze szczegóły, opowiadano sobie o przebiegu toczącej się bitwy i o czynach pułków, biorących w niej udział. Tegoż dnia podciągnięto do linji bojowej ludzi z dalszych obozów rezerwowych; z przejęciem dowiadywali się oni o wypadkach, zachodzących na froncie, i o przewidywaniach sztabu; krytykowali dawny dekret, na mocy którego ogołocono prawie wszystkie forty z artylerji, pozostawiając w nich słabe tylko załogi; debatowali nad sposobami szybkiego przygotowania terenu do skutecznej obrony.
Grupa oficerów i żołnierzy z odznakami 341-go pułku piechoty na mundurach, pochylona nad stołem, przeglądała dużą mapę sztabową i roztrząsała szczegóły bitwy.
— A ja wam powiadam, panowie, — mówił dźwięcznym, jak dzwon głosem, młody kapitan sztabu generalnego, o twarzy poważnej i zamyślonej, — ja wam powiadam, że właśnie pod Verdun zacznie się walka historyczna! Przewiduję, że nie będzie ona efektowną nazewnątrz... Jedynie my — uczestnicy jej ujrzymy rzeczy wspaniałe, wielkie i, jeżeli przeżyjemy ją, będziemy mieli czyste sumienie, że dokonaliśmy dzieła o następstwach decydujących, być może, o dalszym przebiegu całej wojny!
Umilkł wpatrzony w mapę, lecz otaczający go oficerowie zaczęli prosić, aby obszerniej wyraził im swoją myśl. Kapitan przez długą chwilę nie odpowiadał, a wtedy odezwał się siedzący obok niego pułkownik o energicznej, marsowej twarzy.
— Drogi kapitanie Bordeaux! — rzekł z uprzejmym uśmiechem. — Znamy was dobrze, ktoby zresztą nie znał Henryka Bordeaux — świetnego powieściopisarza, członka Akademji francuskiej?! Wierzymy waszej intuicji, którą jeszcze bardziej podnoszą wybitne zdolności i wiedza oficera sztabu generalnego — cenimy was bardzo i chcielibyśmy słyszeć, jak sobie wyobrażacie tę bitwę, która zawiera w sobie tyle tajemnic, zaczynając od trudnych do wytłumaczenia powodów osłabienia tego odcinka i kończąc na zbyt szybko, niemal „na poczekaniu“ zorganizowanej obronie naszych pozycyj.
Kapitan Bordeaux podniósł oczy i odparł:
— Będę improwizował, chociaż, co prawda, powinienby to raczej uczynić nasz młody kolega, porucznik Gasquet, bo jest poetą, — jednak spróbuję! Przepowiadałem jeszcze w lutym, że cały ten rejon przeżyje straszne, krwawe tygodnie i miesiące, a nikt należycie nie oceni tego dramatu aż do chwili, gdy właśnie stąd Francja z całą stanowczością ruszy po zupełne zwycięstwo! Tu nikt nie będzie świadkiem wspaniałej szarży Ney’a pod Friedlandem, — powtórzymy raczej czyny korpusów Mortier i Lannes, które w tej bitwie napoleońskiej przyjęły na siebie całą siłę nieprzyjacielskiego ciosu. Nie my pójdziemy po zwycięstwo, inni rzucą się po nie, jak orły, lecz my zato będziemy tą skałą niewzruszoną, z której zerwą się orły. Przed Verdunem szaleje bitwa niebywała, leje się i wsiąka w ziemię morze krwi, mijają dni i tygodnie ciężkich zmagań i jeszcze cięższych trosk i smutków, lecz na tej ziemi naród francuski złoży potężne dowody wytrzymałości bohaterskiej, ofiarności dla ojczyzny i nieugiętej woli! Na tym to szmacie ziemi naszej załamie się wkońcu pycha i brutalność wrogów, ugnie się przed duchem naszym jego tężyzna fizyczna i tu, tylko tu zajaśnieje pierwszy brzask zwycięstwa!
Młody porucznik, poeta prowansalski, — Joachim Gasquet, cisnął kepi na stół i zerwał się na równe nogi. Oczy mu płonęły, a twarz okryła się rumieńcem zachwytu i wzruszenia.
— Henryku Bordeaux, jesteś wspaniały, a tak bardzo kochany! — zawołał. — Czyż nie prawda, panie pułkowniku Gignoux? Czyż nie zgadzacie się ze mną, panowie? Cóż ty milczysz, Callies, dziecię wojny, natchnione przez Marsa i Bellonę, dumo St. Cyr?
Porucznik Callies uśmiechnął się. Jego jeszcze chłopięca, a zarazem ponad wiek spokojna i groźna nawet w chwili przyjacielskiej rozmowy twarz rozjaśniła się nagle.
— Ależ naturalnie! — odezwał się. — Przed godziną jeszcze mówiłem do Roberta Renard, że gdy kapitan Bordeaux zjawiał się u naszego pułkownika w Limey, — na całym naszym odcinku — od Pont-de-Mousson do Bois-le-Pretro, słońce świecić zaczynało, znikała zima i odlatywały wszelkie troski!
Henryk Bordeaux chciał coś na to odpowiedzieć, gdy nagle na sali powstał ruch a gwar znacznie się uciszył.
Jakiś kapitan-kwatermistrz przeciskał się przez tłum i wolał tubalnym głosem:
— Czy niema tu kogo ze 101-go pułku piechoty?
Tuż za nim szedł chudy, niemłody już, lecz barczysty żołnierz w pełnym rynsztunku. Miał na sobie wszystko nowe — zaczynając od trzewików i kończąc na hełmie.
— Pewno, jakiś dezerter, którego za karę machnęli odrazu na pierwszy ogień! — ze śmiechem zauważył stojący obok porucznika Callies sierżant.
Tymczasem przez gwar i zgiełk dobiegł gruby głos:
— Jestem z 101-go pułku, panie kapitanie.
— Nazwisko, mój stary?
— Lecomte — kapral 8-ej kompanji!
— Doskonale, mon brave! Właśnie ochotnik Nesser szuka 8-mej kompanji. Weźmiecie go pod swoją opiekę i razem wyruszycie na wasz posterunek. Taki jest rozkaz komendanta rejonu! — rzekł kapitan i, zwracając się do Nessera, dodał:
— Teraz jestem spokojny o pana! Dziś jeszcze zobaczy pan swoich przyjaciół! Pomyślności! Dowidzenia, panie Nesser!
— Słyszeliście nazwisko tego ochotnika? — spytał pułkownik Gignoux. — Jeżeli mnie słuch nie zawiódł — słyszałem wyraźnie — Nesser. Czyżby to był ten słynny dziennikarz paryski, o którym pisały wszystkie gazety? Czytałem rozkaz dzienny głównego dowództwa z powodu odznaczenia go krzyżem walecznych. Sierżancie Renard, proszę się dowiedzieć!
Sierżant podszedł do ochotnika, a, powróciwszy po chwili, oznajmił:
— Tak jest, panie pułkowniku, ochotnik Henryk Nesser był wojennym korespondentem „Hałasu Ulicy“.
— Panie Nesser! — zawołał pułkownik. — Proszę do naszego towarzystwa! Radzi jesteśmy powitać tak dzielnego obywatela!
Ochotnik podszedł, salutując oficerów.
Wszyscy przyglądali mu się z zaciekawieniem. Rzucała się w oczy niezwykle blada twarz żołnierza i chorobliwe, gorączkowe błyski w oczach. Oblicze ciężko chorego niezawodnie człowieka uderzało jednak widzów pogodnym i spokojnym wyrazem.
— Ze zdrowiem, jak widzę, jest pan nabakier? — zauważył kapitan Bordeaux.
— Dostałem trzy rany w płuca, panie kapitanie, — odparł Nesser z uprzejmym uśmiechem, — po operacji leczono mnie długo na Rivierze, ale jakoś z tem szło opornie. Tymczasem nie mogłem już dłużej czekać, a że na swoje prośby dostałem przydział, więc wyruszyłem na wojnę!
— Bardzo się to panu chwali! — zawołał pułkownik. — Wszyscy już wiemy o czynach pana, czytaliśmy, — tylko...
— Co takiego, panie pułkowniku? — spytał dziennikarz.
— Myślę jednak, że więcej korzyści przyniósłby pan, pisząc swe poważne, uczciwe korespondencje, niż zajmując się tak brudną robotą, jaką jest wojna...
Oficerowie milczeli, patrząc na ochotnika.
Ten uśmiechnął się pogodnie i odparł natychmiast:
— Widziałem tę robotę zbliska... Nie pociąga mnie istotnie swoją zewnętrzną stroną, muszę to wyznać szczerze, jednak treść jej ukryta i dla wszystkich tajemnicza, porwała mnie całkowicie i oddawna...
Umilkł i zapalił fajkę. Nikt się narazie nie odzywał. Milczenie przerwał młody, o twarzy zamyślonej sierżant Renard:
— Wypowiedział pan myśl, która mnie nieraz zajmowała! Istotnie wśród wrzawy i zgiełku, w atmosferze, przepojonej gazami, dymem, fetorem trupów i krwi, wyczuwa się coś uroczystego, ni to wspaniałe nabożeństwo nocne, i zarazem potężnego, co usprawiedliwia i uświęca całe to piekło z jego „brudną robotą“!
Nesser, uważnie słuchający, radośnie przytakiwał, kiwając głową. Gdy sierżant skończył, dziennikarz potrząsnął mu dłoń i cichym głosem przemówił:
— Doskonale wyczuł pan nastrój inteligentnego człowieka, porwanego wirem wojny! Zewnętrzną stronę jej stanowi okrucieństwo i bohaterstwo oraz bezpośredni cel — obrona ojczyzny lub zwycięstwo dla jej sławy i wspaniałości. Poza tą stroną istnieje inna — w najwyższym stopniu tragiczna, gdyż podbici i podbijający spełniają wolę nieznanej mocy bezwiednie, na ślepo, z całą ofiarnością własnego życia nie uświadamiając sobie do czego zmierzają... Obecnie ten tragizm wyczuwa się z całą siłą, a, widać, że prowadzi on do wielkiego, szczęśliwego lub przerażającego celu, bo niema w tych czasach człowieka, który, myśląc o tem, nie czułby bezmiernej trwogi przed dniem jutrzejszym!
Joachim Gasquet uderzył pięścią w stół i zawołał swoim dźwięcznym prowansalskim akcentem:
— Na Boga! Istotnie tak jest i wyczuwają to wszyscy, którzy nie są zawodowymi żołnierzami, jak nasz pułkownik lub mały Callies. Dla nich wojna, — to fach, rzemiosło, zjawisko samo w sobie, wystarczające, aby być usprawiedliwionem i mocno uzasadnionem. Chodzi im oto, aby ich 341-szy pułk był zawsze na wysokości zadania i już to jedno może ich pochłaniać. Ale my: Bordcaux — literat, ja — poeta, inżynier Carlo i Coullaud, profesor Robert Renard, Darvasse — kolonista z Kamerunu, energiczny rolnik, albo kapitan Delvert, przyszły dowódca pana Nessera, — uczony, najspokojniejszy na świecie człowiek, — my w tem nie widzimy treści wojny! Przecież nami nie może jedynie kierować myśl o wytępieniu jaknajwiększej ilości „boszów“? Musi być w tem coś innego, co ożywia nas i podbudza...
— Dawniejsza szlachta i rycerze również chętnie chodzili na wojnę i bili się doskonale — wtrącił pułkownik Gignoux, a w głosie jego odezwały się nuty szyderstwa.
— To co innego! — zaprzeczył kapitan Bordeaux. — Tamci ubiegali się o laury zwycięzców, lub o zdobycz, a ci — teraźniejsi wojownicy z rezerwy, te najprawdziwsze cywile nie myślą chyba o tem?!...
— Ja tam w swojej afrykańskiej farmie nie marzyłem nigdy o laurach i o wojnie miałem najpodlejszą opinję — mruknął szeregowiec Darvasse, — ale od sierpnia 1914-go roku tłukę się z „boszami“ i jakoś idzie... Czasami o wojnie nawet nie myślę. Robię coś, co jest niezbędnie konieczne!
— Właśnie! — odezwał sięporucznik Callies. — Utrafiliście w sedno rzeczy, mon vieux! Słyszeliśmy wczoraj od kapitana Bordeaux, że w armji naszej powszechnie panuje świetny nastrój. Pochodzenie jego doskonale rozumiał Napoleon. Naszym obowiązkiem jest być tu, nie pozwolić, żeby ktoś inny wykonał go zamiast nas, musimy pozostać mężami, którzy nigdy się nie wahają! To jest wspólną dla nas wszystkich cechą — czy będzie to wojskowy fachowiec, jak ja, czy uczony Delvert, albo natchniony poeta Gasquet!
— Podtrzymuję zdanie Callies! — rzekł porucznik Carlo. — Te męskie cechy zwykle śpią w nas głęboko. Aby obudzić je, potrzeba sytuacyj nadzwyczajnych, u wśród nich — na pierwszem miejscu — wojny!
Kapitan Bordeaux podniósł nagle głowę i powiedział:
— Francuzi posiadają świadomość, że są obywatelami wielkiego kraju, dla którego wolność równa się życiu. Hołdujemy kultowi ojczyzny — przecudnej religji, potężniejszej od każdej innej!
— Panie kapitanie! — odezwał się Nesser. — Myślę, że we wszystkiem tem jest coś głębszego i bardziej kategorycznego, przynajmniej w stosunku do toczącej się wojny... Pozwalam sobie na to twierdzenie, analizując samego siebie! Jestem zlepkiem z urodzenia — mieszaniną krwi francuskiej i niemieckiej o ideologji Anglika z dominjum kanadyjskiego, a jednak nie mogłem wytrzymać i po długich i ciężkich cierpieniach fizycznych i moralnych — jestem tu!
Poeta Gasquet słuchał z przejęciem odpowiedzi dziennikarza. W pewnej chwili dotknął ramienia kapitana Bordeaux i zapytał:
— Pamiętasz ruiny Limey, przyjacielu?
Ten skinął głową w milczeniu.
— Pamiętasz! To — dobrze! Mówiłem wtedy: patrz na tę ziemię, zoraną krwawym lemieszem, na te skiby, bezładnie rozrzucone, na te szkarłatne kwiaty — krople i plamy krwi na kamieniach, na szarym piasku, na próchnie belek! Patrz na ten lasek, po pień ścięty pociskami, na zburzony kościółek, na spalone domy wiosek, na zniszczony i rozgrabiony dobytek ludzi! Nic tu niema teraz! Ani życia, ani wolności, ani mądrego wysiłku ludzi, ani ich marzeń i dążeń... Pustka, ruiny, mogiła i trupy gnijące... Nawet trawa tu nie rośnie, połamane kasztany nie wypuszczają świeżych pędów, a na krzakach głogów nie zielenią się nowe liście wiosenne. Patrz — nawet błękit nieba wyziera bojaźliwie, zaledwie nędznemi skrawkami tam i sam; pokryły je ciężkie chmury jadowitych dymów i żółte obłoki pękających szrapneli... Nic tu niema dla mnie — poety! Co będę tworzył na tem cmentarzysku zoranem, jakich rymów szukał dla tych widoków ponurych, jakie myśli wypowiadał o tak strasznej a bezmyślnej zbrodni? Pamiętasz?
Kapitan znowu pochylił głowę.
— A czy przypominasz sobie, coś mi odrzekł na to? — ciągnął poeta. — Powiedziałeś, że, gdybyś chciał opisać ten obraz pustyni śmiertelnej — nie znalazłbyś słów dostatecznie wyrazistych i silnych, a jednak opiszesz, bo będziesz szukał ukojenia miotającej się, strwożonej duszy. Czy miotałaby się ona i odczuwała męczącą trwogę, gdyby panował w niej jedynie kult ojczyzny? Nie byłoby tego! Zjawiłoby się postanowienie i dojrzało, jak owoc zdrowy, pełen soków i nasienia płodnego. Nie znalazłbyś wtedy miejsca ani dla burz duchowych, ani też dla trwogi serdecznej! Drogi mój, są rzeczy, nie ujęte przez żadną formułę!
Świetny powieściopisarz ożywił się nagle i rzekł z uśmiechem:
— Przypominam sobie, com odpowiedział wtedy... i słyszę, jakgdyby to wczoraj było! Słyszę głos naszego poległego towarzysza — architekta d’Aurma. Spoglądał on na zburzone mury starego kościółka gotyckiego i mówił w zadumie: „Oto kilka, a może kilkanaście pokoleń dążyło pod te zapadłe teraz sklepienia, aby błagać, żalić się lub wyrażać dziękczynność Najwyższej Istocie. Teraz nic nie pozostało na tem miejscu oprócz zwalisk i gruzów... Lecz miejsce to tysiące ludzi uświęciły modłami swemi i wiarą gorącą. Odrodzi się ono! Pracowite i pobożne ręce z pietyzmem usuną potrzaskane cegły i tynk odłupany, podniosą i wzmocnią zasypane, spękane fundamenty, nowe przyciesie postawią, przerzucą łuki sklepień, cisną w górę kolumny strzeliste i rwące się wwyż ostrza wieżyczek gotyckich... One, jak dawniej, połączą wiernych z niebem, a wszystko będzie inne — nowe i świeże, — wszystko świecić się będzie — i lichtarze na ołtarzach, i barwne okna, i cynowa syringa organów, i krzyże, i ramy świętych obrazów. Inni też ludzie modlić się tam będą — o duszach odmiennych, o myślach i dążeniach, jakich nie mieli ci, co widzieli padające mury i pękające łuki dawnego kościoła.“ Tak mówił d’Aurma, a, gdy go zapytałem o nową, przekształconą duszę mieszkańców Limey, powiedział, że nie zna jej, lecz wyczuwa, iż, obmyta w źródle wielkich cierpień, stanie się lepsza, śmielsza i jaśniejsza...
— Panie kapitanie — wtrącił sierżant Renard, — d’Aurma był moim kolegą szkolnym... Mówił mi nieraz, że ta wojna niesie ze sobą wyzwolenie ludzi...
— Wyzwolenie? — zapytał Gasquel.
— Tak! Wyzwolenie ducha... Powiedział mi o tem w chwili, gdy zaczął konać...
Wszyscy milczeli. Nesser z dziwnym wyrazem na twarzy przyglądał się sierżantowi.
Renard, potrząsnąwszy głową, ciągnął dalej, porwany jakąś myślą niepokojącą go i podniecającą:
— Kult Francji — wielka to rzecz! Któż z nas — Francuzów nie ma tego nieodpartego, wszechmocnego sentymentu do ziemi naszej?! Jesteśmy narodem, najbardziej podatnym do choroby nostalgji. Widać, że siły nasze i zdrowie czerpiemy z gleby francuskiej... A jednak, któż bardziej od Francuzów czuje się obywatelem świata, — całego, od kresu do kresu? Jesteśmy obywatelami ziemi, a inne ludy uznały oddawna nasze do tego prawa, albowiem nasze ideje, nasze hasła humanitarne panują wśród ludzkości. Tocząca się wojna, narzucona nam zzewnątrz, spowodowała wybuch ogólnoludzkiego instynktu. Wszyscy — od dołu i do góry, wyczuwamy konieczną, palącą potrzebę raz na zawsze zniszczyć zbrodnię, której zmora wisi nad światem i zniewala go dążyć naprzód drogą, nie mającą celu. Marsz w próżnię! Teraz wzięliśmy udział w wojnie, ha, co mamy ukrywać przed sobą?! Kierujemy największą zbrodnią aby nadać jej taki rozmach i tak potworne napięcie sił, że aż się sama wniwecz obróci i stanie się niemożliwą do pomyślenia!
Nesser z siłą zacisnął palce i podniósł głowę. Sierżant o chudej, energicznej twarzy wypowiadał myśli, które nieraz przychodziły mu do głowy.
— Zbrodnią zniszczyć zbrodnię, unicestwić ideę zbrodni! — szepnął.
— Tak! Zbrodnią zniszczyć zbrodnię! — powtórzył Renard. — W Ameryce sądy sadzają zbrodniarza na krześle elektrycznem i — po wszystkiem! Podobny koniec musimy też zrobić ze zbrodniczym zmysłem wojny! Rozmawiałem z żołnierzami — wszyscy myślą tak samo. Pytałem jeńców niemieckich i wyniosłem wrażenie, że przeważająca większość ich, rzucona do kotła wojny i w biernym posłuchu idąca na śmierć, nie myśli o Faterland’zie, lecz przejawia podświadome bohaterstwo i odporność, widząc oczami duszy płonące gdzieś w oddali hasła nowego życia, innych, lepszych stosunków, praw i systemów współżycia narodów.
— Marzyciel! Marzyciel! — z ironicznym uśmiechem mruknął pułkownik, kiwając głową.
Renard nie odpowiedział na to, — nie chciał, czy też nie słyszał sceptycznej uwagi dowódcy. Patrzył wokół twardym wzrokiem i mówił:
— Wojna obecna — to tragiczna wojna! Zaczęła ją i rozdmuchała zawiść, brutalna siła i egoizm nacjonalizmu, prowadzi zaś ją, wykonywa i składa niezliczone hekatomby — nieuświadomiona żądza zjednoczenia ludzkości, ofiarność i ideowy poryw wewnętrzny, głęboko ukryty, nieujęty procesem myślowym! Jestem przekonany, że, jeżeli wojna potrwa bardzo długo, — wezmą w niej czynny udział wszystkie ludy Starego i Nowego Świata, cywilizowane i dzikie, a wszystkiemi kierować będzie wola nieznanego, sprawiedliwego nakazu, tajemniczego sternika, kierującego zbłąkaną ludzkość ku ostatecznemu zjednoczeniu. My — współcześni gromadzimy tworzywo dla odnowionej duszy przyszłych pokoleń, uprawiamy i użyźniamy rolę dla obywateli świata, stojących na progu życia. Za tak szczytne hasło odrodzenia ducha warto umierać bez żalu!
— Warto umierać bez żalu... — powtórzył Nesser, gdy sierżant umilkł i, zażenowany nieoczekiwanym porywem, oglądał się nieśmiało. — Umierać bez żalu? Tego djablo mało! Musimy wbić w głowy wszystkich zrozumienie, w imię czego mają umierać bez żalu!
Porucznik Callies roześmiał się głośno.
— Kapitan Delvert, do którego pan zdąża, nauczy rychło, jak się to robi! — rzekł. — Na jego reducie sztukę przekonywania doprowadzono do doskonałości!
Nesser zamierzał odpowiedzieć oficerowi, lecz w tej samej chwili stanął przy nim kapral Lecomte i, pociągnąwszy go za rękaw, mruknął:
— Idziemy, kolego! Załatwiłem wszystko. Czeka na nas porucznik Riballier des Isles z naszej kompanji!
Nesser, pożegnawszy oficerów, odszedł.
— Ciekaw jestem, jaki żołnierz będzie z tego dziennikarza? — mruknął kapitan Bordeaux.
— Rozkaz dla dowódcy 341-go pułku! — krzyknął ktoś, otwierając drzwi. — Rozkaz pilny!
— Dawać tutaj! — zawołał pułkownik.
Wziąwszy szarą kopertę z rąk kurjera, przeczytał papier uważnie i, wstając, — rzekł surowym, donośnym głosem, w którym brzmiało jednak wzruszenie:
— Panowie oficerowie, mamy rozkaz zająć okopy pomiędzy Mort-Homme i szczytem N 304. Generał wydał odezwę, w której przypomina nam wszystkim, że Francja powierza nam najważniejszą placówkę i, że musimy wytrwać na niej tyle czasu, ile to będzie potrzebne. Panowie oficerowie! Proszę uprzedzić żołnierzy, żebę dziemy walczyć o Mort-Homme, wsławiony czynami kapitana Verleta i podpułkownika de Malleray. Musimy być godnymi ich spadkobiercami na tem polu chwały! Do swoich kompanji, panowie!
Oficerowie, przypinając pałasze i rewolwery, wybiegali z etapu. Gdzieś wpobliżu jęczeć zaczęła trąbka sygnałowa. Gwizdała lokomotywa pociągu wąskotorowej kolejki „Meusien“. W oddali biły o ziemię i wstrząsały ją ciężkie młoty. Niemcy rozpoczynali ogień huraganowy, przygotowując nowe natarcie na „serce Francji“, jak nazywano w Berlinie zrównany niemal z ziemią, poszarpany na strzępy, przepojony krwią Verdun.



