<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Turgieniew
Tytuł Ojcowie i dzieci
Podtytuł Powieść
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze "Ateneum"
Data wyd. 1925
Druk L. S. T. W.
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Отцы и дети
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Minęły blisko dwa tygodnie. Życie w Maryinie płynęło swoim porządkiem: Arkadjusz wypoczywał, Bazarow pracował. Wszyscy już przyzwyczaili się do niego, do swobodnych jego manier, oraz lakonicznego sposobu wyrażania się. W szczególności i Teniczka oswoiła się z nim do tego stopnia, że razu jednego kazała go w nocy obudzić: Mitja dostał gorączki; Bazarow przyszedł i, jak zwykle, nawpół żartobliwie, a nawpół ziewając, przesiedział u niej ze dwie godziny i dziecku pomógł.
Paweł Piotrowicz zato znienawidził tego człowieka całą siłą duszy: uważał go za pyszałka, brutala, cynika, plebeja; zdawało mu się, iż Bazarow go lekceważy, iż nieledwie gardzi nim... nim, Pawłem Kirsanowem. Mikołaj Piotrowicz obawiał się trochę młodego „nihilisty“ i wątpił o jego korzystnym wpływie na Arkadjusza; ale mimo to chętnie słuchał jego rozmowy i bywał obecnym przy fizycznych i chemicznych doświadczeniach kandydata na lekarza. Bazarow przywiózł z sobą mikroskop i po całych godzinach nosił się z nim tu i ówdzie. Nawet służba przywiązała się do nihilisty, chociaż lubił sobie z nich pokpiwać; czuli oni, że bądź co bądź, jest to „swój“, nie obcy, nie pan. Duniasza lubiła chichotać, gdy coś śmiesznego powiedział i rzucała mu zukosa, znaczące spojrzenia, przebiegając obok niego „jak przepiórka“ w pewnej odległości. Piotr, człowiek niezmiernie samolubny, nadęty i głupi, z czołem wiecznie okrytem zmarszczkami, człowiek, którego cała wartość polegała na tem, że patrzył na świat grzecznem okiem, znał alfabet i często czyścił swój surdut miotełką, i on wypogadzał czoło, usta składał do uśmiechu, skoro tylko Bazarow zwrócił nań uwagę; dworskie chłopcy biegały za „panem doktorem“, jak pieski. Tylko stary Prokoficz go nie lubił. Z kwaśną miną podawał mu u stołu półmisek, nazywał go „odrzyżabą“ i włóczykijem, i twierdził, że przy swoich bakenbardach bardzo jest podobny do wieprza w krzaku. Prokoficz także był po swojemu arystokratą nie gorszym od Pawła Piotrowicza.
Nastały najpiękniejsze dni roku — pierwsze dni czerwca. Panowała przepyszna pogoda. Prawda, że zdaleka groziła znowu cholera, ale mieszkańcy X-tej guberni przywykli już do jej odwiedzin. Bazarow wstawał bardzo rano i wychodził o dwie, trzy wiorsty z domu, nie na przechadzkę, nie cierpiał bowiem przechadzek bez celu, lecz po to, ażeby zbierać zioła i owady. Niekiedy zabierał z sobą i Arkadjusza. W czasie powrotu zaczynali zwykle jakąś dyskusję, która najczęściej kończyła się na tem, że Arkadjusz był zwyciężony, chociaż daleko więcej mówił niż jego towarzysz.
Jednego razu spóźnili się jakoś długo; Mikołaj Piotrowicz wyszedł do ogrodu na ich spotkanie, gdy, tuż przy altance, usłyszał szybkie kroki i głosy obu młodych ludzi. Przechodzili koło altanki drugą stroną, nie mogli go zatem widzieć.
— Ty nie znasz jeszcze mojego ojca, — mówił Arkadjusz.
Mikołaj Piotrowicz przystanął.
— Twój ojciec, — odezwał się Bazarow, — poczciwiec, ale to już człowiek zacofany, skończył swoją piosenkę.
Kirsanow natężył słuch... Arkadjusz nic nie odpowiedział.
„Zacofany“ stał jeszcze parę minut bez ruchu na miejscu, poczem zwolna i cicho powlókł się do domu.
