Ojcowie i dzieci (Turgieniew)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ojcowie i dzieci |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze "Ateneum" |
Data wyd. | 1925 |
Druk | L. S. T. W. |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Отцы и дети |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po upływie półgodziny Mikołaj Kirsanow wyszedł do ogrodu, do ulubionej swojej altanki. Smutne myśli go opanowały. Widział najprzód wybornie swój rozbrat z synem; czuł, że taki stan będzie się pogarszał z każdym dniem. Snadź napróżno, bywało, w Petersburgu po całych dniach przesiadywał nad najnowszemi dziełami; napróżno przysłuchiwał się rozmowom ludzi młodych; napróżno cieszył się, jeśli mógł wtrącić i swoje słówko w ich namiętne dyskusje. „Brat mówi, że słuszność po naszej stronie“ myślał sobie, — i mnie się zdaje, co prawda, że oni oddalili się bardziej od prawdy niż my; mimo to jednak czuję, że mają za sobą coś, czego nam brak, jakąś wyższość... Młodość? — Nie, nietylko młodość. A może ta wyższość polega na tem, że w nich mniej śladów pańskości, niż w nas. Pochylił głowę i potarł czoło ręką. „Lecz odrzucać poezję!“ pomyślał znowu, „nie czuć sztuki, natury!“...
I obejrzał się wkoło siebie, jak gdyby chciał zrozumieć, jakim sposobem można nie kochać przyrody. Zbliżał się wieczór; słońce zaszło za mały gaj osinowy, o pół wiorsty od ogrodu odległy, a cień tego gaju zalegał bez końca okoliczne pola nieruchome. Jakiś chłopak jechał kłusem na siwym koniu, ciemną drożynką tuż pod gajem; było go widać całego, choć jechał w cieniu, było nawet widać łaty na plecach jego sukmany, wyraźnie też błyskała nogami z dali białonóżka. Promienie słoneczne wkradały się w głąb gaju, a przedzierając się przez gęstwinę, oblewały pnie osinowe taką ciepłą jasnością, że te drzewa wydawały się zdaleka sosnami. A ponad ich sinem prawie listowiem unosiło się blado-błękitne niebo, lekko zarumienione zorzą. Wysoko latały jaskółki; wiatr całkiem ustał, opóźnione pszczoły brzęczały leniwo i sennie pomiędzy kwiatami bzu; nad jedną jakąś odosobnioną w powietrzu sterczącą gałęzią unosił się, pląsając, słup komarów. „Jak to pięknie, mój Boże!“ pomyślał Mikołaj Piotrowicz i mimowolnie szeptem powtarzać swe ulubione wiersze, które mu przyszły na myśl! ale przypomniał sobie Arkadjusza, „Stoff und Kraft“ — i zamilkł. Nie zaprzestał jednak snuć dalej marzeń, to smętnych, to pogodnych. Lubił marzyć w cichej zadumie; życie na wsi rozbudziło w nim tę skłonność. Toćże niedawno temu marzył tak samo, czekając na syna przed karczmą na szosie, a już od tej pory jakaż zaszła zmiana! Wyklarował się wzajemny ich stosunek, podówczas jeszcze nieokreślony... lecz jak, o Boże! I znowu przypomniał sobie nieboszczkę żonę, ale nie tak jak ją znał przez długie lata, nie przypomniał jej sobie jako skrzętnej i zapobiegliwej gospodyni, lecz zobaczył młodą, smukłą i zgrabną dziewczynę o naiwnym uśmiechu i warkoczach spadających wężem po jej dziecinnym karczku. Przypomniała mu się tak, jak ją zobaczył po raz pierwszy. Wtedy był jeszcze studentem. Spotkał ją na schodach domu, w którym mieszkał, a gdy przez nieuwagę trąciwszy ją łokciem, odwrócił się i chciał się usprawiedliwić, przemówił tylko: „pardon monsieur!“, ona zaś na to skinęła główką, uśmiechnęła się i nagle, jak gdyby przestraszona, uciekła. Ale na skręcie schodów obejrzała się raz jeszcze i przybrawszy minę poważną, okryła się rumieńcem. A potem pierwsze nieśmiałe odwiedziny, półsłówka, półuśmiechy, i zakłopotanie i wątpliwości, i smutek, i zachwyty i wybuchy... Gdzie to wszystko przepadło? Została jego żoną, był szczęśliwy, jak mało kto na świecie... „Ach!“ pomyślał w duszy — „dlaczegóż te rozkoszne, te najpierwsze chwile nie mogą żyć wiecznie, i kończyć się wraz z życiem dopiero?“
Nie próbował wyjaśniać bliżej przed samym sobą własnej myśli, czuł jednak, że chciałby zatrzymać te szczęśliwe chwile czemś potężniejszem niż pamięć; że pragnąłby jeszcze czuć obecność swojej Marji, słyszeć jej ciepły oddech, chwytać pocałunki, i już mu się zdawało, że nad nim...