ROZDZIAŁ XIII.

Przepełniony żołnierzami pociąg wąskotorowej kolejki „Meusien“ dobiegał do wioski Glorieux. W zatłoczonych wagonach panował straszliwy zaduch i nieznośne gorąco. Skwarne słońce rozpaliło dachy, a w przepełnionych wozach, zdawało się, ustał dopływ świeżego powietrza, natychmiast pochłanianego setkami ciężko i chrapliwie dyszących płuc. Swąd potu, brudnego obuwia i dawno niepranej bielizny łączył się z kwaśnym zapachem sukna żołnierskiego i rozmokłej skóry. W tym gorącym zaduchu spoceni, zziajani ludzie o twarzach obojętnych i ruchach ociężałych siedzieli lub stali w milczeniu, zapatrzeni przez brudne szyby, okryte plamami i zeschłemi strugami błota. Od czasu do czasu ktoś zaklął głośno, lub któryś z żołnierzy rzucał słowa ohydne, bluźniercze, wściekle się drapiąc w głowę i pod pachami, gdzie zazwyczaj gnieździły się wszy. Ludzie zaciskali zęby, syczeli z bólu i podrażnienia, a potem długo, uważnie, jakgdyby z troską oglądali sobie skrwawione paznogcie, pod któremi poruszało się zgniecione i spłaszczone robactwo.
Pasażerowie „Meusien“ zdumiewająco przypominali bydło, pędzone do szlachtuzu. Słyszeli ciężkie ciosy młota, rozbijającego czaszki, widzieli zamaszyste wzloty jego w błyskach i dymach pękających pocisków, rozumieli, że muszą dojść do zlanego krwią szlachtuzu, szli, obojętnie, leniwie spoglądając wokół i, jakgdyby mogło to na coś się przydać, wyłapywali żarłoczne wszy na sobie, do krwi rozdzierali sobie skórę brudnemi paznogciami i z tępą dokładnością skazańców dusili wstrętne pasorzyty, które pękały z soczystem klasnięciem.
Tu i ówdzie prowadzono ciche rozmowy. Opowiadano sobie, że przedwczoraj niemiecki lotnik dojrzał pełznący „Meusien“ i sygnalizował swoim baterjom, a te przez pół godziny rzucały pociski — siedem na minutę i rozbiły wszystkie wagony. Maszynista wreszcie odczepił lokomotywę i umknął z nią do Verdun. Na szczęście, był to pociąg intendantury, więc zginęło zaledwie kilku konwojentów i jeden porucznik-prowjantmistrz. Saperzy musieli potem przez cały dzień naprawiać rozryty tor i zasypywać wyrwy.
Merde! — zaklął jakiś młody żołnierzyk świeżego poboru.
— A ty myślisz, że „bosze“ są głupi i pozwolą, żeby takie żółtodzioby waliły do nich z karabinów? — zapytał kapral, zajęty bitwą z wszami.
— Pewno! — potwierdził drugi — stary, brodaty żołnierz. — Jedziemy teraz, a ja wciąż nadsłuchuję, czy nie posłyszę warczenia samolotu... Pewno i nas namacają, bo oni wszystko widzą...
Jednak „Meusien“ dociągnął do Glorieux swoje piętnaście wagonów i nagle ze zgrzytem stanął. Ludzie zamilkli i patrzyli na siebie pytająco.
— Wychodzić z wagonów! — rozległa się komenda. — Pociąg dalej nie idzie — ciężki pocisk rozbił mostek nad wąwozem! Wychodzić! Wychodzić!
Ludzie, ciągnąc za sobą tornistry i karabiny, niby szare robactwo, wypełzali z wnętrza wagonów — znużeni, zlani potem, zasypani kurzem i węglem. Z jednego z ostatnich wozów wysiadł młody porucznik, za nim brudny, niemal aż do oczu obrośnięty kapral i niemłody już, chudy żołnierz o srebrzących się na skroniach włosach, w nowym mundurze i czystych trzewikach.
— Patrzcie-no go! — mruknął do sąsiadów ponury sierżant, ładujący na siebie ciężki, mocno wypchany plecak. — Cóż to za gość? Do kantyny, czy na tańce się wybrał? Niech-no tylko wlezie na pagórki Froidn Terre, a zmieni rychło swój fason! Stara szkapa, a jaki elegant, co?
Zamiast odpowiedzi zaśmiał się ktoś krótko, złośliwie.
Rozmowa się wnet urwała. Ludzie, pochyleni pod ciężarem plecaków, karabinów i ładownic, już maszerowali drogą, pociętą kołami armat, wozów i samochodów, pełną dołów i zwalisk, pozostałych po wybuchach granatów.
Kolumna i mniejsze grupy żołnierzy szły wolno, zasłuchane w niemilknący huk armat, czując pod stopami wstrząśnięcia ziemi, którą grzmociły pociski nieprzyjacielskie i swoje, ni to potworne cepy. Wreszcie z obydwóch stron drogi zjawiły się nędzne, ponure ruiny. Ogromna, bezładna kupa kamieni, cegły, cementu i wapna. Tam i sam sterczały kawały popękanych murów, stały okopcone kominy spalonego gmachu... W jakimś zaułku, przywalonym połamanemi drzewami i deskami płotu, leżał rozdęty kadłub zabitego konia, a przy nim, wżerając mu się w pachwinę łaciasta, chuda kotka. Wojna oddawna już zamieniła Verdun w gruzy i pogorzelisko. Otoczyły one ze wszystkich stron i ukryły w swych zwaliskach betonowe ściany wrytych w ziemię fortów redut.
Na zburzonym i spalonym dworcu kolejowym przybyli żołnierze, zgromadzili się po raz ostatni i stąd, otrzymawszy rozkazy i przewodników, podążali w różne strony. Porucznik 101-go pułku wypytywał o coś kapitana-kwatermistrza z pliką map i rozkazów pod pachą.
— Reduta N 1 trzyma się dotąd doskonale, — mówił kapitan. — Dziś jeszcze sygnalizowano stamtąd. Mogliśmy odcyfrować: „Będziemy się bronili do ostateczności. Niech żyje Francja!“ Djabeł z tego waszego kapitana Delverta! Dużo tam żołnierza macie?
Porucznik wzruszył ramionami.
— Nie wiem, ilu pozostało... — odparł niechętnym głosem i, dotknąwszy dłonią ronda pogiętego hełmu, odszedł.
Trzech ludzi skierowało się wzdłuż plantu kolejowego, na którym tu i ówdzie uwijały się grupy pracujących saperów. Porucznik, ujrzawszy oficera, podszedł do niego i zapytał:
— Czy nie moglibyśmy skorzystać ze środków przewozowych? Chodzi nam o jaknajszybsze połączenie z kompanją w reducie N 1 fortu Vaux.
— Za godzinę będę mógł służyć drezyną... — odparł uprzejmie oficer. — Tak czy owak musicie panowie doczekać się nocy. Inaczej — nie dojdziecie, — artylerja gra dziś na całego!
Oficer wskazał porucznikowi lejkowatą norę w zboczu nasypu kolejowego. Padł tam niedawno pocisk, a ludzie przykryli wyrwę staremi podkładami i przysypali piaskiem. W tej norze mieściło się schronisko oficera, kierującego naprawą toru.
— Panie Nesser i wy, kapralu, chodźcie ze mną! — rzekł porucznik, zwracając się do żołnierzy.
Wpełzli pod gruby pułap i usiedli na pustych skrzyniach od benzyny. Ziemia co chwila się wzdrygała i wstrząsała ludźmi. Uginały się pod nimi nogi, głowy drżały i bolały zęby, gdyż szczęki z siłą uderzały o siebie i zaciskały się spazmatycznie. Nesser naliczył dziesięć wstrząsów na minutę. Wybuchy pocisków zaczęły się zbliżać ku plantowi, a czarny i żółty dym, ścieląc się po ziemi, wpełzał do skrytki i tamował ludziom oddech. Jeden z pocisków padł tak blisko, że przez szpary belkowania posypał się piasek, a odłamki żelaza, wyjąc i skowycząc, przeleciały nad schronem z warczeniem i złośliwym jazgotem. Natychmiast rozległ się krzyk na plancie:
— Dajcie nosze! Sierżant ranny w głowę...
Niemcy zasypywali tor coraz nowemi pociskami, rzucając je po kilka naraz. Na ciemniejącem już niebie, jeszcze lekko purpurowem od zachodzącego słońca, migały czerwone i żółte światła wybuchów i zwisały, opadając ciężko, czarne dymy. Siedzący w skrytce ludzie milczeli, patrząc przed siebie lub wbijając wzrok w ziemię. Nesser spostrzegł, że kapral miał twarz stwardniałą, obojętną, prawie bezmyślną; porucznik mrużył oczy, w których od czasu do czasu zapalały się iskierki, jakgdyby gorzkiej ironji.
Nesser nie wątpił, że oficer mimowoli uświadamiał sobie cały ogrom i głębię ohydnej rzeczywistości. Być może myślał w tej chwili, że cywilizowani ludzie biją z armat, aby nikt nie przeszedł tam, gdzie miała ostatecznie zatriumfować śmierć, a inni znowu — obojętni i niepomni na żelazną ulewę — szli uparcie naprzód, jakgdyby w tem strasznem miejscu mieli osiągnąć wyżyny szczęścia.
Gdy zapadł już wieczór, do schroniska zajrzał jeden z saperów i oznajmił, że drezyna gotowa. Nesser wraz z towarzyszami wyszedł z ciemnej nory i rozejrzał się. Mrok ogarnął już całą płaszczyznę i pagórki, ciągnące się od północy i wschodu. Wszystko utonęło w ciemności, ale trwało to zaledwie kilka sekund. Przecinając, niby nożem, mrok nocy, jedna za drugą syknęły race — białe, zielone i czerwone i oświetliły cały teren; ze wszystkich stron tryskały strugi ognia — szkarłatne błyski rzygających ogniem niewidzialnych dział francuskich i niemieckich. W promieniach świateł przeróżnych kotłowały się i wirowały kłęby dymów, z jazgotem przeraźliwym rwały się szrapnele tuż nad ziemią, a w ciemności, gdzie majaczyły jakieś kontury nasypów ziemnych, ściętych i potrzaskanych pni, wściekłe moce rozsadzały bryły żelaza, wyrzucanego z paszcz nieprzyjacielskich armat.
Drezyna z warczeniem kół, zgrzytając na wekslach, pobiegła w stronę fortu Tavanne. Nie dobiegła jednak, gdyż raptem jeden po drugim spadły dwa granaty, wyrzuciły wysoko w powietrze słupy ziemi, słupy piasku i żużli, zmieszanych z dymem, i poskręcane w spiralę, zerwane szyny i drzazgi — ułamki podkładów.
— Musicie teraz sami iść dalej — rzekł saper, stojący przy korbie drezyny. — Stąd do tunelu pozostało nie więcej, jak dwa kilometry. Baczność jednak, „bosze“ bowiem strzegą tego miejsca!
Porucznik wraz z Nesserem i kapralem zbiegli z plantu i, kryjąc się za nim, szybko szli naprzód. Co chwila oślepiały ich wybuchy pocisków, wstrząsały nimi i ogłuszały, więc padali na ziemię i niby przez sen słyszeli skowyt i złośliwe zawodzenie stalowych czerepów, przelatujących nad nimi.
Głębokie doły, napełnione wodą, co chwila przegradzały im drogę. Wskakiwali do nich i czaili się, czekając na chwilę spokoju i nawołując się w ciemności. Wypełzali zabłoceni od stóp do głów, w trzewikach pełnych mułu i biegli dalej do następnej wyrwy lub kupy ziemi. Nesserowi trząsł się na grzbiecie ciężki plecak i gniótł go; hełm spełzał mu na oczy; dzwoniła puszka maski gazowej; spadały z nóg owijacze, ześlizgiwał się z ramienia karabin.
Żołnierze oddychali ciężko i porywczo, jak ryby, wyrzucone na brzeg, a każdym ruchem płuc wciągali powietrze, zatrute dymem. Nesser czuł, jak mu ciężyć zaczyna głowa; bolała go pierś, ledwie zagojona; w oczach migały zielone i czerwone ogniki. Zaciskał szczęki tak mocno, że aż zęby zgrzytać mu poczęły, biegł, skakał, staczał się po śliskich zboczach lejów na ich cuchnące, błotniste dno, aby po chwili, kalecząc sobie dłonie i zrywając paznogcie, gramolić się z nich i znowu biec, skakać, padać plackiem i przyciskać się do ziemi na odgłos jękliwego wycia nadlatującego pocisku.
Trafili wreszcie do małego wąwozu, zatłoczonego żołnierzami. Zaczęli wypytywać. Był to bataljon, który po zluzowaniu odchodził do Verdun, gdzie spodziewał się znaleźć transport automobilowy. Ludzie marzyli o wyjściu z piekła, jakiem był ten przeklęty, straszny odcinek, pragnęli wypoczynku, dobrej strawy i świeżej wody, znękani, wpółobłąkani, chorzy. Nic już ich nie zajmowało poza myślą o krótkim pobycie w obozie, zdala od zasięgu granatów, o niczem też innem nie chcieli słyszeć. Nesser spostrzegł, że większa część tych żołnierzy zatraciła cechy ludzkie. Zjawiła się w nich jakaś zwierzęca bezwzględność i bydlęcy bezwstyd. Ani myśleli przepuścić, dążących na pierwszą linję oficera i żołnierzy; nikt się nawet z miejsca nie ruszył, przywarłszy jeden do drugiego pod zwisającym, urwistym spychem jaru, broniącym ich przed ogniem „boszów“. Żołnierze klęli i urągali głośno, gdy porucznik przedzierał się przez ich zbitą głowa przy głowie ciżbę:
— Pędzą na złamanie karku! Cóż wy sobie myślicie, że my dla was podstawimy pod granaty własne karki? Dość już namordowaliśmy się! Idziemy na odpoczynek i tu nikt nie chce umierać — psia wasza wiara!
Padały ohydne wyzwiska, bluźnierstwa i wstrętne, ponure żarty. Tuż, w tym zwartym tłumie, chorzy na biegunkę obryzgiwali nogi towarzyszy cuchnącym, krwawym kałem i potrącani, zasypywani wyzwiskami przeklinali wszystko na świecie. Inni bluzgali wymiotami na plecy i piersi sąsiadów i jęczeli żałośnie, słuchając wstrętnych klątw.
Wreszcie, czepiając się przeciwległego zbocza wąwozu, gdzie przechowały się jeszcze resztki krzaków i wystające z ziemi korzenie drzew, Nesser z towarzyszami przebrnęli go jakoś i znowu biegli naprzód po odkrytej równinie, od wyrwy do wyrwy, — nic nie widząc przed sobą, oprócz wytryskujących zewsząd snopów ognia, co chwila padając, czy to w zamiarze schronienia się przed wyjącemi pociskami, czy zbici z nóg silnym wstrząsem szarpniętej wybuchem ziemi. Długa, straszliwie długa, męczeńska droga, zdawała się nie mieć końca.
Dotarli wreszcie do tunelu i wbiegli pod jego sklepienia, czarne, okopcone dymem pociągów, które już oddawna nie kursowały. Długa galerja podziemna przedstawiała dziwny i ponury widok. Zgromadziły się tu na noc oddziały, odciągane na tyły, i te kompanje, które z fortów Vaux posyłano na krótki wypoczynek, aby ludzie na dzień lub dwa wyszli z linji boju, otrząsnęli się z obłędu, powrócili do przytomności, dostali gorącej strawy i wyspali się po kilku nocach nieustannego czuwania i oczekiwania ataku i śmierci.
W ciemnym, długim tunelu panował półmrok, gdyż paliły się tu straszliwe dymiące pochodnie naftowe, świeczki i kieszonkowe latarki elektryczne; tu i ówdzie jarzyły się małe ogniska, z płonącemi w nich drzazgami desek. Wzdłuż całej galerji ciągnęły się jeden nad drugim trzy rzędy prycz, zajętych przez żołnierzy. Ciemne postacie śpiących wykrzykiwały i mruczały niezrozumiałe słowa, miotały się przez sen. Zgromadziło się tu jednak tak dużo kompanij, że dla wszystkich nie starczyło miejsca na pryczach. Ludzie układali się więc pod leżakami szczęśliwszych towarzyszy, w przejściach pomiędzy pryczami i wprost na ziemi, gdzie w chwiejnych, czerwonych błyskach pochodni połyskiwały szyny.