— Onegdaj, patrzę, a on czyta Puszkina, — mówił tymczasem dalej Bazarow. — Wytłumacz-że mu, przez litość, że to nic nie warte. Nie jest przecie dzieckiem: już pora rzucić w kąt te brednie. Co za ochota być romantykiem w tych czasach! Daj mu coś godziwego do czytania.
— Cóż mu dać? — zapytał Arkadjusz.
— Daj mu na początek np. „Stoff und Kraft“ Büchnera.
— Niezła myśl, — zauważył Arkadjusz. — „Stoff und Kraft“ napisana jest językiem popularnym.


∗             ∗

— Otóż — mówił tego samego dnia po obiedzie Mikołaj Kirsanow do brata, siedząc w jego pokoju — otóż i należymy obydwaj do zacofanych, nasza piosenka już odśpiewana. Ale cóż? Może Bazarow ma i słuszność; mnie tylko to boli, muszę się przyznać, żem miał nadzieję właśnie teraz zbliżyć się do Arkadjusza, a tymczasem, jak się pokazuje, ja zostałem w tyle, a on postąpił naprzód i teraz nie możemy się już zrozumieć.
— Ale dlaczegoż on tak postąpił naprzód? Czemże on znowu tak bardzo różni się od nas? — z niecierpliwością zawołał Paweł Piotrowicz. — Tego wszystkiego nakładł mu w głowę ten Herr nihilista.
— Nie mogę znosić tego lekarzątka; podług mnie to tylko szarlatan; jestem pewny, że on ze wszystkiemi swojemi żabami niedaleko zaszedł nawet w fizyce.
— Nie, bracie, nie mów tego, Bazarow jest uczony, zna swój przedmiot.
— A przytem tak wiele ma pewności siebie — wtrącił znowu Paweł.
— Tak — potwierdził Mikołaj — tego ma bardzo wiele. Ale widać, że już nie można obyć się bez tego. Jednego tylko, doprawdy, nie mogę pojąć. Robię, zdaje się, wszystko, byle nie zostać w tyle za drugimi: urządziłem włościan, założyłem fermę, za co nawet w całej gubernji uważają mię za czerwonego; czytam, uczę się, słowem chcę w ogólności stać na równi z wymogami czasu — a tu powiadają, żem odśpiewał swoją piosnkę. Wiesz, bracie, już ja sam zaczynam myśleć, iż ją naprawdę odśpiewałem.
— A to skąd?
— Ot widzisz. Siedzę sobie dzisiaj i czytam Puszkina... Nawinęły mi się właśnie „Cyganie“... Wtem podchodzi ku mnie Arkadjusz i, w milczeniu, z pewnem politowaniem na twarzy, pocichutku, jak dziecko, bierze mi książkę z przed oczu i kładzie natomiast inną, niemiecką... potem uśmiechnął się i wyszedł, zabrawszy z sobą Puszkina.
— Patrzaj! A jakąż ci dał książkę?
— Tę oto.
I Mikołaj Piotrowicz wyciągnął z tylnej kieszeni surduta głośną broszurę Büchnera, w dziewiątem wydaniu. Paweł przewrócił parę kartek i odezwał się:
— Hm! Arkadjusz Mikołajewicz stara się zatem o twoje wykształcenie. I cóż, próbowałeś czytać?
— Próbowałem.
— No i jakże?
— Albom ja głupi, albo to wszystko czysta niedorzeczność. Zapewne ja jestem głupi.
— To ty nie zapomniałeś po niemiecku? — zapytał Paweł.
— Nie, po niemiecku jeszcze rozumiem.
Paweł Piotrowicz pobawił się znowu książką i spojrzał na brata zpodełba. Obadwaj milczeli.
— Ale, ale — zaczął Mikołaj, chcąc widocznie zmienić przedmiot rozmowy — odebrałem list od Koliazina.
— Od Mateusza Eliaszewicza?
— Tak jest. Przyjechał do X** na rewizję gubernji. Jest to teraz wysoki dygnitarz i pisze do mnie, że chciałby bardzo po familijnemu zobaczyć się z nami, dlatego też prosi, ażebyśmy z tobą i z Arkadjuszem przyjechali do niego, do miasta.
