Ogień wykrzesany/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ogień wykrzesany |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W Pikardji i Artois zapanował spokój. Tu i ówdzie rozpoczynały się, lecz wkrótce przygasały dorywcze bitwy artylerji. Przeciwnicy stali naprzeciw siebie wyczerpani, gotowi do obrony zdobytych terenów, lecz nie mieli sił do działań zaczepnych. Dowódcy, korzystając z chwili bojowego zacisza, planowali nowe ataki. Rozumieli jednak, że wojsku należy się długi wypoczynek. Tu i ówdzie, odciągano na tyły osłabione dywizje i przerzucano z rezerw świeże posiłki. Nesser wiedział o tem i wybierał się opuścić Arras. Nic go tu już nie zatrzymywało.
Zupełnie niespodziewanie otrzymał przesłane mu przez redakcję „Hałasu Ulicy“ dwa listy. Jeden nich był od Julji Martin. Pisała krótko, donosząc, że wie o jego bohaterskim, pięknym czynie i tak, jak niegdyś Marja Louge, — codziennie przed snem modli się za niego. Kończyła list słowami:
— Jakież to wielkie szczęście móc w każdej chwili wyrazić czynem pragnienia serca, odpowiedzieć na wołanie duszy, która żąda czasem czegoś wielkiego i nieziemskiego; nawet moja prosta, niemądra dusza pragnie nieraz rzeczy potężnych i pięknych, chociaż ja sama słowami ich wyrazić nie umiem...
List Julji ucieszył Nessera, zato drugi zdziwił go niewymownie. Ujrzał bowiem podpis René Gramaud’a. Po chwili zdumienie dziennikarza jeszcze bardziej wzrosło. Sanskrytolog pisał w tonie, nie mającym nic wspólnego z tekstem i stylem ksiąg Wedy.
— Mój stary! — czytał Nesser. — Jesteśmy tu całą paczką: ksiądz Chambrun, którego niegdyś straszyłeś swemi „czerwonemi“ poglądami; znany ci grubas i wałkoń, Gillet-junior; mój kolega szkolny Delvert — nasz kapitan z 8-ej kompanji, świetny oficer, choć w życiu prywatnem — profesor uniwersytetu. Wygląd ma łagodny i dobrotliwy — muchyby, zdaje się, nie zabił, a w gruncie jest to stworzenie mocno zębate i uparte, czy to z nami „poilus“, czy z „boszami“! Nazywamy go „tatusiem“, mimo, że jest młodszy ode mnie! Mamy tu także Championa, któremu niedawno urodziła się córka; czarnego Bambulę, Coco, „15 gramów“, blagiera i wesołka Manjeana, olbrzyma-kaprala Theart; są też i inni, których zresztą tak samo nie znasz, jak „tatusia“ lub Coco. Całe to bractwo je, pije, praży z karabinów, słucha mszy, którą regularnie celebruje „Tyka w sutannie“, jak nazywamy księdza Chambruna, bije się na bagnety, a naogół się nudzi... Piszę o tych odważnych zabijakach dlatego, że prosili mię by wyrazić ci ich podziw dla cywila i do tego jeszcze najbardziej próżniaczego — takiego, co to „macha piórem po dziennikach“. Jesteśmy wszyscy zachwyceni twoim czynem pod Arras. Vivat, stary! Widzę, że stajesz się człowiekiem! Dawniej — toś tylko pluł wszelką ohydą, cuchnącym gnojem na siebie i na innych, a teraz umiesz coś — niecoś robić rękami i sercem! Z odcieniem dumy przyznałem się swoim kompanom, że znam cię dobrze. Zdaje mi się, że mógłbyś nas odwiedzić, a, może, i... pozostać z nami? U nas tu — jak wszędzie! Religja wedycka występuje w komplecie swoich bóstw; mamy tu bowiem — Agni — ogień, Indrę — obłok i Suryę — słońce. Pierwszych dwóch dostarczają nam „bosze“, a słońce, nie licząc się z „ciężkiemi świniami“, świeci nam tak samo, jak nad paryskim asfaltem. Dziwne to jest, lecz prawdziwe! Nie mogę ci podać ścisłego adresu, bo „tatuś“ Delvert nie pozwala, pytaj więc o 101-szy pułk piechoty, a w 8-ej kompanji, jeżeli mi do tego czasu nie wpakują kulki do czaszki, znajdziesz zawsze ci przyjaznego Réne Gramaud.
