Ojcowie i dzieci (Turgieniew)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Turgieniew
Tytuł Ojcowie i dzieci
Podtytuł Powieść
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze "Ateneum"
Data wyd. 1925
Druk L. S. T. W.
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Отцы и дети
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
IWAN SIERGIEJEWICZ TURGENIEW
(1818 — 1883)
OJCOWIE I DZIECI
POWIEŚĆ
PRZEKŁAD Z ROSYJSKIEGO
WYDANIE WZNOWIONE
PRZEJRZAŁ I POPRAWIŁ J. H.
1925
NAKŁADEM TOWARZYSTWA WYDAWNICZEGO „ATENEUM“
LWÓW, UL. ZIMOROWICZA 5


DRUKARNIA L. S. T. W., LWÓW. L. SAPIEHY 77.


I.

— I cóż, Piotrze, nic jeszcze nie widać? — pytał jakiś pan przeszło czterdziestoletni swojego sługi, wychodząc dnia 20 maja 1859 roku z gołą głową, w zakurzonym paltocie i kraciastych spodniach, na mały ganeczek przed karczmą leżącą przy trakcie do X**.
Ów sługa, byłto młody człowiek niskiego wzrostu i pucołowatej twarzy, z meszkiem jasno-blond włosów na brodzie i z maleńkiemi, zamglonemi oczyma. Jak ze wszystkiego wypadało sądzić, od turkusowego kolczyka w uchu i włosów obficie wypomadowanych do ruchów okrągłych i wyuczonych, należał on do nowej, wielce postępowej generacji służby. Popatrzył łaskawie na drogę i odrzekł z godnością:
— Nie, nic absolutnie nie widać.
— Nie widać? — zapytał pan ponownie.
— Absolutnie nie widać, — powtórzył służący.
Pan westchnął i usiadł na ławeczce.
Dopóki tak siedzi, nogę na nogę założywszy i w zamyśleniu wodzi oczyma dokoła, korzystajmy ze sposobności, aby zapoznać z nim czytelnika.
Nazywają go Mikołaj Piotrowicz Kirsanow. Jest to właściciel majątku ziemskiego, odległego od karczmy o piętnaście wiorst i złożonego z dwóchset dusz, czyli, jak sam się wyraża od czasu gdy odseparował swoje grunta od włościańskich i urządził „fermę“, mającego dwa tysiące dziesięcin rozległości. Jego ojciec, generał czynnej armji z 1812 roku, niezbyt wykształcony i zgoła nieokrzesany, ale przytem najczystszej wody Rosjanin, dźwigał szlify przez całe życie, dowodził najprzód brygadą, potem dywizją i ciągle mieszkał na prowincji, gdzie, dzięki swej randze, odgrywał dosyć ważną rolę. Mikołaj Piotrowicz przyszedł na świat w południowej części Rosji, podobnie jak i starszy jego brat, Paweł, o którym mówić będziemy dalej, i wychowywał się do czternastego roku życia w domu, otoczony gronem tanich guwernerów, służbistych i uniżonych adjutantów, oraz innych podobnych osobistości z pułku lub ze sztabu. Jego matka, Agata Koliazin za panieńskich czasów, a za generalskich Agatoklea Kuźminiszna Kirsanowa, należała do rzędu tych żon generalskich, które wojskowi nazywają „matulami“. Nosiła okazałe czepce, ubierała się w przepyszne suknie jedwabne, pierwsza wysuwała się zawsze naprzód do ucałowania krzyża w cerkwi, mówiła głośno i dużo, co rana podawała dzieciom swą rękę do pocałunku, co wieczór je błogosławiła — słowem pędziła żywot wielkiej damy w prowincjonalnej stolicy.
Mikołaj Piotrowicz, jako syn generała, chociaż nietylko nie odznaczał się męstwem, ale nawet dorobił się przezwiska „trusia“, miał wstąpić do służby wojskowej podobnie, jak starszy brat Paweł; lecz tego samego dnia, gdy nadeszła wiadomość o przyjęciu go do pułku, złamał nogę, a przeleżawszy dwa miesiące w łóżku, pozostał już na całe życie chromy. Ojciec machnął ręką na takiego syna i postanowił puścić go na drogę cywilną. Skoro tylko chłopiec ukończył lat osiemnaście, zawiózł go do Petersburga i zapisał na uniwersytet. Brat jego otrzymał w tym czasie awans na oficera pułku gwardji. Młodzi ludzie zajęli we dwóch wspólne mieszkanie, w którem niezbyt ściśle opiekował się nimi wuj, stryjeczny brat matki, wysoki urzędnik Eljasz Koliazin. Ich ojciec wrócił do swojej dywizji i do swojej żony, i przysyłał odtąd, bardzo rzadko wprawdzie, swoim synom olbrzymie foljały szarego papieru, zamaszystem pismem pisarza pułkowego upstrzone. U dołu każdego foljału widniały zdaleka ujęte starannie w „zakrętasy“ wyrazy: „Piotr Kirsanow, generał-major“.
W r. 1835 Mikołaj Piotrowicz ukończył uniwersytet jako kandydat, i w tymże samym roku generał Kirsanow, uwolniony po nieprzewidzianej inspekcji wojsk ze służby, przyjechał z żoną do Petersburga na stałe zamieszkanie. Już sobie był najął cały dom w pobliżu Taurydzkiego ogrodu i zapisał się w grono członków klubu angielskiego, kiedy niespodzianie wskutek apoplektycznege ataku zeszedł z tego świata. Agatoklea Kuźminiszna wyprawiła się wkrótce za nim; nie mogła nawyknąć do cichego trybu życia, jakie w stolicy pędzić była zmuszona. Zgryzota z powodu bezczynnego istnienia zapędziła ją do grobu.
Mikołaj Piotrowicz tymczasem zdążył zakochać się jeszcze za życia rodziców bardzo tem zmartwionych w córce podurzędnika Prepołowieńskiego, u którego kiedyś mieszkał, dziewczynie przystojnej, i, jak to mówią, wysoce inteligentnej: w dziennikach nie pomijała nigdy poważnych artykułów w dziale naukowym. Ożenił się z nią zaraz po upływie żałoby i porzuciwszy ministerjum dóbr państwowych, gdzie go ojciec przez protekcję był umieścił, rozkoszował się ze swoją Manią najprzód w letnim pałacyku w pobliżu Instytutu leśnictwa, potem w mieście, w mieszkaniu małem ale bardzo miłem, z czystemi schodami i nieco chłodnym pokojem bawialnym dla gości, nakoniec — na wsi, gdzie ostatecznie się osiedlił i gdzie wkrótce przybył mu syn Arkadjusz. Małżonkowie żyli z sobą bardzo szczęśliwie i spokojnie: prawie nigdy się nie rozstawali, czytywali razem, grywali na fortepianie na cztery ręce, śpiewali duety; ona sadziła kwiaty i pilnowała kurniki, on wyjeżdżał niekiedy na polowanie i zajmował się gospodarstwem rolnem, a Arkadjusz rósł sobie i dorastał równie szczęśliwie i spokojnie. Dziesięć lat minęło jak sen. W r. 1847 umarła żona Kirsanowa. Biedny wdowiec z trudnością zdołał przeżyć ten cios i posiwiał w ciągu kilku tygodni; wybierał się też zagranicę, żeby choć trochę się rozerwać... Lecz oto nastał rok 1848. Mikołaj Piotrowicz zmuszony był wrócić poniewoli do swojej wioski i po dość długiej bezczynności, zabrał się do gospodarskich ulepszeń. W r. 1855 zawiózł syna na uniwersytet i mieszkał z nim razem w Petersburgu przez trzy zimy, nigdzie prawie nie wychodząc i usiłując gorliwie z młodymi kolegami Arkadjusza zawierać znajomości. Ostatniej zimy nie mógł przyjechać do stolicy, i oto widzimy go właśnie w maju 1859 roku zupełnie już siwym, przytyłym nieco i przygarbionym, jak czeka na syna, który otrzymał, podobnie jak niegdyś ojciec, stopień kandydata w uniwersytecie petersburskim.
Służący, czy to z poczucia przyzwoitości, czy też pragnąc się usunąć z pod pańskich oczu, wszedł tymczasem poza bramę i zapalił lulkę. Mikołaj Piotrowicz zwiesił głowę i jął się przypatrywać starym, rozchwierutanym schodkom przed gankiem; duży pstropióry kogut przechadzał się tam po stopniach, głośno stukając pazurami swych tęgich żółtych nóg. Z wysokości balustrady przyglądała mu się z niezbyt przyjacielską miną kotka, popiołem cała opudrowana przykucnąwszy tam w pozycji dość afektowanej. Słońce przypiekało; zapach świeżo upieczonego chleba żytniego dolatywał z sieni zajazdu, półcieniem okrytej. Nasz Kirsanow zadumał się. „Syn... kandydat... Arkadzio...“ kręcił się bezustanku po jego głowie; próbował myśleć o czem innem, ale zawsze wracał do tego samego przedmiotu. Przyszła mu na myśl nieboszczka żona... „Nie doczekała biedaczka!“ wyszeptał ze smutkiem. Duży błękitny gołąb zleciał właśnie na drogę przed karczmę i pobiegł napić się wody z kałuży przy studni. Mikołaj Piotrowicz zapatrzył się na ptaka, ale do jego uszu dolatywał już turkot kół zbliżającego się pojazdu...
— Zdaje się, że jadą, — oznajmił służący, wyjrzawszy z poza bramy.
Mikołaj Piotrowicz zerwał się i spojrzał bystro na drogę. Ukazał się tarantas zaprzężony w trójkę koni pocztowych; na tarantasie błysło denko studenckiej czapeczki, znane rysy ukochanego syna...

— Arkadzio! Arkadzio! — zawołał Kirsanow, i pobiegł, machając rękami... Po kilku chwilach przylgnął już ustami do zakurzonej, ogorzałej, i jeszcze bez zarostu twarzy młodego kandydata.

II.

— Niechże mi tatko pozwoli otrzepać się i z kurzu obetrzeć, — mówił Arkadjusz nieco ochrypłym z podróży, ale dźwięcznym głosem, wesoło odpowiadając na pieszczoty ojcowskie, — toć powalasz się o mnie.
— To nic, to nic, — powtarzał Mikołaj Piotrowicz, z czułym uśmiechem i musnął kilkakrotnie ręką po kołnierzu synowskiego płaszcza i po własnym paltocie. — Pokaż no się, pokaż, — dodał jeszcze odstępując w tył, i natychmiast puścił się szybkim krokiem ku zajazdowi, powtarzając: „tutaj, tu, za mną, tylko prędzej!“
Mikołaj Piotrowicz wydawał się daleko bardziej wzruszonym niż syn; można było rzec, iż był zarazem zaniepokojony, i onieśmielony poniekąd. Arkadjusz zatrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Pozwól tato, rzekł, iż cię zapoznam z moim przyjacielem, Bazarowem, o którym ci tak często w listach wspominałem. Jest tak dobry, że się zgodził zabawić u nas przez jakiś czas.
Mikołaj Piotrowicz odwrócił się szybko, a podszedłszy ku wysokiemu mężczyźnie w długiej sznurami wyszywanej kurtce, który dopiero co wysiadł z tarantasa, uścisnął mocno i serdecznie jego szeroką i czerwoną rękę, chociaż mu ją tenże podawał z niezbyt znów wielką skwapliwością.
— Z duszy serca rad wam jestem, — odezwał się — i wdzięczny za gotowość odwiedzenia nas; mam nadzieję... ale pozwolę sobie zapytać was o imię wasze i waszego ojca.
— Eugeniusz Bazylewicz, — odparł Bazarow głosem powolnym, ale męskim i energicznym, i spuściwszy nastawiony kołnierz kurtki, ukazał całą twarz Kirsanowowi. Tę twarz ściągłą i kościstą z czołem wysokiem i nosem u góry wydatnym, a zaostrzającym się ku dołowi, z dużemi zielonkowatemi oczyma i obwisłemi piaskowej barwy faworytami, ożywiał spokojny uśmiech na ustach igrający, a cała fizjognomja miała wyraz inteligencji i dużej ufności w samego siebie.
— Mam nadzieję, że kochany Eugenjusz Bazylicz nie będzie się u nas nudził, — ciągnął dalej Mikołaj Kirsanow.
Cienkie wargi Bazarowa odemknęły się zlekka, ale zamiast odpowiedzieć, uchylił tylko czapki. Jego ciemno-blond włosy, choć długie i gęste, nie zdołały zakryć potężnych wypukłości czaszki.
— No jakże, Arkadjuszu, — odezwał się znowu Mikołaj Piotrowicz, tym razem do syna, — czy zaraz zaprzęgać? Czy może chcecie najpierw nieco wypocząć?
— W domu wypoczniemy; niech tata każe zaprzęgać.
— Zaraz, w ten moment, — podchwycił ojciec. — Hej, Piotrze, słyszysz? Śpiesz-no się, bratku, żywo!
Piotr, który, jako sługa nowocześnie udoskonalony, nie zbliżył się dla ucałowania ręki paniczowi i tylko zdaleka mu się ukłonił, znikł znowu za bramą.
— Mam tu swoją kolaskę, ale i do twojego tarantasa znajdzie się trójka, — mówił zafrasowany Mikołaj Piotrowicz, podczas gdy Arkadjusz pił wodę z blaszanego kubka, który mu wyniosła karczmarka, a Bazarow zapalił fajeczkę i podszedł ku pocztyljonowi odprzęgającemu konie; — tylko, że w kolasce trzech się nas nie zmieści i nie wiem jak twój przyjaciel...
— On pojedzie w tarantasie, — przerwał półgłosem Arkadjusz. — Nie rób sobie z nim żadnej ceremonji. To dzielny chłopiec, taki naturalny... zobaczysz.
Woźnica Kirsanowa wyprowadził konie ze stajni.
— No, śpiesz się, brodaczu! — rzekł Bazarow do pocztyljona.
— Słyszałeś Mitiucha, — podjął drugi pocztyljon, stojący obok z rękami założonemi w tylne rozporki tołuba, — jak cię to pan przezwał? Brodacz, co?
Mitiucha potrząsnął tylko głową i ściągnął lejce ze spoconego konia środkowego.
— Raźniej, dzieci, raźniej, pomóżcie! — zawołał Mikołaj Piotrowicz, — dostaniecie na wódkę.
W kilka minut później konie założono; ojciec i syn wsiedli do kolaski; Piotr wgramolił się na kozieł; Bazarow wskoczył do tarantasa, głowę ukrył w safianowej poduszce, i oba pojazdy ruszyły szparko w drogę jednocześnie.

III.