— I pojedziesz? — zapytał Paweł.
— Nie; a ty?
— I ja nie pojadę. Wartałoby też tłuc się pięćdziesiąt wiorst w tym celu. „Mathieu“ pragnie pokazać się nam w całej swojej sławie; bierz go djabli! będzie miał dosyć urzędowego kadzidła, co mu tam jeszcze po naszem. A zresztą wielka mi figura, tajny radca! Gdybym ja zechciał był dalej służyć i nosić te głupie szlify, byłbym już teraz generał-adjutantem. Jesteśmy zresztą obaj ludzie zacofani.
— Tak, bracie; widać już pora obstalować sobie trumnę i złożyć ręce na piersiach — zauważył z westchnieniem Mikołaj Piotrowicz.
— No, co do mnie, to się nie poddam tak szybko — mruknął brat. — My jeszcze stoczymy z tym lekarzem potyczkę, czuję to.
Potyczka nastąpiła tegoż samego dnia wieczorem przy herbacie. Paweł Piotrowicz wszedł do jadalni już gotów do boju, a przytem rozdrażniony i stanowczy. Czekał tylko na jakikolwiek pretekst, ażeby się rzucić na wroga. Długo nie było powodu. Bazarow mało mówił w ogólności przy obu „staruszkach“ Kirsanowych (jak ich nazywał), tego zaś wieczoru czuł się specjalnie nie w swoim sosie i milcząc wypróżniał szklankę po szklance. Paweł tymczasem płonął z niecierpliwości; spełniły się nakoniec jego życzenia.
Zaczęto mówić o jednym obywatelu z sąsiedztwa.
— Błazen, arystokracik, odezwał się obojętnie Bazarow, który znał tego jegomościa z Petersburga.
— Za pozwoleniem — zaczął Paweł, a usta mu drżały: — według pańskich pojęć, wyrazy: „błazen“ i „arystokrata“ są jednoznaczne?
— Ja powiedziałem: „arystokracik“ — odezwał się Bazarow i spokojnie popił herbaty.
— To prawda, ale mnie się zdaje, że pan trzymasz to samo o arystokratach, co o arystokracikach. Uważam za swoją powinność oznajmić panu, że nie podzielam tego zdania. Śmiem powiedzieć, że wszyscy znają mię jako człowieka liberalnego i miłującego postęp; lecz właśnie dlatego, że takim jestem, mam szacunek dla arystokratów, dla prawdziwych arystokratów. Pomyśl pan tylko, (przy tych słowach Bazarow spojrzał w oczy Pawłowi), pomyśl pan tylko, — dodał z zapałem — o arystokracji angielskiej. Tamtejsi arystokraci nie ustępują ani na krok od swoich praw i dlatego też szanują prawa innych; wymagają, aby wszelkie należne im obowiązki były spełniane, i dlatego wypełniają sumiennie swoje własne obowiązki. Arystokracja dała Anglji wolność i teraz ją podtrzymuje.
— Nieraz już słyszeliśmy tę śpiewkę, — odparł Bazarow; — ale czego pan chcesz dowieść przez to?
— Przez to chcę dowieść, że bez poczucia własnej godności, bez szacunku dla samego siebie — każdy arystokrata ma w sobie rozwinięte uczucia tego rodzaju — niema żadnej trwałej podstawy dla ogólnego... bien public... dla społecznego gmachu. Osobistość, łaskawy panie, oto grunt, ludzka osobistość powinna być twarda, jak skała, bo na niej wszystko się buduje. Wiem bardzo dobrze np., że panu nie podobają się moje nawyknienia, moja toaleta, mój porządek jednem słowem; ale to wszystko płynie z poczucia własnej godności, z poczucia obowiązku, tak jest, obowiązku. Żyję na wsi, w zapadłej głuszy, ale się nie zaniedbuję, szanuję w sobie człowieka.
— Za pozwoleniem pana, — odezwał się Bazarow; — szanujesz pan siebie i siedzisz z założonemi rękoma; jakiż stąd pożytek dla bien public? Chociażbyś się pan nie szanował, robiłbyś to samo.
Paweł Piotrowicz pobladł trochę.