Tam i sam widniały blaszanki z cuchnącą wodą do picia, a obok — niegłębokie doły, wykopane naprędce dla potrzeb setek chorych i zdrowych żołnierzy. Ostry zapach potu, kwaśne wyziewy wymiotów, gryzące, amonjakalne opary gnijącego moczu, fetor kału zapełniały ciemną kiszkę tunelu, zatłoczonego obrońcami ojczyzny. Z trudem posuwały się po szynach wózki ręczne, rozwożące gorącą polewkę i chleb, a tuż za niemi ciągnęły inne, z ustawionemi na nich drewnianemi kadziami, pluskające mi wokół cuchnącą cieczą, czerpaną z ustępów. Obok posilających się w milczeniu żołnierzy, jęcząc i klnąc, siedziały pod ścianą skulone postacie chorych na czerwonkę i tuż załatwiały swoje potrzeby; zatruci straszliwemi gazami niemieckiemi strzelcy z okopów Douaumont i Vaux z rykiem rzygali strugami żółtych i czarnych wymiotów; jakaś grupa podpitych nieco żołnierzy ryczała sprośną piosenkę; żałośnie nawoływali i skarżyli się ranni, których w drodze do tego miejsca dosięgły odłamki granatów lub kule szrapnelowe; staruszek-kapelan w komży przeciskał się w tłumie, trzymając wysoko nad głową wiatyk, aby nie wytrącono mu go z rąk; oficer i sierżant, pozostawieni na kwatermistrzostwie w tunelu, wykrzykiwali pogróżki, grożąc sądem polowym; co chwila rozlegały się okrzyki — to żałosne, to wściekłe, prawie nieprzytomne:
— Doktora! Prędzej doktora! Hej — tam, kucharze, śpieszcie się do stu tysięcy djabłów! W transzach — głód, tu — głód, niech was...
Z innego końca rwały się przekleństwa ciężkie, niemal groźne i zawisła w powietrzu fala rozpaczliwego wycia:
— Wody! Wody! Dajcie wody... We wszystkich blaszankach zanosi od niej trupami i łajnem... Wody!...
Wody nie było. Nesser przekonał się o tem sam, bo przy wyjściu z tunelu, w którym porucznik zatrzymał się na krótki wypoczynek, zaczerpnął do manierki wodę z dużego kukła i podniósł do ust. Uderzył go natychmiast mdły swąd trupa, siarki i amonjaku. Wylał ze wstrętem zawartość manierki, wzdrygnąwszy się cały.
Spostrzegł to żołnierz, stojący wpobliżu, i zaśmiał się złośliwie:
— Myślisz, może, że dadzą ci tu pół litra Medoc’u, mon vieux? Łyknij tej polewy z gnijącego ścierwa i moczu! Wszystkie ruczaje pobliskie cuchną, jak kanały odchodowe, bo wszędzie pełno trupów, a przesiąknięta krwią i zabagniona przez ludzi ziemia gnije i cuchnie... Do łysego Belzebuba!
Zaśmiał się raz jeszcze i, zamiast śliny wyplunął pianę gęstą i klejącą się, która, nie oderwawszy się od warg, zawisła mu na brodzie.
Porucznik i żołnierze opuścili wreszcie wnętrze tunelu.
— Widzieliście? — spytał szeptem oficer, trącając łokciem Nessera.
Dziennikarz kiwnął głową.
— Rozumie pan, co to znaczy? — szeptał porucznik. — Przecież to istne piekło, gorsze od samej bitwy w rowach i na redutach... Przysłano tych ludzi na wypoczynek, aby do reszty nie oszaleli i nic, nic im tu nie dano!
— Tymczasem pragną oni tylko wody i gorącej zupy — odpowiedział Nesser. — Ani słowa skargi... Gdyby dostarczono im świeżej wody — cieszyliby się niezmiernie i, mam wrażenie, nie padłoby tu żadne przekleństwo...
— Właśnie! — zawołał porucznik. — To samo chciałem powiedzieć! Poczucie obowiązku i ofiarności dla ojczyzny ogarnęło wszystkich... Jesteśmy wielką nacją!
Słyszał tę rozmowę kapral, zmarszczył brwi i rzucił ponurym głosem prawie brutalnie:
— Wielka nacja, a tymczasem nie zdobyła się nawet na to, żeby dać wody i zabezpieczyć znużonych ludzi od bluzgania na siebie śmierdzącemi wymiotami i bryzgami zarażonego kału... Gdyby nie to, że całe to stado ludzkie przestało oddawna myśleć i czuć, zaśpiewałoby ono inaczej!
Porucznik nic nie odpowiedział i skinął na przewodnika, wyznaczonego przez kwatermistrza.
Coraz to więcej rac wisiało w powietrzu, kołysząc się na rozpostartych spadochronach, częściej i bliżej wytryskiwały złośliwe ognie i grad metalu rozpryskujących się pocisków, w mroku podnosiły się czarne widma skłębionej ziemi i kamieni, bezustannie migały czerwone błyski armat niemieckich, bijących od północy i wschodu. Biegli teraz jeszcze szybciej, kryjąc się w wykrotach, płaszcząc się za każdą nierównością gruntu, popędzani głośnemi okrzykami przewodnika:
— Prędzej! Prędzej! Tu pada najwięcej ciężkich pocisków... Musimy dobiec do tego ściętego lasku; to — lasek Laufée, a w nim — dużo lejów i wyrw, gdzie łatwiej się schronić — potem będzie lasek Chenois, tam jest wąwóz i niedokończone rowy... Biegiem! Biegiem!
Przesunęli się przez obydwa laski, od których pozostały gdzieniegdzie tylko pnie sterczące, potrzaskane, rozłupane na drzazgi, i popędzili przez niczem nie osłoniętą przestrzeń, zoraną granatami, pełną głębokich dołów i stosów rozmiotanej, poszarpanej ziemi i kamieni. W świetle rac i ogni pocisków odcinały się od szarej ziemi nieruchome sylwetki zabitych. Nogi biegnących ludzi zawadzały co chwila o kamienie, podziurawione hełmy, pogięte manierki i czerepy granatów.
— Prędzej! — popędzał przewodnik. — Zaraz zacznie się lasek Fumin, za nim jar i tuż — tuż — reduta N 1... Widzicie tam, gdzie pękają co chwila pociski, to — grobla na stawie Vaux... Nasze baterje wzięły ją na cel!
Wśród huku sypiących się zewsząd kamieni, drzazg i ziemi, syczących i gwiżdżących nad głowami żelaznych odłamków przebrnęli lasek i na zboczu wąwozu trafili do niegłębokiego rowu, biegnącego na szczyt pagórka. Wreszcie natrafili na pierwszy posterunek reduty.
Porucznik przyjrzał się żołnierzowi, który w nieruchomej postawie tkwił za przykryciem worków z piaskiem, i zapytał go:
— Hę! Co nowego, kapralu Chevaillot?
Żołnierz zsunął hełm wtył głowy, aby się lepiej przyjrzeć mówiącemu. Po chwili błysnął białemi zębami i wesołym głosem odparł:
— A, pan porucznik Riballier-des-Isles! Wszystko podawnemu... Zdaje się, że „bosze“ zamierzają zagarnąć nam „wąwóz śmierci“, bo napierają tamtędy, jak wściekli...
Chyląc się i pełznąc na kolanach w niegłębokim rowie, posuwali się dalej. Pociski mknęły ze wszystkich stron, bo nawet ztyłu z rechotem i wyciem nadlatywały francuskie granaty.
— Piękne miejsce, nieprawdaż? — ze śmiechem zapytał kapral, klepiąc Nessera po nodze.
— Istotnie, nie bardzo zaciszne! — odparł dziennikarz.
Dotarli wreszcie do jakiejś skrytki w okopie. Mieściła się pod zburzonym murem betonowym. Przykryta workami z ziemią stała się schroniskiem człowieka XX-go wieku.
— Dowódcy kompanji niema! Musimy go szukać! Z pewnością, obchodzi szaniec — mruknął porucznik.
Znowu pełzli wzdłuż rowów, gdzie oparci o nasyp stali żołnierze z karabinami, wpatrzeni przed siebie znużonym, obojętnym wzrokiem. O kilkanaście kroków przed nimi wżarł się w nasyp granat niemiecki, buchnął ogniem, poszarpał parapet, rozrzucając ziemię, faszyny i worki transzowe.
Na załamaniu spostrzegli znaczną grupę ludzi, zbitych do kupy.
Jakiś głos spokojny i łagodny mówił:
— Chłopaki, to nic nadzwyczajnego! Jeżeli granat rozsadzi, to trafi, albo nawet nie zawadzi... A widzicie — „bosze“ znów się tam ruszają? Ognia do nich, dzieci! Sierżancie, dajcie mi karabin!
— To kapitan Delvert... — szepnął oficer. — Uczy młodych, poboru 1916-go roku...
Poszedł do dowódcy i meldował mu o wyniku swojej misji.
— Obiecano nam przysłać na jutro wory, instrumenty szańcowe, naboje i race sygnałowe... Przysięgano mi na wszystkie świętości, że pchną też niezwłocznie trzech sanitarjuszów, aby uprzątnąć poległych i trochę zdezynfekować rowy...
— Wierzysz im, przyjacielu? — zapytał Delvert, zdejmując binokle i przecierając szkła rękawem.
— Chcę wierzyć... — odparł porucznik.
— No, to już połowa zrobiona! — zaśmiał się kapitan. — Ciężka była wyprawa?
— Tak! Przejście od tunelu prawie odcięte, opowiadał Riballier, — chociaż i przed tunelem, pomiędzy fortami St. Michel i Souville było gorąco, ale najgorzej — w tunelu! Boże wielki, co się tam dzieje!
— Przecież chyba sklepienia się nie zawaliły? spytał Delvert z niepokojem.
— Nie, ale lepiejby już chyba było, gdyby się zawaliły! Wtedy może coś lepszego obmyśliliby panowie z kwatermistrzostwa. Wyobraź sobie...
Porucznik jął opowiadać o tem, co widział w miejscu, przeznaczonem na wypoczynek obrońców Vaux, Tavannes, Moulinville i — całej Francji.
Delvert słuchał, nie zdradzając żadnego wzruszenia. Z coraz większem zaciekawieniem przyglądał się nieznajomemu żołnierzowi, stojącemu obok kaprala. Gdy Riballier skończył, kapitan podniósł ramiona i mruknął:
— Posłano nas, abyśmy obronili ten szmat ziemi francuskiej, lub zginęli... Wobec tego nic już mnie nie obchodzi, czy tunel zamienił się w tak okropne i wstrętne miejsce, czy też nie! Ale, ale! Kogoż to przyprowadziłeś ze sobą, poruczniku?
Riballier przedstawił Delvertowi ochotnika Nessera.
Ten, salutując służbowo, podał dowódcy list polecający od sztabu naczelnego wodza. Delvert przeczytał pismo i podniósł łagodne, rozumne oczy na żołnierza.
— Tak? — spytał. — Sam pan się rwałeś do 8-ej kompanji naszego pułku? Rozumiem, że tylko jakieś głębsze powody mogły popchnąć pana do tego. Cieszę się bardzo, że wśród swoich towarzyszy broni będę miał tak wybitnego człowieka...
Uśmiechnął się i dodał:
— Proszę się rozgościć. Lecomte, zajmij się panem!
Nesser poszedł za kapralem. Wkrótce weszli do głębszej transzy, lepiej nieco zaopatrzonej i osłoniętej, chociaż pełnej błota i wody, jak i reszta rowów strzeleckich.
— Ochotnika wam przywiodłem, chłopcy! — zawołał Lecomte. — Jest to sławny dziennikarz, co to pod Arras różne śmiałe rzeczy wyprawiał. Czytaliśmy o tem — pamiętacie?
— Nesser! Henryk Nesser! — rozległy się radosne okrzyki, i dwie szare postacie żołnierskie rzuciły się do ochotnika, ściskały mu dłonie i klepały po ramieniu.
— Ach, René Gramaud! — zawołał Nesser, poznawszy go w ciemności. — Jak się masz, stary przyjacielu? Co się tam dzieje ze świętemi księgami Vedy? Czy nie poszarpała ich jakaś ciężka „świnia“, bo widzę, macie tu tego poddostatkiem.
— Wszystko doskonale, mój drogi Nesser! — odparł wesoło i głośno uczony. — Ale, cóż to? Nie poznajesz księdza Chambruna?
Nesser przyjrzał się bacznie. Wysoki, chudy żołnierz w zabłoconem ubraniu i butach uśmiechał się łagodnie i z lekką ironją.
— To ja — ksiądz Chambrun! — powiedział żołnierz, cicho się śmiejąc. — W zewnętrznej powłoce adeptów pogańskiego Marsa mogę pociemku ujść za strzelca co się zowie...
Nesser potrząsnął mu dłoń serdecznie.
— Bardzo się cieszę, — rzekł, — bo jesteśmy znów w komplecie, jak wtedy na plebanji z Schumanem i Voltaire’em, świętą Teresą z Lisieux i wyśmienitym cidrem!
— A wszyscy, wszyscy, bo i ten pucołowaty Karolek Gillet jest tu z nami i zdrów, tylko wciąż głodny, jak ten młody wilk! — śmiał się Gramaud. — Chodźże, przyjacielu, do naszego „salonu“!
Zaprowadzono go tam, gdzie spotykały się dwa okopy, tworząc ostry kąt.
Z biegiem czasu usypano tu nieco wyższy wał, a nawet urządzono kanalizację, to znaczy — przewiercono w nasypie dziurę, przez którą woda wyciekała na zewnątrz. W zboczu wału wydrążono długą a wąską skrytkę, gdzie na deskach, opartych na wbitych w ziemię palach, spali żołnierze. Na kołkach wisiały hełmy, plecaki i karabiny, a nad wejściem bielała deska z napisem: „L’abri de S-te Thérèse“.
— To ksiądz stale przebywa w kompanji? — spytał Nesser.
— Właściwie jestem kapelanem 101-go pułku, ale ugrzęzłem tu, bo jesteśmy odcięci od reszty bataljonów... — odpowiedział ksiądz z łagodnym uśmiechem. — Rad jestem, że pozostałem właśnie tu!
Gramaud podszedł do dziennikarza i rzekł:
— Ponieważ zostajesz tu z nami, a już świt zaczyna się przedzierać przez chmury i dym, chcę ci pokazać... krajobraz... My to nazywamy orjentacją sytuacyjną. Czasem jest to niezbędne, aby lepiej kombinować. Patrz! Nie możemy się chwalić malowniczością okolic. Wszystko tu oddawna jest zniszczone, dziesięć razy przewrócone do góry nogami, przeorane... Nawprost przed nami — ta ciemna kupa gruzów — to fort Vaux. Już z trzech stron opasały go transze „boszów“, ale się trzyma jeszcze i pluje z armat i kulomiotów! Tam za groblą i laskiem Fumin szwargoczą salwami reduty NN 2 i 3; za nami „wąwóz śmierci“ i jeszcze jeden fort — czwarta reduta. Dalej — widnieje jar Bazil, lasek Caillette i znowu wąwóz — Fausse Cote, na horyzoncie zaś — płaskowyże Hardaumont... Tu się toczy najbardziej podobno krwawa walka, jaką zna historja.
Nesser widział przed sobą czerwone błyski armat niemieckich, migocące zewsząd, a z tyłu żółte błyskawice i białe dymy francuskich, pocisków, ostrzeliwujących baterje nieprzyjacielskie.
Gramaud mówił dalej:
— Bijemy się tu już po raz drugi. Nie mamy żadnej ochrony przeciwko ciężkim pociskom, bo zaledwie te płytkie rowy, no, i trochę worów z ziemią. Dowództwo wciąż przysyła napomnienia, że należy budować kazamaty dla żołnierzy na głębokości pięciu metrów, lecz nie posyła nam ani oskardów, ani rydlów... Ale to wszystko furda! Dajemy sobie radę!
Nesser milczał długo, słuchając opowiadań uczonego o minionych atakach i patrząc na uśmiechniętą twarz księdza.
Wreszcie pochylił się ku Gramaudowi i szepnął:
— Powiedz mi, jak się to stało, żeś poszedł do wojska? Mógłbyś się przecież zwolnić? Takiego uczonego szkoda na tę sprawę?
Gramaud opuścił powieki i stał się odrazu podobnym do Buddy.
Po chwili odparł:
— Przychodzą dni, kiedy człowiek wyczuwa potrzebę cierpień z innymi, którzy dopiero wtedy stają się braćmi jego...
— Cierpieć? W imię czego? — spytał dziennikarz, z niepokojem oczekując odpowiedzi.
— W imię tego, że cierpienia wielkich zbiorowisk ludzkich w pewnych okresach przełomowych zarządzone są przez nieznane nam prawo... prawo natury, kosmosu czy karmy...
— Które w języku chrześcijańskiego świata nazywają się wolą Bożą, skierowaną ku nieznanemu nam, a promiennemu celowi... — dokończył ksiądz Chambrun.
Nesser nic nie odpowiedział i zamyślił się. On tu przyszedł, jak mu się wydawało, z innych pobudek. Otrząsnął się z zadumy i powiedział cicho:
— Znużony jestem i zgrzany. Chciałbym się umyć...
Gramaud zaśmiał się:
— O, nie, przyjacielu! Odrzuć raz na zawsze te burżuazyjne zachcianki. Od dwóch dni nie mamy wody do picia... Ludzie już zaczynają przeżywać męki pragnienia!
Głos uczonego nabrał dziwnego, ponurego brzmienia.
— Ach, tak?! — wyrwał się Nesserowi radosny okrzyk, a był tak niespodziewany i zupełnie niestosowny, że ksiądz nawet nachmurzył czoło.
Wszyscy spoglądali na ochotnika zdumionym wzrokiem, lecz dziennikarz, nic więcej nie mówiąc, zaczął odpinać rzemienie plecaka, zdjął ładownicę i worek, a potem wstał i, rzuciwszy okiem na blade twarze towarzyszy, poszedł wzdłuż transzy, rozbryzgując błoto. Wkrótce towarzysze posłyszeli, że ochotnik wygwizduje jakąś skoczną, beztroską melodję.



ROZDZIAŁ XIV.