— A więc, otóż jesteś nakoniec kandydatem i powróciłeś do domu, — mówił Mikołaj Piotrowicz, uderzając ręką syna to po ramieniu, to po kolanie. — Nakoniec!...
— Jakże się miewa stryj? zdrów? — zapytał Arkadjusz, który, pomimo szczerej prawdziwie dziecięcej radości, jakiej doznawał, chciał, aby jak najprędzej rozmowa stała się z gorączkowej powszednią.
— Zdrów! Chciał razem ze mną wyjechać na twoje spotkanie, ale potem, nie wiem czemu rozmyślił się inaczej.
— A ty długo na mnie czekałeś! — spytał Arkadjusz.
— Blisko pięć godzin.
— Jakże dobry jesteś, tatko.
Żywo zwrócił się Arkadjusz ku ojcu i pocałował go głośno w policzek. Mikołaj Piotrowicz roześmiał się pocichu.
— Jakiegom ci pysznego konia przygotował! — ciągnął dalej — zobaczysz. Kazałem także dać nowe obicia w twoim pokoju.
— A dla Bazarowa jest pokój?
— Znajdzie się i dla niego.
— Proszę tatki, bądź uprzejmym dla niego. Nie umiem wypowiedzieć, jak wielce chodzi mi o jego przyjaźń.
— Dawno poznałeś się z nim!
— Nie, od niedawna dopiero.
— Przeszłej zimy nie widywałem go jeszcze. Czem on się zajmuje?
— Głównie... naukami przyrodniczemi. Ale on zna wszystko. W przyszłym roku chce złożyć egzamin doktorski.
— A więc studjuje medycynę, zauważył Mikołaj Piotrowicz i umilkł. Piotrze — dodał, wyciągając rękę — zdaje mi się, że to nasze chłopy jadą tam dołem.
Piotr spojrzał w stronę, w którą pan rękę wyciągnął. Kilka wozów zaprzężonych w konie bez uzdy, pędziło szybko po wąskiej drożynie. Na każdym wozie siedzieli chłopi, po jednym lub po dwóch, w rozpiętych tołubach.
— Tak jest — odezwał się Piotr.
— Dokąd to oni jadą? do miasta, co?
— Pewnie, że do miasta... do knajpy — dodał pogardliwie i zwrócił się cokolwiek w stronę woźnicy, jak gdyby odwołując się do jego świadectwa.
Ale ten ostatni ani się ruszył; byłto człowiek starego wypieku, który nie podzielał jeszcze nowych poglądów na świat.
— Mam dużo kłopotów z chłopami w tym roku — mówił dalej ojciec do syna. — Czynszu nie płacą. Co tu począć?
— A z najemników kontent jesteś, tato?
— Kontent — przecedził stary Kirsanow przez zęby. — Tylko, że mi sąsiedzi targ psują; a zresztą wszystko to jeszcze nowe i nie dba rzetelnie o pracę. Sprzęty niszczą. Orali jako tako. Ale — jakoś to z czasem będzie. Czyż teraz gospodarstwo rolne zajmuje cię?
— To najgorsza, że u nas niema cienia — zauważył Arkadjusz, nie odpowiadając na ostatnie zapytanie.
— Urządziłem dużą markizę nad balkonem od strony północnej — odezwał się Mikołaj Kirsanow; — teraz możemy nawet obiadować na świeżem powietrzu.
— Będzie to coś nazbyt w guście willi... zresztą... wszystko głupstwo. Ale co za powietrze mamy tutaj! Jaka woń! Mnie się zdaje, doprawdy, że nigdzie w świecie nie rozpościera się taka woń przyjemna, jak u nas! Nawet niebo nasze...
Nagle Arkadjusz utknął, spojrzał zukosa za siebie i nie dokończył myśli.
— Nic dziwnego, — zrobił uwagę ojciec — tu się urodziłeś, więc też wszystko musi tutaj przedstawiać się inaczej twoim oczom.
— Ech, tateczku, to wszystko jedno, gdzie się tam człowiek urodził.
— Jednakże...
— Nie, to zupełnie wszystko jedno.
Mikołaj Kirsanow popatrzył na syna z boku; ujechali dobre pół wiorsty, zanim rozmowa zawiązała się nanowo.
— Nie pamiętam, czy ci doniosłem, — zaczął ojciec — że twoja stara piastunka, Grzegorzówna, umarła.
— Tak? Biedna starowina! A Prokoficz żyje?
— Żyje i nic się nie zmienił. Zawsze tak samo coś mruczy pod nosem. Wogóle nie znajdziesz wielkich zmian w naszem Maryinie.
— Ekonom ciągle ten sam?
— Otóż właśnie ekonoma zmieniłem. Postanowiłem sobie nie trzymać już więcej nikogo z usamowolnionych, uwłaszczonych, z dawnych parobków, albo przynajmniej nie poruczać takim żadnych czynności odpowiedzialnych.
Arkadjusz ukazał wzrokiem na Piotra.
Il est libre, en effet, — objaśnił półgłosem Kirsanow ojciec — ale on przecie... kamerdyner. Mam teraz ekonoma z mieszczan; dzielny, jak się zdaje, chłopiec. Płacę mu 250 rs. na rok. Zresztą, — dodał, pocierając ręką czoło, co było u niego zawsze znakiem wewnętrznego zakłopotania — mówiłem ci przed chwilą, że nie znajdziesz żadnych zmian w Maryinie. Jest to niezupełna prawda. Uważam za powinność swoją uprzedzić cię, chociaż...
Zaciął się chwilowo, poczem mówił dalej po francusku:
— Surowy moralista powie, że moja otwartość nie jest tu właściwa, ale najprzód, to się nie da ukryć, a powtóre ty wiesz, że ja miałem zawsze pewne odrębne zasady co do stosunku ojca z synem. Zresztą, bezwątpienia, będziesz miał prawo potępić mię. W moim wieku... Jednem słowem... ta dziewczyna, o której już słyszałeś zapewne...
— Teniczka? — żwawo zapytał Arkadjusz.
Mikołaj Kirsanow okrył się rumieńcem.
— Nie mów o niej tak głośno, proszę cię... Tak jest... ona teraz mieszka u mnie. Pomieściłem ją we dworze... stały próżno dwa pokoiki. Można to zresztą wszystko przemienić.
— Zlituj się tatku, dlaczego?
— Twój przyjaciel będzie naszym gościem... nie wypada...
— Już tylko nie kłopocz się o Bazarowa. On się wzniósł ponad to wszystko.
— Ale i ty, odezwał się stary Kirsanow — oficyna jest niestety w stanie nie tęgim.
— Ach, tatku, przerwał mu Arkadjusz, możnaby sądzić, iż chcesz się usprawiedliwiać, czyż to nie wstyd?
— Zapewne, że powinienem wstydzić się, odrzekł ojciec, coraz bardziej rumieniąc się.
— Dosyć, tateczku, dosyć, daj już pokój!
Arkadjusz uśmiechnął się łaskawie. „Poco się też tłumaczy!“ pomyślał w duchu, a serce jego napełniło się uczuciem pobłażliwej czułości dla dobrego i zbyt miękkiego ojca, wzruszeniem zmieszanem z jakiemś poczuciem ukrytej swej wyższości.
— Przestań już, przez litość, — powtórzył jeszcze raz, ciesząc się mimowolnie świadomością własnej dojrzałości i swobody, wyższej ponad wszystkie przesądy.
Mikołaj Kirsanow spojrzał nań przez palce ręki, którą ciągle pocierał czoło, i poczuł jakby ukłucie w sercu... Ale i tutaj obwinił samego siebie.
— Oto już nasze pola, odezwał się po długiem milczeniu.
— A ten las przed nami także, zdaje mi się, nasz? — zapytał Arkadjusz.
— Nasz, ale go sprzedałem. Będzie wkrótce wycięty.
— Dlaczego tatko sprzedał?
— Potrzebowałem pieniędzy; a przytem cały ten grunt ma przejść niebawem na chłopów.
— Którzy nie płacą ci czynszu?
— To już od nich zależy; zresztą czyż oni będą płacili kiedykolwiek?
— Szkoda lasu, zrobił uwagę Arkadjusz i zaczął rozglądać się wokoło.
Okolica, przez którą jechali, nie mogła się nazywać malowniczą. Pola, same pola, ciągnęły się rzędem aż do widnokręgu, to podnosząc się zlekka, to znów opadając; tu i ówdzie ukazywały się niewielkie lasy, lub też wężykowato wiły się parowy obrosłe niską i rzadką krzewiną, przywodząc oczom żywo na pamięć dziwaczne rysunki na starych planach z czasów Katarzyny. Trafiały się i strumyki ze ściętemi brzegami, i stawy okopane lichemi grobelkami i wioski z nizką chatą, pod ciemną, często nawpół rozwaloną strzechą, i przygarbione stodółki do młocki zboża, ze ścianami z chrustu splecionemi, których ziewające wrota ukazywały puste klepiska i cerkwie, jedne murowane, z poodrywanym tynkiem, inne drewniane, z pokrzywionemi krzyżami i spustoszonym cmentarzem dokoła. Potrochu ściskało się Arkadiuszowi serce. Jak gdyby umyślnie, spotykali wyłącznie prawie wieśniaków obdartych i na nędznych szkapach; wierzby przydrożne stały także jak nędzarze w łachmanach, z obdartą korą i poobłamywanemi gałęźmi; bydło wychudłe, kudłate, jakby zagłodzone, szczypało chciwie trawę wzdłuż rowów. Zdawało się, iż te krowy tylko co wyrwały się z trudem z jakichś okrutnych i morderczych szponów — a widok tych bezsilnych, wygłodzonych zwierząt budził pośród jasnego dnia wiosny marę beznadziejnej zimy bez końca, ze wszystkiemi jej zawieruchami, mrozem i śniegiem...
— Nie, pomyślał Arkadjusz, ten kraj nie bije w oczy dobrobytem. Nigdzie ani śladu zamiłowania do pracy; niepodobna zostawić go w tym stanie, wręcz niepodobna; poprawa jest tu niezbędnie konieczna...
Ale jak jej dokonać, jak się zabrać do niej?...
W ten sposób rozmyślał Arkadjusz... a kiedy szedł tak za swemi myślami, wiosna robiła swoje. Wszystko naokół zieleniło się złociście, wszystko falowało szeroko i lśniło się delikatnie pod lekkiem tchnieniem ciepłego, łagodnego wiatru, wszystko — drzewa, krzewy i trawy; zewsząd łkały rzewnie skowronki nieskończonemi strugami dźwięcznego głosu; czajki krzyczały wijąc się ponad mokremi łęgami, albo w milczeniu biegały po kępach; kruki, odcinając się żywo czarną barwą od jasnej zieleni młodej runi spacerowały po bruzdach i chowały się z głową w życie już nieco zbielałem; chwilami tylko widać było ich łebki w gęstych falach zboża.
Arkadjusz patrzył, patrzył, a myśli dotąd posępne, coraz to słabnąc, ulatywały mu z głowy pomaleńku... Zrzucił płaszcz z siebie i spojrzał na ojca tak wesoło, tak dziecinnie — młodo, że Mikołaj Kirsanow nie wytrzymał i znowu go uściskał.
— Teraz już niedaleko, odezwał się potem, — jak tylko wjedziemy na tę górkę, to będzie dwór widać. Zaczniemy żyć wybornie, Arkasza; będziesz mi pomagał w gospodarstwie, jeśli cię to nie znudzi. Musimy teraz iść ręka w rękę i poznać się wzajemnie dobrze, nieprawdaż?
— Zapewne, — bąknął Arkadjusz: — ale co za prześliczny dzień dzisiaj!
— To na twój przyjazd, mój drogi. Tak, wiosna w pełnym blasku. A jednak ja się zgadzam z Puszkinem — pamiętasz w Oneginie:

Jak smętny dla mnie twój widok,

Wiosno, wiosno, poro miłości!

Jak...

— Arkadjuszu! — rozległ się z tarantasa głos Bazarowa: — przyślij mi zapałkę, nie mam czem zapalić fajki.
Mikołaj Piotrowicz zamilkł, a Arkadjusz, który zaczął już był słuchać go nie bez pewnego zdziwienia, ale też nie bez przyjemności, wydobył z kieszeni pośpiesznie srebrne pudełeczko z zapałkami i posłał je Bazarowi przez Piotra.
— Nie chcesz cygara? — zawołał powtórnie Bazarow.
— Dobrze, daj, — odpowiedział Arkadjusz.
Piotr wrócił nazad do kolaski i podał mu razem z zapałkami grube, ciemne cygaro, które Arkadjusz niezwłocznie zapalił, rozciągając wokoło siebie taką silną i ostrą woń tytoniu, że ojciec jego, który nigdy w życiu nie palił, odsuwał się z nosem mimowolnie, chociaż niepostrzeżenie, aby nie obrazić swojego syna.
W kwadrans później oba pojazdy zatrzymały się przed gankiem nowego drewnianego domu, pomalowanego na szaro i pokrytego żelazną blachą czerwoną. Było to właśnie Maryino, zwane także Nową-Słobódką, albo, jak mówili wieśniacy, Bobyli-Chutor (osada komornicza).

IV.

Na spotkanie panów nie wysypał się z dworu tłum służby; wyszło tylko jakieś dziewczę dwunastoletnie, a tuż za niem ukazał się młody chłopiec, bardzo podobny do Piotra, ubrany w siwą kurtkę liberyjną z białemi guzikami herbowemi, służący Pawła Piotrowicza Kirsanowa. W milczeniu otworzył drzwiczki kolaski i odpiął fartuch tarantasa. Mikołaj Kirsanow z synem i z Bazarowem przeszli przez ciemną i prawie pustą salę, poprzez drzwi której mignęła młoda twarz kobieca, do izby gościnnej, umeblowanej w nowszym już smaku.
— Otóżeśmy w domu, — odezwał się gospodarz, zdejmując czapkę i potrząśnięciem głowy odgarniając włosy. — Przedewszystkiem trzeba nam teraz zjeść wieczerzę i wypocząć.
— Wartoby istotnie coś przekąsić, — zrobił uwagę Bazarow, i przeciągając się usiadł na sofie.
— Tak, tak, dawajcie jeść, — dawajcie co prędzej. — Mikołaj Kirsanow bez wszelkiej widocznej przyczyny tupnął parę razy nogami. — Oto Prokoficz, w samę porę.
Do pokoju wszedł człowiek lat sześćdziesięciu, siwy, chudy, śniady, w cynamonowym fraku z miedzianemi guzikami i z różową chustką na szyi. Uśmiechnął się, podszedł ku Arkadjuszowi dla ucałowania mu ręki, a pokłoniwszy się gościowi, cofnął się nazad ku drzwiom i założył ręce na grzbiecie.
— Przyjechał panicz nakoniec, — odezwał się Mikołaj Kirsanow do starego sługi. — I cóż, jakże wygląda?
— Jak najlepiej, przemówił staruszek i znowu się uśmiechnął, ale prawie natychmiast zachmurzył swoje krzaczyste brwi. — Czy pan każe nakryć do stołu? dorzucił, poddając myśl.
— Tak, tak, naturalnie. Ale nie raczycie przypadkiem, panie Eugeniuszu Wasyliczu, pójść naprzód do swego pokoju na chwilę?
— Dobrze. Weź ten płaszcz, Prokoficz. — (Służący jakby ze zdumieniem wziął w obie ręce „ubranie“ Bazarowa i podniósłszy je wysoko nad głowę, wyszedł z pokoju na palcach). — A ty, Arkadjuszu, nie pójdziesz do siebie na chwilę?
— Pójdę, — muszę się nieco oczyścić, odpowiedział Arkadjusz i już skierował się był ku drzwiom, ale w tej samej chwili wszedł do izby gościnnej człowiek średniego wzrostu, w ciemnym surducie angielskim, w lakierowanych kamaszach i nizkim modnym halsztuku, Paweł Piotrowicz Kirsanow.
Wyglądał on na czterdzieści pięć lat. Krótko ostrzyżone siwe włosy odbijały ciemnym blaskiem nowego srebra; żółciowa ale bez zmarszczek twarz, niezwykle regularna i czysta, zupełnie jakby wyrzeźbiona delikatnym i lekkim rylcem, okazywała ślady piękności godnej uwagi. Najładniejsze były oczy, błyszczące, czarne i podługowate. Cała wytworna powierzchowność stryja Arkadjusza, piękna i urodziwa, zachowała pozór młodzieńczy i ten polot, sprężysty pęd wzwyż, który najczęściej znika po trzydziestym roku życia.
Paweł Piotrowicz wyjął z kieszeni od spodni swą ładną rękę o długich różowych paznokciach, której piękność podnosił jeszcze biały jak śnieg mankiet, dużym opalem zapięty, i podał ją synowcowi. Dopełniwszy takim sposobem na europejską modłę obowiązkowego shake hands, pocałował go potem trzy razy po rosyjsku, to znaczy, dotknął po trzykroć swojemi szerokiemi wąsami jego lica i wyrzekł:
„Serdecznie cię pozdrawiam“.
Mikołaj Piotrowicz przedstawił brata gościowi. Paweł złożył nieznajomemu pół-ukłon, twarz przybrał w pół-uśmiech, ale ręki nie podał, tylko włożył ją nazad do kieszeni.
— Myślałem, że już nie przyjedziecie dzisiaj, odezwał się przyjemnym głosem, uprzejmie wyciągnął szyję, poczem kołysząc się z wdziękiem poruszył ramionami i pokazał piękne białe zęby. — Czy w drodze co zaszło?
— Nic, odrzekł Arkadjusz, — tak opóźniliśmy się tylko trochę. Teraz zato jesteśmy głodni jak wilki. Niech tata nakaże Prokoficzowi pośpiech, natychmiast będę z powrotem.
— Zaczekaj, — i ja pójdę z tobą, zawołał Bazarow, niespodziewanie zerwawszy się z sofy.
Obydwaj młodzi wyszli.
— Cóż to takiego? zapytał Piotrowicz.
— Przyjaciel Arkadzia, bardzo inteligentny młody człowiek, jak mi mówił.
— Zatrzyma się tu u nas?
— Tak.
— Ten kudłaty młokos?
— No, tak.
Paweł Piotrowicz zabębnił z cicha paznokciami po stole.
— Uważam, że Arkadjusz s’est dégourdi, dodał po chwili. — Kontent jestem, że już wrócił.
Przy wieczerzy niewiele rozmawiano. Szczególniej Bazarow prawie się nie odzywał; tem pilniej jadł zato. Mikołaj Piotrowicz opowiadał rozmaite anegdoty ze swojego życia, jak się wyrażał, farmerskiego, rozprawiał o zapowiedzianych rozporządzeniach rządowych, o komitetach, deputacjach w sprawie zniesienia pańszczyzny, o koniecznej potrzebie zaprowadzania maszyn i t. d. Brat jego, Paweł, przechadzał się wolnym krokiem po jadalnym pokoju (wieczerzy nigdy nie jadał), od czasu do czasu brał do ust szklankę wina czerwonego i niekiedy dorzucał do rozmowy jakąś uwagą, lub jeden z wykrzykników: „a! ehe! hm!“
Arkadjusz opowiedział kilka nowin petersburskich, ale widocznie nie czuł się w swoim sosie, doznawał pewnego zakłopotania, owej nieśmiałości, opanowującej młodzieńca, który dopiero co wyszedłszy z dzieciństwa powrócił tam, gdzie przywykli widzieć w nim dziecko i uważać go za dziecko. Bez potrzeby rozwlekał swoje opowiadanie, unikał wyrazu „tata“, raz nawet użył zamiast niego słowa: „ojciec“, wymawiając je jednak niewyraźnie przez zęby i zbyt żwawo. Z afektowaną obojętnością dolewał sobie znacznie więcej wina, wbrew własnej woli i poczuwał się potem do obowiązku do dna je wypijać.
Prokoficz nie spuszczał zeń oka i jakgdyby coś żując, bezustannie poruszał wargami.
Po skończonej wieczerzy, rozstano się.
— Cóż to za oryginalny dziwak, ten wuj twój! — rzekł Bazarow, który usiadłszy przy łóżku Arkadjusza, ćmił krótką fajeczkę. — Taka elegancja na wsi! To istotnie imponujące! I te paznokcie jego, te jego paznokcie! Możnaby je śmiało na wystawę wysłać!
— Pomyśl przecie, — zauważył Arkadjusz — że swego czasu był on prawdziwym lwem salonowym. Przy sposobności opowiem ci jego historję. Był on pięknym mężczyzną, który zawracał głowy wszystkim niewiastom.
— Ach, więc w tem sedno! Żyje zatem duchem jeszcze w dobrych, starych czasach. Niestety, niema tu pola do zdobyczy! Nie mogłem mu się dosyć napatrzyć. Co za bajecznie piętrowy kołnierzyk! Możnaby myśleć, że kuty z marmuru. A jak wspaniale ogoloną ma brodę! Arkadjuszu Mikołajewiczu, czy ci się nie wydaje również, że to wszystko jest serdecznie śmieszne?
— Nie przeczę. Mimo to człowiek z niego wyśmienity!
— Doskonałe wykopalisko dla archeologa! Ale twój ojciec, to dzielny mąż. Powinienby jeszcze tylko dać spokój czytaniu wierszy, a i na gospodarstwie niewiele musi się rozumieć; pomijając to, dobry z niego chłop!
— Mój ojciec to człowiek w całem tego słowa znaczeniu niepospolity.
— Zauważyłeś, jak był zakłopotany? Zgoła onieśmielony!
Arkadjusz podniósł głowę, jakby dla zaznaczenia, że w każdym razie on nie jest nieśmiały.
— Są to istotnie cudowni ludzie, ci siwobrodzi romantycy! — ciągnął Bazarow dalej. — Kształcą oni swój system nerwowy do tego stopnia, że przytem własna ich równowaga gubi się. Tymczasem czas nam już iść spać. W moim pokoju mam wprawdzie angielską miednicę do mycia, ale zato drzwi się nie zamykają. Człek z naszej gliny nie śmie jednak zbytnio się tem kłopotać — angielska miednica, to w każdym razie już jakiś postęp!
Bazarow odszedł do swego pokoju i Arkadjusz uczuł nagle potężny przypływ zadowolenia pełnego otuchy: jakże to słodko spać pod dachem ojcowskim, w tak dobrze znajomem łóżku, pod kołdrą, przez drogie ręce uszytą, może rękoma dobrej piastunki, temi w miłości niestrudzonemi rękoma, które nas wiodły w dzieciństwie. Arkadjusz wspomniał piastunkę swą Jegorównę i życzył jej w myśli królestwa niebieskiego. O siebie samego nie modlił się.
Obaj przyjaciele zasnęli niebawem. Ale kilku innych mieszkańców domu nie potrafiło tak szybko znaleźć wypoczynek. Mikołaj Piotrowicz był powrotem syna mocno wzburzony. Położył się do łóżka, nie gasząc jednak światła; z głową opartą na ręce, zapadł w długą, długą zadumę. Jego brat siedział do późna jeszcze po północy w swym pokoju, w przestronnym fotelu przed kominkiem, w którym słabo jarzyło się kilka węgli. Nie rozbierając się, zmienił jednak Paweł Piotrowicz swe lakierkowe meszty na chińskie czerwone pantofle bez obcasów. Trzymał w ręku ostatni numer swej ulubionej gazety, nie czytał jej jednak. Jego oczy utkwione były nieprzerwanie w kominek, w którym niebieskawy płomyk, blizki niebawem zgaśnięcia, pełgał i chwiał się niezdecydowany to tu, to tam... Bóg raczy wiedzieć, gdzie krążyły jego myśli; z pewnością jednak błąkały się nie tylko w przeszłości: twarz jego miała ponury i zadumany wyraz, jaki się nie pojawia wtedy, gdy oddajemy się tylko swoim wspomnieniom.
Ale w małym, tylnym pokoiku siedziała w niebieską spowita kitajkę, młoda kobieta o czarnych włosach, owiniętych białą chustą. Była to Teniczka. Choć się słaniała z senności, nasłuchiwała przecież uważnie, spoglądając od czasu do czasu przez półotwarte drzwi na małe łóżeczko, z którego słychać było regularny oddech śpiącej dziecinny.