— Jest to zupełnie inna sprawa. Wcale nie mam zamiaru teraz wyjaśniać panu, dlaczego siedzę z założonemi rękoma, jak pan raczysz się wyrażać. Chcę tylko powiedzieć, że arystokracja jest to pewne principium, a bez principiów mogą żyć w dzisiejszych czasach tylko ludzie niemoralni lub wartogłowy. Mówiłem to do Arkadjusza nazajutrz po jego przyjeździe, a panu powtarzam dzisiaj. Czyż nie tak, bracie?
Mikołaj Piotrowicz skinął głową potwierdzająco, Bazarow tymczasem mówił.
Arystokracja, liberalizm, progres, principia, ileż tu, dalipan, słów cudzoziemskich i bezużytecznych! Nie bez kozery Rosjanom one niepotrzebne.
— Cóż, podług pana, potrzebne dla nich? Słuchając pana, możnaby sądzić, iż my znajdujemy się poza ludzkością, poza prawami, które nią rządzą. Zlitujże się pan, toć logika dziejów wymaga...
— Co nam po tej logice? My się obchodzimy i bez niej.
— Jakto?
— No tak. Pan, jak sądzę, nie potrzebujesz logiki na to, żeby włożyć kawałek chleba do ust, wtedy gdy jesteś głodny. Gdzie nam tam do tych abstrakcyj!
Paweł Piotrowicz machnął rękami.
— Teraz już nie pojmuję was wcale. Pan ubliżasz rosyjskiemu ludowi. Nie pojmuję, jak to można nie uznawać principiów, zasad! Cóż jest motorem waszej działalności?
— Mówiłem już stryjaszkowi, — wtrącił Arkadjusz, — że my nie uznajemy powag, autorytetów.
— Motorem naszej działalności jest to, co uważamy za pożyteczne, — odrzekł Bazarow. — W tych czasach najpożyteczniejszą rzeczą jest zaprzeczanie — my też przeczymy.
— Wszystkiemu?
— Wszystkiemu.
— Jakto? nietylko sztuce, poezji... ale nawet... strach powiedzieć...
— Wszystkiemu, — powtórzył Bazarow z nieopisanym spokojem.
Paweł Piotrowicz spojrzał na niego zdrętwiały. Nie spodziewał się czegoś podobnego, a Arkadjusz zarumienił się aż z ukontentowania.
— Lecz, pozwól pan słówko, — odezwał się Mikołaj Piotrowicz. — Panowie przeczycie wszystkiemu, albo wyrażając się dokładniej, burzycie wszystko... Ależ przecie trzeba i budować...
— To już nie nasza sprawa. Najprzód trzeba miejsce uprzątnąć.
— Obecny stan narodu wymaga tego, — dodał z powagą Arkadjusz; — myśmy powinni czynić zadosyć tym wymaganiom; nie mamy prawa oddawać się tylko zadowoleniu osobistego egoizmu.
Ten ostatni frazes widocznie nie spodobał się Bazarowowi: trącił on filozofją to jest romantyzmem, Bazarow bowiem i filozofję uważał za romantyzm; nie uznał jednak za potrzebne sprzeciwiać się młodemu swemu uczniowi.
— Nie! nie! — niespodzianie krzyknął, zapalając się, Paweł Piotrowicz; — ja nie chcę wierzyć, żebyście wy, moi panowie, dobrze znali naród rosyjski, żebyście mieli być przedstawicielami jego potrzeb, jego dążeń! Nie, naród rosyjski nie jest takim, jak wy go sobie wyobrażacie. On święcie czci tradycję, jest patrjarchalny, nie może żyć bez wiary...
— Nie będę panu tego zaprzeczał, — wtrącił Bazarow; — jestem nawet gotów przyznać, że pod tym względem masz pan słuszność.
— Jeżeli zaś mam słuszność...
— To i tak niczego nie dowodzi.
— Bynajmniej, — powtórzył Arkadjusz ze stanowczością szachisty, który przewidział niebezpieczne posunięcie przeciwnika, ale go to nic nie wzrusza.
— Jakto, niczego nie dowodzi? — odezwał się Paweł Piotrowicz z zadziwieniem. — A zatem panowie idziecie wbrew narodowi?