Słońce przebiło mgłę przedświtu i gęstą zasłonę dymów. W jego złocistych promieniach jeszcze bardziej ponurym i żałosnym wydał się szmat ziemi, gdzie toczyła się bitwa. Od zdobytego przez Niemców Douaumont aż do Damloup widniały — bezładne, ohydne zwaliska. Co chwila jakieś potworne siły przeorywały je, mełły na proch; szarpały niewidzialnemi szponami i rozsadzały; żółte i czerwone słupy ogni ni to z kraterów, nagle pękających, wytryskiwały wszędzie; drżała i jęczała ziemia; skowytały i wyły żelazne czerepy pocisków; huk, świst, syk i jazgot nieznośny, na chwilę niemilknący, tworzył przerażający chaos, który przytłaczał i przytępiał świadomość, słuch, wzrok i — strach.
Żołnierze i oficerowie reduty N 1 o twarzach bladych i obojętnych obojętnością straszliwą, o oczach przekrwionych, obłędnie tępym wzrokiem przyglądali się kapitanowi Delvert, rozmawiającemu z przybyłym w nocy ochotnikiem. Dowódca z rękami, założonemi do kieszeni, uważnie słuchał a na jego zamyślonej twarzy od czasu do czasu zjawiał się wyraz wzruszenia.
Nesser stał przed nim wyprostowany służbowo i coś mówił z przejęciem, gorąco. Stojącego wpobliżu przy kulomiotach porucznika Perrin dobiegł urywek tej rozmowy z dziennikarzem.
— Panie kapitanie... Może mnie pan oddać pod sąd polowy lub wprost zastrzelić, lecz nic nie jest w stanie zmienić mego postanowienia! Kształtowało się ono w wielkich cierpieniach przez długie miesiące rozmyślań i zmagań. Pan kapitan postąpi ze mną, jak zechce, może też posłać mnie na największe niebezpieczeństwo bez karabina. Wykonam każdy rozkaz, spełnię każde zlecenie i... nie polegnę!
— Nie polegniecie, ochotniku? Skąd taka pewność? — spytał Delvert, a skurcz przebiegł mu koło oczu.
— Nie polegnę! — powtórzył z siłą Nesser. — Nie polegnę i wykonam każde zadanie! Poto właśnie przyszedłem tu... na redutę. A teraz proszę o wydanie mi rozkazu dostarczenia wody, bo kompanja nie ma nic do picia!
Rozmowa ta przebudziła w mózgu Perrina jakieś myśli, lecz w znużonej, ociężałej i bólem szarpanej głowie zagubiła się natychmiast i utonęła w grząskim ni to półśnie, ni to czuwaniu nieświadomem.
Kapitan długo nie odpowiadał. Wreszcie wyciągnął dłoń do Nessera i rzucił stanowczym głosem:
— Przystaję!
Strzelcy, stojący na południowym odcinku reduty, z podziwem patrzyli na ochotnika, który, obładowany flaszkami żołnierskiemi, szybko ześlizgiwał się zboczami wąwozu i wkrótce zniknął z oczu za laskiem Fumin. Powrócił dopiero, gdy słońce stało w zenicie i prażyło niemiłosiernie, rozpalając stalowe hełmy, lufy karabinów i wyciągając z ziemi wilgotne, przesycone zgnilizną opary. Sunął przez rowy, zziajany, chrapliwie oddychając. Twarz mu wszakże promieniała, a oczy rzucały błyski namiętne. Uginał się pod ciężarem kilkunastu flaszek.
Ludzie stali przy nasypach i strzelali obojętnie, jak maszyny. Z obydwóch końców reduty ze złośliwym turkotem szczękały kulomioty. Ciężki zapach potu, gnijącego moczu i kału mieszał się z fetorem rozkładających się trupów. Leżały tuż za okopami, a nikt nie mógł dojść do nich i przysypać ziemią, bo w transzy niemieckiej oddawna już stały karabiny precyzyjne, ściśle wymierzone do wszystkich niemal punktów reduty. Wystawiony nad wałem hełm po kilku sekundach bywał przedziurawiony, lufa karabina — uszkodzona lub przecięta, jak trzcina.
Żołnierze obojętnym, tępym wzrokiem spoglądali na dziwnego ochotnika. Stanął wreszcie i odsapnął głośno. Po chwili wybuchnął śmiechem i przemówił zdyszanym głosem:
— A co! Podobny jestem do gałęzi winogronowej? Przyniosłem wam picie! Znalazłem koło Flery głęboką wyrwę, pełną wody. Wpobliżu nie dojrzałem żadnego trupa. Dobra woda, możliwa do przełknięcia.
Zaczął zrzucać z siebie flaszki i rozdawać żołnierzom.
— A pijcie oszczędnie i dajcie innym. Gdy się napijecie, pójdę po drugą porcję. Już zamówiłem zimniejszą... z lodem i „anizette“ — żartował Nesser.
Strzelcy otoczyli go z wesołemi okrzykami, śmiechem i dowcipami.
Na ten hałas nadszedł kapitan Delvert.
— Oho! Jest i komendant! Jeden „bock“ dla dowódcy! — zakrzyknął pucołowaty, roześmiany Gillet i podał kapitanowi swoją flaszkę.
— Dziękuję, grubasie! — uśmiechnął się Delvert i, pociągnąwszy łyk, oddał butelkę stojącemu obok żołnierzowi o smutnej, niemal tragicznej twarzy.
— Napij się, Charlot!
To rzekłszy, spojrzał na Nessera. Oparty o ścianę rowu, ochotnik dyszał ciężko. Na bladej twarzy gorączkowym ogniem pałały nieprzytomne oczy.
— A wy napijecie się? — spytał go Delvert. — Jesteście znużeni, macie wygląd chorego.
Nesser, zbierając całą siłę woli, uśmiechnął się i zawołał:
— Gdzież tam! Nalałem sobie wody do brzucha, jak wielbłądowi, na zapas. Starczy mi tego na tydzień, panie kapitanie. No, dość tego! Wyliżcie teraz resztki! Idę po drugą porcję!
Zgarnąwszy puste flaszki, ruszył wzdłuż transzy. Delvert szedł za nim.
— Musiało wam być gorąco w lasku Chapitre? — spytał. — Dziś walą tam od świtu. „Bosze“ przypuszczają zapewne, że z Thiaumont nadejdą posiłki dla nas...
— Naliczyłem dziewięć pocisków na minutę — odparł ochotnik z uśmiechem, — ale padają kolejno, równym szeregiem, jakgdyby ktoś wrzucał ziarna do bruzdy... Pojedynczy człowiek może sobie tam jakoś dać radę. Co do wysłania oddziału — mowy niema... nie dojdzie!...
Przy wylocie reduty dogonił Nessera ksiądz Chambrun, obwieszony flaszkami aluminjowemi.
— I ja z wami... — mruknął.
Poszli razem i razem powrócili tuż przed zachodem słońca.
Kiedy przechodzili koło placówki Delverta, kapitan posłyszał głos kapelana:
— Mój drogi Nesser, możebyś uczynił to dla mnie? Bardzo cię o to proszę!... Spowiedź, rozgrzeszenie i święty sakrament koi i rozprasza mrok nawet w najbardziej zatwardziałej duszy grzesznika! Cóż dopiero uczyni w twojej duszy przyjęcie najwyższej ofiary Syna Bożego? Pomyśl o tem i pociesz moje serce kapłańskie, miłujące...
— Kiedy ksiądz to zaraz przechodzi na osobiste sentymenty! — rozległ się ironiczny głos dziennikarza. — Poczekamy z tem... nic nagłego!
— Źle mówisz, przyjacielu! — oburzył się ksiądz, lecz głos jego zginął w potwornym huku granatu, który rozprysnął się na parapecie transzy.
Delvert wybiegł z posterunku komendanta — nory, ukrytej pod zwalonym murem betonowym.
— Kapelanie! — rzekł. — Proszę się śpieszyć, bo ranni z 7-ej kompanji, których dosięgnął granat, umierają...
Ksiądz Chambrun pobiegł całym pędem, chyląc się za skarpą zniszczonego okopu.
Bitwa nie miała końca. Zdawało się, że mógłby on nastąpić jedynie wtedy, gdyby z ciał obrońców lub atakujących wyciekła wszystka krew, a ciekła ona we dnie i noce, bezustannie. Czołówkę reduty rozsadzały od wewnątrz nieprzytomne, szaleńcze krzyki, wycie bólu, rozpaczliwe wołanie o pomoc.
Pewnego dnia Nesser wraz z sanitarjuszami od rana przenosili skrwawione ciała rannych do ciemnego lochu cementowego. Tu widział sceny straszne, a tak smutne, że serce jego, już stężałe w piekle bitwy, na nowo rozpływało się we łzach. Spotkał kapitana Delverta. Został on wezwany przez umierającego kaprala Champ. Żołnierz chciał przed śmiercią uścisnąć rękę dowódcy. Schwycił ją zimnemi palcami, wstrząsanemi częstotliwym dreszczem i, szeroko otwierając usta, silił się wyrzec jakieś niezmiernie potrzebne, doniosłe słowa. Ze ściśniętego gardła wydobywał mu się charczący, porwany na strzępy oddech i zgrzyt:
— Niech... niech...
I znowu ten sam zgrzyt i coraz cięższe charczenie:
— Niech... niech... niech...
Kapral wyprężył się nagle, źrenice uciekły mu pod obrzmiałe powieki, sztywna, raptownie ociężała ręka bezwładnie opadła i z piersi zsunęła się na ziemię. Blada, nikła mgiełka zasnuła stężałe rysy.
Inny znów ranny — stary żołnierz z pokrwawioną twarzą jękliwie wołał kapitana i mruczał. Słowa przeciskały się mozolnie, z sykiem przez bulgoczącą w ustach krwawą pianę:
— Kapitanie... napiszcie do żony... Wieś Coude... że zostałem ranny na reducie... Niech szuka po szpitalach... A—a—a! A—a—a!
Młody chłopak, poboru zeszłego roku, o twarzy sinej i znękanej, wyciągał do Delverta skrawek papieru, okrytego śladami skrwawionych palców i szeptał dygocącemi wargami, bezsilnie poruszając sztywniejącym już językiem:
— List... list do rodziców... Dodajcie, że nie powrócę...
Jął otwierać sine usta, łapiąc powietrze, rękami wykonywał dziwne ruchy, jakgdyby zdejmując z siebie długie nici. Po chwili znieruchomiał, mocno zwarł powieki i szczęki. Wciskał się coraz bardziej w ziemię, malał, topniał...
— Wody! wody! — rwały się zewsząd obłędne okrzyki miotających się w gorączce ludzi.
Nesser zastąpił drogę przebiegającemu sanitarjuszowi, któremu krew ściekała z nosa na biały fartuch.
— Wody! — szepnął błagalnie. — Oni proszą wody...
Sanitarjusz spojrzał na niego nieprzytomnie, schwycił się oburącz za głowę i wrzasnął cienkim, przeraźliwym głosem:
— Psiakrew! Niema tu wody! Merde!
Nesser obejrzał się bezradnie. Spostrzegł połyskującą w mroku blaszankę, porwał ją. Była pusta. Wybiegł z czołówki do okopu. Jakgdyby z radością złośliwą gwizdnęły nad nim kule, posypały się z poza wału słupy ziemi i zafurczały w powietrzu wyrywane z niej kamienie.
Podbiegł do stojącego wpobliżu wartownika.
— Skąd braliście wodę? — spytał.
— Z pod plantu kolejowego. Przepływa tam strumyk, ale teraz nikt tam już przejść nie może. „Bosze“ ostrzeliwują tor; zamierzają oni zdobyć „Wąwóz Śmierci“... — odparł spieczonemi wargami, z trudem poruszając opuchniętym, szorstkim językiem.
Nesser znalazł lukę w okopie i wybiegł z niego. Znowu czuł w sobie napięcie nieznanych mu zmysłów; oczami, wbitemi w ziemię, widział wlepione w siebie źrenice setek Niemców, zaczajonych w pobliskiej transzy, prężył niewidzialne nici, łączące go z niemi, i biegł, przesadzając rowy i głębokie leje, instynktem niepojętym omijając duże głazy i sterczące z ziemi pnie. Wreszcie — plant i małe, płytkie źródełko... Zaczerpnął wody do blaszanki i szedł ku reducie, mozolnie wspinając się na zbocza pagórka. Wyczuwał na sobie oczy francuskich strzelców, wpatrzonych w niego. Żołnierze milczeli, bo zachwyt i zdumienie nie miały już sił przebić skorupy ciężkiego, jak wieko trumny, zobojętnienia. Nesser powrócił na czołówkę, napoił rannych, zmoczył im czoła i skronie wodą, sam ciężko, chrapliwie dysząc i czując, że płacze bez łez. Razem z kapitanem powracali do swoich transz.
Nadbiegł podporucznik Rouseaud z 8-ej kompanji.
— „Bosze“ zdobywają „Wąwóz Śmierci“ — krzyczał. — Całe mrowie niemieckich strzelców rzuciło się na to przeklęte miejsce... Bijemy w nich salwami.... ale nasza artylerja milczy... Teraz z naszych rowów w wąwozie unoszą się białe dymy... Walczą tam na granaty ręczne...
Kapitan wyjrzał z okopu, lecz w wąwozie zacichły nagle odgłosy boju. Po chwili koło lasku Caillette mignęły mundury cofających się w stronę Fausses-Cotes francuskich strzelców, a inne — też niebieskie wyciągnięte w długą kolumnę, sunęły po zboczach Hardaumont. Byli to jeńcy...
W tym strasznym okresie bitwy o fort Vaux nikt nie miał chwili na długie rozmyślania, niepokój, smutek i rozpacz. Myśl w sposób nieuchwytnie szybki przeistaczała się w czyn. Z przechodzącej równolegle do reduty niemieckiej transzy, przezwanej „Serajewo“, podniosły się nagle szare hełmy, migając tam i sam nad parapetem. Dla każdego kawałka stali, ukrywającej głowę człowieka, — jedna kula... Żołnierzy porwał nagle zapał graczy hazardowych. Strzelali do celu, jak na manewrach do figur drewnianych. Mierzyli starannie, zapominając o własnem niebezpieczeństwie.
Młody strzelec, Lauvaire, śmiejąc się drapieżnie, pochylił się nad kolbą i krzyknął w swojem prowansalskiem narzeczu:
— Zaraz da nura ten „bosz“ wyso...
Nie skończył. Hełm jego stoczył się na ziemię, a żołnierz obsunął się po skarpie, niby miękki worek, napchany rupieciami. Miał przedziurawioną czaszkę i krew z sykiem bluzgała w błoto, bijąc bryzgającą, pieniącą się strugą.
Dzień czy noc?... Już nikt nie odróżniał dnia od nocy... Zapanował bowiem nieprzerwany mrok. Oczy widziały jedynie wściekłe błyski wybuchów... Wszędzie — na lewo, na prawo i w samych rowach — ogień, dym, obłoki zwichrzonej ziemi... W ciemności, która zaścielała wzrok i ogarniała cały świat, miotały się widma upiorne, ponure, lecz krwią nabiegłe, chwilami niewidome, bezsenne źrenice patrzyły z tępym spokojem. Widma te przypadały do ziemi i rozsypywały się na setki drobnych szarych istot ruchliwych, krzyczących przeraźliwie. Zdawało się wtedy, że to olbrzymie pajęczyce, płaszczyły się przy samej ziemi, a od cielsk ich odrywały się, setki małych, chyżych, drapieżnych pajączków o tysiącu oczach i setkach jadowitych żądeł. Natychmiast sprawnie i prężnie poruszały się znużone przed chwilą, już bezwładne, zda się ramiona, odpierały te krocie wyjących istot, rozpraszając je gradem kul.
Od 48 godzin nikt nie spał. Wszyscy stali oparci o nasyp i wory z ziemią, nieprzytomnie wbijając wzrok w zgiełkliwą, ogniem i dymem buchającą przestrzeń i, jak maszyny, bez myśli i serca, strzelali, w pośpiechu kalecząc sobie palce o zamki karabinów, opalając dłonie o rozgrzane lufy. Usta zaciśnięte i suche milczały. Gdy się otwierały, wyrywał się z nich jeden i ten sam namiętny okrzyk:
— Naboi!... Jeszcze naboi!...
Natychmiast nadbiegali jacyś ludzie i przynosili ciężkie skrzynie. Wśród nich widziano zawsze ochotnika Nessera. Podawał dzwoniące paczki naboi, przemawiał do każdego żołnierza i biegł dalej. Gdy słowa jego przesączały się do zamglonej i zatrutej świadomości, mrużyć się zaczynały przekrwione oczy, uśmiechały się usta zacięte, męczeńskie i jakieś promyki dalekiej, zupełnie szalonej nadziei przebijały mrok i zasłaniały błyskiem swoim czerwone płomienie granatów i migające, żółte żądła salw.
Żołnierze długo przyglądali się Nessorowi nieufnie i szyderczo. Ochotnik bez karabina? Nie sanitarjusz, a nie walczy? Poco tu przybył? Jakiem prawem nie zabija?!
Jednak, gdy widzieli go, jak biegł po wodę dla rannych, przechadzał się spokojnie po transzach lub, nie kryjąc się bynajmniej, siedział na nieosłoniętej niczem ścianie rowu, wyławiając wszy, pykając fajeczkę i opowiadając wesołe historje, od których brał pusty, beztroski śmiech, — polubili go i wołali nań — „święty warjat“.
Pewnego razu młody żołnierzyk, rzucający granat, wskoczył na parapet, lecz poślizgnął się na rozmokłej od deszczu ziemi i spadł na zewnątrz. Niemcy jęli natychmiast walić do niego salwami. Śmierć już pędziła ku niemu, lecz Nesser przesadził nasyp i porwawszy chłopaka, przerzucił go przez skarpę i sam wygramolił się szczęśliwie do okopu. Miał wyrwane paznogcie, przestrzelone obydwa rękawy i ścięty kulą rond hełmu. Od tego czasu kompanja z szacunkiem patrzyła na „świętego warjata“. Na sam jego widok rozjaśniały się zobojętniałe, blade twarze; na dźwięk jego głosu — uśmiech rozchylał zaciśnięte wargi.
Nesser był wszędzie, jakgdyby posiadał czarodziejską moc rozdwajania się, potrajania. W tej samej prawie chwili zjawiał się w kilku miejscach naraz. Podczas rozszalałego ognia huraganowego wyrastał nagle przed dowódcą fortu z raportem dziennym Delverta i, schowawszy za mankiet kurty rozkaz pułkownika, znikał, jak cień, głuchy na upomnienia, aby doczekał się nocy. W reducie widziano go dźwigającego skrzynie i worki z nabojami i wstęgami kulomiotowemi, na czołówce — pomagającego padającym ze znużenia sanitarjuszom, lub wlokącego na sobie rannych strzelców; w rowach, podczas najzaciętszych walk, gdy wokół szalało piekło, pękały pociski, sypała się ziemia i kamienie, gwizdały roje kul lub syczały w powietrzu rzucane granaty ręczne, — zjawiał się zawsze w najniebezpieczniejszych miejscach. Stawał, oparty o zbocze transzy, niczem nie osłonięty, zsuwał hełm w tył coraz bardziej siwiejącej głowy i ruchem powolnym zapalał fajeczkę lub kreślił coś piórem w notatniku. Na twarzy jego błąkał się uśmiech łagodny i zagadkowy zarazem. Była to maska nieprzenikniona. Po za nią kryło się prawdziwe oblicze Nessera. Czuł straszliwy, bolesny skurcz wszystkich mięśni, zgrzytały mu zaciśnięte zęby, w oczach szerzył się żar, sączył się coraz dalej i ogarniał cały mózg. Wtedy serce bić przestawało w piersi ochotnika, ręce lodowaciały, a dreszcz zimną strugą przelewał się po grzbiecie.
W chwilach takich widział wyraźnie po przez wał okopowy piechurów niemieckich, pochylonych nad kolbami i mrużących oczy przy strzale, wbijał się wzrokiem w źrenice kanonierów, utkwione w szkła celowników, dotykał ich rąk, gotowych szarpnąć zamek działa i... Nesser nie mógłby objaśnić i wyrazić słowami, co zachodziło potem w nieznanym świecie zmysłów jego, w naprężonej, jak spirala stalowa, atmosferze woli. Wiedział tylko, że tam, gdzie stał, działy się rzeczy cudowne, magiczne, że kule musiały wrażać się w podstawę wału, granaty wybuchać w locie, pociski nie dosięgać skarpy reduty.
Przeżuci przez potworne szczęki wojny, które wyssały z nich wszystko, co było nierozerwalne z istotą myślącą, a więc — uczucie strachu i obawy o życie, wyżarły z nich wolę do samoobrony, — żołnierze wmig odczuli niepojętą moc Nessera i uwierzyli, że śmierć odbiega od niego i omija miejsce, gdzie stoi „pan z piórem“, tajemniczo uśmiechnięty, zamyślony, zaciskający w zębach małą, czarną fajeczkę — „święty warjat“.
To też, gdy nieprzyjaciel, wściekły na opór reduty, postanowił zdruzgotać ją do szczętu, zmieść z powierzchni ziemi lawiną stali i ognia, gdy nawet w zobojętniałych, wyjałowionych do reszty duszach obrońców świtać zaczynało przerażenie, oczy ich znękane mimowoli szukały wysokiej, barczystej postaci Nessera. Wiedziony niewytłumaczonym instynktem, jakąś władną intuicją, ochotnik wyczuwał nieomylnie, gdzie musiał się zjawić, przystanąć, spojrzeć spokojnie, wypalić fajeczkę i rzucić słowo, napozór nic nie znaczące, a przynoszące otuchę.
Niemcy w dalszym ciągu nie ustawali w burzeniu reduty N 1. Okopy znikały w kurzawie, w słupach miotających się, w co chwila rozdzieranych płomieniami płachtach dymu, w gradzie odłamków żelaza, cementu i kamieni. Któżby mógł wytrzymać w tej nawałnicy śmierci i zniszczenia, któżby nie drgnął i nie cofnął się przed rozszalałą furją pękających potworów? Tymczasem, gdy wypadała chwila ciszy, z okopów reduty dobiegał zdyszany szczęk kulomiotów i regularne, podobne do zgrzytów ciskanych blatów żelaznych salwy karabinów. Reduta wciąż się broniła.
Nesser, przechodząc ze skrzynią naboi, spostrzegł kilku młodych żołnierzy, — dzieci prawie. Stłoczyli się razem, jak stadko wylękłych owiec, przywarli do okopów i nieprzytomnym wzrokiem, w którym miotała się rozpacz, oglądali się na wszystkie strony. Zrozumieli nagle, że nie było tu miejsca dla ukrycia się, ani drogi do ucieczki. Jakiś kapral uspakajał ich. Basowym głosem mówił, gryząc sumiasty wąs:
— No, cóż takiego? Wszystko w porządku, chłopaki! Widzicie! Ja tu jestem z wami i kapitan też... No, no, chłopaki, wygarnijcie salwę do „boszów“!
Żołnierzyki nie ruszali się z miejsca, jeszcze bliżej przyciskając się do siebie. Nesser zajrzał im w oczy wylękłe, obłędne, dzikie, jak u zwierząt zagnanych. Oparł się o wał, wystawiając hełm ponad parapetem. Aż kapral się uląkł i mruknął coś do ochotnika, lecz ten spojrzał na niego obojętnie i zapalił fajkę. Wyjął ją z ust i podał najbliższemu z chłopców.
— Pociągnij! — rzekł spokojnie. — Pociągnij i daj następnemu. Dobra tabaka... amerykańska, z miodem...
Chłopak podniósł na niego błędny wzrok, lecz, spotkawszy się ze źrenicami Nessera, nagle zamrugał powiekami i wziął fajkę.
Dziennikarz zaśmiał się cicho i śmiał się długo i dziwnie.
— Co was tak ubawiło? — spytał kapral.
— Pomyślałem sobie w tej chwili, jak to rodzice tych malców mówią do siebie, że ich synowie psują powietrze ze strachu, niczem gazy trujące... — powiedział Nesser.
Kapral wszystko zrozumiał i, niby obojętnie wzruszając ramionami, mruknął:
— Gdzież tam?! To — dzielny żołnierz... Zobaczycie wnet!