V.

Nazajutrz rano zbudził się Bazarow pierwszy. Wyszedł natychmiast z domu.
— A więc, — myślał, rozglądając się, — zbyt piękną okolica bądź co bądź nie jest.
Kiedy Mikołaj Piotrowicz układał się ze swymi chłopami, musiał się ostatecznie zgodzić na to, aby na nowe swe gospodarstwo pozostawić sobie cztery dziesięciny całkiem płaskiej i suchej gleby. Zbudował sobie na niej dom mieszkalny wraz z mieszkaniami dla służby i budynkami gospodarczemi. Obok nich urządził sobie ogród, wykopał sadzawkę i dwie studnie; ale młode drzewa rozwijały się marnie, sadzawka napełniała się tylko bardzo powoli, a woda w studniach była słona. Tylko akacje i krzaki bzu w gaiku rozpościerały się bujnie i stąd zasiadano tam niekiedy do herbaty i obiadu.
Bazarow przebiegł szybko ścieżki ogrodowe, zwiedził dziedzińczyk z drobiem, stajnie, odkrył dwóch małych parobków, z którymi z miejsca zawarł znajomość i poszedł z nimi do oddalonego o wiorstę może małego bagna, aby nałapać żab.
— Co chcecie, panie, robić z temi żabami? — zapytał go jeden z chłopaków.
— Zaraz ci to wytłómaczę, — odpowiedział Bazarow, który miał szczególny dar budzenia zaufania w ludziach z niższego stanu, jakkolwiek tak mało się ku nim zniżał, że traktował ich raczej wzgardliwie, — żaby te rozkrawuję i badam, co się u nich w środku dzieje; ponieważ bowiem i ty i ja jesteśmy również żabami, — co prawda żabami na dwóch nogach — wnioskuję z tego, co się w naszem własnem wnętrzu dzieje.
— Pocóż ci to trzeba wiedzieć?
— Abym się nie pomylił, gdy zachorujesz, a ja cię będę musiał leczyć.
— Jesteś więc doktorem?
— Tak!
— Waśka, słuchaj, ten pan mówi, że jesteśmy żaby... Czy to nie dziwne?
— Ja boję się żab! — rzekł Waśka, chłopak siedmioletni może, bosy, z włosami jak len białemi, tkwiący w szarym kaftanie kozackim z wysoko nastawionym kołnierzem.
— Dlaczego się ich boisz? Kąsają może?
— Jazda, marsz do wody, filozofy! — zawołał ku nim Bazarow.
Mikołaj Piotrowicz wstał tymczasem również i udał się do pokoju Arkadjusza, którego zastał już całkiem ubranego. Ojciec i syn wyszli razem na terasę, nad którą rozpięta była markiza. Na stole obok balustrady pośród wielkich wiech bzu kipiał już samowar. Mała dziewczyna, ta sama, która wczorajszego wieczora wyszła im pierwsza na schodach naprzeciw, podeszła ku nim, aby im cienkim oznajmić głosem:
— Teodozja Mikołajewna czuje się nieco niezdrowa i przyjść nie może. Kazała się pana zapytać, czy pan sobie herbatę sam przyrządzić raczy, czy też ma ona przysłać Dunjaszę?
— Sporządzę ją sobie sam — odparł śpiesznie Mikołaj Piotrowicz. — Jaką lubisz herbatę, Arkady, ze śmietanką, czy z cytryną?
— Wolałbym śmietankę — odpowiedział Arkadjusz. Po chwili zaś milczenia dodał w tonie zapytania: — Papo?
Mikołaj Piotrowicz spojrzał na syna z zakłopotaną miną.
— Słucham, czego sobie życzysz? — zapytał.
Arkadjusz spuścił oczy ku ziemi.
— Przebacz mi, ojcze, jeśli pytanie moje wyda ci się niestosownem, — zaczął — ale otwartość, z jaką wystąpiłeś wczoraj wobec mnie, każe mi być wobec ciebie równie szczerym... nie weźmiesz mi przecież tego za złe...?
— Mów więc...
— Ośmielasz mnie, żebym cię zapytał... Miałażby może Ten... czyżby może dlatego nie chciała tu przyjść herbaty nalać, że ja tu jestem?
Mikołaj Piotrowicz odwrócił się nieco twarzą...
— Być może! — odparł, ociągając się — przypuszczam... wstydzi się... Arkadjusz obrzucił ojca szybkiem spojrzeniem.
— Wstydzi się! — do tego nie ma zgoła żadnego powodu. Po pierwsze: znasz przecież mój sposób myślenia, — Arkadjusz lubował się w tem wyrażeniu — po drugie zaś, byłoby mi bardzo przykro, gdybym ci, choćby w najmniejszej mierze, zakłócił twój tryb życia i twe przyzwyczajenia. Pozatem jestem przekonany, że złego wyboru zrobić nie mogłeś; i jeżeli pozwoliłeś jej na to, aby pod jednym z tobą zamieszkała dachem, to z pewnością musi być tego godna... W każdym razie syn nie może być sędzią swego ojca, a przedewszystkiem ojca takiego, jakim ty jesteś, nie mogę sądzić ja, któremu swobody nigdy w niczem nie ukróciłeś.
Arkadjusz mówił zrazu głosem drżącym: czuł się jak mu się zdawało, wielce wspaniałomyślnym, zarazem jednak miał świadomość, że prawi swemu ojcu poniekąd kazanie. Ale dźwięk własnego głosu wlewa człowiekowi odwagę i Arkadjusz wygłosił zakończenie silnym, a nawet efektownym tonem.
— Dziękuję ci, Arkadzio! — odrzekł Mikołaj Piotrowicz stłumionym nieco głosem i powiódł znów palcami po czole i brwiach. — Zapatrywania twoje istotnie nie są bez racji. W samej rzeczy, gdyby ta dziewczyna nie zasługiwała na to... nie jest to wcale lekkomyślny kaprys... Żenuje mnie to cokolwiek mówić o tem z tobą; zrozumiesz jednak, że z trudnością przychodzi jej jawić się tu przed tobą, zwłaszcza zaraz w pierwszym dniu po twem przybyciu.
— Jeżeli sprawa tak się przedstawia, pójdę ją sam tu sprowadzić! — zawołał Arkadjusz w nowym przystępie szlachetnych uczuć, zrywając się przytem z krzesła. — Postaram się jej wyłuszczyć, że nie ma żadnej zgoła potrzeby przedemną się rumienić.
Mikołaj Piotrowicz podniósł się również z krzesła.
— Arkady, — począł — proszę cię, zrób mi tę uprzejmość... nie uchodzi... jest tu... nie opowiedziałem ci jeszcze...
Ale Arkadjusz nie słyszał go już, śpiesznie się oddalając. Mikołaj Piotrowicz patrząc za nim, opadł strapiony na krzesło. Serce biło mu gwałtownie... Czy zdawał sobie w tym momencie sprawę z tego, że jego stosunek do syna musi odtąd z konieczności ułożyć się w sposób nieco osobliwy? Czy miał świadomość, że prawdopodobnie byłby Arkadjusz zachował się względem niego z większym szacunkiem, gdyby był on wogóle unikał wszelkich aluzyj? Czy też robił sam sobie wyrzuty z powodu swej słabości? — trudno rozstrzygnąć: wszystkie te uczucia słabiej lub silniej się uwydatniając, zmieszane razem falowały mu w piersi; ale rumieniec nie zszedł jeszcze z jego twarzy, a serce mu bić jeszcze gwałtownie nie przestawało, gdy dały się słyszeć śpieszne kroki i Arkadjusz pojawił się znów na terasie.
— Zawarliśmy ze sobą znajomość, ojcze! — zawołał z pewnym wyrazem uprzejmego i dobrotliwego uniesienia. — Teodozja Mikołajewna czuje się dziś istotnie niecałkiem dysponowaną i przyjdzie dopiero później. Dlaczego mi jednak nie powiedziałeś, że mam małego braciszka? Byłbym go już wczoraj wieczór tak ucałował, jakto właśnie przed chwilą uczyniłem.
Mikołaj Piotrowicz chciał coś na to odpowiedzieć, chciał powstać i ramiona rozpostrzeć: Arkadjusz rzucił mu się na szyję.
— Cóż to takiego? Ściskacie się już znów ze sobą? — rozległ się poza nimi głos Pawła.
Zarówno syn, jak i ojciec byli nader radzi z jego zjawienia się: najtkliwszym właśnie sytuacjom pragnie się często możliwie rychło zrobić koniec.
— Dziwi cię to? — odparł radośnie Mikołaj Piotrowicz. — Arkasza był tak długo nieobecny... Od wczoraj nie miałem jeszcze wcale czasu porządnie mu się przypatrzeć.
— Nie dziwię się temu wcale — rzekł Paweł Piotrowicz — i ja nawet byłbym skłonny to samo uczynić.
Arkadjusz zbliżył się do stryja i uczuł znów muśnięcie jego naperfumowanych wąsów na swych policzkach. Paweł Piotrowicz przysiadł się do stołu. Miał na sobie wykwintne ranne ubranie na modłę angielską, a mały fez zdobił mu tył głowy. Fez ten i krawat niedbale związany dokumentował swobodę życia wiejskiego; ale sztywnie wykrochmalony kołnierz przy jego, oczywista, nie białej koszuli, lecz ściśle wedle przepisów mody dla porannej toalety kolorowej w paski, ujmował ze zwykłą nieugiętością doskonale ogoloną brodę.
— Gdzież jest twój nowy przyjaciel? — zapytał Arkadjusza.
— Wyszedł już. Wstaje zazwyczaj bardzo wcześnie i wybiera się na jakąś ekskursję. Zwracam jednak uwagę raz na zawsze, że nie zachodzi potrzeba troszczyć się o niego: nie lubi żadnych formalności.
— Tak, widać to po nim.
Paweł Piotrowicz zaczął powoli chleb swój smarować masłem.
— Czy pozostanie dłuższy czas u nas?
— To zależy... Uda się stąd do swego ojca.
— A gdzie mieszka jego ojciec?
— W naszej gubernji, osiemdziesiąt stąd wiorst. Ma tam małą posiadłość. Był dawniej lekarzem pułkowym.
— Ta ta, ta ta... to też ja wciąż siebie pytałem, gdzie już nazwisko to kiedyś słyszałem: Bazarow, Bazarow?... Nie przypominasz sobie, Mikołaju, że w dywizji naszego ojca służył niejaki doktor Bazarow?
— Coś mi się tak majaczy...
— Tak, sprawa jest w porządku. A więc ten doktor jest jego ojcem. Hm!
Paweł Piotrowicz podkręcił sobie wąsa.
— A czemże właściwie jest pan Bazarow syn? — zapytał zwolna.
— Czem Bazarow jest?
Arkadjusz uśmiechnął się.
— Czy też powiedzieć mam ci raczej, kochany stryju, czem on jest właściwie?
— Bądź tak uprzejmy, drogi bratanku.
— On jest nihilista.
— Jak? — zapytał Mikołaj Piotrowicz, a Paweł podniósł do góry nóż z kawałkiem masła i nie poruszył się dalej.
— Nihilista? — powtórzył Mikołaj. — To pochodzi z łacińskiego nihil, nic, tak mi się przynajmniej zdaje, więc ten wyraz oznacza zapewne człowieka, który... który niczego nie uznaje?
— Powiedz: który niczego nie szanuje — wtrącił Paweł i znowu zabrał się do smarowania.
— Który za wszystko patrzy z punktu widzenia krytycznego — zrobił uwagę Arkadjusz.
— A czy to nie wszystko jedno? — zapytał Paweł Piotrowicz.
— Nie, nie wszystko jedno. Nihilista jest to człowiek, który nie schyla głowy przed żadnemi powagami, który nie przyjmuje żadnej zasady, żadnego pryncipu na wiarę, chociażby ta zasada była otoczona w opinji ludzkiej najwyższą czcią.
— I cóż, czy to dobrze? — wtrącił stryj Paweł.
— Jak dla kogo, stryjaszku. Jednemu z tem dobrze, drugiemu bardzo źle.
— Otóż to. Ale na tem, jak widzę, my się nie znamy. Nam, ludziom starej daty, nam się zdaje, że bez pryncipiów — (Paweł Piotrowicz wymawiał ten wyraz miękko, z francuska: prinsipium, Arkadjusz zaś przeciwnie, wymawiał twardo: pryncypium, kładąc nacisk na pierwszą zgłoskę) — bez zasad, przyjętych, jak się wyrażasz, na wiarę, nie można kroku postąpić, nie można odetchnąć. Ale vous avez changé tout cela, niech wam Bóg użyczy zdrowia i szlif generalskich, a my będziemy tylko cieszyli się z was panowie... Jakże tam?
— Nihiliści, — wyraźnie odpowiedział Arkadjusz.
— Tak. Wprzódy byli hegliści, a teraz znów nihiliści. Zobaczymy, jak wy też potraficie istnieć w próżni, w przestrzeni bezpowietrznej; a teraz zadzwoń-no, kochany bracie, już czas na moje kakao.
Mikołaj Piotrowicz zadzwonił i głośno zawołał: „Duniasza!“ Tymczasem zamiast Duniaszy wyszła na taras sama Teniczka. Była to kobieta młoda, lat dwudziestu trzech, bielutka i delikatna; włosy miała ciemne, oczy czarne, policzki zdrowe i pulchne jak dziecko i drobne, wiotkie rączki. Ubrana była schludnie, w białą sukienkę perkalikową, a na okrągłych ramionach miała nową, niebieską chustę narzuconą. Niosła dużą szklankę kakao, a gdy ją postawiła przed Pawłem Piotrowiczem, okryła się cała z zakłopotania rumieńcem: gorąca krew nabiegła czerwoną falą pod przeźroczysty naskórek jej pełnej wdzięku twarzyczki. Spuściła oczy i zatrzymała się przy stoliku, o który się lekko wsparła koniuszkami prawie palców. I wstydziła się tego, że przyszła, i poniekąd czuła zarazem, że miała prawo przyjść.
Paweł zmarszczył brwi surowo, Mikołaj zmieszał się.
— Dzień dobry, Teniczka — wymówił wreszcie przez zęby.
— Dzień dobry panu — odpowiedziała niezbyt głośno, ale dźwięcznie i spojrzawszy zukosa na Arkadjusza, który uśmiechał się do niej przyjaźnie, wyszła pocichu. Chód miała trochę chwiejny, ale i z tem było jej do twarzy.
Przez kilka chwil na tarasie zapanowało milczenie. Paweł Piotrowicz zwolna popijał swoje kakao. Wtem nagle podniósł głowę.
— Otóż i pan nihilista idzie do nas, rzekł półgłosem.
Przez ogród istotnie szedł Bazarow, szybko mijając trawniki klombów. Jego palto i płócienne spodnie były porządnie zabłocone, kapelusz miał skręcony giętką łodyżką jakiegoś błotnego zielska; w prawem ręku trzymał niewielki woreczek, w którem poruszało się coś żywego. Żwawo zbliżył się do tarasu i skinąwszy lekko głową, rzekł:
— Witam panów. Wybaczcie, żem się spóźnił nieco na herbatę. Zaraz powrócę. Muszę tymczasem zanieść na swoje miejsce moich jeńców.
— Cóż to tam macie, pijawki? — zapytał Paweł Piotrowicz.
— Nie, żaby.
— Czy je pan jesz, czy hodujesz?
— Robię z niemi doświadczenia, — obojętnie odparł Bazarow i poszedł do siebie.
— Będzie je zapewne krajał, — zrobił uwagę Paweł Piotrowicz. — Nie wierzy w zasady, ale zato w żaby wierzy.
Arkadjusz spojrzał na stryja z politowaniem, — a Mikołaj Piotrowicz wzruszył także ramionami ukradkiem. Nawet sam pan Paweł zauważył, że mu się dowcip nie udał i zaczął mówić o gospodarstwie i o nowym ekonomie, który wczoraj wieczorem żalił się na to, że Tomek, parobek, „na nic się rozpróżniaczył“. „Istny z niego Ezop — mówił między innemi ekonom — wszędzie go znają, że jest krnąbrny i uparty; gdzie tylko się zgodzi do pracy, zaraz urządza jakiś kawał, bierze nogi za pas i zmyka.“

VI.