— A chociażby i tak? Naród twierdzi, że kiedy grzmi, to prorok Eljasz przejeżdża się po niebie powozem. No i cóż? mamże zgadzać się z nim? Zresztą, on Rosjanin, to prawda, ale czyż i ja nie jestem Rosjanin?
— Nie, pan nie jesteś Rosjaninem. Po tem wszystkiem, coś powiedział przed chwilą, nie mogę uznawać pana za Rosjanina.
— Mój dziad ziemię orał, — odrzekł Bazarow z umyślną dumą. Zapytaj się pan któregokolwiek z waszych chłopów, kogo on prędzej uzna za rodaka, czy mnie, czy was. Pan nie umiesz z nimi nawet mówić.
— Wy mówicie z nimi, ale jednocześnie patrzycie na nich z pogardą.
— Cóż robić, kiedy zasługują na pogardę. Pan ganisz mój kierunek myślenia, a kto panu powiedział, że ten kierunek jest przypadkowy we mnie, że się nie urodził pod wpływem tego samego ducha narodowego, w imię którego zabieracie głos?
— Ba! Nihiliści bardzo są pożyteczni!
— Czy pożyteczni, czy nie — to nie do was należy. Toćże i pan nie uważasz siebie za bezużytecznego.
— Panowie, panowie, tylko bez osobistych docinków! — zawołał Mikołaj Piotrowicz i powstał z miejsca.
Paweł Piotrowicz uśmiechnął się, a uderzywszy brata po ramieniu, zmusił go do zajęcia poprzedniego miejsca.
— Nie obawiaj się, — rzekł. — Ja się nie zapomnę, przez wzgląd właśnie na to poczucie godności, z którego się tak naśmiewa pan... pan doktór. Ale, — mówił dalej, zwracając się do Bazarowa — pan myślisz zapewne, iż wasze poglądy są nowością? Nie łudźcie się. Materjalizm, który głosicie, nieraz już był modą, a zawsze okazał się wkońcu niewystarczającym...
— Znowu wyraz cudzoziemski! — przerwał Bazarow. Zaczynał już gniewać się, a twarz jego przybrała jakąś niemiłą barwę miedzi. — Najprzód muszę zauważyć, że my nic nie głosimy; nie mamy tego w zwyczaju...
— Cóż więc panowie robicie?
— Co robimy? Przedewszystkiem, zaczęliśmy wskazywać na to, że nasi urzędnicy biorą łapówki, że nie mamy ani dróg, ani handlu i przemysłu, ani porządnego sądownictwa...
— No, tak, tak, jesteście oskarzycielami, to jest przecież nazwa, jaką wam dają, odkrywacie panowie to, co jest złem. Na niejedno z waszych oskarzeń i ja się zgodzę, ale...
— A potem przekonaliśmy się, że ciągle tylko gadać i gadać o naszych niedostatkach, rzecz próżna, że to prowadzi jedynie do komunałów i doktrynerstwa; spostrzegaliśmy, że i nasi mędrcy, tak zwani postępowcy i oskarzyciele, nie są absolutnie nic warci, że zajmujemy się tylko głupstwami, gadamy o jakiejś tam sztuce, o bezwiednej sile twórczej, o parlamentaryźmie, wolnej adwokaturze i djabeł wie o czem, kiedy tu chodzi o chleb powszedni, kiedy nas gniotą najgrubsze przesądy, kiedy, wszystkie nasze towarzystwa akcyjne upadają wyłącznie z tego powodu, że brak im ludzi uczciwych, kiedy nawet samo zniesienie poddaństwa, o które się rząd stara, może się nam nie powieść, dlatego, że nasz chłop gotów okraść samego siebie, byle tylko w karczmie napić się wódki.
— Tak, — wtrącił Paweł Piotrowicz: — tak; panowie przekonaliście się o tem wszystkiem i postanowiliście nie brać się do niczego na serjo.
— Tak postanowiliśmy nie brać się do niczego, — wyraźnie powtórzył Bazarow.
Począł nagle gniewać się sam na siebie oto, że się tak szeroko rozwodzi w rozmowie z tym panem.
— Tylko urągać?
— Tylko urągać.
— I to się nazywa nihilizmem?