Fajka powróciła do Nessera, a zamilkły nagle odcinek rowów natychmiast rozbrzmiał nowemi salwami. Chłopcy z pasją niezwykłą walili do „boszów“.
W innem miejscu jakiś niemłody już żołnierz o twarzy, wykrzywionej strachem, cisnął karabin o ziemię i usiadł, bezwładnie opuściwszy ręce.
— Zasłabliście? — zapytał go Nesser.
— Psia ich wiara! — zaklął strzelec, tupiąc nogami. — Niech im dzieci wymrą na najgorsze choroby!
— Do kogoż-to stosujecie takie piękne życzenia? — rzucił szyderczym głosem ochotnik.
— Do generałów naszych, fabrykantów, bankierów stosuję! — warknął, zaciskając pięści. — Ich to sprawka — ta wojna przeklęta!
Nesser zamyślił się na chwilę, a potem, siadając obok, szepnął:
— Któż to wie, czyja w tem wina?
— Wszyscy wiedzą o tem! — wrzasnął z nienawiścią w głosie strzelec.
— Wczoraj oderwało ręce sierżantowi trzeciej kompanji... Widziałem go umierającego na czołówce... prosił, aby powiadomić ojca jego — generała na froncie... A synowie senatora i byłego ministra Pawła Doumer? Polegli? A czy pamiętacie, Thibeaut, olbrzyma Fayolle?
— Tego, który poległ przedwczoraj? — spytał strzelec.
Nesser kiwnął głową i szepnął:
— Był on inżynierem, dyrektorem własnej fabryki... dużej fabryki mebli. A Grignard pracował w biurze swego ojca — bankiera... Będzie on z pewnością i nadal pracował, nawet chyba prędko, niech mu tylko amputowana noga się zagoi...
Żołnierz patrzał na Nessera i milczał. W oczach jego zjawiła się myśl.
Nesser westchnął i rzekł twardym głosem:
— Tu wszyscy są równi, kamracie... Poco łamać sobie głowę nad tem, kto tę wojnę wywołał? Nikt tego nie wyjaśni, bo wojna tymczasem, tak myślę zawsze, siedzi w nas samych... Człowiek wszak pozostał jeszcze zwierzęciem — strasznem, bo uzbrojonem... Widziałem niegdyś, jak socjaliści w Hiszpanji napadli na fabrykę, podpalili ją, a potem zakatrupili dyrektora i inżyniera... Nadbiegli żandarmi i zkolei postrzelili pięciu robotników... Była to mała wojna, ale wszakże wojna... Nie chcieli jej ani fabrykanci, ani bankierzy, ani nawet generałowie...
— Chyba, że tak!... — mruknął żołnierz, drapiąc się w głowę.
— Chcecie papierosa? — spytał Nesser.
— Dajcie... — poprosił żołnierz, podnosząc i obcierając połą kurty oblepiony błotem karabin.
Dziennikarz dał mu papierosa i poszedł dalej.
— Poczekajcie! — krzyknął żołnierz. — Powiedźcie mi, komu i naco potrzebna ta wojna? Nam czy „boszom“?
Nesser zatrzymał się i odpowiedział:
— Nie wiem!
— No, widzicie?! — prawie z rozpaczą zawołał strzelec.
— Nie wiem... — powtórzył dziennikarz. — Ale spotkałem dwóch ludzi — kapitana de Langlois i anarchistę Mollin, którzy polegli z radosnym, wspaniałym porywem... Widziałem i innych, umierających pięknie, ze spokojem i dumą na twarzy, z jasnością w oczach. Nie umieraliby tak, gdyby nie wiedzieli, że tak potrzeba...
— Cóżby to mogło być takiego?
— Nie wiem, ale myślę, że coś większego od zdobycia Paryża lub Berlina, coś ważniejszego od ostatecznego zwycięstwa, kamracie, — odparł Nesser.
— Ech! Gdyby tak wiedzieć, wtedy... — westchnął żołnierz, a ostatnie słowa jego zagłuszył wystrzał karabina.
Stanął przy parapecie i mierzył znowu.
Dziennikarz oddalił się szybko, bo spostrzegł kapelana, który rękami dawał znaki w jego stronę.
Pobliska transza niemiecka otrzymała pewnej nocy posiłki i rozpoczęła atak. Przez kilka godzin bez przerwy przygotowywała go artylerja. Granaty szarpały skarpy, rozrzucały wory z ziemią, wyrywały ludzi i podbijały kulomioty. Ciężki pocisk przebił pułap na posterunku kapitana i wybuchnął ze straszliwą siłą. Nieruchomy od wstrząsu, pogrzebany został żywcem ordynans dowódcy, a sam Delvert cudem wyszedł cało. Od czasu do czasu nadlatywały pociski gazowe. Zdawało się wtedy, że przyszła śmierć i w zamachu podniosła nad redutą swoją kosę bezlitosną. Łzawiły się oczy, piersi wciągały zatrute powietrze, gardziele wydawały chrapliwe rzężenie, a dokoła — gwizd kul, furkot odłamków żelaza i kamieni, kłęby dymu, ziemi i piasku. Godziny nieskończenie długie, godziny męczeńskie mijały, a piekło, wyrzucając z siebie ogień, dym, jad i śmierć, szalało.
W transzach leżały stosy zabitych. Rozkładały się szybko, przykryte płótnem namiotów. Czerwcowe słońce prażyło żarem. Powietrze, przesiąknięte wilgocią rowów, wyziewami gnijącej krwi, fetorem ustępów, niczem nie osłoniętych i nie przysypywanych, z których się sączyły strugi cuchnącej cieczy, pełnej wstrętnych glizd, przytłoczyło transze, a pochyleni, skuleni w niej ludzie wdychali te jadowite, ciężkie opary.
Trupy rozdymały się straszliwie, chwilami poruszały się gwałtownie pod pokrywającemi je płachtami, wydawały głośne dźwięki wyrywających się gazów, jeszcze bardziej zarażających wokół powietrze. Czarne chmury niebieskich much brzęczały nad sczerniałemi, gnijącemi zwłokami i opadały ludzi żyjących, którzy niepojętą mocą woli czy bierności pozostawali nadal przy wałach i omdlałemi rękami podnosili karabiny do dygocących ze znużenia ramion.
Wreszcie Niemcy zdobyli redutę N 2, zagarnęli lasek Fumin, a wtedy ruszyli do ostatecznego ataku. W transzy biegali podoficerowie i w pośpiechu rozdawali obrońcom granaty ręczne.
— Dzieci! — rozlegał się głos kapitana Delverta. — Odwagi! Podpuśćcie „boszów“ blisko i wtedy — bić! Czekajcie sygnału!... Ognia!
Ludzie pochylali się, zrywając sznurki zapalników, i przeginali się wtył, jakgdyby podczas gry w piłkę, ciskając granaty. Niemcy stanęli, nie oczekując takiego oporu. Wtedy z flanków reduty szczęknęły kulomioty francuskie i zaturkotały zdyszanym łomotem. Część atakujących jęła uciekać, padała, na kolanach czołgając się ku swojej pozycji, krzyczała przeraźliwemi, wyjącemi ze strachu głosami. Inni, odcięci od swoich, walczyli, ginąc w dymie francuskich granatów, w wirze kul.
Gillet, roznamiętniony walką, wskoczył na parapet, żeby celniej cisnąć pocisk, lecz w tej samej chwili zjawiła się obok niego wysoka postać Gramauda. Uczony zręcznym ruchem zrzucił chłopca do transzy, a sam zamachnął się szeroko i wypuścił z ręki granat. Jednocześnie — jakiś mały, krępy oficer niemiecki, kierujący atakiem, strzelił do niego z rewolweru. Gramaud zachwiał się i stoczył do rowu. Stojący obok Murzyn czy Arab z południa Algieru, Bambula, z dzikim rykiem ugodził oficera granatem w głowę. Francuzi dobijali nieprzyjacielskich strzelców szybko i sprawnie. Niemcy już podnosili ręce. Szare kurty i hełmy ich zaczęły niebawem migać wpośród niebieskich bluz francuskich. Jeńców prowadzono na redutę.
Nesser przez cały czas bitwy pracował ciężko, rozdając granaty i pomagając rannym. Nie krył się bynajmniej przed pociskami, nie chylił nawet głowy, przebiegając płytkie rowy łącznikowe. Nie czuł ani strachu, ani też zmuszał się do odwagi. Wiedział, że nic mu się stać nie może. Gdy uprzytomnił sobie to dziwne przeświadczenie i niezachwianą pewność, pomyślał, że nie może polec, ponieważ nie dokonał jeszcze dzieła, dla którego przyszedł na świat. Jakie to dzieło było mu przeznaczone do wykonania — tego nie sformułował dotychczas, bał się nawet rozmyślać nad treścią, określeniem jego rozmiarów i celu jego. Myśl dziennikarza, mimo, że obezwładniające znużenie ogarniało wszystkie członki jego, pracowała z błyskawiczną szybkością, a zmysły dosięgały nadludzkiej ostrości i najwyższego napięcia. Wyczuwał odruchy duszy każdego niemal ze swoich towarzyszy, którzy pochylali się co chwila, szarpali zapalniki i malowniczym ruchem wyprężali się, miotając bomby. Każda para oczu w tej transzy — skrwawionej i zgiełkliwej — widziała przed sobą śmierć, lecz wola nie słabła przed obliczem jej i sprawnie, celowo kierowała mięśniami. Co to było? Gdzież pierzchły rozpacz, strach i wyczerpanie tych znękanych, przerażonych, głodnych i spragnionych ludzi? Cóż tak potężnego porwało ich wszechwładnie w tej godzinie śmiertelnej walki i ofiary życia?
Mignęły w pamięci słowa rozkazu marszałka Joffre’a nad Marną, rozkazu, o którym wczoraj przypomniał strzelcom kapitan Delvert, spokojny, zamyślony i niezłomny, o bohaterskiem sercu, bijącem w piersi uczonego:
„W chwili, gdy wszczynany bitwę, od której zależy zbawienie kraju, ważnem jest przypomnienie wszystkim, że minęła już chwila oglądania się za siebie. Należy dołożyć wszelkich wysiłków, aby atakować i odeprzeć nieprzyjaciela. Oddział, który nie będzie już mógł posuwać się naprzód, musi za wszelką cenę utrzymać się na terenie zdobytym i raczej dać się zabić na miejscu, niż się cofnąć. Śród warunków obecnych żaden upadek ducha nie może być tolerowany.“
Czyżby te słowa starego, odważnego żołnierza przemówiły z całą siłą i tu — przed fortem Vaux, w tych podziemnych, cuchnących krwawych norach? Nie! Stanowczo — nie! Było to coś innego, a jeszcze hardziej dziwnego. Od walczących postaci do duszy Nessera płynęły jakieś prądy niejasne... zewsząd... zewsząd... Ten promień mglisty to od kapitana Delverta, ten — od zuchwałego sierżanta, tam — od małego Clerca, zawsze smutnego i jakgdyby dźwigającego na sobie ponure brzemię wyroku śmierci, a wszystkie jednakie.... wszystkie przechodzące przez pryzmat wnikliwości Nessera i przełamujące się w nim na setki fal przeróżnych, które znów się łączyły i drgały w eterze, tworząc dźwięk, brzmiący twardo, ostro, jak pękająca stal a przekształcający się w słowa zrozumiałe:
— Tak być powinno!
— Dlaczego? — pytał Nesser kogoś nieznanego.
— Dlaczego? — powtarzał w duchu głosem namiętnym.
Odpowiedzi nie było, lecz słowa te dźwięczały w wybuchach granatów, w świście kul, w ryku ludzkim, w zgiełku, okrzykach komendy, w tupocie nóg i zawrotnem wirowaniu rozrzucanych kamieni i sypiącej się ziemi.
— Tak być powinno!
Dopiero po odpartym ataku dowiedział się Nesser o postrzale, który dostał Gramaud. Zaciskając oburącz głowę, w nagłym, ciężkim strachu, biegł i szukał. Odnalazł go w rowie na skrzyżowaniu dwu transz. Ksiądz Chambrun klęczał już przy nim z sakramentami w ręku. Zapłakany Gillet stał za kapelanem, trzymając krzyż i kropidło w drżących rękach. Kapelan skończył modły i, pochyliwszy się nad umierającym, szeptał:
— Grzechy twoje, bezwiednie popełnione, ninie odpuszczam ci władzą, daną mi od Boga i Syna Jego i Ducha Świętego — Amen...
Ciężkie westchnienie podniosło pierś Gramauda, a tak głębokie, że nawet pod bluzą wyczuwało się nagle zapadły brzuch rannego i wypierające na zewnątrz żebra... Ostatnie westchnienie...
— Zaiste, powiadam wam, — przez łzy mówił ksiądz, — człowiek to był serca czystego i duszy, miłej Panu! Przyjmij go, Miłosierny, w królestwie Twojem, które jest światłością, radowaniem i nagrodą!
Znowu zaczął się modlić półgłosem, a Nesser, nic nie mówiąc, przyniósł rydel i jął kopać dół. Złożyli w nim ciało uczonego i przysypali ziemią. Nesser pozostał przy Gillecie. Chłopak spojrzał na niego pytająco.
— René Graumaud przysiągł niegdyś, że powrócisz do rodziny cało! Strzegł cię, chronił i w twojej obronie poległ. Teraz na mnie kolej, chłopcze!... — szepnął dziennikarz.
Gillet patrzał na niego szeroko otwartemi oczami. Po chwili nagłym ruchem porwał rękę Nessera i z głośnym szlochem całował porywczo.
Na odcinku pomiędzy laskiem Fumin a koleją, przecinającą płaskowyże Hardaumont, wypadła krótka przerwa. Widocznie, nieprzyjacielskie baterje wyczerpały zapasy pocisków i oczekiwały nowego transportu, lub też, być może, francuskie granaty poszarpały zbyt dużo ludzi w szarych kurtkach i hełmach gladjatorskich. Działa niemieckie wyraźnie oszczędzały pocisków; nie zasypywały już niemi kretowisk, gdzie się czaili Francuzi; usiłowały zato z jeszcze większą wściekłością otoczyć reduty barjerą rwących się granatów i pozostawić ukrytych pod ziemią ludzi bez posiłków, pożywienia i zaopatrzenia bojowego. Nesser obszedł kilka razy wszystkie odcinki rowów swej kompanji, rozglądając się dokoła i układając jakiś plan. Z ciekawością, która się zaostrzała stopniowo, starał się zapamiętać wszystko, na co padał jego wzrok. Czuł się tak, jakgdyby miał wkrótce porzucić tę transzę i odejść stąd na zawsze.
Przed wyłomem w nasypie spostrzegł stos trupów, złożonych w najszerszem miejscu. Z pod narzuconej zgóry płachty płóciennej, okrytej plamami czarnej krwi i błota, wystawały zsiniałe, obrzękłe potwornie dłonie i stopy poległych. Nesser patrzał na te członki, tracące już swe kształty, bo skóra na nich pękała i odstawała; z pod łachmanów jej sączyła się zielonkawa, gęsta ciecz, szerząca wokół słodkawą woń zgnilizny, a roje much biegały i zapuszczały żądła do cuchnącej ropy. Skądś nadleciał żółty, pospolity motyl, zwabiony niezwykłym dla niego zapachem, zatrzepotał skrzydełkami nad wyzierającą z pod płachty stopą ludzką, na której widniała duża, czarna rana i usiadł na niej.
Dziennikarzowi przyszła na pamięć czytana niegdyś notatka o kwitnącej raz na stulecie roślinie, znalezionej w głębi dżungli afrykańskiej. Miał to być podobno kwiat o grubych płatkach koloru mięsa i zapachu trupa.
— Jeżeli jest w tem jakaś analogja, to, jakżeż żałosne są te leżące pod płótnem „kwiaty cywilizacji“! — pomyślał, wzdrygając się cały.
Tuż w pobliżu, niemal tonąc w błocie, na rzuconych na ziemię płaszczach spali ciężkim snem umęczeni żołnierze. Leżeli przysypani ziemią, nie czując, że pełza po nich i wżera się w rozdrapane blizny robactwo okopowe, a muchy od trupów przelatują do nich — półtrupów, biegają po twarzy, oblepiają im usta i oczy. Jeden z żołnierzy nie zdążył nawet rozścielić pod sobą płaszcza, bo sen go zmógł w jednej chwili, ledwie głowa dotknęła plecaka, rzuconego na ziemię. Usnął snem ciężkim, z którego obudzić go nic już nie mogło. Legł nawznak w pozie niewygodnej, a odrzucona ręka ugrzęzła w kałuży, do której zbiegała z przepełnionego dołu ustępowego tchnąca amonjakiem, gęsta, brunatna ciecz, co chwila marszczona na powierzchni pękającemi na niej bąbelkami cuchnących gazów. Trujący swąd rozkładającego się mięsa wzbierał w tem zakątku bez przewiewu. Nessera zamroczyło tak, że musiał oprzeć się o wał. Po chwili oprzytomniał i już biegł, szukając kilofów i rydli.
Wszędzie spotykał kałuże krwi, wsiąkniętej w żółtą ziemię i sczerniałej; bryzgi jej i długie nacieki widniały na kamieniach i zboczach skarp. Wypróżnione, pogięte blaszanki od konserw, zardzewiałe, przebite kulami i kawałkami żelaza hełmy, potrzaskane karabiny, jakieś skrwawione szmaty, wdeptane w ziemię bandaże i wata, odłamki pocisków i łuski naboi zaścielały i zaśmiecały dno rowów. Nesser skrzyknął kilku strzelców — wieśniaków, nawykłych do rycia ziemi. Wykopali niegłębokie fosy, zrzucili do nich ciała zabitych i przysypali ziemią. Ksiądz Chambrun odśpiewał krótką modlitwę pogrzebalną i pokropił mogiłę żołnierską wodą święconą.
Skończywszy z tem, ochotnik podszedł do porucznika Riballier i przekładał mu długo i namiętnie, że ludzie są głodni, więc musi dostarczyć do okopów ciepłej strawy i wody. Oficer spojrzał na niego ze zdumieniem, podniósł ramiona wysoko i rzekł:
— Warjat z was, panie Nesser! Czyż pan nie rozumie, że „bosze“ odcięli nas od reszty rejonu?
— Spróbuję jednak, jeżeli dostanę rozkaz! — rzekł dziennikarz.
Riballier machnął ręką i mruknął:
— Idź pan na złamanie karku, jeżeli chcesz tego koniecznie!
Nesser nie darmo jednak przechadzał się po rowach strzeleckich, kombinując coś i planując. Był przekonany, że lepiej od niejednego przewodnika z kwatermistrzostwa znał teraz każdy metr tej ziemi dokoła reduty. Wypełznął więc z transzy i niemal po linji prostej biegł naprzód, zapadając za kamieniami i kopcami ziemi, czając się w głębokich lejach, czołgając na brzuchu w bruzdach, pozostałych po odbijających się od twardego gruntu pociskach. Powrócił po trzech godzinach wraz z młodym żołnierzem, zuchwałym i roześmianym. Ten szczerzył białe, zdrowe zęby i, co chwila wybuchając śmiechem, powtarzał:
— A to z was łobuz! Takich wesołych kawałów to nawet w cyrku nie słyszałem!
Przynieśli duży kubeł jeszcze ciepłej zupy, kilka chlebów i dwa bidony wody.
Porucznik zbliżył się do Nessera.
— Legji honorowej zamało dla was!... Doprawdy, święty z was szaleniec!
Dziennikarz uśmiechnął się w milczeniu i wyciągnął do niego tabliczkę czekolady. Oficer tylko klepnął się po biodrach i nic już nie powiedział.
Krótkie jednak było to zacisze na odcinku reduty. Tegoż samego wieczora, gdy na zachodzie modre niebo wchłonęło ostatnie purpurowe promienie słońca, zerwał się nowy orkan i pomknął ku reducie. Wichura żelaza i ognia szalała przez całą noc. W świetle rac i reflektorów majaczyły przerywające się po przez ciężką płachtę dymów słupy ziemi i języki płomieni.
O świcie z transz niemieckich wychynęło znowu szare mrowisko i pobiegło ku reducie. W okopie francuskim zaledwie pięćdziesięciu obrońców miało odeprzeć ten atak. Kapitan Delvert przebiegł rowy strzeleckie i, dopadłszy sierżanta, krzyknął mu:
— Wypuść czerwoną racę!
Raca, kreśląc krzywy łuk z sykiem przecięła powietrze. Był to sygnał, żądający od artylerji osłony przed atakiem. Tymczasem bitwa na ręczne granaty już się zawiązała i stawała się coraz bardziej zażartą i uporczywą. Niemcy dobiegli do okopu i ciskali bomby, padając pod pękającemi granatami francuskiemi, lecz nowe szeregi nadbiegały i grad pocisków sypał się na transzę. Opadające redutę mrowisko zwijało się, kurczyło, rozprężało się i rozpraszało. Po chwili jednak znowu się skupiało i parło naprzód. Z rykiem wściekłym, zwierzęcym padł Bambula, uderzony w pierś, a potem długo jeszcze wił się i drgał w rowie; padali i inni, lecz granaty francuskie leciały coraz szybciej, a na obydwóch flankach wściekały się kulomioty.
Nesser nie odstępował Gilleta, baczny na każden ruch jego, gotowy rzucić mu się na pomoc. Z drugiego boku młodego wieśniaka stał ksiądz Chambrun. Miał ręce złożone, jak do modlitwy, oczy zamknięte, usta, szepcące bezdźwięcznie.
Dwa ręczne granaty niemieckie, sycząc, wpadły do transzy i utknęły w błocie. Lada chwila mógł nastąpić wybuch, zabijając i raniąc niczem nie osłoniętych od tyłu ludzi. Nesser błyskawicznym ruchem schylił się i, porwawszy pociski, wyrzucił je za parapet. Wybuchnęły natychmiast, już poza wałem transzy. Zobaczył to kapelan, podniósł rękę i w milczeniu krzyż zakreślił nad Nesserem.
Z pozycyj niemieckich ruszyły nowe szeregi.
— Czerwona raca! Czerwona raca! — rozległa się komenda.
Zaczął kropić deszcz i po chwili zamienił się w ulewę. Wtedy dopiero nadleciały pierwsze pociski bateryj francuskich, padać zaczęły i tryskać ogniem pomiędzy transzami walczących. Atak się załamał i wkrótce zgasł, jak ognisko, które się dopaliło.
Niemcy ukryli się w swoich transzach; ci, co uwijali się jeszcze około francuskich okopów, wzięci we dwa ognie, poddawali się, lub ginęli, szukając daremnie ocalenia w ucieczce. Ten i ów z francuskich żołnierzy obsuwał się do błota i natychmiast zasypiał; inni, ciężko oddychając i z rozpaczliwym wysiłkiem wstrząsając oddawna wypróżnione flaszki, rozścielali na ziemi płaszcze, aby zebrać choć trochę wody deszczowej; tu i ówdzie strzelcy szperali w workach, szukając w nich okruszyn sucharów, a, nie znalazłszy nic, w milczeniu ponurem opierali głowy o śliskie zbocze nasypu.
Minęło już 56 godzin od chwili, gdy po raz ostatni dostarczono obrońcom strawy i wody. Otoczona z trzech stron transzami niemieckiemi reduta pozostawała wciąż odciętą od świata. Patrząc na głodnych, spragnionych, półprzytomnych, znużonych do obłędu ludzi, Nesser myślał, że istotnie zachodziły tu wypadki „nieefektowne“, długo trwające, powtarzające się zbyt często, ażeby ktoś, poza tymi męczennikami, broniącymi Verdun, mógł ogarnąć całą głębię i wielkość ich wysiłku, cierpienia i ofiarności.
Niemcy na nowo wszczęli huraganowy ogień na znienawidzoną, oporną redutę. Po raz tysiączny ciężkie pociski szarpały niemal zrównane z ziemią okopy, wyrywały z nich kupy ziemi i rozrzucały worki szańcowe. Coraz częściej wołano na sanitarjuszów, bo ludzie padali, a czołówka nie mogła zmieścić rannych. Potwornie wolno wlokły się nieskończone godziny rozszalałego zgiełku, nieustannych wstrząsów ziemi i huku, od którego krew płynęła z uszy i nosów, a zaciśnięte zęby zgrzytały i przygryzały opuchnięty język.