Bazarow powrócił, usiadł przy stole i zaczął z pośpiechem pić herbatę. Dwaj bracia patrzyli na niego w milczeniu, a Arkadjusz spoglądał ukradkiem to na ojca, to na stryja.
— Daleko pan chodziłeś? — zapytał nakoniec gospodarz.
— Tam, gdzie owa kałuża niedaleko osinowego gaju. Spędziłem pięć sztuk bekasów; możesz je powystrzelać, Arkadjuszu.
— A pan nie myśliwy?
— Nie.
— Pan zajmujesz się właściwie fizyką! — z kolei zadał pytanie Paweł.
— Fizyką, tak; wogóle naukami przyrodniczemi.
— Jak powiadają, to Germanie w ostatnich czasach dokonali ważnych postępów na tem polu.
— Tak, Niemcy są pod tym względem naszymi mistrzami, — odpowiedział Bazarow.
Paweł Kirsanow użył wyrazu Germanie zamiast Niemcy, w celu ironicznym, czego jednak nikt nie zauważył.
— Pan masz takie wysokie wyobrażenie o Niemcach? — odezwał się znowu z wyszukaną grzecznością.
W duszy czuł się rozdrażnionym. Arystokratyczną jego naturę oburzał niezwykły spokój i obojętność Bazarowa. Ten syn wojskowego chirurga nietylko, że się przed nim nie mieszał, ale nawet odpowiadał mu krótko i szorstko, a w dźwięku swego głosu miał coś grubiańskiego, prawie impertynenckiego.
— Uczeni niemieccy, to dzielni ludzie, zauważył Bazarow.
— Tak, tak. Ale o rosyjskich uczonych nie wydasz pan, prawdopodobnie, tak pochlebnej opinji?
— Rozumie się, że nie.
— Godna to pochwały abnegacja — wyrzekł Paweł Piotrowicz, prostując się i podnosząc głowę. — Ale Arkadjusz Mikołajewicz mówił nam przed chwilą, że pan nie uznajesz żadnych powag, nie wierzysz w nic.
— Dlaczego mam je uznawać? W co wierzyć? Powiedzą mi prawdę, to zgodzę się na nią i basta.
— A czy Niemcy wszyscy prawdę tylko powiadają? — odezwał się Paweł, przyczem jego twarz przybrała wyraz tak obojętny i w czemś zatopiony, jak gdyby całą myślą utkwił w jakiejś nadobłocznej wyżynie.
— Nie wszyscy, — odparł z krótkiem ziewnięciem Bazarow, który widocznie nie miał chęci przeciągania tej nudnej dla niego i jałowej dysputy.
Paweł Piotrowicz spojrzał na Arkadjusza, jak gdyby mu chciał powiedzieć: „nadto grzeczny twój druh doprawdy nie jest“.
— Co się mnie tyczy, — odezwał się znowu nie bez przymusu — wyznam z pokorą, że wcale Niemców nie lubię. O rosyjskich Niemcach nie wspominam nawet: wiadomo, co to za ptaszki. Ale i niemieccy Niemcy nie przypadają mi do smaku. Jeszcze dawniejsi, jako tako; mieli tam u siebie takiego Szyllera albo Goethego... Brat mój ma dla tych pisarzy szczególny szacunek... Ale teraz zjawiają się tylko jakieś tam chemiki i materjalisty...
— Porządny chemik dwadzieścia razy więcej wart od każdego poety, wtrącił Bazarow.
— Tak? — odrzekł Paweł Piotrowicz i prawie, jakby dopiero budząc się właśnie ze snu, podniósł trochę brwi. — Więc pan zapewne nie uznajesz sztuki?
— Owszem, sztuką, którą uznaję, jest zarabiać pieniądze, lub gruntownie wytępić hemeroidy! — zawołał Bazarow z pogardliwym uśmieszkiem.
— Tak! tak! Raczyłeś pan zażartować. Więc wszystko w ten sposób odrzucasz? Ale, zgoda na to. Pan wierzysz przeto jedynie w naukę?
— Powiedziałem już panu, że w nic nie wierzę; cóż to jest zresztą nauka, nauka w ogólności? Są różne nauki, podobnie jak są różne rzemiosła i zawody, ale nauki w ogólności niema.
— Wybornie. Ale, czy i co do innych przyjętych w ludzkiem życiu zasad, na których nasz porządek społeczny się opiera, trzymasz się pan tego samego negatywnego kierunku?
— Cóżto, egzamin polityczny? — spytał Bazarow.
Paweł Piotrowicz lekko pobladł... Brat jego uznał za rzecz potrzebną wmieszać się do rozmowy.
— Pogawędzimy kiedyś z panem obszerniej o tym przedmiocie, kochany panie Eugenjuszu Wasyliczu; poznamy i wasze zdanie i swoje własne damy poznać. Ja ze swej strony jestem bardzo kontent, że pan zajmujesz się naukami przyrodniczemi. Słyszałem, że Liebig dokonał w ostatnich czasach znakomitych odkryć na polu ulepszenia roli. Możesz mi pan pomóc w mych pracach gospodarskich; może mi dacie jaką radę pożyteczną.
— Gotów jestem na wasze usługi, łaskawy panie; ale gdzie nam tam do Liebiga! Najprzód trzeba się nauczyć abecadła, a potem dopiero wziąć się do książki, my zaś jeszcze liter nie znamy.
„No, toś ty, widzę, prawdziwy nihilista“, pomyślał Mikołaj Piotrowicz.
— W każdym razie pozwoli mi pan zasięgnąć swojej rady, w razie potrzeby — dodał głośno. — Teraz zaś, jak sądzę, bracie, czas już pójść rozmówić się z rządcą.
Paweł Piotrowicz podniósł się z krzesła.
— Tak, — odezwał się, nie patrząc na nikogo, — źle to przeżyć długich pięć latek na wsi, daleko od wielkich duchów. Staniesz się wkońcu głuptaskiem. Usiłujesz nie zapomnieć tego, czego cię za młodu uczyli, a tu — ha! — okazuje się pewnego pięknego poranka, że to wszystko są duby smalone i powiadają ci, że ludzie rozumni nie zajmują się dziś już takiemi rupieciami, że ty sam jesteś do niczego i zacofany ciemięga. Cóż robić! Młodzież dzisiejsza, jak się zdaje, jest naprawdę od nas starych mędrsza.
Paweł Piotrowicz wykręcił się powoli na obcasach i odszedł miarowym krokiem do wnętrza domu, a za nim poszedł i jego brat, gospodarz.
— Czy on zawsze taki? — spytał obojętnie Bazarow Arkadjusza, jak tylko zamknęły się drzwi za nimi.
— Wiesz, Eugenjuszu, zanadto ostro się do niego zabrałeś, — zauważył Arkadjusz. — Uraziłeś go.
— Co też ty gadasz, będę ich jeszcze oszczędzał, tych powiatowych szlachciurów! Przecież to nic więcej, jak tylko samolubstwo, nawyczki lwa salonowego, zarozumiała fircykowatość! Niechby był sobie w Petersburgu uprawiał dalej swoją niwę, kiedy miał do tego powołanie. A zresztą, Bóg z nim! Czy wiesz? Znalazłem dość rzadki okaz chrabąszcza pływaka, Dyliscus marginatus? Pokażę ci go.
— Obiecałem ci opowiedzieć jego historję, — zaczął Arkadjusz.
— Historję pływaka?
— Ależ Eugenjuszu! Historję mojego stryja. Zobaczysz, że to wcale nie taki człowiek, jak go sobie wyobrażasz. Zasługuje on raczej na współczucie, niż na strojenie sobie żartów z niego.
— Nie przeczę; ale dlaczego tak go bronisz?
— Należy być sprawiedliwym, Eugenjuszu.
— Skąd ten wniosek?
— Daj pokój, posłuchaj...
I Arkadjusz opowiedział mu historję swojego stryja. Czytelnik znajdzie ją w następującym rozdziale.

VII.

Paweł Piotrowicz Kirsanow wychowywał się najprzód w domu, podobnie, jak młodszy brat, Mikołaj, potem w korpusie paziów. Od lat dziecięcych już zwracał uwagę nadzwyczajną urodą; a że był przytem zawsze trochę zarozumiały, podrwiwający i w zalotny sposób drażliwy, nie mógł się nie podobać. Jak tylko został oficerem, zaczął bywać w wielkim świecie. Noszono go wszędzie na rękach, on sam się rozpieszczał, strzelał bąki, robił głupstwa; lecz i z tem było mu do twarzy. Kobiety przepadały za nim, mężczyźni nazywali go pyszałkiem, w skrytości mu zazdroszcząc. Mieszkał, jak już powiedzieliśmy, wspólnie z bratem, którego serdecznie kochał, chociaż nie był w niczem do niego podobny. Mikołaj kulał nieco, miał rysy drobne, miłe, ale trochę smętne, oczy małe, czarne i włosy rzadkie a miękkie; lubił próżnować, chociaż i czytywać lubił; towarzystw unikał. Paweł Piotrowicz natomiast nie przepędzał w domu ani jednego wieczora, słynął ze swojej śmiałości i zręczności (wprowadził był pierwszy w modę gimnastykę pomiędzy światową młodzieżą), a przeczytał w swojem życiu najwyżej pięć, sześć książek francuskich. W dwudziestym ósmym roku życia był już kapitanem; czekała go świetna karjera. Nagle wszystko się odmieniło.
W owym czasie zjawiała się od czasu do czasu na petersburskim horyzoncie księżna R... Wiele osób i dziś jeszcze ją pamięta. Miała męża, świetnie wychowanego i przyzwoitego, ale nieco ograniczonego; byli bezdzietni. Zwykła była niespodziewanie wyjeżdżać zagranicę, niespodziewanie znowu powracać do Rosji, słowem: dziwne pędziła życie. Miała opinję lekkomyślnej kokietki, oddawała się namiętnie rozrywkom wszelkiego rodzaju, tańczyła do upadłego, chichotała i stroiła żarciki z młodymi ludźmi, których przyjmowała u siebie przed obiadem, w salonie o szarej godzinie, a po nocach płakała i modliła się, nigdy nie mogąc znaleźć ukojenia i często do samego rana przechadzała się po sypialni, rozpacznie załamując ręce, albo blada i zimna klęczała nad kartkami modlitewnika. Nadchodził dzień i ona znowu przeistaczała się na damę światową, znowu jeździła z wizytami, szczebiotała, śmiała się i dosłownie rzucała się ku wszystkiemu, co tylko mogło jej dać choćby najmniejszą rozrywkę. Była to dziwnej urody kobieta; jej warkocz złocisty i jak złoto ciężki, spadał niżej kolan, ale nikt nie nazwałby jej piękną; w całej twarzy tylko oczy miała ładne, a raczej i nie oczy same, małe były i szare, — lecz ich spojrzenie, bystre i głębokie, śmiałe do junactwa i smętne do beznadziejności, słowem: spojrzenie zagadkowe. Coś niezwykłego w niem błyszczało, nawet wtedy, gdy język prawił najbardziej puste frazesy. Ubierała się zawsze z rażącą przesadą.
Paweł Piotrowicz spotkał ją na jednym balu, przetańczył z nią jedną mazurkę, nie mówiąc do niej ani słowa, i zakochał się w niej na zabój. Przywykły do łatwych zwycięstw, prędko i tutaj stanął u celu, ale łatwość triumfu wcale go nie ochłodziła. Przeciwnie: jeszcze z większą udręką, jeszcze silniej przywiązał się do tej kobiety, w której sercu nawet wtedy, kiedy się oddawała całkiem, znajdowało się zawsze jakby coś jeszcze osobistego, coś niedostępnego, czego nikt nie mógł odgadnąć. Co tkwiło na dnie tej duszy — Bóg tylko wie! Zdawało się, że była pod władzą jakichś sił tajemnych, których sama nie znała i które igrały nią dowolnie, a niewielki jej rozumek nie umiał sobie dać rady z ich samowolą. Całe postępowanie tej kobiety było szeregiem niekonsekwencyj; jedyne listy, które mogły były wzbudzić słuszne podejrzenia męża, napisała do człowieka prawie obcego sobie. Jej miłość miała zawsze odblask bolesny: nie śmiała się już i nie stroiła żartów z tym, kogo wybrała, lecz słuchała go i patrzyła nań jakby ze zdumieniem. Niekiedy, zazwyczaj niespodzianie, zdumienie to przeobrażało się w niemy przestrach; jej twarz przybierała wtedy dziki i martwy wyraz. Zamykała się w swojej sypialni, a jej pokojówka mogła stamtąd słyszeć, przyłożywszy do drzwi ucho, jak pani głucho łkała. Niejednokrotnie, wracając do domu po czułej z nią schadzce, Kirsanow czuł w sercu tę jątrzącą i dolegliwą gorycz, jaka powstaje w nas po jakiemś stanowczem niepowodzeniu. „Czegoż ja jeszcze chcę“ — zapytywał siebie samego, a serce ciągle go dręczyło.
Jednego razu podarował jej pierścionek, z wyrzeźbionym na kamieniu sfinksem.
— Co to? — zapytała — sfinks?
— Tak, — odpowiedział — a ten sfinks, to pani.
— Ja? — spytała i zwolna podniosła ku niemu swój wzrok zagadkowy. — Doprawdy, to wielce pochlebne! — dodała z wymuszonym uśmiechem, a oczy z tym samym, co zawsze dziwnym patrzyły wyrazem.
Ciężko było na sercu panu Pawłowi nawet wówczas, gdy go księżna R. kochała; ale kiedy ochłodła dla niego, a to nastąpiło dosyć rychło, o mało nie stracił zmysłów. Żal i zazdrość szarpały mu serce, nie dawał jej spokoju, na każdym kroku śledził za nią; sprzykrzyły się jej te natrętne prześladowania i wyjechała zagranicę. Nie zważając na prośby przyjaciół, przestrogi przełożonych, podał się do dymisji i wyjechał za księżną; cztery lata spędził na obczyźnie już to w pogoni za niewierną, już to rozmyślnie schodząc jej z oczu, aby być od niej zdala. Wstydził się przed sobą samym, oburzał na swój brak odwagi... ale nic nie pomagało. Jej obraz, ten niezrozumiały, prawie bez czucia i myśli, lecz tak czarujący, zanadto głęboko wrył mu się w duszę. W Baden zbliżył się znowu do niej, jak poprzednio; zdawało się, iż jeszcze nigdy nie kochała go tak namiętnie... Ale po upływie miesiąca wszystko znów się skończyło: płomień wybuchnął po raz ostatni i zgasł na zawsze. Przeczuwając nieuniknioną rozłąkę, Paweł chciał przynajmniej pozostać jej przyjacielem, jak gdyby przyjaźń z taką kobietą była możliwa...
Wyjechała potajemnie i unikała odtąd Kirsanowa. On wrócił do Rosji, próbował żyć poprzedniem życiem, ale nie mógł już trafić na dawny swój tor. Rzucał się, jak zatruty, z miejsca na miejsce. Bywał jeszcze, jak dawniej, w salonach, zachowywał wszelkie nawyki człowieka światowego, mógł się nawet pochwalić dwoma lub trzema nowemi zwycięstwy; niczego już atoli nie spodziewał się ani od siebie, ani od świata i nic też nie przedsiębrał. Zestarzał się i posiwiał. Zły to znak, jak wiadomo, przesiadywać wieczorami w klubie, zrzędzić z nudów na wszystko i prowadzić obojętne spory w towarzystwie mężczyzn, a jednak stało się to dla Pawła potrzebą. Ma się rozumieć, iż o żeniaczce ani nie pomyślał. W taki sposób ubiegło lat dziesięć, jednostajnie, posępnie i szybko, strasznie szybko. Czas nigdzie nie bieży tak szybko, jak w Rosji; w więzieniu, jak mówią, bieży jeszcze szybciej.
Jednego dnia przy obiedzie w klubie, Paweł Piotrowicz dowiedział się o zgonie księżny R. Umarła w Paryżu, w stanie bliskim obłąkania. Paweł wstał od stołu i długo przechadzał się po salonach, stając chwilami jak wryty przy stolikach gry, ale nie wrócił do domu wcześniej, niż zwykle. Po upływie pewnego czasu, przyniesiono mu z poczty pakiecik pod jego adresem: w pakieciku znajdował się pierścionek, który niegdyś ofiarował księżnie. Zmarła zrobiła na sfinksie rysę w kształcie krzyża i kazała mu powiedzieć, że krzyż — oto rozwiązanie zagadki.
To się zdarzyło na początku 48 go roku, w tym samym właśnie czasie, gdy Mikołaj Piotrowicz, straciwszy żonę, przyjechał do Petersburga. Paweł Piotrowicz nie widział się, można powiedzieć, z bratem od tej pory, kiedy ten osiadł na wsi: ślub Mikołaja odbył się w pierwszych dniach znajomości Pawła z księżną. Kiedy ten ostatni wrócił z zagranicy, pojechał był do brata, z zamiarem zabawienia u niego przez dwa miesiące i nacieszenia się jego szczęściem, lecz wytrzymał na wsi tylko przez tydzień. Zbyt wielka panowała różnica między obydwoma braćmi. W roku 48-ym różnica ta była już daleko mniejsza. Mikołaj stracił żonę, Paweł swoje wspomnienia; po śmierci księżny usiłował już nie myśleć o niej. Lecz Mikołaj zachował wiedzę życia spędzonego prawidłowo, syn rósł mu w oczach; Paweł zaś przeciwnie, ponury i samotny, wstępował w ten posępny okres zmierzchu, okres, w którym żal jest podobny do nadziei, nadzieja do żalu, w którym młodość już minęła, a starość nie nadeszła jeszcze.
Ta epoka była przykrzejszą dla Pawła Piotrowicza, niż dla kogokolwiek innego: straciwszy przeszłość, wszystko wraz z nią stracił.
— Nie zapraszam cię teraz do Maryina, — odezwał się doń pewnego razu Mikołaj (nazwał tak swoją wioskę na cześć żony), — znudziłeś się już tam i za życia nieboszczki, teraz więc, jak sądzę, umarłbyś z nudów.
— Wtedy byłem jeszcze głupi i zbyt zajęty, — odrzekł Paweł — teraz uspokoiłem się, jeśli nie zmądrzałem. Dlatego też, jeżeli pozwolisz, gotów jestem na zawsze obrać sobie mieszkanie u ciebie.
Zamiast odpowiedzi, Mikołaj uściskał brata; jeszcze atoli pół roku upłynęło od tej rozmowy, zanim Paweł Piotrowicz zdecydował się urzeczywistnić swój zamiar. Lecz zato, skoro raz osiadł na wsi, nie porzucał jej już potem nawet w ciągu tych trzech zim, które Mikołaj przepędził z synem w stolicy. Zaczął wiele czytywać, głównie po angielsku; urządził w ogóle całe swoje życie na sposób angielski, z sąsiadami rzadko się widywał, a wyjeżdżał jedynie na wybory, gdzie zwykle milczał, od czasu do czasu tylko drażniąc i przerażając obywateli starego autoramentu wyskokami liberalizmu, lecz nie zbliżając się przytem zgoła do przedstawicieli nowego pokolenia. Jedni i drudzy uważali go powszechnie za dumnego; i ci i tamci uwielbiali go za maniery prawdziwie arystokratyczne; za pogłoski o jego podbojach; za to, że się ładnie ubierał i stawał zwykle w najdroższym numerze najdroższego hotelu; zato, że wogóle dobre jadał obiady, a nawet razu jednego obiadował z Wellingtonem u Ludwika Filipa; za to, że wszędzie woził z sobą neseser z prawdziwego srebra i składaną wannę; za to, że od niego rozchodziła się woń jakichś niezwykłych a osobliwie „dostojnych“ perfum; za to, że po mistrzowsku grywał w wista i zawsze przegrywał; wkońcu szanowali go także za uczciwość bez skazy. Damy nazywały go uroczym melancholikiem, ale on się nie wdawał z damami.
— Widzisz tedy, Eugenjuszu, — dodał Arkadjusz, kończąc opowiadanie, — jak niesprawiedliwy wydałeś sąd o moim stryju. Nie mówię już o tem, że on nieraz wyciągał z biedy mojego starego, dając wszystkie, jakie miał pieniądze, — może nie wiesz, że ich majątek dotychczas nie rozdzielony, — ale on każdemu rad dopomóc, i, między innemi, zawsze się wstawia za włościanami; prawda, że gdy z nimi rozmawia, marszczy czoło i wącha wodę kolońską...
— Znana historja, nerwy, — wtrącił Bazarow.
— Być może, ale w każdym razie serce ma złote. A przytem wcale nie głupi. Jakie on mi dawał pożyteczne rady... a szczególnie... szczególnie co do stosunków z kobietami.
— Aha! sparzył się na swojem, teraz na cudze dmucha. Znamy się na tem!
— Jednem słowem, — mówił dalej Arkadjusz, — jest to człowiek bardzo nieszczęśliwy, wierzaj mi; nie powinno się gardzić nim.
— Ale któż nim gardzi? — odparł Bazarow. — Mnie tylko wolno, bądźcobądź, powiedzieć, że człowiek, który całe życie swoje postawił na kartę miłości kobiecej, a gdy mu tę kartę utrącono, osowiał i stracił wszelką zdolność do życia, że taki człowiek nie jest mężczyzną, nie jest osobnikiem płci męskiej. Mówisz, że nieszczęśliwy; z pewnością wiesz o tem lepiej odemnie; ale głupoty się nie pozbył całkiem. Jestem przekonany, że ma się na serjo za wielkiego człowieka, dlatego, że abonuje Galignani i raz na miesiąc ocala chłopa od batów.
— Lecz trzeba mieć wzgląd na jego wychowanie, na epokę, w której żył, — rzekł Arkadjusz.
— Wychowanie? — podjął Bazarow. — Każdy człowiek powinien sam siebie wychować, chociażby, np. jak ja... Co zaś do epoki, dlaczego ja mam być zawisły od niej? Niech lepiej ona będzie zawisła odemnie. Nie, bracie, wszystko to próżne gadania, pustota! Jakież mi to np. tajemne stosunki mężczyzny i kobiety? My, fizjologowie, znamy je dobrze. Zbadaj tylko anatomję oka: radbym wiedzieć, skąd się tam weźmie, jak ją ty nazywasz, zagadkowość spojrzenia? To wszystko koszałki-opałki, romantyka, niedorzeczne błazeństwa artystów. Chodźmy lepiej chrząszcza obejrzeć.
I obaj przyjaciele poszli do pokoju Bazarowa, w którym już się rozeszła jakaś woń medyko-chirurgiczna, zmieszana z zapachem machorki.