— Co się stało z zagłębionym w sanskrycie, milczącym uczonym?! — pytał siebie Nesser, czując nieobjaśnioną radość i wzruszenie.
Odpisał natychmiast i w liście uroczyście przyrzekał, że wkrótce odwiedzi starych przyjaciół. Nazajutrz miał odjechać do Paryża. Chciał jednak przed opuszczeniem frontu pożegnać znajomych oficerów, znajdujących się w zdobytych transzach „labiryntu“. Odnalazł tylko dwóch. Inni albo polegli, albo zostali już ewakuowani do szpitali. W rowach panowała pomimo to niezwykła wesołość i beztroska. Dziennikarz przyszedł do wniosku, że ludzie stawali się podobni do roślin. Zdobyli oni świadomość krótkotrwałości życia i odrzucili troskę o nie. Jak trawa i kwiaty polne, co z jednakową obojętnością wyrastają na zacisznej łące i na polu, gdzie padały pociski, gdzie gniły i zarażały powietrze trupy zabitych, — tak też ci brudno-szarzy ludzie okopowi nie tracili wesołości z powodu zgonu lub ciężkich ran towarzyszy. Wiedzieli, że tak musiało być, i nie zagłębiali się w przyczyny i skutki zjawiska. Umarły odszedł, żyjący powinien żyć... do śmierci.
Podczas pobytu Nessera w „labiryncie“ zaszedł wypadek, który o mało co nie wywołał znaczniejszej bitwy. Z niemieckich okopów, znajdujących się na południowej odnodze odcinka, dwie sekcje niemieckie wybiegły niespodzianie i zaczęły ciskać granaty do rowów francuskich. Francuzi, nie czekając na komendę, rzucili się do ataku na bagnety. Kontr-atak ten był dokonany z taką furją, że Niemcy cofnęli się w nieładzie, a Francuzi, dopadłszy drutów kolczastych, zaczęli przecinać je, aby wyprzeć przeciwnika z jego transz. Niemcy, obawiając się ataku ogólnego, natychmiast zaalarmowali artylerję, która rzuciła kilka pocisków gazowych. Kłęby gęstego dymu, żrącego i duszącego, spędziły z pola Francuzów. Wbiegli do swoich okopów i w popłochu nakładali maski ochronne. Oficerowie zmusili Nessera, aby wdział również wstrętny „psi pysk“, jak nazywano maski o wydłużonych ryjach.
Ponieważ nic nie wskazywało na dalszy atak, działa umilkły jedno po drugiem i po krótkiej bitwie zapanowała cisza. Nagle od strony wąskiego pasma pooranej ziemi, dzielącej dwa przeciwne okopy, rozległ się przeciągły rozpaczliwy krzyk. Obserwator próżno wypatrywał wołającego człowieka. Krzyk jednak nie milknął. Stawał się coraz przeraźliwszym, chwilami słabnął, to znów przechodził w rzężenie.
Do kapitana, dowodzącego odcinkiem, zbliżył się porucznik i zameldował, że pięciu ludzi z kompanji otrzymało rany, a jeden kapral nie powrócił.
— Zabity? — spytał kapitan.
— Na polu nie wykryto naszych poległych. Leży tam tylko dwóch „buszów“. Jeden widocznie zabity, drugi jeszcze się rusza — odpowiedział porucznik.
— Cóż u licha?! — zaklął dowódca. — Gdzież się zaprzepaścił nasz kapral?
W tej chwili do rozmawiających oficerów podbiegł żołnierz.
— Panie kapitanie! — zawołał, przykładając rękę do hełmu. — Poznaliśmy głos Verreau. To on woła! Głos dochodzi z poza załamania zburzonego fortu, dlatego nie możemy widzieć kaprala!
Jeden z żołnierzy natychmiast podbiegł do strzelnicy i zajrzał w otwór. W tej samej chwili padł nawznak, a tuż nad jego okiem zaczerniała mała ranka, z której wypłynęła struga gęstej krwi. Nesser pobiegł do rannego.
— Schylać się, schylać! — krzyczeli oficrowie. — W niemieckich okopach oddawna wzięto na stały cel wszystkie wyziory okopowe.
Dziennikarz, zgięty prawie do ziemi, dopadł leżącego strzelca. Sanitarjusz już był przy nim.
— Zabity... — mruknął do Nessera.