— I to się nazywa nihilizmem, — znowu powtórzył Bazarow, tym razem szczególnie szorstko.
Paweł Piotrowicz zlekka przymrużył oczy.
— Otóż to! — wyrzekł dziwnie spokojnie. — Nihilizm jednak ma zaradzić wszelkiemu złemu; a wy panowie, jesteście wybawcami, bohaterami. Wspaniale! Dlaczegoż atoli wyśmiewacie się z innych, którzy przecież tak samo jak wy zło wskazują. Czyliż i wy nie rozprawiacie podobnie, jak drudzy?
— Popełniamy wszystkie grzechy, ale z pewnością nie ten, — wycedził Bazarow przez zęby.
— Więc cóż? Alboż działacie? Może się zabieracie do działania?
Bazarow nic nie odpowiedział. Paweł Piotrowicz drgnął nieco, ale natychmiast zapanował nad sobą.
— Hm!... Działać, burzyć... — mówił dalej. — To prawda, ale jakim tu sposobem burzyć, nie wiedząc nawet dlaczego?
— Burzymy dlatego, że jesteśmy siłą, — zrobił uwagę Arkadjusz.
Paweł spojrzał na bratanka i uśmiechnął się.
— Tak, a siła nie zdaje sprawy, — dodał Arkadjusz i wyprostował się.
— Nieszczęsny! — zawołał Paweł Piotrowicz, nie mogąc widocznie powstrzymać się dłużej; — gdybyś przynajmniej nad tem się zastanowił, co znaczy w Rosji twoja zgniła sentencja! Nie, to i anioła wyprowadziłoby z niecierpliwości! Siła! I dziki Kałmuk i Mongoł mają siłę — ale co nam po niej? Dla nas drogą jest cywilizacja, tak, tak, łaskawy panie; dla nas drogie jej owoce. A nie mówcie mi, że te owoce mało warte: ostatni bazgrała, un barbouiller, muzykus, któremu dają pięć kopiejek za wieczór, i ci ludzie pożyteczniejsi od was, są bowiem przedstawicielami cywilizacji, a nie grubej siły mongolskiej! Wam się zdaje, że przodujecie postępem, a powinniście tylko siedzieć w kałmuckiej kibitce. Siła! Pomyślcie zresztą i o tem, moi silni panowie, że jest was najwyżej półpięta człowieka, a miljony tych, którzy nie pozwolą deptać nogami najświętszych swoich wierzeń, którzy was zgniotą!
— Ha! jak zgniotą, to będziemy zgnieceni, — odezwał się Bazarow. — Ale tu babka jeszcze na dwoje wróżyła. Nie tak nas mało, jak pan myślisz.
— Jakto? Na serjo myślicie panowie dać sobie radę z całym narodem?
— Moskwa spłonęła od groszowej świeczki — odrzekł nihilista.
— Tak, tak. Najpierw prawie szatańska pycha, potem żarty. Oto co nęci ku sobie młodzież, oto co uwodzi niedoświadczone serca dzieci! Popatrz pan tylko: jeden z nich siedzi przy panu, toćże nieledwie modli się do pana. (Arkadjusz odwrócił się, marszcząc czoło). A ta zaraza rozprzestrzeniła się już szeroko. Opowiadano mi, że nasi artyści w Rzymie ani zajrzą do Watykanu, Rafaela uważają prawie za partacza dlatego, że to zawsze, jak mówią, autorytet; sami zaś i bezsilni i bezpłodni; oprócz „Dziewczyna przy studni“, ich fantazja nic więcej nie stworzy. I to jeszcze dziewczyna namalowana szkaradnie. Podług pana to są dzielne chłopcy, prawda?
— Podług mnie, — odpowiedział Bazarow — i Rafael grosza niewart, i oni nielepsi od niego.
— Brawo! brawo! Słuchaj, Arkadjuszu... oto w taki sposób powinni się wyrażać współcześni młodzi ludzie. Jakże, przez litość, nie mają oni dążyć za wami? Dawniej musieli uczyć się; nie chcąc uchodzić za nieuków, pomimo woli oddawali się pracy. Teraz, przeciwnie, dosyć gdy powiedzą: wszystko na świecie głupstwo! — i interes skończony. Młodzi są zachwyceni. I nic dziwnego: dawniej byli to poprostu bałwany, a teraz stali się nagle nihilistami.