VIII.

Paweł Piotrowicz nie był długo obecny przy rozmowie brata z rządcą, człowiekiem wysokiego wzrostu, chudym, o chytrym wzroku i słodziutkim głosie, który na wszystko co mu powiedział Mikołaj Piotrowicz odpowiadał: „tak, tak, prawda; rozumie się, nie inaczej“ i starał się dowieść, że wszystkie chłopy są opojami i złodziejami. Niedawno urządzone na nowy sposób gospodarstwo skrzypiało, jak nienasmarowane koło, trzeszczało, jak sprzęt domowej roboty z wilgotnego drzewa. Mikołaj Piotrowicz nie rozpaczał, ale często gęsto wzdychał i zamyślał się; czuł, że bez pieniędzy nic się nie da zrobić, a pieniądze już prawie wszystkie puścił między ludzi. Arkadjusz mówił prawdę: Paweł niejednokrotnie wybawiał brata z kłopotów. Nieraz, bywało, widząc, jak ten ostatni łamał sobie głowę nad sposobem wydobycia się z opałów, Paweł podchodził zwolna ku oknu i wsunąwszy ręce w kieszenie, mruczał przez zęby: mais je puis vous donner de l’argent, i dawał mu pieniądze; ale tym razem i on nic nie miał, wolał zatem prędzej się oddalić. Szczegóły gospodarskie nudziły go; przy tem zdawało mu się ciągle, że Mikołaj, pomimo całego zapału i zamiłowania w pracy, nie tak się bierze do dzieła, jakby wypadało, chociaż nie potrafiłby wcale wskazać, w czem brat mianowicie błądzi. „On za mało praktyczny“, — myślał w duchu, — „oszukują go“. Mikołaj, przeciwnie, miał wysokie wyobrażenie o praktyczności Pawła i zawsze śmiało pytał się go o radę. „Ja człowiek miękki, słaby, — mawiał — przeżyłem całe życie w ustroniu; a ty nie na darmo żyłeś tak wiele z ludźmi, znasz ich wybornie; masz orli wzrok“. Na te słowa Paweł Piotrowicz zwykle się tylko odwracał, nie przeczył jednak bratu, pozostawiając go w jego złudzeniach.
Zostawiwszy Mikołaja w gabinecie, wszedł na korytarz oddzielający przednią część domu od tylnej, a gdy się zbliżył do jednych drzwi niziutkich, zatrzymał się w zadumaniu, pociągnął za wąsy i zapukał.
— Kto tam? proszę wejść, — rozległ się głosik Teniczki.
— Ja, — odezwał się Paweł Piotrowicz i otworzył drzwi.
Teniczka zerwała się z krzesła, na którem usiadła ze swoim maleńkim, a oddawszy go do ręki dziewczynie, która zaraz wyszła z nim do drugiego pokoju, śpiesznie poprawiła sobie włosy na głowie.
— Wybaczcie, jeślim wam przeszkodził, — zaczął mówić Paweł Piotrowicz, nie patrząc się na nią: — chciałem was tylko prosić... dzisiaj, jak się zdaje, idzie posłaniec do miasta... każcie kupić dla mnie zielonej herbaty.
— Dobrze, — odrzekła Teniczka; — dużo każecie kupić?
— Dosyć będzie pół funta, jak sądzę. U was tu, jak widzę, przemiana, — dodał rzuciwszy naokoło bystre spojrzenie, które się przesunęło i po licu Teniczki. — Te oto firanki... — odezwał się dalej, widząc, że go nie pojmuje.
— A tak, firanki. To Mikołaj Piotrowicz dał je nam; ale one już dawno wiszą.
— Prawda, jużem dawno nie był tu u was. Teraz mieszkacie tu bardzo pięknie.
— Z łaski Mikołaja Piotrowicza.
— Tutaj wam lepiej niż w poprzedniem mieszkaniu? — zapytał Paweł uprzejmie, ale bez najmniejszego uśmiechu.
— Naturalnie, że o wiele lepiej.
— Kto tam teraz mieszka na waszem miejscu?
— Tam jest obecnie pralnia.
— A!
Paweł Piotrowicz umilkł. „Teraz odejdzie* — myślała Teniczka; tymczasem nie odchodził, a ona stała przed nim jak wryta, przebierając lekko palcami.
— Dlaczego kazaliście wynieść swego małego? — przemówił Paweł nareszcie. — Ja lubię dzieci; pokażcie mi swoje.
Teniczka oblała się rumieńcem wstydu i radości. Ona się bała Pawła Piotrowicza; toćże nigdy prawie z nią nie rozmawiał.
— Duniasza! — zawołała: — przynieście Mitja (Teniczka do każdego w domu mówiła wy). — Albo lepiej zaczekajcie, trzeba go ubrać.
Skierowała się ku drzwiom.
— Ależ wszystko jedno, — zrobił uwagę Paweł.
— Zaraz wrócę, — odparła Teniczka i szybko wyszła z pokoju.
Paweł Piotrowicz został się sam i tym razem rozglądał się wokoło siebie ze szczególną uwagą. Niewielki i niski pokoik, w którym się znajdował, był bardzo czysty i wygodny. Rozlegał się w nim zapach świeżo umytej podłogi, rumianku i melisy. Przy ścianach stały krzesła z poręczami w kształcie liry; kupił je jeszcze nieboszczyk generał w Polsce, w czasie kampanji; w jednym kącie było ustawione łóżeczko pod muślinową kotarą, a obok niego okuty żelazem kuferek z wypukłem wiekiem. W kącie przeciwległym płonęła lampka przed małym i ciemnym obrazkiem św. Mikołaja cudotwórcy; maleńkie jajko porcelanowe na czerwonej wstążeczce wisiało na piersiach świętego, przyczepione do aureoli otaczającej głowę; na oknach słoiki z zeszłorocznemi konfiturami, starannie owiązane, przeświecały zielono; na papierowych denkach tych słoików sama Teniczka wypisała dużemi literami: „agrest“, Mikołaj Piotrowicz lubił najbardziej tę konfiturę. Pod pułapem wisiała na długim sznurku klatka z kanarkiem; ptaszek bez przerwy świegotał i skakał, stąd klatka ciągle się huśtała i kołysała; siemię konopne upadało z lekkim szmerem na podłogę. Między oknami, nad komódką, wisiały liche fotografje Mikołaja Piotrowicza w różnych pozach, wykonane przez wędrownego artystę; obok widać było także i fotografję Teniczki, która się zupełnie nie udała: jakaś twarz naprężona, bez oczu, uśmiechała się z ciemnych ram, — niczego więcej nie można było dojrzeć; nad Teniczką zaś generał Jermołow w burce czerkieskiej patrzył pochmurnie na odległy Kaukaz, z pod jedwabnego trzewiczka do szpilek, który na tymsamym zawieszony gwoździu spadał mu aż na czoło.
Minęło pięć minut; w sąsiednim pokoju słychać było szelest i szeptanie. Paweł Piotrowicz wziął z komody zatłuszczoną nieco książkę. Był to porozdzierany egzemplarz „Strzelców“ Massalskiego; przewrócił kilka kartek... Drzwi otworzyły się i weszła Teniczka z Mitjem na ręku. Włożyła nań czerwoną koszulkę z galonem u kołnierza, przyczesała mu włoski i umyła twarzyczkę; malec oddychał głośno, podrywał się całem ciałem i poruszał rączętami, jak to zwykle robią zdrowe dzieci; przytem i wytworna koszulka widocznie sprawiała na nim wrażenie: na pulchnej buzi rozsiadł się wyraz zadowolenia. I sobie także Teniczka włosy ugładziła, lepszą chustkę zarzuciła na ramiona, ale mogła była nie robić tego. I rzeczywiście, czyż jest na świecie coś powabniejszego nad młodą i przystojną matkę, ze zdrowem dziecięciem na ręku?
— Tęgi chłopak, — odezwał się uprzejmie pan Paweł i dotknął się podwójnej bródki Mitja końcem wskazującego palca; dzieciak roześmiał się.
— To stryjcio, — rzekła Teniczka, nachylając twarz ku niemu i potrząsając nim zlekka, podczas gdy Duniasza cichuteńko położyła na oknie miedziaka, a na nim zapaloną trociczkę.
— Ileż to ma już miesięcy? — zapytał stryj.
— Sześć; niedługo skończy siedem, jedenastego tego miesiąca.
— Czy tylko nie osiem, Teodozja Mikołajewna? — wtrąciła nieśmiało Duniasza.
— Nie, siedem; jakże chcesz!
Malec znowu się roześmiał, stanął z pomocą matki na kuferku i nagle chwycił ją całą ręką za nos.
— Ty mały nicponiu, — wyszeptała Teniczka, nie odsuwając mu swojej twarzy od drobnych rączyn.
— Podobny do brata, — zrobił uwagę Paweł Piotrowicz.
— Do kogoż-bo ma być podobny? — pomyślała Teniczka.
— Tak, — mówił dalej, jak gdyby rozmawiając z sobą samym, — niezaprzeczone podobieństwo.
Z uwagą, prawie z żalem, spojrzał znowu na młodą matkę.
— To stryj, — powtórzyła drugi raz, ale teraz już szeptem.
— A! Paweł! to ty tutaj? rozległ się nagle głos Mikołaja Piotrowicza.
Paweł Piotrowicz, obrócił się skwapliwie i zmarszczył brwi; ale brat patrzył na niego tak wesoło, z taką wdzięcznością, że nie mógł nie odpowiedzieć mu uśmiechem.
— Dzielnego masz chłopca, — odezwał się i spojrzał na zegarek; — ja tu zaszedłem z poleceniem kupna herbaty...
I przybrawszy obojętny wyraz twarzy, Paweł Piotrowicz niezwłocznie wyszedł z pokoju.
— Czy sam tu przyszedł? — zapytał Mikołaj Teniczki.
— Sam; zapukał i wszedł.
— A Arkadzio nie był u ciebie drugi raz?
— Nie. Możeby lepiej było, żebym się przeniosła do oficyny?
— A to dlaczego?
— Sądzę, że takby wypadało na początek.
— N... nie, — wymówił z zająknięciem się Kirsanow i potarł ręką czoło. — Trzeba było pierwej... Jak się masz, gołąbku, — dodał ożywiając się nagle, a przystąpiwszy bliżej do małego, pocałował go w policzek; potem schylił się trochę i przycisnął usta do ręki Teniczki, która odbijała śnieżną białością od czerwonej koszulki Mitja.
— Mikołaj Piotrowicz! Cóż to znaczy? — szepnęła i spuściła oczy; potem znowu podniosła je spokojnie do góry...
Śliczny wyraz przybierały jej oczy, kiedy patrzyły troszkę z pod brwi, a jednocześnie uśmiechała się łaskawie.


∗             ∗

Mikołaj Piotrowicz Kirsanow poznał się z Teniczką w następujący sposób: Jednego razu, będzie temu trzy lata, wypadło mu nocować w oberży jakiegoś odległego miasta powiatowego. Tutaj został mile zdziwiony schludnością wyznaczonego dlań pokoju i czystością pościeli. Czy tu czasem gospodyni nie jest Niemką? — pomyślał. Tymczasem, jak się okazało, gospodyni była to Rosjanka, kobieta lat pięćdziesięciu, ubrana starannie, o twarzy przyjemnej, rozsądnej i niezmiernie wymownej. Przy herbacie zawiązał z nią rozmowę; bardzo mu się podobała. W tym czasie Mikołaj Piotrowicz przeprowadził się był właśnie do nowej swej siedziby, a nie chcąc trzymać w domu nikogo z poddanych, szukał ludzi najemnych; gospodyni uskarżała się ze swojej strony na małą ilość przejezdnych gości, na ciężkie czasy; zaproponował jej zatem, ażeby przyjęła u niego obowiązki zarządzającej domem. Zgodziła się na to. Była już oddawna wdową; mąż zostawił jej tylko jedną córkę, Teniczkę. Po upływie dwóch tygodni Aryna Sawiszna (tak nazywano nową gospodynię) przyjechała do Maryina z córką i objęła mieszkanie w oficynie. Wybór Kirsanowa okazał się szczęśliwym. Aryna zaprowadziła ład i porządek w domu. Nikt wtedy nie mówił nawet o Teniczce, która już skończyła siedemnaście lat, rzadko kto zresztą ją widywał: żyła sobie cichuteńko, skromnie, — i tylko w niedzielę Mikołaj Piotrowicz spostrzegał w parafialnej cerkwi, gdzieś w kąciku, delikatny profil jej bialutkiej twarzy. Przeszło rok upłynął w ten sposób.
Jednego poranku Aryna przyszła do gabinetu pańskiego i złożywszy, jak zwykle, nizki ukłon panu, zapytała go, czy nie mógłby co pomóc córce, której iskra z pieca wpadła w oko. Mikołaj Piotrowicz, jak wszyscy ziemianie na wsi mieszkający, bawił się nieco w lekarza, a nawet sprowadził sobie z miasta homeopatyczną apteczkę. Kazał też natychmiast Arynie przyprowadzić chorą. Dowiedziawszy się, że pan ją woła, Teniczka bardzo się przeraziła, poszła jednak za matką. Mikołaj przyprowadził ją do okna i wziął obiema rękami za głowę; przyjrzawszy się dobrze jej zaczerwienionemu i rozpalonemu oku, kazał jej robić okłady, a nawet podarł jedną chustkę od nosa i pokazał, jak należy maczać szmateczki. Teniczka wysłuchała tego wszystkiego i chciała wyjść. „Pocałujże pana w rękę głuptasie“ rzekła do niej Aryna. Mikołaj Piotrowicz nie dał jej jednak ręki, lecz sam zawstydzony, pocałował ją w schyloną głowę, w przedział włosów. Oko Teniczki wkrótce wyzdrowiało, ale wrażenie, jakie wywarła na Mikołaju Piotrowiczu, nierychło się zatarło. Ciągle miał na oczach tę twarz czystą, świeżą i bojaźliwie podniesioną; czuł na dłoniach swoich rąk te miękkie włosy, widział te niewinne, wpółotwarte usta, z poza których wilgotnie błyszczały na słońcu perłowe ząbki. Zaczął z większą uwagą przypatrywać się jej w cerkwi, usiłował zawiązywać z nią rozmowę. Z początku pierzchała przed nim spłoszona, a jednego razu, pod wieczór, spotkawszy go na wąskiej ścieżce śród żyta, skryła się między gęste i wysokie zboże, bylicą i bławatkami przerosłe, ażeby tylko nie być dostrzeżoną przez niego. On jednak dostrzegł jej główkę przez złotą tkankę kłosów, z poza której przeglądała, jak bojaźliwe zwierzątko, i uprzejmie zawołał: „Jak się masz, Teniczka, ja nie kąsam!“ — „Witam pana“, wyszeptała, nie wychodząc ze swojego ukrycia.
Zwolna, zwolna, zaczęła się przyzwyczajać do niego, ale zawsze jeszcze traciła śmiałość w jego obecności, gdy nagle jej matka, Aryna, umarła na cholerę. Gdzież było się podziać Teniczce? Odziedziczyła ona po matce zamiłowanie porządku, rozsądek i powagę; lecz była tak młoda, tak samotna, Mikołaj Piotrowicz zaś tak był dobry i łagodny... Nie trzeba dopowiadać reszty.