Skądś zbliska dobiegło ponownie rzężenie i coraz słabsze nawoływania rannego kaprala. Rozpacz i cierpienie brzmiały w tych jękach i przeciągiem wyciu.
— Przepadnie ten kapral — mruczał przez zęby kapitan. — Nie możemy go ratować, gdyż stracilibyśmy kilku ludzi...
Nesser posłyszał to i podniósł głowę. Jakaś myśl nagła i ostra przeszyła jego mózg. Ujrzał rodzinę jęczącego, opuszczonego kaprala. Ktoś, pochylony nad spisem rannych i zabitych, ze ściśniętem sercem szukał czegoś, bojąc się śmiertelnie każdego nowego wiersza tych nieskończenie długich kolumn; skądś dochodzą westchnienia ciężkie, szloch, szept modlitwy. Tam koło okopów niemieckich leży i rozpaczliwie woła może ojciec, mąż lub syn ludzi, którym wyrwano najdroższego człowieka i wrzucono do paszczy wojny.
Inna myśl dziwnie jasna i prawie radosna zgasiła poprzednią i zapanowała niepodzielnie. Leży tam człowiek, niepragnący wojny, niewinny przelewu krwi i ponurego morderstwa. On — Nesser był jednym z podżegaczy do wojny. Jego płomienne artykuły, jego porywające opisy bitew i bohaterstwa dopomagały rządowi do podnoszenia nastroju, do obudzenia i zaostrzenia wojowniczych instynktów... Tak często słyszał to od różnych generałów, zresztą i sam oceniał swój wpływ... Rozejrzał się po okopie i spostrzegł peryskop. Podszedł i zaczął się wpatrywać w szkła przyrządu. Nikt nie widział wyrazu twarzy i oczu dziennikarza.
Twarz ta okryła się przeraźliwą bladością. Cała krew odbiegła od niej, a przepoiło ją skupienie, stężałe w skurczu mięśni. Oczy wchłonęły w siebie nieludzkie naprężenie woli; siła widzenia ich i przenikliwości stawała się tak potężną, że Nesser odczuwał ból pod czaszką, a serce bić mu przestało. Wzrok jego powolnie sunął po wale przeciwległego okopu, od jednej strzelnicy do drugiej, od cementowej kopuły gniazda kulomiotowego do wystających z poza parapetu stalowych wież z baterjami lekkich armat i miotaczy min. Źrenice Nessera z łatwością przebijały gruby wał, okryty worami z piaskiem i wystającemi belkami, przenikały przez cementowe kontrforsy i betonowe sklepienia, widziały wyraźnie niemieckich piechurów, stojących w pogotowiu bojowem, strzelców, pochylonych nad umocowanemi na trójnogach karabinami precyzyjnemi; sekcje, otaczające kulomioty, ludzi przy armatach i kanonjerów, oczekujących sygnału na wyrzucenie miny.
Nesser czuł że wzrok jego pociągał ku sobie każdą parę tych oczu groźnych i wrogich, nieznaną mocą zniewalał je wpatrywać się w jeden, jemu tylko znany i ściśle określony punkt francuskiej transzy. Z taką samą powolnością, skupieniem i siłą sunął wzrok Nessera po wąskiem, zaledwie 50 metrów liczącem paśmie przeraźliwie, ohydnie pooranej, poszarpanej, brudnożółtej ziemi. Pochylone, tam i sam połamane pale, powikłana chaotycznie sieć drutów, doły, bruzdy... czarna plama wyschłej krwi, wsiąkniętej w glebę; jeszcze bliżej — nieruchome ciało niemieckiego strzelca, bezładna kupa szmat, z pośród których wystawała skrwawiona ręka, zaciskająca lufę strzaskanego karabina.
O pięć kroków dalej — drugi żołnierz. Leżał nawznak, rozrzuciwszy ręce; od czasu do czasu podnosił głowę, która opadała mu natychmiast, uderzając o ziemię. Nesser przypomniał sobie scenę, widzianą przed laty na przedmieściu Paryża.
Ze wsi przybyło kilka furmanek z jarzynami. Jakaś stara, niezwykle wynędzniała szkapa potknęła się na asfalcie i upadła, głucho uderzając chudemi bekami o jezdnię. Brzuch konia rozpuchł, natychmiast wyprężyły się i zesztywniały nogi. Biała szkapa zdychała. Chwiejna, cienka szyja jej drgała jednak długo i unosiła ciężki łeb, wnet opadający z głuchym łoskotem.