— Otóż i opuściło was chwalebne poczucie własnej godności, — flegmatycznie zauważył Bazarow, podczas gdy Arkadjusz zapłonął i oczy mu się zaiskrzyły. — Nasza sprzeczka zadaleko zaszła... Lepiej, jak się zdaje, przerwać ją. Ja zaś wtedy będę gotów zgodzić się z panem, — dodał wstając z krzesła, — gdy pan przedstawisz mi choć jedno zjawisko w naszem życiu rodzinnem, politycznem, czy społecznem, któreby nie wymagały zupełnej i bezlitosnej negacji.
— Przedstawię panu miljony takich zjawisk, — krzyknął Paweł Piotrowicz; — miljony! Oto np. gmina.
Chłodny uśmiech skrzywił usta Bazarowa.
— No, co się tyczy gminy, — rzekł — pomów pan lepiej z bratem. Już on teraz, zdaje mi się, poznał z praktyki, co to jest gmina, solidarna odpowiedzialność, wstrzemięźliwość i tym podobne sztuczki.
— Rodzina zresztą, rodzina taka, jaka istnieje jeszcze u naszych włościan — zawołał dalej Paweł.
— Sądzę, że lepiej pan zrobisz dla samego siebie, nie rozbierając szczegółowo i tej kwestji. Racz mię pan posłuchać i zostaw sobie dwa lub trzy dni czasu do namysłu; odrazu niełatwo coś wymyśleć. Niech pan przejdzie wszystkie nasze stany i urządzenia i zastanowi się dobrze nad każdym, my zaś tymczasem z Arkadjuszem będziemy...
— Urągali wszystkiemu, — podchwycił Paweł Piotrowicz.
— Nie, będziemy żaby krajali. Chodźmy, — Arkadjuszu; do widzenia, panowie!
Obydwaj przyjaciele wyszli. Bracia zostali sam na sam i z początku tylko spoglądali jeden na drugiego w milczeniu.
— Otóż, — zaczął nareszcie Paweł — otóż i młodzież teraźniejsza! Oto nasi następcy!
— Następcy, — odezwał się Mikołaj ze smutnem westchnieniem. (Przez cały czas rozmowy siedział jak na szpilkach i tylko ukradkiem spoglądał z boleścią na syna). — Czy wiesz, bracie, co mi się przypomniało? Jednego razu pokłóciłem się z nieboszczką naszą matką; ona krzyczała i nie chciała mnie słuchać... Wkońcu powiedziałem jej: mateczka nie może mnie zrozumieć, bo należymy do dwóch odrębnych pokoleń. Bardzo się obraziła, a ja pomyślałem: cóż robić? Pigułka gorzka, ale trzeba ją połknąć. Teraz jednak przyszła kolej na nas i nasi następcy mogą nam powiedzieć: nie jesteście ludźmi naszego pokolenia: oto macie pigułkę.
— Zanadtoś, mój bracie, uległy i skromny, — odparł Paweł. — Ja, przeciwnie, silne mam przekonanie, że my obaj jesteśmy daleko bliżej prawdy, niż tamci jegomoście, chociaż wyrażamy się może językiem trochę przestarzałym i nie mamy tak zarozumiałego zaufania w siły własne... A jakie to nadęte, ta młodzież dzisiejsza! Zapytasz którego z nich: jakiego pan wina pozwolisz, białego czy czerwonego? „Z zasady pijam czerwone“! odpowie ci basem i z taką powagą na twarzy, jak gdyby cały wszechświat patrzył na niego w tej chwili...
— Czy panowie nie potrzebujecie już herbaty? — odezwała się Teniczka, wsunąwszy głowę między uchylone drzwi, nie chciała bowiem wejść do jadalni, póki się w niej rozlegały głosy prowadzących sprzeczkę.
— Nie, możesz kazać zabrać samowar, — odpowiedział Mikołaj Piotrowicz i podszedł ku niej.
Paweł podniósł się z krzesła, rzekł krótko: bon soir i ruszył do swojego gabinetu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Turgieniew i tłumacza: anonimowy.