Znowu, — nie wiedzieć po raz który — ożywił się ruch w niemieckich rowach.
— Czerwona raca! — woła kapitan ze swego posterunku.
— Czerwona raca! — powtarzają żołnierze, stojący przy parapecie.
Raca wylatuje. Dojrzano ją na baterjach, bo odrazu błyskać jęły działa czerwonemi żądłami. W pośpiechu jednak źle obliczono dystans, a może w tych zwaliskach ziemi, kamieni i gruzów betonowych artylerzyści nie mogli spostrzec łamanej bruzdy rowów francuskich. Granaty spadły na własne okopy i jęły padać coraz częściej, z zawrotną szybkością, z celnością niezwykłą. Wybuchy ich wściekłe i drapieżne przyłączyły się do huku pękających pocisków niemieckich; siejąc zniszczenie i zabijając ludzi, rozrzucały i burzyły ostatnie schronisko obrońców.
— Sygnał dłuższego dystansu! — krzyknął kapitan do sierżanta.
Ten wypuścił racę, jarzącą się białym ogniem magnezji, a za nią — drugą — zieloną. Jednak francuskie działa długo jeszcze biły w nieszczęśliwą, zoraną, poszarpaną transzę. Nesser, zrozumiawszy, co zaszło, wepchnął Gilleta do głębokiej szczeliny w nasypie i umieścił się tuż przed nim, aby osłonić chłopaka przed odłamkami pocisków. Stał odwrócony do skarpy i widział wszystko, co się działo w transzy. Zdawało się, że żywej duszy w niej nie pozostało. Dymy czarne i żółte przewalały się w niej, masy piasku przytłaczały, a wyjące czerepy, niby młoty, uderzały w ziemię, wyrzucały kamienie i bluzgały błotem. Ludzie, przywarłszy do zbocza okopu, prawie niewidzialni na jego szarem tle, usiłowali wcisnąć się w ziemię, nie oglądali się poza siebie, szybkim ruchem, wystawiając głowę nad parapetem, oddając strzał. Błyskawicznie poruszały się zgięte w łokciu ramiona, wyrzucając wystrzelone naboje i wsuwając nowe. Z cichym brzękiem padały na ziemię dymiące się łuski mosiężne.
Nesser wytężył wzrok i patrzał, przebijając oczami ciemną zasłonę dymu i kurzu i jeszcze ciemniejszą, prawne nieprzeniknioną zasłonę, ukrywającą twarze żołnierzy. Ujrzał kapitana Delverta. Stał przed swoim posterunkiem z rękami w kieszeniach spodni. Obsypany ziemią, w trzewikach, oblepionych komami lepkiego błota, powolnie i spokojnie obracał głową to wtył, to wprzód, jakgdyby liczył, ile pocisków pada na transzę jego od strony nieprzyjaciela, a ile — z bateryj francuskich. Gdy spojrzał w stronę rowu, gdzie się znajdował Nesser, dziennikarz spostrzegł błysk szkieł na jego oczach i smętny, jakgdyby pełen zadumy uśmiech.
— Uczony, pokojowy, niezmiernie uprzejmy i kulturalny człowiek, stoi tam w zabłoconem, zniszczonem ubraniu i przemokłych cuchnących butach! — mignęła w głowie Nessera myśl. — Widzi on przed sobą i poza sobą najbrutalniejszy, urągający całej etyce przejaw natury ludzkiej... Ach! Jakżeż wściekle drapie się teraz w pachwinę — to wszy dokuczają mu... Dym przysłonił go... Jaki to wybuchnął pocisk: nasz czy niemiecki? Rozpęknął się widać, blisko, bo hełm spadł z głowy kapitana, pochyla się po niego, wkłada, przesuwa dalej klamrę rzemyka i strzepuje z ramion i piersi kurz... I — nic! Nie ucieka stąd, gdzie za chwałę może dosięgnąć go śmierć? Nie kryje się w swej nędznej norze pod betonowym złomem muru? Nie przeklina i nie woła o pomstę do nieba? Nie! Stoi spokojnie, baczny na wszystko i sumiennie broni tej przegniłej, cuchnącej, krwawej bruzdy, w której, niby robactwo, czołgają się ludzie w niebieskich bluzach... O czem myśli w tej chwili uczony Delvert w transzy, wziętej we dwa ognie? Może przypomina sobie, że wojny wybuchały także na 4000 lat przed naszą erą i, z pewnością jeszcze dawniej — w zaraniu tworzenia się społeczeństw ludzkich, a przecież nie zruszyły one ziemi z posad i praw przyrody nie zmieniły? Może on tylko pozornie zachowuje spokój, a dusza jego buntuje się i miota, że oto przeniknęliśmy w tajniki wszechświata i już czołem dumnem dosięgamy niemal wyżyn bóstwa, a w tej oto zgiełkliwej chwili pełnej jadowitych dymów, krwi i skowyczącego wokół żelaza, dwie położone naprzeciwko siebie pozycje, zajęte przez ludzi spokojnych, takich samych, jak on — uczonych, lub, jak Gillet, — rolników wiejskich, rzygają na siebie ogniem, stalą i niklem, w imię jakiegoś hasła?
Myśl Nessera nagle znieruchomiała.
Kapitan Delvert, podniósł lornetkę do oczu, pochylił się naprzód i donośnym, pewnym głosem wydał rozkaz:
— Marin, skoczcie do sierżanta Chevaillot i porucznika Perrin i powiedźcie im, żeby mieli w pogotowiu granaty ręczne... Zdaje mi się, że dostrzegłem podejrzany ruch wśród „boszów“.
— Niezawodnie, kapitan wie, co robi, i rozumie cel zbrodniczej rzezi! — z pewną zazdrością pomyślał Nesser.
Na dalszym odcinku dowodził strzelcami porucznik Riballier-des-Isles. Z karabinem, opartym o parapet, strzelał, wyrzucał łuski i znowu strzelał. Z lewej nogi spadła mu wstęga owijacza i mokła w kałuży. Prąd powietrza poruszał strzęp rozdartej na plecach kurty. Na spoconem czole zlepiły się włosy, oczy błyszczały nieprzytomnie, niby u człowieka, trawionego gorączką. Ruchy oficera stały się gwałtowne i szybkie. Od czasu do czasu, nie patrząc na ludzi, krzyczał do nich jedno i to samo:
— Cel na 150 metrów — nie więcej! Cel na 150 metrów — nie więcej!
Nic myślał o niczem innem, oprócz dystansu dla strzału i, z pewnością, nie czuł strachu, zrozumiawszy od pierwszej chwili przybycia do reduty, że wyjść z niej cało można jedynie cudem. A jednak z jego sprężystej, muskularnej postaci biła wielka moc i wytrwałość. Nie strzelał, jak maszyna bezmyślna, lecz ostrożnie pochylał głowę, mierzył starannie. Riballier też, z pewnością, wiedział, poco przysłano go tu i co ma powstać z tego huku, zgiełku, dymu i śmierci.
Żołnierz Berger, szeregowiec starszego poboru, chory na biegunkę, spuścił spodnie i usiadł tuż przy nasypie. Ziemia dokoła nóg jego zabarwiła się natychmiast na czerwono, a Berger siedział z twarzą obojętną, skamieniałą, bezmyślnie patrząc przed siebie i to wydymając, to wciągając usta. Wreszcie powstał i rozpryskując trzewikami cuchnącą, krwawą kałużę, zapiął ubranie i stanął przy wale. Po chwili jednak siedział już znowu w tej samej pozie, wydymał i wciągał wargi, rozpływał się strugami zielonego kału i krwi. Taka tępa, zwierzęca obojętność była na twarzy szeregowca, że obserwujący go Nesser nie wyczuł żadnej myśli, ślizgającej się w mózgu jego. Obojętną stała się dla Bergera wstrętna choroba, padające ztyłu i zprzodu kawały żelaza, świst kul, fetor, wszy, brudy, samo życie i śmierć sama. Umarły w nim wszystkie ludzkie odruchy, stał się niezdolnym do strachu, wyczucia cierpienia i żądzy zrywającego się protestu.
Ktoś cicho jęknął obok Nessera. Dziennikarz obejrzał się. Żołnierz Jules, który pierwszy nazwał go „świętym warjatem“, porzucił nagle karabin na parapecie i, zacisnąwszy głowę rękami, wydał jęk. Gdy odsłonił twarz, Nesser spostrzegł na niej wyraz takiej rozpaczy bezbrzeżnej i palącej, że aż drgnął. Oczy Jules’a wyszły z orbit, usta się wykrzywiły, a na zapadłej twarzy błąkał się skurcz, to tam, to sam zniekształcając, ją do niepoznania.
— Co wam jest? — krzyknął dziennikarz.
Żołnierz spojrzał na niego błędnie. Wykrzywiona przerażającym grymasem, asymetryczna twarz stężała. Jules przycisnął się jeszcze szczelniej do nasypu i, schwyciwszy karabin, strzelał raz po raz, wydając okrzyki, do westchnień żałosnych podobne: „Masz... masz... masz...“
Kapral, siedzący przy kulomiocie, podniósł głowę i nadsłuchiwał. Wreszcie zwrócił ku wzdychającemu żołnierzowi surową, spokojną twarz i rzucił:
— Nie gdacz, psia twoja wiara!
Kapral też wiedział, poco znalazł się w transzy przed redutą. Był to stary żołnierz, otrzymywał żołd, musiał za to umierać bez skargi tam, gdzie chcieli tego marszałek, generał brygady, dowódca pułku, kapitan Delvert, a nawet sierżant...
Wzrok Nessera ogarniał coraz to nowe twarze strzelców. Tępe były nad wyraz, przerażająco obojętne, zastygłe w skurczu, bezmyślne, znękane, zziajane. Przypomniał sobie słowa, słyszane od kaprala po wyjściu z tunelu. Tylko obojętność nadludzkiego znużenia, przytępiającego wszelkie, najżywotniejsze i najprostsze uczucia, trzymała tych ludzi przy parapecie transzy; być może, znalazła ona nawet odpowiedź stanowczą, która przecinała wszelkie wahania, rozpraszała wątpliwości dręczące, odpędzała pokusę. W chwili najsilniejszego miotania się ducha obojętność znużenia wstrzymała wszelką myśl przed sylogizmem, który wydał się najbardziej zbliżonym do prawdy i potężniejszym od wszelkich rozumowań.
— Tu, w cuchnących rowach, zgniłych, zbluzganych soplami krwi zabitych i chorych na czerwonkę, wszyscy są równi sobie, bo biją się, głodują, cierpią i umierają, pełniąc swój obowiązek, jak mówi rozkaz dzienny. Ja jestem jednym z tych równych, muszę więc bić się, głodować, cierpieć i umierać, pełniąc swój obowiązek.
Nesser, jak mu się wydawało, przeniknął w treść bohaterstwa i wytrzymałości walczących ludzi.
— Tak! — pomyślał, przyglądając się zdeptanym trzewikom kapelana. — Równość jest najpotężniejszym czynnikiem karności i dyscypliny wysiłku. Gdyby kapitan Delvert nie strzelał sam do „boszów“, gdyby nie odczuwał głodu i pragnienia, jak Jules i Berger, gdyby nie stał tak spokojnie, wytrzymując ogień francuskich i niemieckich granatów, — żadną siłą, żadnym hasłem, chociażby wolności, nie utrzymałby swej 8-ej kompanji w tej transzy! Wolność jest koniecznością życia wybranych, równość stała się jedynym cementem łączącym i rodzącym siły niebywałe w społeczeństwie, od którego wymagane jest jakieś olbrzymie napięcie mięśni i woli...
Korzystając z zamieszania, jakie niezawodnie musiał spowodować błąd artylerji francuskiej, Niemcy ruszyli do ataku.
— Czerwona raca! — krzyknął porucznik z lewego skrzydła.
Raca natychmiast się zapaliła, lecz, śmignąwszy tuż nad parapetem zakreśliła mały łuk i wpadła do skrzyni. Ogień odrazu ogarnął wnętrze jej. Z sykiem buchnęły płomienie, dym okrył całą transzę. Pędzili naoślep ludzie, w popłochu krzycząc przeraźliwe.
— Ratuj się kto może! „Bosze“ zaatakowali nas płonącemi płynami!
— Na miejsce, chłopcy! — rozległ się nagle groźny głos kapitana. — Na miejsce! To zapaliły się race!
Stał samotny, zagradzając wąskie przejście. Ludzie zatrzymali się, oprzytomnieli i wnet stanęli przy okopach, gotowi do obrony. W innym końcu transzy żołnierze nie usłuchali jednak nawoływań i rozkazów porucznika Riballier-des-Isles; potrącając się, i prześcigając, pędzili naoślep, rzucali karabiny i wyli z przerażenia. Spostrzegł to Nesser i zrozumiał zrywającą się nagle panikę. Gdyby w jednem miejscu wybuchnęło naraz dziesięć pocisków, — nikt z tych ludzi nie ruszyłby się z miejsca. Przeżyli już to nie wiedzieć ile razy, więc nerwy, stężałe w napięciu, pozostałyby w bezruchu. Lecz raptownie zdarzyło się coś zupełnie odmiennego. Inny dźwięk, nowej barwy płomień, niepodobny do zwykłych dymów zapach siarki wstrząsnęły nerwami. Jak zaciśnięta sprężyna rozwija się i porusza skomplikowany system kółek i trybów całego mechanizmu, tak te nerwy żołnierskie odprężyły się nagle, obojętność zmieniła się w panikę, wytrwałe czuwanie przy parapetach — w bieg obłędny, porywający innych wirem ślepego strachu.
Odwrócił się natychmiast i oparł o wał, zapalając fajkę. Jego spokojna postawa uderzyła uciekających. Przystanęli i krzyknęli:
— „Bosze“ zaatakowali nas płomieniami!...
— Nie mają tu oni miotaczy ognia! — odparł Nesser. — Ten płomień wytrysnął z naszych rowów.
Żołnierze zaczęli się oglądać, a, gdy dogonił ich porucznik i zawołał: „Gasić pożar“ — natychmiast powrócili.
Nesser pobiegł na miejsce wypadku. Ujrzał kapitana, który komenderował:
— Wynoście granaty! Zasypujcie ziemią skrzynię z racami!
Dziennikarz rzucił się naprzód. Płomienie ogarnęły go, opaliły mu brwi i rzęsy, smagnęły po rękach gorącemi językami. Mrużąc oczy i zasłaniając twarz rękawem, jął wyciągać złożone tu skrzynie z ręcznemi granatami i podawać żołnierzom; wyrwał z ognia jedną paczkę z racami, która już palić się zaczęła. W tej chwili rozległ się wybuch. Wyleciał wpowietrze worek z nabojami i rozrzucił wokół węgle, skrawki płonącego papieru i ziemię.
Sierżant wypuścił natychmiast sygnałowe race, bo baterje francuskie wciąż biły w szańce reduty. Na szczęście kulomioty transzowe zdołały wstrzymać atakujący oddział. Cofał się, a wtedy z fortu spostrzeżono błąd artylerji i działa umilkły natychmiast.
— Zielony sygnał! — krzyknął Delvert. — Niech ścigają cofające się szeregi.
— Nie mamy już zielonych rac... — odpowiedział ponuro sierżant.
W tej samej chwili wbił się w okop i szarpnął nim granat niemiecki.
— Sanitarjusze! Biegiem, biegiem! Kapral ranny...
Nadbiegło dwóch sanitarjuszów i Nesser. Na ziemi wtłoczony w błoto, leżał zawsze wesoły Chevaillet. Wysoko i porywczo podnosiła się pierś kontuzjowanego kaprala, a palce rozrzuconych rąk jego drapały ziemię.
— Księdza... — wyjąkał słabnącym głosem. — Obiecałem matce umrzeć, jak chrześcijanin...
Urwał nagle, bo śmierć stała już przy nim i, dotknąwszy tego potwornie wstrząśniętego ciała, zmusiła je zesztywnieć nagle i sczernieć straszliwie.
Nesser biegł już, prowadząc księdza. Nie wiedział, że kapelan podążał za nim, nie kryjąc się wcale za okopem. Obejrzał się dopiero, gdy posłyszał cichy jęk i odgłos padającego ciała. Ksiądz z podwiniętemi pod siebie nogami siedział i kiwał się, zakrywając twarz dłońmi. Przez zaciśnięte palce sączyły się cienkie strugi krwi i spadały mu na pierś i kolana.
Ksiądz drgnął nagle i przechylił się nabok. Ręce mu opadły, a głowa wsparła się bezsilnie o wał. Lewa strona twarzy znikła w strugach płynącej krwi. Nesser, drżący i nagle zesztywniały, widział, jak zpomiędzy strug krwi wyłaniała się nabrzmiewająca rana, — odłamek kości i jeszcze coś, co przysłaniał szmat zerwanej skóry. Przyjrzał się bacznie i wydał przeraźliwy jęk. Na cienkiem pasemku krwawiącem zwisało wyszarpnięte oko, — niebieskie, patrzące nieruchomą źrenicą. Ksiądz Chambrun długo pozostawał w omdleniu. Sanitarjusz zalał ranę jodyną, nałożył opatrunek i zaczął go cucić, aż dopóki kapelan nieotworzył jedynego już oka i nie poznał Nessera.
— Pochyl się! — szepnął szczękając zębami. — Być może umrę... więc słuchaj i powtarzaj za mną: Boże sprawiedliwy i Miłosierny... Ojcze nasz dobry... który z Nieba widzisz wszystko i rozsądzasz... Oto stoję przed Tobą... mający duszę grzeszną... miotania się pełną... i błądzącą... Przeszła ona... przez ogień męki... katusze zwątpienia... a teraz, bezwiednie... słabnąca i zdrożona... do Ciebie zdąża, Ojcze nasz... i Panie... abyś dodał jej mocy... wytrwać w zamierzeniu... do końca... do końca... Boże!...
Głowa księdza opadła; mocno przymknęło się oko. Ranny zemdlał ponownie. Nesser i sanitariusze ponieśli go na czołówkę, a gdy koło stojących przy parapecie żołnierzy przesuwał się ten smutny pochód, oczy im błyskały ponurą żałością.
— Odwalił kitę „Tyka w sutannie“? — szeptali do siebie.
— Szkoda! Nie wierzę ja w te sztuczki kościelne, ale był to chłop naschwał, cichy, pogodny i ofiarny dla wszystkich... Szkoda takiego!... — wzdychał jakiś żołnierz, oglądając zamek karabina.
Gdy Nesser powrócił do transzy, skinął na niego sierżant.
— Kapitan pytał o was...
Dziennikarz znalazł Delverta, leżącego na ziemi. Kapitan pisał w tej pozycji, bo nie miał ani stołu, ani żadnej osłony nad głową.
— Dostarczycie raport pułkownikowi — rzekł do Nessera. — Muszą przysłać nam wreszcie rac, granatów, no — i ludzi, bo kompanja właściwie już poległa... poległa na posterunku...
— Słucham, panie kapitanie! — odparł ochotnik.
Nagle odezwał się głos nikłego, zawsze smutnego Clerc’a.
— Panie kapitanie! Może ja pójdę, bo Nesser potrzebny tu... Gdzie on, tam ludziom — raźniej i spokojniej...
Delvert zamyślił się.
— Masz rację, chłopcze, — odparł po drwili. — Idź, a bądź ostrożny i powracaj dopiero, gdy noc zapadnie. Za dnia nie dojdziesz zpowrotem... Widzisz, co się dzieje?...
Późno wieczorem przybyły dwie kompanje posiłków, a z nimi mały, tragicznie zadumany Clerc. Z dwóch kompanij doszło zaledwie osiemdziesięciu ludzi — inni nie wytrzymali ognia, jedni się cofnęli, drudzy ukryli się w wyrwach i dołach...
Minęły jeszcze dwa dni... Z ósmej kompanji pozostały krwawe, obłąkane widma, strzępy ludzkich istot, lecz reduta broniła się zawzięcie, jakgdyby nieczuła na żelazną ulewę. Wreszcie przyszedł rozkaz, odciągający kompanję na tyły. Inni ludzie mieli zluzować ją i przejść mękę ogniową.
Trzydziestu zaledwie strzelców opuszczało w nocy rowy reduty. Grupa ta poprzedzana przez przewodnika, chyłkiem sunęła poza laskiem Chapitre w stronę fortu Souville. Prysnęła nagle obojętność i ta zwierzęca odwaga, która zmuszała ludzi spokojnie stać pod huraganowym ogniem ciężkich pocisków. Teraz padano na ziemię przy dalekim wybuchu szrapnela, chylono się jaknajniżej przed świstem kuli karabinowej. Zaświtało nagle ocalenie, zjawiła się myśl i nadzieja, paliła żądza życia... „Dawne“ pozostało tam — w cuchnących rowach, a teraz wszystko inaczej się odczuwało, aż się skrystalizowało w upartej, wszechwładnej myśli — za wszelką cenę dojść do błogosławionych, jasnych, promiennych miejsc, gdzie nie buchają ogniem i stalą granaty, gdzie nie leje się krew, gdzie gwar radosny rozlega się zewsząd, brzmi śmiech, gdzie wokół szaleje życie! Dojść! Dojść! Gdy, czając się w szczelinach, wyoranych przez pociski, i w głębokich, napełnionych wodą lejach, znękani, znużeni ludzie, ogarnięci nienasyconą chciwością życia, wyszli wkońcu na otwartą płaszczyznę, prowadzącą do toru kolejowego i tunelu, — namacały ich projektory niemieckie i dalej już nie puściły. Natychmiast rwać się zaczęły i szarpać ziemię granaty, pękać z brzękiem ponurym szrapnele, osaczając ich kołem żelaza i ognia.
— Na ziemię! Na ziemię! — krzyczał przewodnik.
— Na ziemię! — powtarzali za nim oficerowie.
Wszystko, co żyło, wcisnęło się, przywarło do ziemi. Jedna myśl dręczyła każdego z tych ludzi, powracających do życia po nieludzkim wysiłku, nad którym śmierć nawet mocy nie miała.
— Czyżby — koniec? Śmierć, tu, tak blisko od ocalenia?
Pociski zbliżały się, szrapnele jazgotały coraz niżej, a białe, drapieżne smugi świateł projektorów szukały, ostrożnie sunąc po ziemi, zaglądając wszędzie, macając każden metr tego pola.
— Przepadliśmy... — mruknął z rozpaczą w głosie leżący obok Nessera kapral sekcji kulomiotowej. — Nikt z nas stąd żywym nie wyjdzie...
Kapral zgrzytnął zębami i rzucił straszne bluźnierstwo.
Dziennikarz drgnął i szybko podczołgał się do wyciągniętego przed nim Gilleta. Chłopak był straszliwie blady. Dygotał na całem ciele.
— Nie chcesz umierać, mały Karolu? — spytał dziennikarz, z troskliwością zaglądając mu w oczy.
— O, nie, panie! — jęknął chłopiec i zapłakał gorzko i żałośnie.
Nesser sprężystym ruchem wyciągnął się na nim i okrył go swem ciałem, zasłaniając mu głowę ramionami i własną piersią. Chłopiec coś mówił do niego, lecz głos mu drżał i łamał się, więc dziennikarz pochylił się niżej, aby lepiej usłyszeć. Nagle... oślepiły go wytryskujące z łomotem i świstem płomienie, niezmiernie ciężki młot grzmotnął o ziemię, aż zadygotała cała, a drugi cios jego spadł na głowę Nessera, ogłuszył, opalił skroń miljonem iskier i — ...wszystko zgasło odrazu, umilkło, znieruchomiało, pogrążyło się w mroku i niebycie. Nie słyszał już Nesser, że kapitan Delvert krzyknął donośnym głosem:
— Zabrać rannego ochotnika i biegiem, biegiem naprzód!
Nie doszedł do świadomości jego rozpaczliwy szloch Gilleta, zmieszany gwar kilku głosów, szczęk karabinów, głuchy brzęk hełmów, tupot nóg, nieznośny jazgot, wycie, huk... Zgiełkliwa, rozbestwiona noc miotała się nad ziemią, a w duszy Nessera zapanowała inna — pełna ciszy i spokoju, co były, jak śmierć, kojąca troski i boleści człowiecze...