Wzrok dziennikarza, powoli sunął bliżej i bliżej do rowów francuskich. Bruzdy, wyrwy, kamienie, rude od rdzy odłamki żelaza, odłupane drzazgi drewna — szczapy belek... a pomiędzy niemi na skrawkach żółtej ziemi ujrzał Nesser ślady stóp ludzkich. Przyjrzał im się uważnie i pojął, że są to jakgdyby jego własne ślady, idące w obydwie strony — tam — ku tej pajęczynie żelaznej, najeżonej kolcami, i zpowrotem — aż pod sam wał transzy, w której stał w tej chwili przed peryskopem...
Wtem rozległ się krzyk zgrozy i zamarł.
Zapanowała cisza. Francuscy strzelcy zatamowali dech, niektórzy oczy zasłonili dłońmi.
Człowiek cywilny w ubraniu sportowem i grubych, żółtych trzewikach, szybko i zręcznie stawiając nogi na wydrążonych w wale stopniach, podnosił się na parapet. Jeszcze chwila i zsunął się na drugą stronę.
Nesser stanął mocno i pewnym krokiem poszedł w linji prostej, stanowczo i spokojnie patrząc przed siebie. Czuł teraz na sobie oczy kilkuset ludzi, wpatrzonych w niego z tyłu, z przodu, z boków i wiedział, że pomiędzy jego źrenicami, a setkami źrenic, zaczajonych za nasypami, przeciągnęły się niewidzialne nici, kierowane nieznanym, potężnym zmysłem, uświadomionym tak wyraźnie, że ogarnęła go nagle porywająca radość i niczem nie zmącony spokój.
Doszedł do rannego niemieckiego żołnierza i ukląkł przy nim. Targnęła się głowa strzelca, opadła, a usta wyrzęziły słowa obłędne, pogmatwane. Nesser objął go wpół, uniósł i powlókł ku niemieckiemu okopowi. Złożył go przed wyrwą w kolczastej zagrodzie i powolnie, z tym samym skupionym, zastygłym wyrazem oczu spojrzał na prawo. Za załamaniem starych, zburzonych skarp fortu przewieszony przez druty miotał się w ich oplocie i jęczał kapral francuski.
Nesser szedł ku niemu krokiem twardym, miarowym. Szedł tak blisko od nieprzyjacielskich rowów, że łatwo go było dosięgnąć rzuconym kamieniem, on jednak dążył wyprostowany, z głową podniesioną, tylko gdzieś głęboko w mózgu jego płonęła świadomość, że oto coraz bardziej prężą się i naciągają wiążące go z setkami ludzi nici, niby struny, gotowe pęknąć w każdej chwili. Doszedł wreszcie i jął ostrożnie wyzwalać rannego żołnierza z pęt żelaznych, z wikłających go drutów. Przerzucił sobie kaprala przez ramię i zawrócił. Znowu ujrzał na ziemi ślady stóp swoich, jakgdyby przeszedł już był niegdyś ten szmat ziemi. Szedł ostrożnie, starając się stąpać w zagłębienia, wyraźne dla jego nowych zmysłów.
ani jeden okrzyk, ani jeden strzał nie spłoszył dziwnej, przejmującej, zaczajonej ciszy. Dopiero, gdy Nesser podźwignął kaprala na parapet, a potem wszedł sam i, przechylając się wtył, ostrożnie opuszczał rannego na ręce żołnierzy, zagrzmiały okrzyki i wiwaty — najpierw w okopie francuskim, a potem — i w niemieckiej transzy.
Jakiś młody żołnierz francuski, niemal chłopak jeszcze, cisnął karabin na ziemię i wygramolił się na parapet okopu. Zeskoczył z niego i podbiegł do zabitego niemieckiego piechura. Machnął ręką w stronę transzy nieprzyjacielskiej i wprawnym ruchem wieśniaka, nawykłego do dźwigania ciężkich worów z ziemniakami i pszenicą, zarzucił martwe ciało na ramię i pochylony szedł ku nieprzyjacielskiej placówce.
Tam zrozumiano zamiar Francuza.
Strzelcy wirtemberscy wybiegli z okopu i otoczyli młodego żołnierza. Ten oddał im zabitego i, odsalutowawszy szybkim ruchem dłoni, bez słowa odszedł. Rozbryzgując błoto, wskoczył do rowu i krzyknął:
— Odpłaciłem „boszom“ za tego djablo byczego cywila!