∗             ∗

— Więc tedy brat sam wszedł do ciebie? — pytał się Mikołaj Piotrowicz. — Zapukał i wszedł?
— Tak jest.
— No, to dobrze. Pozwól mi pohuśtać Mitiuszkę.
I Mikołaj Piotrowicz zaczął podrzucać syna prawie pod sam pułap, ku wielkiej radości malca, a niemniejszej zarazem bojaźni matki, która za każdem podrzuceniem wyciągała ręce do obnażonych nóżek dzieciny.
Paweł Piotrowicz tymczasem powrócił do pięknej swojej komnaty, która była wyklejona ładnem dzikiej barwy obiciem, posiadała mnóstwo broni na pstrym dywanie perskim rozwieszonej, meble orzechowe z ciemno-zielonemi pokrowcami z rypsu, szafę bibljoteczną w renesansowym stylu z drzewa dębowego, statuetki z bronzu na przepysznym stoliku do pisania i marmurowy kominek... Przyszedłszy, rzucił się na kanapę, założył ręce za głowę i pozostał tak nieruchomy, z oczyma prawie z rozpaczą utkwionemi w podłogę. Czy chciał zataić nawet przed murami to, co twarz jego wyrażała, czy też z jakiej innej przyczyny, podniósł się, zapuścił ciężkie rolety okien i znowu rzucił się na kanapę...

IX.

Tegoż samego dnia i Bazarow poznał się z Teniczką. Przechadzał się razem z Arkadjuszem po ogrodzie i tłumaczył im dlaczego nie przyjęły się niektóre drzewka, mianowicie małe dęby.
— Tu trzeba więcej białodrzewu sadzić, albo świerków, lub nawet lip, uprawiwszy ziemię nawozem. Altanka oto przyjęła się dobrze, — dodał; — akacja, bez, to poczciwe stworzenia. Ale... tu jest ktoś.
W altance siedziała Teniczka z Duniaszą i Mitjem. Bazarow przystanął, Arkadjusz zaś kiwnął głową Teniczce, jak starej znajomej.
— Kto to? — spytał się Bazarow, jak tylko przeszli dalej. — Co za ładny buziak!
— Ale o kim mówisz?
— Wiesz przecie o kim: tylko jedna z nich ładna.
Arkadjusz, nie bez pomieszania, wyjaśnił mu w kilku słowach, kto jest Teniczka.
— Aha! — odezwał się Bazarow; — stary ma dobry gust. Podoba mi się twój ojciec. No-no, zuch! Ale trzebaż się bliżej zapoznać, — dodał i poszedł ku altance.
— Eugenjuszu! — z przestrachem zawołał za nim Arkadjusz, — tylko ostrożnie, na Boga!
— Nie bój się, — rzekł Bazarow, — człowiek ma doświadczenie, zna ludzi.
Zbliżając się do Teniczki, zdjął czapkę.
— Pozwólcie, iż wam się przedstawię, — zaczął, składając uprzejmy ukłon; — przyjaciel Arkadjusza Mikołajewicza i człowiek spokojny.
Teniczka podniosła się z ławeczki i patrzyła nań w milczeniu.
— Jaki śliczny chłopiec! — mówił dalej Bazarow. — Nie obawiajcie się, nikogo jeszcze nie urzekłem. Od czego on taki rumiany? dostaje ząbki, co?
— Tak, — rzekła Teniczka; — ma już cztery, a teraz dziąsła znowu trochę napuchły.
— Pokażcie no... i bez obawy, jestem doktor.
Bazarow wziął na ręce dziecko, które ku zdumieniu i Teniczki i Duniaszy, wcale się nie broniło, ani też nie przestraszyło.
— Tak, tak.. Ale nic, wszystko w porządku: będzie miał mocne zęby. Jeśli zajdzie jaka zmiana, proszę mi powiedzieć. A wasze zdrowie?
— Dzięki Bogu.
— Tak, dzięki Bogu, to najlepsze. A wy? — dodał Bazarow, zwracając się do Duniaszy.
Ta dziewczyna bardzo powściągliwa w domu, ale figlarna za wrotami, za całą odpowiedź parsknęła śmiechem.
— To i bardzo pięknie. Oto wasz bohater.
Teniczka odebrała chłopca w swoje ręce.
— Jak on cicho siedział u was, — rzekła półgłosem.
— U mnie wszystkie dzieci siedzą cicho — odparł Bazarow, — ja mam na to taki sekretny środek...
— Dzieci czują, kto je kocha, — zrobiła uwagę.
— To prawda, — przyznała Teniczka. — Ot i mój Mitja nie da się wziąć nikomu na ręce.
— A mnie? — zapytał Arkadjusz, który stojąc jakiś czas w pewnem oddaleniu, zbliżył się teraz do altanki.
I zaczął wabić Mitja do siebie, ale malec odwrócił głowę i rozpłakał się, co wielce zmartwiło Teniczkę.
— Drugi raz, jak się oswoi ze mną, — odezwał się pobłażliwie i obadwaj przyjaciele wyszli z altany.
— Jakże się ona nazywa? — zapytał Bazarow.
— Teniczka... Teodozja — odparł Arkadjusz.
— A z ojca? I to potrzebne.
— Mikołajewna.
Bene. To mnie się w niej podoba, że nie okazuje zbytecznego pomieszania. Ktoś inny, może zganiłby ją za to. Co za głupstwo! Czego tu się wstydzić? Jest matką, no, to dobrze.
— Co do niej, dobrze, — zauważył Arkadjusz, — ale mój ojciec...
— I on to samo, — wtrącił Bazarow.
— No, nie, nie zdaje mi się.
— Widać, że ci nie na rękę drugi dziedzic.
— Jak się nie wstydzisz posądzać mnie o takie myśli? — energicznie podjął Arkadjusz. — Nie pochwalam postępowania ojca, ale nie z tego punktu widzenia; mnie się zdaje, że powinien był ożenić się z nią.
— Ho, ho, — odezwał się spokojnie Bazarow. — Cośmy wspaniałomyślni, tośmy wspaniałomyślni! Przywiązujesz jeszcze znaczenie do małżeństwa; tegom się nie spodziewał po tobie.
Przyjaciele zrobili kilka kroków w milczeniu.
— Widziałem też całe gospodarstwo twojego ojca, — znowu zaczął Bazarow. — Bydło nędzne, konie zapracowane. Budynki także mocno nadwerężone, ludzie wyglądają na strasznych próżniaków, a ekonom albo głupiec, albo filut, jeszcze nie wiem.
— Ostry jesteś dzisiaj, Eugenjuszu.
— Poczciwe kmiotki bezustannie też okpiwać będą twojego ojca. Znasz przecie przysłowie; „rosyjski chłop pana Boga nawet wyprowadzi w pole“.
— Zaczynam podzielać zdanie stryja, — zauważył Arkadjusz, — ty w istocie źle trzymasz o Rosjanach.
— To mi ważna rzecz! Rosjanin tyle tylko jest wart, że sam najgorzej trzyma o sobie. Jedynie ważnem jest: dwa razy dwa cztery, reszta wszystko fatałaszki.
— I natura fatałaszki? — przemówił Arkadjusz, spoglądając w zadumaniu na pstrobarwne pola, oświetlone łagodnie zniżającem się już słońcem.
— I natura fatałaszki, w takiem rozumieniu, jakie masz o niej teraz. Natura to nie świątynia, tylko warsztat, a człowiek w niej — to robotnik.
W tej chwili doleciały ich uszu przewlekłe tony wiolonczeli. Ktoś grał „Oczekiwanie“ Schuberta, z uczuciem, chociaż niewyćwiczoną ręką, a słodka melodja rozlewała się w powietrzu, jak nektar.
— Co to? — rzekł z zadziwieniem Bazarow.
— To ojciec.
— Twój ojciec gra na wiolonczeli!
— Tak jest.
— A ile też ma lat?
— Czterdzieści cztery.
Bazarow wybuchnął nagle śmiechem.
— Z czegoż się śmiejesz!
— Zlituj się! człowiek mający łat czterdzieści cztery, pater familias, obywatel... go powiatu — grywa na wiolonczeli!
I Bazarow nie przestawał śmiać się na całe gardło, ale Arkadjusz, jakkolwiek przytakiwał zwykle swemu mentorowi, tym razem nawet się nie uśmiechnął.

X.

Minęły blisko dwa tygodnie. Życie w Maryinie płynęło swoim porządkiem: Arkadjusz wypoczywał, Bazarow pracował. Wszyscy już przyzwyczaili się do niego, do swobodnych jego manier, oraz lakonicznego sposobu wyrażania się. W szczególności i Teniczka oswoiła się z nim do tego stopnia, że razu jednego kazała go w nocy obudzić: Mitja dostał gorączki; Bazarow przyszedł i, jak zwykle, nawpół żartobliwie, a nawpół ziewając, przesiedział u niej ze dwie godziny i dziecku pomógł.
Paweł Piotrowicz zato znienawidził tego człowieka całą siłą duszy: uważał go za pyszałka, brutala, cynika, plebeja; zdawało mu się, iż Bazarow go lekceważy, iż nieledwie gardzi nim... nim, Pawłem Kirsanowem. Mikołaj Piotrowicz obawiał się trochę młodego „nihilisty“ i wątpił o jego korzystnym wpływie na Arkadjusza; ale mimo to chętnie słuchał jego rozmowy i bywał obecnym przy fizycznych i chemicznych doświadczeniach kandydata na lekarza. Bazarow przywiózł z sobą mikroskop i po całych godzinach nosił się z nim tu i ówdzie. Nawet służba przywiązała się do nihilisty, chociaż lubił sobie z nich pokpiwać; czuli oni, że bądź co bądź, jest to „swój“, nie obcy, nie pan. Duniasza lubiła chichotać, gdy coś śmiesznego powiedział i rzucała mu zukosa, znaczące spojrzenia, przebiegając obok niego „jak przepiórka“ w pewnej odległości. Piotr, człowiek niezmiernie samolubny, nadęty i głupi, z czołem wiecznie okrytem zmarszczkami, człowiek, którego cała wartość polegała na tem, że patrzył na świat grzecznem okiem, znał alfabet i często czyścił swój surdut miotełką, i on wypogadzał czoło, usta składał do uśmiechu, skoro tylko Bazarow zwrócił nań uwagę; dworskie chłopcy biegały za „panem doktorem“, jak pieski. Tylko stary Prokoficz go nie lubił. Z kwaśną miną podawał mu u stołu półmisek, nazywał go „odrzyżabą“ i włóczykijem, i twierdził, że przy swoich bakenbardach bardzo jest podobny do wieprza w krzaku. Prokoficz także był po swojemu arystokratą nie gorszym od Pawła Piotrowicza.
Nastały najpiękniejsze dni roku — pierwsze dni czerwca. Panowała przepyszna pogoda. Prawda, że zdaleka groziła znowu cholera, ale mieszkańcy X-tej guberni przywykli już do jej odwiedzin. Bazarow wstawał bardzo rano i wychodził o dwie, trzy wiorsty z domu, nie na przechadzkę, nie cierpiał bowiem przechadzek bez celu, lecz po to, ażeby zbierać zioła i owady. Niekiedy zabierał z sobą i Arkadjusza. W czasie powrotu zaczynali zwykle jakąś dyskusję, która najczęściej kończyła się na tem, że Arkadjusz był zwyciężony, chociaż daleko więcej mówił niż jego towarzysz.
Jednego razu spóźnili się jakoś długo; Mikołaj Piotrowicz wyszedł do ogrodu na ich spotkanie, gdy, tuż przy altance, usłyszał szybkie kroki i głosy obu młodych ludzi. Przechodzili koło altanki drugą stroną, nie mogli go zatem widzieć.
— Ty nie znasz jeszcze mojego ojca, — mówił Arkadjusz.
Mikołaj Piotrowicz przystanął.
— Twój ojciec, — odezwał się Bazarow, — poczciwiec, ale to już człowiek zacofany, skończył swoją piosenkę.
Kirsanow natężył słuch... Arkadjusz nic nie odpowiedział.
„Zacofany“ stał jeszcze parę minut bez ruchu na miejscu, poczem zwolna i cicho powlókł się do domu.
— Onegdaj, patrzę, a on czyta Puszkina, — mówił tymczasem dalej Bazarow. — Wytłumacz-że mu, przez litość, że to nic nie warte. Nie jest przecie dzieckiem: już pora rzucić w kąt te brednie. Co za ochota być romantykiem w tych czasach! Daj mu coś godziwego do czytania.
— Cóż mu dać? — zapytał Arkadjusz.
— Daj mu na początek np. „Stoff und Kraft“ Büchnera.
— Niezła myśl, — zauważył Arkadjusz. — „Stoff und Kraft“ napisana jest językiem popularnym.