ROZDZIAŁ XV.

Bitwa pod Verdun...
Pierwsze poryki jej posłyszano we wrześniu 1914 r., a echa umilkły w dniu pamiętnym, gdy rozległy się na wszystkich krańcach krwawiącej ziemi okrzyki radosne:
— Pokój! Koniec wojny!!
Verdun — kamień węgielny. Na nim, ukrytym pod skrwawioną ziemią rowów strzeleckich i bastjonów poszarpanych fortów i redut, oparły się przypadkowo, czy celowo losy wielkiej wojny narodów. Nikt, kto zoddali nadsłuchiwał odgłosów zaciętej walki nad Mozą, nie dojrzał w niej wypadków, porywających wyobraźnię. Douaumont, Vaux, Damloup, Thiaumont, Mort-Homme, szczyt 304, „wąwóz śmierci“, lasek Fumin, Bois des Prêtres — nazwy te powtarzały się tak często! Miejscowości te przechodziły z rąk do rąk, przewalały się tam tłumy żołnierzy, mówiących różnemi językami: Francuzi, Niemcy, Polacy, Amerykanie, wszystko to stało się zjawiskiem niemal codziennem, już nie zajmującem nikogo, zmuszającem skierowywać uwagę na inne odcinki olbrzymiego frontu i stamtąd wyglądać wypadków rozstrzygających.
Verdun — kamień węgielny... Zrozumieli to odrazu generałowie niemieccy, rozumiał to stary wódz — marszałek Joffre. Lecz ogół, ta ciżba ludzka łaknąca efektów i sensacyj, jawnie lub pokryjomu ciągnąca zyski z wojny i gdzieś, w głębi plugawego serca pragnąca, aby się rzeź przeciągnęła jaknajdłużej, nie interesowała się Verdunem i nie doceniała go. Przez jego upartą obronę wojna straciła rozpęd i stanęła w miejscu, cofając się i postępując wprzód lub wstecz o kilkaset metrów zaledwie, o czem rozpisywała się prasa całego świata bez entuzjazmu i przekonania, jak niegdyś o sławetnym „domku przewoźnika“.
Zupełnie to samo dzieje się z kamieniem węgielnym olbrzymiego gmachu! Któż bowiem zamyśla się nad tem, jakiemu ciśnieniu podlega kamień, gdy na nim powstają nowe nadbudówki? Jakie w nim zmiany zachodzą? Czy pozostaje twardym, jak głaz granitowy, czy przebiegają wskroś ten blok — niewidzialne szczeliny, grożące całej budowli? Nikt oprócz wielkich, cierpliwych budowniczych, nie wiedział i nie przeczuwał, że Verdun miał się stać historyczną „redutą granitową“. Na niej to stawiano co dnia piętro po piętrze, nowe skrzydła, sklepienia i filary, aż śmiałym rzutem strzelono pod niebo wysoką wieżą, z której miał być otrąbiony ostatni sygnał tej wojny.
Istotnie, w owym czasie, gdy błotniste rowy strzeleckie, parapety okopów i skarpy redut ociekały krwią obrońców, gdy na obydwóch brzegach Mozy nie pozostawało pnia drzewa, kamienia, którychby nie rozłupał na drzazgi, nie rozbił na piarg potwornie potężny młot, gdy każda piędź ziemi pomiędzy Vaux i Mort-Homme stawała się świadkiem śmiertelnego rzężenia i ostatnich drgań walczących, — na tym kamieniu węgielnym dokonywano wielkich nadbudówek.
Anglja gromadziła swoje armje na froncie, czyniąc szlachetny i potężny wysiłek, obezwładniała flotę niemiecką i przeciwstawiała się dzielnie strasznej robocie łodzi podwodnych; Francja, wiedziona genjuszem wojennym i szerokiem ujęciem zadania wojny, przekształcała i odnawiała swoje siły wewnętrzne, oddając kierownictwo duszy narodu w ręce marszałka Focha, Clemenceau, Brianda i Galiéni; oni to stali się źródłem natchnienia dla aljantów na dalekich frontach Azji, Bałkanów, Italji i Afryki: im to poleciły wszystkie narody losy swoich armji walczących. Sumienie Stanów Zjednoczonych, wstrząśnięte okrucieństwem i bezprawiem, przemówiło głosem swego prezydenta Wilsona, który uznał postępowanie cesarskiej Germanji za „wojnę przeciw humanitarności i wszystkim narodom“. Ameryka przerzuciła do Europy wojska i niezliczone zasoby materjałów bojowych. Generałowie John J. Pershing i James W. Mc. Andrew prowadzili ze sobą korpusy generałów Hunter Liggette’a, Roberta L. Bullarda, Josepha Dickmana, George W. Reada, a młoda, energiczna nacja wyraziła gotowość złożenia ofiary z życia i mienia w imię pokoju i wolności ludów.
Jednak w kamieniu węgielnym potworzyły się w pewnym momencie szczeliny. Cały gmach mógłby runąć, gdyby moc podwalin i natchnienie budowniczych nie podtrzymały go. Stało się to w marcu 1917 r., po załamaniu się wyczerpanej i zrozpaczonej Rosji, w której wybuchnęła rewolucja i zrzuciła z ironu znienawidzoną dynastję, a potem — w listopadzie, gdy przebrzmiały zuchwałe, podstępne hasła bolszewików rosyjskich:
— „My Rada Komisarzy ludowych, zwracamy się do związanych z nami sojuszem ludów, a w pierwszym rzędzie do pracujących mas, czy pragną w dalszym ciągu wykonywać te bezmyślne mordy i iść ślepo drogą, prowadzącą ku zanikowi kultury europejskiej?“
Głosowi nowego rządu rosyjskiego jęły się przysłuchiwać szerokie rzesze ludzi w różnych krajach. Zdawało się przez chwilę, że mogą powstać ciężkie, nieobliczalne w następstwach zamieszki wewnętrzne, lecz wkrótce z oburzeniem, pogardą i zgrozą spoglądano na zbrodniczy, krzykliwy wschód, gdzie w błoto zostały rzucone zdobycze etyki i myśli człowieczeństwa.
Granitowa reduta doznała wstrząsu, lecz wytrzymała go, a budowniczowie nowemi wzmocnili ją przyciesiami i podporami. Na odcinku Verdun rozegrano wielką bitwę narodów. Na szalę zwycięstwa rzucono nietylko stal, wytwory chemiczne, złoto, samoloty, czołgi, pancerniki i miljony zbrojnych ludzi, lecz charaktery i dusze narodów. O rozgrywce miały zdecydować te z nich, które posiadały magiczny dar przewidywania, odporność i żywiołowe bohaterstwo, w każdej oliwili podsycane świadomem lub podświadomem poczuciem konieczności walki i zwycięstwa.
Tak się zaczynał artykuł, który został niespodziewanie dostarczony redaktorowi podupadłego znacznie „Hałasu Ulicy“, coraz bardziej powracającego na łono żółtej prasy.
Artykuł miał dziwny, mistyczny tytuł „Verdun ukrzyżowany“.
Przyniosła go panu Rumeurowi młoda, ruda dziewczyna w skromnej, czarnej sukni. Redaktor odrazu ją poznał, a, ujrzawszy pismo swego korespondenta, ucieszył się niewymownie. Radość ogarnęła go, więc przyjął Julję Martin z wytworną uprzejmością, a, że był to człowiek krewki i bezpośredni, — zaczął więc zaraz utyskiwać na korespondenta.
— Ach, ten Neóser, ten Nesser! Co on ze mną wyrabia! Wie pani, panno Martin, że Henryk Nesser po nieszczęśliwej ranie otrzymanej pod Verdun, zerwał wszelkie stosunki z „Hałasem Ulicy“, z redakcją, gdzie go tak ceniono i szczerze uwielbiano?!
— Nic dziwnego, panie redaktorze! — wzruszając ramionami, odparła natychmiast dziewczyna. — Pan Nesser przez rok prawie ciężko chorował. Odnowiły się dawniej otrzymane rany, musiał wyjechać do Szwajcarji, w góry, ponieważ lekarze orzekli, że zagraża mu gruźlica. Był bardzo wyczerpany i słaby... Miał przecież, jak pan niezawodnie pamięta, wyszarpniętą odłamkiem szrapnela część twarzy i prawe oko.
— Czy ja pamiętam o ranach Nessera?! — zawołał pan Rumeur, trzepocąc krótkiemi rączkami i pocąc się nagle. — Czy ja pamiętam! Nie było numeru „Hałasu Ulicy“ bez artykułu, wspomnień i wywiadów o Nesserze i tak przez tygodnie, miesiące całe! Nesser zniknął nam nagle z oczu, nigdzie nie mogłem go znaleźć. On też nie dawał znaków życia... Trafem dowiedziałem się o tem, że za czyny bojowe został mianowany podporucznikiem i że sztab posłał go do Stanów Zjednoczonych w jakiejś poważnej misji. Ucieszyłem się bardzo, gdyż spodziewałem się, że będzie zasilał nas artykułami z Ameryki, lecz próżne były moje nadzieje!
Pan Rumeur zaczął biegać po gabinecie i trzaskać w palce. Po chwili z rozpaczą w głosie wykrzyknął:
— Nesser milczał, a tymczasem moje matoły redakcyjne pisały najgłupsze korespondencje z frontu, podawały wiadomości z trzecich rąk, nikomu niepotrzebne i zdatne jedynie... do archiwów!
Julja poważnie spojrzała na redaktora i starała się uspokoić go:
— Niech pan nie rozpacza i nie gniewa się na pana Nessera! On nie mógł pisać z Ameryki również, jak i z frontu naszego...
— To Nesser jest we Francji? — wrzasnął Rumeur.
— O, tak, oddawna! O ile pamiętam, to od lipea roku zeszłego. Jako inwalida nie powrócił już do szeregów... Pracuje, jako oficer dla zleceń, przy sztabie głównodowodzącego... Wczoraj wpadł do Paryża na parę godzin i prosił mnie, abym dostarczyła panu ten artykuł i jeszcze...
Twarz jej okryła się naraz gorącym rumieńcem, a uśmiech szczęśliwy i błogi rozchylił jej piękne usta.
— Co takiego chce pani powiedzieć? — spytał Rumeur, czując, że ogarnia go niewypowiedziane wzruszenie, przeczucie czegoś wielkiego i wstrząsającego.
— Dziś mamy 26 października, panie redaktorze, nieprawdaż? — spytała Julja.
Rumeur kiwnął głową, wpatrzony w nią okrągłemi, łzawiącemi się oczami.
— Pan Nesser upoważnia pana do umieszczenia niezwykle sensacyjnej wiadomości, której inne pisma jeszcze nie posiadają... — szepnęła.
— Sensacyjna wiadomość! — zawołał redaktor, nagle się ożywiając, jak stara, smagnięta batem szkapa. — Niech pani nie dręczy mnie dłużej i mówi czemprędzej!
— Może pan powiadomić swoich czytelników, że za parę dni złączone siły Francuzów, Anglików, Belgów i Amerykanów przełamią ostatecznie front niemiecki i na zawsze pozostawią na tyłach swoich obronne linje Hermann, Gunding-Stellung, Brunhilde i Michel-Stellung, wychodząc na otwarty, już niczem nie broniony teren, gdzie odbędzie się pościg cofających się wojsk nieprzyjaciela.
— Mój Boże! Pani, jak dobra wróżka, przynosi mi skarby prawdziwe! — zawołał Rumeur, chwytając Julję za ręce. — Pani...
Julja Martin ciągnęła dalej, marszcząc czoło z obawy, że nie potrafi ściśle powtórzyć wszystkich dat i nazw:
— Może pan również umieścić zapowiedź, że koło 10 listopada zostanie podpisany prowizoryczny pokój...
Benjamin Rumeur był tak wzruszony i podniecony, że nie pamiętał nawet, czy pożegnał pannę Martin. Wytoczył się z gabinetu, jak kula, wrzeszcząc nieprzytomnie:
— Sekretarz Chalupe! Sekretarz Chalupe!
Artykuł znakomitego korespondenta wojennego, Henryka Nessera, stał się prawdziwą bombą, najwspanialszą racą, rzucającą zarazem szlachetne światło na wypadki, zaszłe od września 1914 roku aż do dnia ostatniego. Zawierał w sobie wzniosły, poważny przegląd dziejów wojny narodów. Utalentowany autor napisał go jednak tak umiejętnie i porywająco, że przeczytali go wszyscy — od generała i męża stanu, aż do inwalidy-szofera i zawsze złej i mrukliwej dozorczyni ustępów publicznych. Z niezrównanym temperamentem opisywał Nesser przeciwuderzenia Focha, który rzucił pod Soissons na linje niemieckie oddziały czołgów, w tajemnicy zgromadzonych w wielkiej ilości w lesie Villers-Cotterets; dowodził, że tu została uczyniona pierwsza luka w słynnej linji fortyfikacyjnej Hindenburga, uważanej przez Niemców za ostoję zwycięstwa Germanji, a sforsowanej przez generałów Mangin i Degoutte. Z wielkiem uznaniem przedstawił korespondent sierpniowy atak marszałka sira Douglas Haig’a i generała Rawlinsona i Debeneya na odcinku Amiens, a potem — zdobycie słynnej pozycji „Siegfried“, tak starannie i potężnie ufortyfikowanej przez Niemców w roku 1917.
Czytelnicy z zachwytem pochłaniali opisy epickich walk, które przypadły w udziale młodej armji amerykańskiej, dowodzonej przez dzielnego Pershinga. Od niedawna dopiero wyszkolone wojsko pokojowej Ameryki musiało zdobyć „przeklętą kieszeń“ Saint-Mihiel. Wierzyć się nie chciało, że na tak małej przestrzeni mogło ziać ogniem i żelazem 5000 naraz armat, 800 samolotów zrzucać swoje druzgocące wszystko pociski, setki czołgów gnieść całe kompanje, ukryte w rowach, i ogniem kulomiotów i lekkich armat kłaść pokotem uciekające w popłochu zdemoralizowane pułki niemieckie. Podziw i zachwyt budziła szalona odwaga dywizji „Dzikich kotów stanu Tennessee“, która runęła do ataku, pędząc przed sobą piłki nożne, jakgdyby ten krwawy teren śmierci był dla nich boiskiem sportowem.
„Hałas Ulicy“, w artykule Nessera przytaczając słowa orędzia prezydenta Wilsona, po raz drugi przypomniał Francji o istnieniu zaprzyjaźnionego z nią narodu polskiego, który posiadał już na froncie swoją małą, lecz waleczną armję, dowodzoną przez generała Józefa Hallera. Niewiarogodnym wydawał się bohaterski czyn pierwszego pułku polskiego, gdy to pod St. Hiller drugi bataljon jego był rzucony przeciwko betonowym transzom, osłoniętym ruchomemi baterjami kulomiotów. Bataljon zdobył transze, wybił prawie do nogi 66-ty pułk gwardji pruskiej, zagarniając jeńców, armaty i kulomioty, zdobywając kilometr nieprzyjacielskiego frontu. Nesser przedstawił w całej doniosłości wysiłek, genjusz i wolę francuskich wodzów — Focha, Mangina, Humberta, Fayolle, Gourauda oraz rycerską ofiarność króla Belgji i jej armji.
Artykuł swój Nesser zakończył bardzo dziwnie.
Niech Francja i cały świat pamiętają, co uczynił dla zwycięstwa skrwawiony, umęczony i ukrzyżowany Verdun! Cienie poległych żyją wśród nas i szepcą do sumienia naszego, że wytrwać mogły w Douaumont, Vaux, Mort-Homme i pokornie złożyć w ofierze życie swoje, pomne, że wojna ta miała być ostatnią walką o wolność świata. Inaczej — biada!
Wszystkie dzienniki przedrukowały artykuł słynnego korespondenta i bohatera z pod Verdun, Arras, i St. Mihiel, oraz jego przepowiednię, co do bliskiego pokoju, stojącego już na progu okresu dziejowego. Pan Benjamin Rumeur dwa tygodnie chodził jak obłąkany, oczekując wyznaczonego przez Nessera terminu. Wreszcie w południe 11 listopada roku 1918 gruchnęła wieść radosna. Niemcy się poddali! Ich parlamentarjusze podpisali pokój w wagonie marszałka Focha! Rumeur zatelefonował do wydziału prasy ministerstwa wojny. Urzędowa instytucja potwierdziła tę wiadomość.
Szef „Hałasu Ulicy“ posłyszał krótką odpowiedź:
— Tak! Pokój został podpisany. Germanja złożyła swój los w ręce zwycięzców!
Słuchawka wypadła Rumeurowi z ręki, potoczył dokoła błędnym wzrokiem, otworzył usta, lecz, wydawszy piskliwy jęk, zachwiał się i zemdlał. W chwili, gdy nerwy starego wygi dziennikarskiego nie wytrzymały wzruszenia z powodu radosnej nowiny, na ulicę wybiegali już chłopcy z pierwszym dodatkiem nadzwyczajnym i wrzeszczeli w niebogłosy:
— Pokój podpisany! Przewidywania „Hałasu Ulicy“ sprawdziły się! Pokój! Pokój! Niech żyje Francja! Niech żyją Aljanci!
Ulica odpowiadała rykiem, przez który przerywać się jęły i potężnieć, aż zapanowały nad zgiełkiem i gwarem tony marsyljanki.