Tłumy żołnierzy i oficerów przesuwały się chyłkiem w rowie, aby uścisnąć dłoń nieznajomego, objąć go, wypowiedzieć słowa proste, lecz gorące i mocne. Oficerowie z trudem przywrócili porządek i odprowadzili korespondenta do blokhauzu, gdzie mieściła się główna komenda całego odcinka. Generał, wysłuchawszy raportu kapitana, mocno potrząsnął rękę Nessera i zawołał:
— To — prawdziwe bohaterstwo! Szedł pan na niechybną śmierć, ratując żołnierza! Wyrażam mój zachwyt i szacunek dla pana! Jakiej nagrody życzyłby pan sobie za swój czyn szlachetny?
Nesser długo milczał. Gdzieś w mózgu powoli rozprężały się niewidzialne nici, słabły i zanikały nagle przebudzone, z tajemniczego świata wewnętrznego wyłaniające się, potężne zmysły. Serce żywiej bić zaczęło, wygładzały się rysy zastygłej, skupionej twarzy... W tej chwili jakiegoś przebudzenia przypomniał sobie nagle zdanie z listu Gramaud’a:
— Zdaje mi się, że mógłbyś odwiedzić nas, a może i — pozostać z nami...
Uśmiechnął się radośnie i, uchylając kapelusza, odpowiedział:
— Prosiłbym, panie generale, o zapisanie mnie, jako ochotnika-szeregowca, do 8-ej kompanji 101 pułku piechoty!
Zdumienie odebrało wszystkim głos.
Wreszcie generał, ochłonąwszy ze zdziwienia, rzekł:
— Skieruję o tem raport do naczelnego dowództwa i jaknajchętniej podtrzymam prośbę pana... Z pewnością ma pan przyjaciół w tej kompanji?
— A jakże! — zawołał radosnym głosem Nesser. — Najlepszego znawcę sanskrytu, przerażająco uczonego Gramaud’a, a także zabawnego plebana miejskiego, księdza Chambrun’a, który zaczytywał się dawniej Voltaire’m i Bergsonem i wygrywał utwory Schumanna; jest tam też młody wieśniak, niejaki Gillet z pod Compiegne, — wesoły, rumiany chłopak, który z wojny tej musi powrócić do domu cało...
Generał, coraz bardziej zdumiony, słuchał uważnie Nessera, któremu oczy błyskały jakąś figlarną, niepohamowaną wesołością.
Aż do wieczora pozostawał Nesser w blokhauzie, gdzie na jego cześć wydano improwizowaną kolację. Podczas uczty zjawiła się delegacja z „labiryntu“. Żołnierze przynieśli upominki dla odważnego „cywila, który pięknie pisze w gazecie“, jak objaśnili. Gdy Nesser wyszedł do nich, zaczęli wciskać mu do rąk, a nawet wkładać do kieszeni różne drobiazgi. Były to przyciski z odłamków niemieckich „świń“, noże i szpilki do krawata, wycięte z zapalników aluminjowych, mosiężne figurki św. Teresy z Lisieux, uznanej za opiekunkę żołnierzy w okopach, breloki z kul, wyjętych z własnego ciała...
Jakiś sierżant przemówił do Nessera bulwarową gwarą kamlotów:
— Bractwo, widzicie, posłało nas. Delegacja, jak się widzi! Poselstwo z darami! Cha — cha! Nie są one arcy-wspaniałe, jako, że nic nie posiadamy oprócz własnej brudnej skóry i tabunów wszy. Tegobyśmy nie śmieli ofiarować wam, boć to towar nie na eksport. Ale toż powiadam wam, takich klejnotów nie kupicie za żadne skarby ani na rue de la Paix, ani też na Avenue de l’Opera. Na Hindenburga i innych „boszów“ najznamienitszych! Z czystego serca ofiarowujemy, co mamy, na pamiątkę od nas — „poilus“ z „labiryntu“. Wbiliście nam klina do głowy! Że też można być aż tak odważnym?! W bitwie, to nie sztuka, bo dzieje się taki rwetes, bałagan, jak na „mi-carême“ w Paryżu. Człowiekowi wtedy raźniej, bo to w kupie się umiera... Ale żeby tak w pojedynkę, gdy na człowieka wszystkie „bosze“ oczy wyłupiają... no — no! Tęgi z was facet! Otóż to dlatego przyszliśmy w delegacji od naszych okopów... Niech żyje! Niech żyje!