— Mikołaj Piotrowicz! — rozległ się w bliskości głos Teniczki — gdzie jesteście?
Kirsanow wzdrygnął się. Nie doznawał ani wyrzutów, ani wstydu... Nie dopuszczał ani na chwilę możności porównania między żoną i Teniczką, ale dotknęło go boleśnie, że przyszła jej właśnie teraz myśl odszukiwania go. Jej głos przypomniał mu w jednej chwili siwe włosy, przedwczesną starość, teraźniejszość... Ułudny świat, do którego już wchodził, który wyłaniał się już z mglistych fal przeszłości, zachwiał się i znikł.
— Tu jestem, — odrzekł — przyjdę zaraz, idź sobie.
„Otóż i ślady pańskości“ pomyślał. Teniczka zajrzała milcząc w głąb altanki i wyszła, a on zauważył ze zdziwieniem, że gdy się zatapiał w marzeniach, noc już zapadła. Wszystko naokół stało się ciemne i ciche, a twarz Teniczki wydała się mu tak bladą i drobną!... Podniósł się z ławeczki i chciał wracać do domu, ale rozmarzone serce nie umiało się jakoś uspokoić w piersi i zaczął chodzić po ogrodzie wolnym krokiem, to spoglądając w zamyśleniu ku ziemi, to wznosząc oczy ku niebu, gdzie już roiły się i migotały gwiazdy. Chodził długo, zmęczył się prawie, ale wewnętrzny niepokój wcale nie chciał ustąpić. O, jakżeby go wyśmiał Bazarow, gdyby wiedział, co się działo teraz w jego sercu! nawet i Arkadjusz by go potępił. Toćże on, człowiek lat czterdziestu i czterech i ojciec rodziny, czuł w oczach łzy, łzy bez przyczyny: było to coś stokroć gorszego od wiolonczeli.
Chodził Mikołaj Piotrowicz, chodził i nie mógł zdecydować się wejść do domu, do tego spokojnego gniazdka, które spozierało nań tak gościnnie przez wszystkie swoje okna oświetlone; nie miał siły rozstać się z ciemnością, z ogrodem, ze świeżem powietrzem, które mu twarz chłodziło, i z tą troską, tą trwogą...
Na skręcie ścieżki spotkał brata.
— Co ci jest? — zapytał go Paweł — jesteś blady jak widmo: musisz być niezdrów. Dlaczego się nie położysz?
Mikołaj Piotrowicz objaśnił mu w krótkich słowach nastrój swojej duszy i oddalił się. Paweł doszedł do końca ogrodu i także się zadumał i także podniósł wzrok ku niebu. Ale w jego pięknych, ciemnych oczach nie odbijało się nic prócz światła gwiazd. Nie urodził się romantykiem, a jego trzeźwa, choć namiętna dusza, mizantropijna na sposób francuski, nie umiała marzyć.
∗
∗ ∗ |
— Czy wiesz co? — mówił tej samej nocy Bazarow do Arkadjusza. — Przyszła mi do głowy wspaniała myśl. Twój ojciec mówił dzisiaj, że dostał zaproszenie od tego waszego krewnego, wysokiego dostojnika. Ojciec nie pojedzie; puśćmy się we dwóch do X**, przecież ten jegomość i ciebie zaprasza. Widzisz, jaka tu w domu aura. Podróż zrobi nam dobrze. Przejedziemy się, obejrzymy miasto. Zabawimy pięć, sześć dni, i basta!
— A stamtąd wrócisz tu ze mną do nas?
— Nie, — trzeba jechać do ojca. Wiesz, że mieszka o 30 wiorst od X**. Dawno go nie widziałem i matki także; trzeba sprawić uciechę staruszkom. Dobrzy ludzie, szczególnie ojciec; bardzo zabawny staruch. Mają tylko mnie jednego.
— I długo zabawisz u nich?
— Nie sądzę. Będą nudy.
— Ale do nas wstąpisz, gdy będziesz wracał?
— Nie wiem, — zobaczę. No cóż, pojedziemy?
— Niezawodnie, — zrobił leniwą uwagę Arkadjusz.
Uradował się w duszy z propozycji swojego przyjaciela, ale uznał za właściwe radość swą zataić. Nie napróżno przecież był nihilistą.
Na drugi dzień wyjechał z Bazarowem do X**. Młodzież w Maryinie żałowała za nimi; Duniasza rozpłakała się nawet... ale starzy lżej odetchnęli.