„Allons, enfants de la Patrie,
Le jour de gloire esł arrivé.
Contre nous de la tyrannie
L’étendard sanglant est levé“...

W tym samym pamiętnym dniu marszałek Foch po raz ostatni przemówił do walczących pod jego rozkazami narodów:
„Oficerowie, podoficerowie, żołnierze! Zwyciężyliście w największej bitwie, jaką zna historja, obroniliście najświętszą sprawę — wolność świata! Potomność zachowa dla was wdzięczność!“
W słowach jego rozbrzmiało potężne i nowe hasło. Ulica nie wyczuła i nie pojęła tego. Tłumy zatłoczyły ją, przewalały się po całem mieście i darły się, oszalałe z radości, pijane, podniecone, śpiewając słowa, co wżarły im się w mózg i w krew, jak rdza niestarta i niszcząca:

„Aux armes, citoyens!
Formez vos bataillons!
Marchons! Marchons!
Qu’un sang impur abreuve nos sillons!
Nous entrerons dans la carrière
Quand nos ainés n’y seront plus.



ROZDZIAŁ XVI.

Minęło trzy tygodnie od podpisania pokoju.
Do małej wioski koło Compiegne z rykiem syreny wtoczył się samochód i stanął. Z wozu wyszedł niemłody już podporucznik z czarną opaską na prawem oku i szerokiemi bliznami, rozchodzącemi się od skroni aż do ucha i kącików warg. Przybyły z nim młody, pucołowaty żołnierz, pomógł oficerowi zrzucić futrzany płaszcz i, zwracając się do siedzącej w wozie kobiety o ciemnych oczach i rudych włosach, zawołał wesołym głosem:
— Wnet dowiem się o wszystkiem!
Pobiegł szybko, spostrzegłszy kilku wieśniaków, rozmawiających przed nowym domem, połyskującym świeżą blachą dachu.
Przybyli rozglądali się wokół.
— Jakie to dziwne, panno Martin! — rzekł oficer. — Byłem tu dwa razy podczas wojny. Za pierwszym razem widziałem tę bogatą wieś, jeszcze nietkniętą przez wichurę, która nad nami przemknęła. Stały tu domy stare, solidne, zasobne, a dokoła szemrały jeszcze starsze drzewa owocowe, rozłożyste lipy, kasztany... Ponad tem wszystkiem górowała dzwonnica kościółka gotyckiego. Pędzili tu cichy i spokojny żywot pracowici, pozbawieni zawiści i pychy ludzie — rodzina Gilletów, ksiądz Chambrun i mój milczący, zawsze zamyślony przyjaciel, René Gramaud — świetny uczony! A potem widziałem tu gruzy i zgliszcza, w sadzie na plebanji — trup jakiegoś młodego Niemca i — pustkę... Zdawało mi się, że już na zawsze koniec uczyniono z tą wioską i z ludźmi, których wojna rozmiotała po świecie, a tymczasem... Niech pani spojrzy! Stanęły już nowe domki z czerwonej cegły lub z cementu, o, widzę nawet niziutką wieżyczkę kościoła... Życie jest życiem!... Zwycięża ono z łatwością największe szaleństwa zbrodni i wysiłki ludzkie, zasnuwa mgłą czasu smutki, nieszczęścia i klęski tak samo, jak zaciera doszczętnie ślady wojny!
Julja Martin westchnęła i odparła cichym głosem:
— Jeżeli dla życia nasze smutki i troski są niczem, to nie warto nawet myśleć o niem!
— O, nie! — zaprzeczył oficer. — Życie jest wytworem sił wszechświata, a nasze istnienie — jedną niedostrzegalnie małą kreską na drodze jego. Lecz kreska ta — to nasze życie! Możemy pragnąć, nie! — musimy żądać, aby ta przelotna chwila niosła ze sobą tylko szczęście!
Ulicą biegł żołnierz i zdaleka krzyczał zdyszanym, radosnym głosem:
— Wszyscy już powrócili — i rodzice moi, i doktór z nauczycielem, i nawet ksiądz pleban! Już idą tu, dowiedziawszy się, że to pan porucznik przybył!...
Istotnie kilku ludzi szybko szło szosą, zdaleka wymachując kapeluszami i rękami. Wkrótce otoczyli samochód. Do oficera przypadła i zaczęła całować go po rękach niemłoda już, lecz rumiana i czerstwa wieśniaczka.
— Pan uratował nam Karolka!... Bóg zapłać, Bóg zapłać z całego serca! Pisał nam chłopak o tym wypadku i o tem, że pod Verdun wziął go pan sobie za ordynansa... Bóg zapłać!
Lekarz trącał nauczyciela łokciem i mówił półgłosem:
— Patrz-no pan! Ma krzyż walecznych i drugi na czerwonej wstążeczce — to Legja Honorowa... Dowództwo oceniło należycie czyny Nessera, bo głośno, co prawda, było o nim — St. Mihiel, Arras i Verdun — to nie kot napłakał! Mój brat przysłał mi rozkazy dzienne, gdzie dowództwo wyrażało uznanie Nesserowi z powodu jego odwagi...
Barczysty wieśniak w portkach welwetowych i ciepłej kurcie, zdjąwszy czapkę, w milczeniu przyglądał się oficerowi.
— Pan nie poznaje mnie? — spytał wreszcie. — Jestem ojcem Karola Gilleta... Ja też powiem — Bóg zapłać!... Innych nie mam słów... tylko te — Bóg zapłać!...
Oficer uścisnął mu rękę i, podniósłszy głowę, spojrzał przed siebie. Ujrzał w końcu ulicy wysoką, chudą sylwetkę księdza. Biegł szybko, a przykrótka, wyszarzała sutanna i narzucony na ramiona wełniany szal powiewały na mroźnym wietrze.
— Nesser! Henryk Nesser! — dobiegł go zdyszany głos księdza.
Stanął wreszcie przed oficerem. Długo patrzyli na siebie w milczeniu. Oficer ujrzał jasne włosy zwichrzone, zniekształconą odłamkiem pocisku twarz księdza, lewe oko, zawiązane czarną szmatką i prawe — szeroko rozwarte, łez pełne. Postąpili do siebie o krok i wzięli się za ręce. Pleban zapłakał, a na skaleczonej twarzy pojawił mu się ni to uśmiech nieśmiały, łagodny, ni to grymas cierpienia. Nesserowi drgnęły usta i dreszcz nim wstrząsnął. Milczeli obaj, patrząc na siebie. Corazto większy tłum otaczał ich, bo zbiegali się zewsząd wieśniacy, ich żony i dzieci.
Nesser chciał przemówić do księdza, lecz ten wyprzedził go i rzucił smutnym głosem:
— Oto dożyliśmy dni radości i pokoju, a on — mądry, czysty, łagodny, jak jagnię, — odszedł...
Nesser westchnął i dodał:
— Tak, René Gramaud nie żyje... Zbrakło go nam, księże...
Pleban obejrzał się i rzekł do młodego Gilleta:
— Skocz-no, chłopcze, do kościelnego, a powiedz mu, żeby dom Boży otworzył, bo zaraz tam przyjdziemy!
Ujął oficera pod ramię i mówił:
— Nie odbudowaliśmy jeszcze naszej małej świątyni, bo czasy były niespokojne, mamy tu teraz dopiero kaplicę, a kościół odbudujemy niebawem, niebawem!... Chciałbym pójść razem z tobą, bracie, do ołtarza Ojca naszego Niebieskiego, aby westchnąć za świetlaną duszę poległego przyjaciela...
W głosie księdza zabrzmiała prośba. Nesser skinął głową w milczeniu i poszedł za proboszczem. Weszli do kaplicy. Kulawy sługa zapalił dwie świece na ołtarzu i ich płochliwe języki rzucały błyski i cienie na oblicze Chrystusa w wieńcu cierniowym, — kopję obrazu Gwido Reni. Twarz Zbawiciela świata bolesna była i umęczona bezmiernie.
Źrenice Syna Bożego uciekły pod powieki, obrzękłe i ciężkie od natężenia woli, ukrytych łez i cierpienia. Nesser przypomniał sobie, że widział takie oczy na czołówce reduty Vaux, gdy szarpani bólem, paleni gorączką i trawieni pragnieniem umierali obok siebie prości wieśniacy, robotnicy fabryczni, nicponie-łobuzy uliczni, uczeni i inżynierowie. Wydawało mu się zawsze, że jakaś ręka niewidzialna wtłacza im na skronie ten wieniec, najeżony kolcami cierni. Patrząc na znękane oblicze Chrystusa, Nesser poczuł jakieś rozrzewnienie. Coś się w nim odprężało, coś przygasało. Jakiś spokój, dawno nieznany, ukojenie łagodne i słodkie ogarniało duszę jego. Nie spuszczając wzroku z męczeńskich oczu Syna Bożego, jął przemawiać do Niego bezdźwięcznie:
— Tam w rowach Vaux i w setkach innych miejsc spotykałem żołnierzy, co wierzyli, że mają polec, jak Ty, którego zowią Zbawicielem Świata. Dla dobra i zbawienia wszystkich ludów, znużeni śmiertelnie, rozszarpani, zmiażdżeni — polegli. Ty, Chryste, bez skargi na ustach przypieczętowałeś krwią swoją wielką prawdę, daną Ci przez Ojca Twego. Tak też i oni pieczęć swoją — bezmiernie żałosną położyli na świadectwie prawdy naszej, — drobnej, człowieczej, która, kto wie? — może nie jest prawdą, lecz w niej miało być zawarte szczęście nasze, spokój, całe życie miljonów ludzi... braci... przyjaciół...
Klęczący na stopniach ołtarza ksiądz Chambrun obejrzał się nagle, a po twarzy jego przemknął uśmiech szczęśliwy. Trwało to zaledwie mgnienie oka, bo pochylił się do ziemi i czołem prawie dotknął posadzki. Urywanym, gorącym głosem rzucał słowa twarde, brzmiące dziwną siłą:
— Jezu Nazareński, potężny Panie z góry Tabor, słodki Nauczycielu, każący na górze, Baranku umęczony! Oto stoimy przed Tobą osieroceni: ten brat mój — ofiarny, bezwiednie czyniący wolę Twoją świętą, śmiały w sprawiedliwym czynie, i ja — sługa Twój i kapłan nieudolny. Modły zanosimy do Ciebie, błaganie serc naszych, abyś przyjął w krainie światłości duszę przyjaciela naszego René! Bez skazy był człowiek ten i poległ, cichy i pokorny, za bliźniego swego, albowiem pieczę miał nad nim i miłowanie w imię Twoje, Synu Boży — Sędzio i Synu Człowieczy — Obrońco nasz!
Umilkł i modlił się, cicho szepcąc, po chwili ręce podniósł ku ołtarzowi i mówić zaczął głosem błagalnym:
— A nam żyjącym, którzy poznaliśmy otchłań męki i nędzy, którzy wespół z braćmi naszymi czujemy nieprawość świata tego, daj nam moc i odwagę stanąć w obliczu zła i zbrodni i walczyć z niemi, jako Samson ze lwem srogim! Czujni będziemy na przykazanie Twoje — „kochaj bliźnich, jako siebie samego!“ albowiem wierzymy, iż alfą jest ono i omegą księgi prawa przedwiecznego. Amen!
Ksiądz Chambrun podniósł się i zakreślił w powietrzu krzyż ruchem potężnym i szerokim, jakgdyby ogarnąć chciał świat cały od kresu do kresu i wszystkich, których oszczędziła krwawa ręka wojny, by prawdy bronić mogli.
Wyszli razem z kaplicy, trzymając się pod ręce. Ksiądz przystanął nagle i szepnął z łagodnym uśmiechem na zniekształconej twarzy:
— Przyjacielu! Ty widzisz tylko prawem okiem, ja — tylko lewem. Dopiero społem możemy ogarnąć widnokrąg...
Nesser spojrzał na niego badawczo, lecz nic nie odpowiedział.
Zbliżył się do nich wójt i prosił, aby wstąpili do gminy, gdzie się zebrała już cała ludność wioski. Poszli i, na zaproszenie wójta, stanęli na ganku domu — wszyscy troje — Nesser, proboszcz i młody Gillet, uśmiechnięty i dumny. Wystąpił nauczyciel i głosem, drżącym ze wzruszenia, przemówił w imieniu całej gminy.
Nesser stał pogrążony we wspomnieniach i nie słuchał mówcy. Rozmyślał właśnie nad tem, że życie jest niezmierną potęgą. Wszystko zwalcza i wszystkiemu nadaje powab i piękno z oddalenia czasu. A jednak... A jednak wydaje mu się ono innem teraz, pełnem przedziwnych odcieni, nigdy nie spostrzeganych przedtem i nieodczuwanych sprzeczności, zgrzytów, budzących niepokój głęboki i troskę niepojętą.
Przerwał rozmyślenia, bo nauczyciel podniósł gło6 i wykrzyknął:
— Daliście nam przykład bohaterstwa! Obowiązkiem naszym stanie się wychowanie młodego pokolenia, aby poszło w wasze ślady! Niech umieją najeżyć bagnetami granice naszej ojczyzny i śmiało iść wciąż naprzód i naprzód po zwycięstwo, w imię wielkości i sławy Francji! Niech żyją szlachetni bohaterowie Verdun!
Ustawiona w szeregach dziatwa szkolna na dany znak zaśpiewała marsyljankę. Pochwycili ją wieśniacy i wieśniaczki, śpiewał wójt, lekarz, nauczyciel, listonosz i kulawy sługa kościelny. Po odśpiewaniu hymnu narodowego, tłum otoczył bohaterów i długo wznosił na ich cześć owacyjne okrzyki. Wreszcie uciszyło się wokół.
— Wstąp do mnie na chwilę chociaż! — szepnął proboszcz, dotykając ręki przyjaciela.
Nesser skinął głową. Już dochodzili do nowej plebanji, stojącej pomiędzy nagiemi pniami potrzaskanych pociskami śliw i jabłoni, gdy Nesser przystanął i surowym głosem spytał księdza:
— Modliłeś się do Chrystusa — Zbawiciela, księże?... I ja myśl swoją skierowałem ku Niemu... Przysięgam na imię Jego, że jeżeli ludzkość, zwabiona hasłami obłudy, popełniła zbrodnię wojny poto, aby dążyć starą drogą, zamykać oczy na prawdę, stojącą na progu życia naszego, zatykać uszy na rwące się zewsząd skargi i żądania, depcąc słabych i bezbronnych i marząc o ciszy martwej, to oto ja — kaleka skrzyknę wszystkich, co widzą i słyszą, rzucę hasło buntu, jakiego świat od stworzenia swego nie przeżywał nigdy!
— Ja będę wtedy z tobą! — jak echo, odpowiedział ksiądz.
— I ja! — rozległ się namiętny, silny głos.
Obejrzeli się zdumieni.
Za nimi stała Julja Martin. Podniosła wgórę rękę, jakgdyby składając przysięgę przed Niebem.
Rude jej włosy, podobne do języków płomienia, smaganych wiatrem, miotały się nad czołem, a ciemne oczy ciskały iskry zapału i groźby.
Tłum sunął ulicą, śpiewając ostatnią strofkę marsyljanki:

„Nous trouverons leur poussière
Et la trace de leurs vertus.
Bien moins jaloux de leur survivre
Que de partager leur cercueil,
Nous aurons le sublime orgueil,
De les venger ou de les suivre“.

Nesser zacisnął zęby i syknął:
— Krety!... Niewolnicy!...

KONIEC






  1. Gorąco kozakowi.
  2. Aj, pal! pal! mów!
  3. Hetmanem kozaków gwardji bywał zawsze mianowany następca tronu.
  4. Pieśń nadwołżańska „Hej woźnico, nie poganiaj koni!“
  5. Kochana.
  6. Aleksandra.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.