Strzelcy podtrzymali ten okrzyk ochoczo, wcale nie krępując się obecnością generała. Nesser ściskał ręce żołnierzy, śmiał się wesoło i dziękował im. Około dziesiątej adjutant sztabowy odprowadzał korespondenta do Arras, klucząc razem z nim po okopach i oświetlając latarką śliskie, zalane błotem rowy.
Już się zbliżali do ostatniej komunikacyjnej transzy, gdy nadleciał granat i rozprysnął się na wierzchołku nasypu, rozrzucając belki i druzgocąc cementowe przykrycie. Gdy dym się rozproszył, saperzy, wysłani na wzmocnienie okopów, natknęli się na dwa ciała, leżące w błocie.
— Sanitarjusze! — rozległy się nawoływania i przeraźliwy świst gwizdawki...
Nesser oprzytomniał na czołówce.
Ujrzał pochylonego nad sobą lekarza, a tuż za nim — białe sylwetki sanitarjuszek.
— Co się stało! — szepnął, nie mogąc wydobyć głosu.
Bolała go pierś. W gardle bulkotało i coś lepkiego sklejało mu język i wargi.
— Dostał pan trochę żelaza z granatu... — odparł doktór. — Zaraz skończę opatrunek i przewieziemy pana do szpitala w Arras.
Obandażowany leżał na polowem łóżku i silił się, aby coś — niecoś przypomnieć sobie. Wreszcie, czując piekący ból w piersi, spytał przechodzącej sanitarjuszki:
— Czy jestem ciężko ranny?
Wzruszyła ramionami i odparła obojętnym głosem, jakim odpowiadała codziennie na to same pytanie:
— Będzie to zależało od organizmu. Ma pan trzy odłamki w płucach...
Nesser o nic więcej nie pytał i znowu łamał sobie głowę nad tem, co od chwili powrotu do przytomności zaprzątało myśl jego. Wreszcie przypomniał sobie. Z trudem podźwignął głowę i obejrzał się wokół. Spostrzegł posługacza, niosącego miskę z pokrwawionemi szmatami i watą. Zawołał na niego. Z gardła, zamiast słów wyrwał mu się głuchy charkot, a w ustach poczuł ckliwy smak krwi; dotknął dłonią warg i spojrzał na palce. Czerniały na nich krwawe plamki. Posługacz posłyszał jednak głos rannego i podszedł do niego.
— Doktora! — rzucił Nesser chrapliwie.
Młody lekarz przyszedł natychmiast i pochylił się nad nim.
— W kurtce mojej... leży list, zaadresowany do „Hałasu Ulicy“... Muszę skończyć feljeton... — rzężącym głosem bełkotał Nesser, czując wstrząsające dreszcze i płomienie, ogarniające całe cało. — Tak, tak.. Proszę dopisać... zaledwie kilka słów...
Zmarszczył czoło, starając się opanować miotające się, rozbiegane myśli, dygocąc, szczękając zębami i nie mogąc złapać oddechu, dyktował bulgoczącym charkotem:
— Na froncie Artois... panuje cisza... żadnych utarczek... wojna pozycyjna trwa nadal... A teraz dopisek... krótki... Proszę!... Jest to ostatnia... moja korespondencja... Zostałem, zdaje się, ciężko ranny... Niech redaktor... pamięta... jestem sumiennym... korespondentem... pisałem do ostatka...
Nesser uśmiechnął się, bo przypomniał sobie rannego Szafrańca, polskiego podporucznika, i znowu zacharkotał:
— Napoleon powiedział... że robi dobrze ten... kto robi sumiennie...
Zamknął powieki i wyrzęził:
— To... już wszystko... a teraz podpis...
Znowu się uśmiechnął i, dzwoniąc zębami, rzucił niezrozumiałe dla lekarza słowo:
— Bomba!...
Z trudem podniósł rękę, mocno zacisnął w niej ołówek. Obok nieczytelnego podpisu pozostała krwawa smuga.
Korespondent „Hałasu Ulicy“, mający żelazo w płucach, wstrząsany dreszczami, pamiętał o „bombach“ i „racach“, których wyglądał codziennie mały, czerwony, zawsze spocony i zakłopotany pan Benjamin Rumeur. „Bombę“ taką posłał i uspokoił się. Mógł teraz odpocząć i już nie myśleć o niczem.