∗             ∗

— Otóż — mówił tego samego dnia po obiedzie Mikołaj Kirsanow do brata, siedząc w jego pokoju — otóż i należymy obydwaj do zacofanych, nasza piosenka już odśpiewana. Ale cóż? Może Bazarow ma i słuszność; mnie tylko to boli, muszę się przyznać, żem miał nadzieję właśnie teraz zbliżyć się do Arkadjusza, a tymczasem, jak się pokazuje, ja zostałem w tyle, a on postąpił naprzód i teraz nie możemy się już zrozumieć.
— Ale dlaczegoż on tak postąpił naprzód? Czemże on znowu tak bardzo różni się od nas? — z niecierpliwością zawołał Paweł Piotrowicz. — Tego wszystkiego nakładł mu w głowę ten Herr nihilista.
— Nie mogę znosić tego lekarzątka; podług mnie to tylko szarlatan; jestem pewny, że on ze wszystkiemi swojemi żabami niedaleko zaszedł nawet w fizyce.
— Nie, bracie, nie mów tego, Bazarow jest uczony, zna swój przedmiot.
— A przytem tak wiele ma pewności siebie — wtrącił znowu Paweł.
— Tak — potwierdził Mikołaj — tego ma bardzo wiele. Ale widać, że już nie można obyć się bez tego. Jednego tylko, doprawdy, nie mogę pojąć. Robię, zdaje się, wszystko, byle nie zostać w tyle za drugimi: urządziłem włościan, założyłem fermę, za co nawet w całej gubernji uważają mię za czerwonego; czytam, uczę się, słowem chcę w ogólności stać na równi z wymogami czasu — a tu powiadają, żem odśpiewał swoją piosnkę. Wiesz, bracie, już ja sam zaczynam myśleć, iż ją naprawdę odśpiewałem.
— A to skąd?
— Ot widzisz. Siedzę sobie dzisiaj i czytam Puszkina... Nawinęły mi się właśnie „Cyganie“... Wtem podchodzi ku mnie Arkadjusz i, w milczeniu, z pewnem politowaniem na twarzy, pocichutku, jak dziecko, bierze mi książkę z przed oczu i kładzie natomiast inną, niemiecką... potem uśmiechnął się i wyszedł, zabrawszy z sobą Puszkina.
— Patrzaj! A jakąż ci dał książkę?
— Tę oto.
I Mikołaj Piotrowicz wyciągnął z tylnej kieszeni surduta głośną broszurę Büchnera, w dziewiątem wydaniu. Paweł przewrócił parę kartek i odezwał się:
— Hm! Arkadjusz Mikołajewicz stara się zatem o twoje wykształcenie. I cóż, próbowałeś czytać?
— Próbowałem.
— No i jakże?
— Albom ja głupi, albo to wszystko czysta niedorzeczność. Zapewne ja jestem głupi.
— To ty nie zapomniałeś po niemiecku? — zapytał Paweł.
— Nie, po niemiecku jeszcze rozumiem.
Paweł Piotrowicz pobawił się znowu książką i spojrzał na brata zpodełba. Obadwaj milczeli.
— Ale, ale — zaczął Mikołaj, chcąc widocznie zmienić przedmiot rozmowy — odebrałem list od Koliazina.
— Od Mateusza Eliaszewicza?
— Tak jest. Przyjechał do X** na rewizję gubernji. Jest to teraz wysoki dygnitarz i pisze do mnie, że chciałby bardzo po familijnemu zobaczyć się z nami, dlatego też prosi, ażebyśmy z tobą i z Arkadjuszem przyjechali do niego, do miasta.
— I pojedziesz? — zapytał Paweł.
— Nie; a ty?
— I ja nie pojadę. Wartałoby też tłuc się pięćdziesiąt wiorst w tym celu. „Mathieu“ pragnie pokazać się nam w całej swojej sławie; bierz go djabli! będzie miał dosyć urzędowego kadzidła, co mu tam jeszcze po naszem. A zresztą wielka mi figura, tajny radca! Gdybym ja zechciał był dalej służyć i nosić te głupie szlify, byłbym już teraz generał-adjutantem. Jesteśmy zresztą obaj ludzie zacofani.
— Tak, bracie; widać już pora obstalować sobie trumnę i złożyć ręce na piersiach — zauważył z westchnieniem Mikołaj Piotrowicz.
— No, co do mnie, to się nie poddam tak szybko — mruknął brat. — My jeszcze stoczymy z tym lekarzem potyczkę, czuję to.
Potyczka nastąpiła tegoż samego dnia wieczorem przy herbacie. Paweł Piotrowicz wszedł do jadalni już gotów do boju, a przytem rozdrażniony i stanowczy. Czekał tylko na jakikolwiek pretekst, ażeby się rzucić na wroga. Długo nie było powodu. Bazarow mało mówił w ogólności przy obu „staruszkach“ Kirsanowych (jak ich nazywał), tego zaś wieczoru czuł się specjalnie nie w swoim sosie i milcząc wypróżniał szklankę po szklance. Paweł tymczasem płonął z niecierpliwości; spełniły się nakoniec jego życzenia.
Zaczęto mówić o jednym obywatelu z sąsiedztwa.
— Błazen, arystokracik, odezwał się obojętnie Bazarow, który znał tego jegomościa z Petersburga.
— Za pozwoleniem — zaczął Paweł, a usta mu drżały: — według pańskich pojęć, wyrazy: „błazen“ i „arystokrata“ są jednoznaczne?
— Ja powiedziałem: „arystokracik“ — odezwał się Bazarow i spokojnie popił herbaty.
— To prawda, ale mnie się zdaje, że pan trzymasz to samo o arystokratach, co o arystokracikach. Uważam za swoją powinność oznajmić panu, że nie podzielam tego zdania. Śmiem powiedzieć, że wszyscy znają mię jako człowieka liberalnego i miłującego postęp; lecz właśnie dlatego, że takim jestem, mam szacunek dla arystokratów, dla prawdziwych arystokratów. Pomyśl pan tylko, (przy tych słowach Bazarow spojrzał w oczy Pawłowi), pomyśl pan tylko, — dodał z zapałem — o arystokracji angielskiej. Tamtejsi arystokraci nie ustępują ani na krok od swoich praw i dlatego też szanują prawa innych; wymagają, aby wszelkie należne im obowiązki były spełniane, i dlatego wypełniają sumiennie swoje własne obowiązki. Arystokracja dała Anglji wolność i teraz ją podtrzymuje.
— Nieraz już słyszeliśmy tę śpiewkę, — odparł Bazarow; — ale czego pan chcesz dowieść przez to?
— Przez to chcę dowieść, że bez poczucia własnej godności, bez szacunku dla samego siebie — każdy arystokrata ma w sobie rozwinięte uczucia tego rodzaju — niema żadnej trwałej podstawy dla ogólnego... bien public... dla społecznego gmachu. Osobistość, łaskawy panie, oto grunt, ludzka osobistość powinna być twarda, jak skała, bo na niej wszystko się buduje. Wiem bardzo dobrze np., że panu nie podobają się moje nawyknienia, moja toaleta, mój porządek jednem słowem; ale to wszystko płynie z poczucia własnej godności, z poczucia obowiązku, tak jest, obowiązku. Żyję na wsi, w zapadłej głuszy, ale się nie zaniedbuję, szanuję w sobie człowieka.
— Za pozwoleniem pana, — odezwał się Bazarow; — szanujesz pan siebie i siedzisz z założonemi rękoma; jakiż stąd pożytek dla bien public? Chociażbyś się pan nie szanował, robiłbyś to samo.
Paweł Piotrowicz pobladł trochę.
— Jest to zupełnie inna sprawa. Wcale nie mam zamiaru teraz wyjaśniać panu, dlaczego siedzę z założonemi rękoma, jak pan raczysz się wyrażać. Chcę tylko powiedzieć, że arystokracja jest to pewne principium, a bez principiów mogą żyć w dzisiejszych czasach tylko ludzie niemoralni lub wartogłowy. Mówiłem to do Arkadjusza nazajutrz po jego przyjeździe, a panu powtarzam dzisiaj. Czyż nie tak, bracie?
Mikołaj Piotrowicz skinął głową potwierdzająco, Bazarow tymczasem mówił.
Arystokracja, liberalizm, progres, principia, ileż tu, dalipan, słów cudzoziemskich i bezużytecznych! Nie bez kozery Rosjanom one niepotrzebne.
— Cóż, podług pana, potrzebne dla nich? Słuchając pana, możnaby sądzić, iż my znajdujemy się poza ludzkością, poza prawami, które nią rządzą. Zlitujże się pan, toć logika dziejów wymaga...
— Co nam po tej logice? My się obchodzimy i bez niej.
— Jakto?
— No tak. Pan, jak sądzę, nie potrzebujesz logiki na to, żeby włożyć kawałek chleba do ust, wtedy gdy jesteś głodny. Gdzie nam tam do tych abstrakcyj!
Paweł Piotrowicz machnął rękami.
— Teraz już nie pojmuję was wcale. Pan ubliżasz rosyjskiemu ludowi. Nie pojmuję, jak to można nie uznawać principiów, zasad! Cóż jest motorem waszej działalności?
— Mówiłem już stryjaszkowi, — wtrącił Arkadjusz, — że my nie uznajemy powag, autorytetów.
— Motorem naszej działalności jest to, co uważamy za pożyteczne, — odrzekł Bazarow. — W tych czasach najpożyteczniejszą rzeczą jest zaprzeczanie — my też przeczymy.
— Wszystkiemu?
— Wszystkiemu.
— Jakto? nietylko sztuce, poezji... ale nawet... strach powiedzieć...
— Wszystkiemu, — powtórzył Bazarow z nieopisanym spokojem.
Paweł Piotrowicz spojrzał na niego zdrętwiały. Nie spodziewał się czegoś podobnego, a Arkadjusz zarumienił się aż z ukontentowania.
— Lecz, pozwól pan słówko, — odezwał się Mikołaj Piotrowicz. — Panowie przeczycie wszystkiemu, albo wyrażając się dokładniej, burzycie wszystko... Ależ przecie trzeba i budować...
— To już nie nasza sprawa. Najprzód trzeba miejsce uprzątnąć.
— Obecny stan narodu wymaga tego, — dodał z powagą Arkadjusz; — myśmy powinni czynić zadosyć tym wymaganiom; nie mamy prawa oddawać się tylko zadowoleniu osobistego egoizmu.
Ten ostatni frazes widocznie nie spodobał się Bazarowowi: trącił on filozofją to jest romantyzmem, Bazarow bowiem i filozofję uważał za romantyzm; nie uznał jednak za potrzebne sprzeciwiać się młodemu swemu uczniowi.
— Nie! nie! — niespodzianie krzyknął, zapalając się, Paweł Piotrowicz; — ja nie chcę wierzyć, żebyście wy, moi panowie, dobrze znali naród rosyjski, żebyście mieli być przedstawicielami jego potrzeb, jego dążeń! Nie, naród rosyjski nie jest takim, jak wy go sobie wyobrażacie. On święcie czci tradycję, jest patrjarchalny, nie może żyć bez wiary...
— Nie będę panu tego zaprzeczał, — wtrącił Bazarow; — jestem nawet gotów przyznać, że pod tym względem masz pan słuszność.
— Jeżeli zaś mam słuszność...
— To i tak niczego nie dowodzi.
— Bynajmniej, — powtórzył Arkadjusz ze stanowczością szachisty, który przewidział niebezpieczne posunięcie przeciwnika, ale go to nic nie wzrusza.
— Jakto, niczego nie dowodzi? — odezwał się Paweł Piotrowicz z zadziwieniem. — A zatem panowie idziecie wbrew narodowi?
— A chociażby i tak? Naród twierdzi, że kiedy grzmi, to prorok Eljasz przejeżdża się po niebie powozem. No i cóż? mamże zgadzać się z nim? Zresztą, on Rosjanin, to prawda, ale czyż i ja nie jestem Rosjanin?
— Nie, pan nie jesteś Rosjaninem. Po tem wszystkiem, coś powiedział przed chwilą, nie mogę uznawać pana za Rosjanina.
— Mój dziad ziemię orał, — odrzekł Bazarow z umyślną dumą. Zapytaj się pan któregokolwiek z waszych chłopów, kogo on prędzej uzna za rodaka, czy mnie, czy was. Pan nie umiesz z nimi nawet mówić.
— Wy mówicie z nimi, ale jednocześnie patrzycie na nich z pogardą.
— Cóż robić, kiedy zasługują na pogardę. Pan ganisz mój kierunek myślenia, a kto panu powiedział, że ten kierunek jest przypadkowy we mnie, że się nie urodził pod wpływem tego samego ducha narodowego, w imię którego zabieracie głos?
— Ba! Nihiliści bardzo są pożyteczni!
— Czy pożyteczni, czy nie — to nie do was należy. Toćże i pan nie uważasz siebie za bezużytecznego.
— Panowie, panowie, tylko bez osobistych docinków! — zawołał Mikołaj Piotrowicz i powstał z miejsca.
Paweł Piotrowicz uśmiechnął się, a uderzywszy brata po ramieniu, zmusił go do zajęcia poprzedniego miejsca.
— Nie obawiaj się, — rzekł. — Ja się nie zapomnę, przez wzgląd właśnie na to poczucie godności, z którego się tak naśmiewa pan... pan doktór. Ale, — mówił dalej, zwracając się do Bazarowa — pan myślisz zapewne, iż wasze poglądy są nowością? Nie łudźcie się. Materjalizm, który głosicie, nieraz już był modą, a zawsze okazał się wkońcu niewystarczającym...
— Znowu wyraz cudzoziemski! — przerwał Bazarow. Zaczynał już gniewać się, a twarz jego przybrała jakąś niemiłą barwę miedzi. — Najprzód muszę zauważyć, że my nic nie głosimy; nie mamy tego w zwyczaju...
— Cóż więc panowie robicie?
— Co robimy? Przedewszystkiem, zaczęliśmy wskazywać na to, że nasi urzędnicy biorą łapówki, że nie mamy ani dróg, ani handlu i przemysłu, ani porządnego sądownictwa...
— No, tak, tak, jesteście oskarzycielami, to jest przecież nazwa, jaką wam dają, odkrywacie panowie to, co jest złem. Na niejedno z waszych oskarzeń i ja się zgodzę, ale...
— A potem przekonaliśmy się, że ciągle tylko gadać i gadać o naszych niedostatkach, rzecz próżna, że to prowadzi jedynie do komunałów i doktrynerstwa; spostrzegaliśmy, że i nasi mędrcy, tak zwani postępowcy i oskarzyciele, nie są absolutnie nic warci, że zajmujemy się tylko głupstwami, gadamy o jakiejś tam sztuce, o bezwiednej sile twórczej, o parlamentaryźmie, wolnej adwokaturze i djabeł wie o czem, kiedy tu chodzi o chleb powszedni, kiedy nas gniotą najgrubsze przesądy, kiedy, wszystkie nasze towarzystwa akcyjne upadają wyłącznie z tego powodu, że brak im ludzi uczciwych, kiedy nawet samo zniesienie poddaństwa, o które się rząd stara, może się nam nie powieść, dlatego, że nasz chłop gotów okraść samego siebie, byle tylko w karczmie napić się wódki.
— Tak, — wtrącił Paweł Piotrowicz: — tak; panowie przekonaliście się o tem wszystkiem i postanowiliście nie brać się do niczego na serjo.
— Tak postanowiliśmy nie brać się do niczego, — wyraźnie powtórzył Bazarow.
Począł nagle gniewać się sam na siebie oto, że się tak szeroko rozwodzi w rozmowie z tym panem.
— Tylko urągać?
— Tylko urągać.
— I to się nazywa nihilizmem?
— I to się nazywa nihilizmem, — znowu powtórzył Bazarow, tym razem szczególnie szorstko.
Paweł Piotrowicz zlekka przymrużył oczy.
— Otóż to! — wyrzekł dziwnie spokojnie. — Nihilizm jednak ma zaradzić wszelkiemu złemu; a wy panowie, jesteście wybawcami, bohaterami. Wspaniale! Dlaczegoż atoli wyśmiewacie się z innych, którzy przecież tak samo jak wy zło wskazują. Czyliż i wy nie rozprawiacie podobnie, jak drudzy?
— Popełniamy wszystkie grzechy, ale z pewnością nie ten, — wycedził Bazarow przez zęby.
— Więc cóż? Alboż działacie? Może się zabieracie do działania?
Bazarow nic nie odpowiedział. Paweł Piotrowicz drgnął nieco, ale natychmiast zapanował nad sobą.
— Hm!... Działać, burzyć... — mówił dalej. — To prawda, ale jakim tu sposobem burzyć, nie wiedząc nawet dlaczego?
— Burzymy dlatego, że jesteśmy siłą, — zrobił uwagę Arkadjusz.
Paweł spojrzał na bratanka i uśmiechnął się.
— Tak, a siła nie zdaje sprawy, — dodał Arkadjusz i wyprostował się.
— Nieszczęsny! — zawołał Paweł Piotrowicz, nie mogąc widocznie powstrzymać się dłużej; — gdybyś przynajmniej nad tem się zastanowił, co znaczy w Rosji twoja zgniła sentencja! Nie, to i anioła wyprowadziłoby z niecierpliwości! Siła! I dziki Kałmuk i Mongoł mają siłę — ale co nam po niej? Dla nas drogą jest cywilizacja, tak, tak, łaskawy panie; dla nas drogie jej owoce. A nie mówcie mi, że te owoce mało warte: ostatni bazgrała, un barbouiller, muzykus, któremu dają pięć kopiejek za wieczór, i ci ludzie pożyteczniejsi od was, są bowiem przedstawicielami cywilizacji, a nie grubej siły mongolskiej! Wam się zdaje, że przodujecie postępem, a powinniście tylko siedzieć w kałmuckiej kibitce. Siła! Pomyślcie zresztą i o tem, moi silni panowie, że jest was najwyżej półpięta człowieka, a miljony tych, którzy nie pozwolą deptać nogami najświętszych swoich wierzeń, którzy was zgniotą!
— Ha! jak zgniotą, to będziemy zgnieceni, — odezwał się Bazarow. — Ale tu babka jeszcze na dwoje wróżyła. Nie tak nas mało, jak pan myślisz.
— Jakto? Na serjo myślicie panowie dać sobie radę z całym narodem?
— Moskwa spłonęła od groszowej świeczki — odrzekł nihilista.
— Tak, tak. Najpierw prawie szatańska pycha, potem żarty. Oto co nęci ku sobie młodzież, oto co uwodzi niedoświadczone serca dzieci! Popatrz pan tylko: jeden z nich siedzi przy panu, toćże nieledwie modli się do pana. (Arkadjusz odwrócił się, marszcząc czoło). A ta zaraza rozprzestrzeniła się już szeroko. Opowiadano mi, że nasi artyści w Rzymie ani zajrzą do Watykanu, Rafaela uważają prawie za partacza dlatego, że to zawsze, jak mówią, autorytet; sami zaś i bezsilni i bezpłodni; oprócz „Dziewczyna przy studni“, ich fantazja nic więcej nie stworzy. I to jeszcze dziewczyna namalowana szkaradnie. Podług pana to są dzielne chłopcy, prawda?
— Podług mnie, — odpowiedział Bazarow — i Rafael grosza niewart, i oni nielepsi od niego.
— Brawo! brawo! Słuchaj, Arkadjuszu... oto w taki sposób powinni się wyrażać współcześni młodzi ludzie. Jakże, przez litość, nie mają oni dążyć za wami? Dawniej musieli uczyć się; nie chcąc uchodzić za nieuków, pomimo woli oddawali się pracy. Teraz, przeciwnie, dosyć gdy powiedzą: wszystko na świecie głupstwo! — i interes skończony. Młodzi są zachwyceni. I nic dziwnego: dawniej byli to poprostu bałwany, a teraz stali się nagle nihilistami.
— Otóż i opuściło was chwalebne poczucie własnej godności, — flegmatycznie zauważył Bazarow, podczas gdy Arkadjusz zapłonął i oczy mu się zaiskrzyły. — Nasza sprzeczka zadaleko zaszła... Lepiej, jak się zdaje, przerwać ją. Ja zaś wtedy będę gotów zgodzić się z panem, — dodał wstając z krzesła, — gdy pan przedstawisz mi choć jedno zjawisko w naszem życiu rodzinnem, politycznem, czy społecznem, któreby nie wymagały zupełnej i bezlitosnej negacji.
— Przedstawię panu miljony takich zjawisk, — krzyknął Paweł Piotrowicz; — miljony! Oto np. gmina.
Chłodny uśmiech skrzywił usta Bazarowa.
— No, co się tyczy gminy, — rzekł — pomów pan lepiej z bratem. Już on teraz, zdaje mi się, poznał z praktyki, co to jest gmina, solidarna odpowiedzialność, wstrzemięźliwość i tym podobne sztuczki.
— Rodzina zresztą, rodzina taka, jaka istnieje jeszcze u naszych włościan — zawołał dalej Paweł.
— Sądzę, że lepiej pan zrobisz dla samego siebie, nie rozbierając szczegółowo i tej kwestji. Racz mię pan posłuchać i zostaw sobie dwa lub trzy dni czasu do namysłu; odrazu niełatwo coś wymyśleć. Niech pan przejdzie wszystkie nasze stany i urządzenia i zastanowi się dobrze nad każdym, my zaś tymczasem z Arkadjuszem będziemy...
— Urągali wszystkiemu, — podchwycił Paweł Piotrowicz.
— Nie, będziemy żaby krajali. Chodźmy, — Arkadjuszu; do widzenia, panowie!
Obydwaj przyjaciele wyszli. Bracia zostali sam na sam i z początku tylko spoglądali jeden na drugiego w milczeniu.
— Otóż, — zaczął nareszcie Paweł — otóż i młodzież teraźniejsza! Oto nasi następcy!
— Następcy, — odezwał się Mikołaj ze smutnem westchnieniem. (Przez cały czas rozmowy siedział jak na szpilkach i tylko ukradkiem spoglądał z boleścią na syna). — Czy wiesz, bracie, co mi się przypomniało? Jednego razu pokłóciłem się z nieboszczką naszą matką; ona krzyczała i nie chciała mnie słuchać... Wkońcu powiedziałem jej: mateczka nie może mnie zrozumieć, bo należymy do dwóch odrębnych pokoleń. Bardzo się obraziła, a ja pomyślałem: cóż robić? Pigułka gorzka, ale trzeba ją połknąć. Teraz jednak przyszła kolej na nas i nasi następcy mogą nam powiedzieć: nie jesteście ludźmi naszego pokolenia: oto macie pigułkę.
— Zanadtoś, mój bracie, uległy i skromny, — odparł Paweł. — Ja, przeciwnie, silne mam przekonanie, że my obaj jesteśmy daleko bliżej prawdy, niż tamci jegomoście, chociaż wyrażamy się może językiem trochę przestarzałym i nie mamy tak zarozumiałego zaufania w siły własne... A jakie to nadęte, ta młodzież dzisiejsza! Zapytasz którego z nich: jakiego pan wina pozwolisz, białego czy czerwonego? „Z zasady pijam czerwone“! odpowie ci basem i z taką powagą na twarzy, jak gdyby cały wszechświat patrzył na niego w tej chwili...
— Czy panowie nie potrzebujecie już herbaty? — odezwała się Teniczka, wsunąwszy głowę między uchylone drzwi, nie chciała bowiem wejść do jadalni, póki się w niej rozlegały głosy prowadzących sprzeczkę.
— Nie, możesz kazać zabrać samowar, — odpowiedział Mikołaj Piotrowicz i podszedł ku niej.
Paweł podniósł się z krzesła, rzekł krótko: bon soir i ruszył do swojego gabinetu.

XI.

Po upływie półgodziny Mikołaj Kirsanow wyszedł do ogrodu, do ulubionej swojej altanki. Smutne myśli go opanowały. Widział najprzód wybornie swój rozbrat z synem; czuł, że taki stan będzie się pogarszał z każdym dniem. Snadź napróżno, bywało, w Petersburgu po całych dniach przesiadywał nad najnowszemi dziełami; napróżno przysłuchiwał się rozmowom ludzi młodych; napróżno cieszył się, jeśli mógł wtrącić i swoje słówko w ich namiętne dyskusje. „Brat mówi, że słuszność po naszej stronie“ myślał sobie, — i mnie się zdaje, co prawda, że oni oddalili się bardziej od prawdy niż my; mimo to jednak czuję, że mają za sobą coś, czego nam brak, jakąś wyższość... Młodość? — Nie, nietylko młodość. A może ta wyższość polega na tem, że w nich mniej śladów pańskości, niż w nas. Pochylił głowę i potarł czoło ręką. „Lecz odrzucać poezję!“ pomyślał znowu, „nie czuć sztuki, natury!“...
I obejrzał się wkoło siebie, jak gdyby chciał zrozumieć, jakim sposobem można nie kochać przyrody. Zbliżał się wieczór; słońce zaszło za mały gaj osinowy, o pół wiorsty od ogrodu odległy, a cień tego gaju zalegał bez końca okoliczne pola nieruchome. Jakiś chłopak jechał kłusem na siwym koniu, ciemną drożynką tuż pod gajem; było go widać całego, choć jechał w cieniu, było nawet widać łaty na plecach jego sukmany, wyraźnie też błyskała nogami z dali białonóżka. Promienie słoneczne wkradały się w głąb gaju, a przedzierając się przez gęstwinę, oblewały pnie osinowe taką ciepłą jasnością, że te drzewa wydawały się zdaleka sosnami. A ponad ich sinem prawie listowiem unosiło się blado-błękitne niebo, lekko zarumienione zorzą. Wysoko latały jaskółki; wiatr całkiem ustał, opóźnione pszczoły brzęczały leniwo i sennie pomiędzy kwiatami bzu; nad jedną jakąś odosobnioną w powietrzu sterczącą gałęzią unosił się, pląsając, słup komarów. „Jak to pięknie, mój Boże!“ pomyślał Mikołaj Piotrowicz i mimowolnie szeptem powtarzać swe ulubione wiersze, które mu przyszły na myśl! ale przypomniał sobie Arkadjusza, „Stoff und Kraft“ — i zamilkł. Nie zaprzestał jednak snuć dalej marzeń, to smętnych, to pogodnych. Lubił marzyć w cichej zadumie; życie na wsi rozbudziło w nim tę skłonność. Toćże niedawno temu marzył tak samo, czekając na syna przed karczmą na szosie, a już od tej pory jakaż zaszła zmiana! Wyklarował się wzajemny ich stosunek, podówczas jeszcze nieokreślony... lecz jak, o Boże! I znowu przypomniał sobie nieboszczkę żonę, ale nie tak jak ją znał przez długie lata, nie przypomniał jej sobie jako skrzętnej i zapobiegliwej gospodyni, lecz zobaczył młodą, smukłą i zgrabną dziewczynę o naiwnym uśmiechu i warkoczach spadających wężem po jej dziecinnym karczku. Przypomniała mu się tak, jak ją zobaczył po raz pierwszy. Wtedy był jeszcze studentem. Spotkał ją na schodach domu, w którym mieszkał, a gdy przez nieuwagę trąciwszy ją łokciem, odwrócił się i chciał się usprawiedliwić, przemówił tylko: „pardon monsieur!“, ona zaś na to skinęła główką, uśmiechnęła się i nagle, jak gdyby przestraszona, uciekła. Ale na skręcie schodów obejrzała się raz jeszcze i przybrawszy minę poważną, okryła się rumieńcem. A potem pierwsze nieśmiałe odwiedziny, półsłówka, półuśmiechy, i zakłopotanie i wątpliwości, i smutek, i zachwyty i wybuchy... Gdzie to wszystko przepadło? Została jego żoną, był szczęśliwy, jak mało kto na świecie... „Ach!“ pomyślał w duszy — „dlaczegóż te rozkoszne, te najpierwsze chwile nie mogą żyć wiecznie, i kończyć się wraz z życiem dopiero?“
Nie próbował wyjaśniać bliżej przed samym sobą własnej myśli, czuł jednak, że chciałby zatrzymać te szczęśliwe chwile czemś potężniejszem niż pamięć; że pragnąłby jeszcze czuć obecność swojej Marji, słyszeć jej ciepły oddech, chwytać pocałunki, i już mu się zdawało, że nad nim...
— Mikołaj Piotrowicz! — rozległ się w bliskości głos Teniczki — gdzie jesteście?
Kirsanow wzdrygnął się. Nie doznawał ani wyrzutów, ani wstydu... Nie dopuszczał ani na chwilę możności porównania między żoną i Teniczką, ale dotknęło go boleśnie, że przyszła jej właśnie teraz myśl odszukiwania go. Jej głos przypomniał mu w jednej chwili siwe włosy, przedwczesną starość, teraźniejszość... Ułudny świat, do którego już wchodził, który wyłaniał się już z mglistych fal przeszłości, zachwiał się i znikł.
— Tu jestem, — odrzekł — przyjdę zaraz, idź sobie.
„Otóż i ślady pańskości“ pomyślał. Teniczka zajrzała milcząc w głąb altanki i wyszła, a on zauważył ze zdziwieniem, że gdy się zatapiał w marzeniach, noc już zapadła. Wszystko naokół stało się ciemne i ciche, a twarz Teniczki wydała się mu tak bladą i drobną!... Podniósł się z ławeczki i chciał wracać do domu, ale rozmarzone serce nie umiało się jakoś uspokoić w piersi i zaczął chodzić po ogrodzie wolnym krokiem, to spoglądając w zamyśleniu ku ziemi, to wznosząc oczy ku niebu, gdzie już roiły się i migotały gwiazdy. Chodził długo, zmęczył się prawie, ale wewnętrzny niepokój wcale nie chciał ustąpić. O, jakżeby go wyśmiał Bazarow, gdyby wiedział, co się działo teraz w jego sercu! nawet i Arkadjusz by go potępił. Toćże on, człowiek lat czterdziestu i czterech i ojciec rodziny, czuł w oczach łzy, łzy bez przyczyny: było to coś stokroć gorszego od wiolonczeli.
Chodził Mikołaj Piotrowicz, chodził i nie mógł zdecydować się wejść do domu, do tego spokojnego gniazdka, które spozierało nań tak gościnnie przez wszystkie swoje okna oświetlone; nie miał siły rozstać się z ciemnością, z ogrodem, ze świeżem powietrzem, które mu twarz chłodziło, i z tą troską, tą trwogą...
Na skręcie ścieżki spotkał brata.
— Co ci jest? — zapytał go Paweł — jesteś blady jak widmo: musisz być niezdrów. Dlaczego się nie położysz?
Mikołaj Piotrowicz objaśnił mu w krótkich słowach nastrój swojej duszy i oddalił się. Paweł doszedł do końca ogrodu i także się zadumał i także podniósł wzrok ku niebu. Ale w jego pięknych, ciemnych oczach nie odbijało się nic prócz światła gwiazd. Nie urodził się romantykiem, a jego trzeźwa, choć namiętna dusza, mizantropijna na sposób francuski, nie umiała marzyć.


∗             ∗

— Czy wiesz co? — mówił tej samej nocy Bazarow do Arkadjusza. — Przyszła mi do głowy wspaniała myśl. Twój ojciec mówił dzisiaj, że dostał zaproszenie od tego waszego krewnego, wysokiego dostojnika. Ojciec nie pojedzie; puśćmy się we dwóch do X**, przecież ten jegomość i ciebie zaprasza. Widzisz, jaka tu w domu aura. Podróż zrobi nam dobrze. Przejedziemy się, obejrzymy miasto. Zabawimy pięć, sześć dni, i basta!
— A stamtąd wrócisz tu ze mną do nas?
— Nie, — trzeba jechać do ojca. Wiesz, że mieszka o 30 wiorst od X**. Dawno go nie widziałem i matki także; trzeba sprawić uciechę staruszkom. Dobrzy ludzie, szczególnie ojciec; bardzo zabawny staruch. Mają tylko mnie jednego.
— I długo zabawisz u nich?
— Nie sądzę. Będą nudy.
— Ale do nas wstąpisz, gdy będziesz wracał?
— Nie wiem, — zobaczę. No cóż, pojedziemy?
— Niezawodnie, — zrobił leniwą uwagę Arkadjusz.
Uradował się w duszy z propozycji swojego przyjaciela, ale uznał za właściwe radość swą zataić. Nie napróżno przecież był nihilistą.
Na drugi dzień wyjechał z Bazarowem do X**. Młodzież w Maryinie żałowała za nimi; Duniasza rozpłakała się nawet... ale starzy lżej odetchnęli.

XII.

Miasto X**, dokąd się udali nasi przyjaciele, pozostawało pod zarządem gubernatora z młodej generacji, postępowca i despoty zarazem, jak się to zdarza teraz prawie wszędzie w Rosji. W ciągu pierwszego roku swojego urzędowania jegomość ten zdołał się już pokłócić z najważniejszemi figurami w mieście, a nawet ze swymi własnymi podwładnymi. Wynikłe stąd zatargi przybrały nakoniec takie rozmiary, że ministerjum w Petersburgu uznało za rzecz konieczną posłać męża zaufania do X**, dla zbadania wszystkiego na miejscu. Wybór władzy padł na Mateusza Iljicza Koljazina, syna owego Koljazina, pod opieką którego niegdyś zostawali obadwaj bracia Kirsanowicze. I on także należał do „młodej generacji“, choć skończył niedawno lat czterdzieści, ale postanowił sobie zostać mężem stanu i na każdym boku miał gwiazdę. Jedna z nich, co prawda, była cudzoziemska, i nieznaczna wcale. Podobnie, jak gubernator, którego sądzić przyjechał, Koljazin uważany był za postępowca i pomimo, że należał do tak zwanych tuzów wśród dygnitarzy, nie był do nich podobny. Miał o sobie jak najwyższe wyobrażenie; jego próżność nie znała granic; ale zachowywał się naturalnie, przysłuchiwał uprzejmie i tak dobrodusznie się uśmiechał, że w pierwszej chwili mógł uchodzić nawet za „wybornego koleżkę“. W ważnych atoli wypadkach umiał, jak to mówią, „postawić się“. „Energja jest niezbędna“, mawiał w takim razie: „l’energie est la premiére qualite d’un homme d’état“, a pomimo to zwykle brano go na kawał i pierwszy lepszy urzędnik wodził go za nos, aż miło. Mateusz Iljicz odzywał się z wielkim szacunkiem o Guizot’cie, usiłując przekonać wszystkich i każdego, że nie należy do rutynistów i zacofanych biurokratów, że nie spuszcza z uwagi ani jednego ważniejszego objawu społecznego życia... Znał wybornie wszystkie podobne frazesy. Śledził nawet, prawda że z majestatyczną niedbałością i jakby z łaski, rozwój literatury współczesnej: tak, jak niekiedy człowiek dorosły, natknąwszy na ulicy na zbiegowisko dzieciarni, przyłącza się do niej. W istocie rzeczy Mateusz Iljicz niewiele się oddalił od tych statystów z epoki aleksandrowskiej, którzy gotując się wyjechać w odwiedziny na wieczór do pani Swetchine (co żyła podówczas w Petersburgu), odczytywali z rana jedną stronicę z Condillaca; tylko formy były u niego odmienne, więcej tegoczesne. Był to jednem słowem zręczny dworak, człowiek przebiegły i nic więcej; na sprawach rządowych niewiele się znał, rozumem nie grzeszył, ale umiał prowadzić swoje własne interesy: tutaj już nikt nie mógł wodzić go za nos, a toćże to główna rzecz.
Mateusz Iljicz przyjął Arkadjusza z życzliwością zwykłą u wykształconych dostojników, powiemy nawet z łaskawą jowialnością. Zdziwił się jednak, kiedy się dowiedział, że zaproszeni przez niego krewni zostali na wsi. „Twój papa był zawsze dziwakiem“, zrobił uwagę, bawiąc się sznurkami od swojego aksamitnego szlafroka i jednocześnie zwrócił się nagle w stronę młodego jakiegoś urzędnika w wice-mundurze najpoddaniej zapiętym i zapytał się go: „co takiego?“ Młody człowiek, któremu z ciągłego milczenia wargi się zrastały, wyprostował się i ze zdumieniem spojrzał na swojego zwierzchnika. Ale Mateusz Iljicz, zadawszy mu to oszałamiające pytanie, nie zwrócił już potem najmniejszej na niego uwagi. Rosyjscy dygnitarze lubią w ogólności zadawać takie pytania podwładnym, a sposoby, jakich ku temu używają, są dość urozmaicone. Najwięcej używanym, „is quite a favourite“, jak mówią Anglicy, jest sposób polegający na tem, że dostojnik przestaje nagle pojmować znaczenie najprostszych wyrazów, udaje głuchotę. Zapyta np. który dzień mamy dzisiaj? odpowiadają mu z najwyższem uszanowaniem: „dziś piątek, jw. panie“.
— Ha? Co? Co mówisz? — nalega powtórnie pan naczelnik.
— Dziś piątek, jw. panie.
— Jak? Co? Co to jest piątek? jaki piątek?
— Piątek jw. panie, dzień w tygodniu.
— No, czy chcesz mię uczyć?
Otóż i Mateusz Iljicz, pomimo, że uchodził za liberała, był jednak dygnitarzem.
— Radzę ci, mój drogi, — rzekł do Arkadjusza, — złożyć wizytę u gubernatora. Pojmujesz, że daję ci tę radę nie dlatego, żebym się miał trzymać dawnych pojęć o konieczności bicia przed władzą pokłonów, lecz poprostu dlatego, że pan gubernator jest człowiek prawy; przytem, jak sądzę, masz zapewne ochotę porobić znajomości z tutejszem towarzystwem... Nie jesteś przecie, spodziewam się, niedźwiedziem? U niego pojutrze wielki bal.
— A pan będziesz na tym balu? — spytał Arkadjusz.
— Wydaje go dla mnie, — odezwał się Mateusz Iljicz prawie z żalem. — Czy ty tańczysz?
— Tańczę, ale niezbyt dobrze.
— To źle. Mamy tu piękne buziaczki, a przytem dla młodego człowieka wstyd to nie tańczyć. Nie myślże znowu, jakobym to mówił pod wpływem przestarzałych pojęć; bynajmniej nie jestem zdania, że inteligencja ma się znajdować w nogach, ale bajronizm, to rzecz śmieszna, il a fait son temps.
— To też ja, stryjaszku, wcale nie z bajronizmu, nie...
— Zapoznam cię z tutejszemi damami, biorę cię pod swoje skrzydła, — wtrącił stryj i roześmiał się, zadowolony z samego siebie. — Ciepło ci będzie, co?
Wszedł służący i oznajmił o przyjeździe prezesa izby skarbowej, staruszka o słodkich oczach i pomarszczonych wargach, który nadzwyczajnie kochał przyrodę, a szczególnie podczas dnia letniego, kiedy, podług jego słów, „każda pszczółka z każdego kwiatka bierze sobie łapówkę...“ Arkadjusz wyszedł.
Zastał Bazarowa w restauracji hotelu, w którym stanęli i długo namawiał go, ażeby złożył z nim razem wizytę gubernatorowi.
— Cóż robić! — rzekł nakoniec nihilista, — wlazłeś między wrony, musisz krakać, jak i one. Kiedy oglądać panów obywateli, to oglądać.
Gubernator przyjął młodych ludzi uprzejmie, ale nie prosił ich siedzieć i sam także nie usiadł. Był to jeden z tych ludzi, którzy wiecznie mają swą urzędową głowę czemś nabitą i ciągle się im śpieszy; od samego rana wdziewał na siebie ciasny wicemundur i tęgi halsztuk, a nigdy nie dojadł i nie dopił. W gubernji nazywali go „Burdaloue“, bynajmniej nie przez wzgląd na znanego kaznodzieję francuskiego, tylko z powodu pokrewieństwa tego nazwiska z wyrazem: burda. I Kirsanowa i Bazarowa zaprosił na bal, a po upływie dwóch minut zaproszenie ponowił, nazywając obu tym razem braćmi Kajsarow’ami.
Już wracali od gubernatora do domu, gdy nagle z przejeżdżającej dorożki wyskoczył człowiek małego wzrostu, w słowianofilskiej węgierce i z okrzykiem: „Eugeniusz Wasiljicz“! rzucił się na spotkanie Bazarowa.
— A, to wy, Herr Sitnikow, — odezwał się ten ostatni, nie zatrzymując się — cóż za traf?
— Wyobraź pan sobie, czysty przypadek, — odpowiedział, i odwróciwszy się ku dorożkarzowi machnął kilkakrotnie ręką, mówiąc: jedź za nami! — Mój ojciec ma tutaj sprawę, — mówił dalej, przeskakując przez rynsztok, — poprosił mię przeto... Dziś dowiedziałem się o przyjeździe pana i już byłem u was z odwiedzinami. (I w rzeczy samej obaj przyjaciele, za powrotem do domu, znaleźli na stole bilet wizytowy z zagiętemi rogami i z nazwiskiem Sitnikowa na jednej stronie po francusku, na drugiej starosłowiańskiem pismem). — Spodziewam się, że panowie nie od gubernatora wracają.
— I owszem, prosto od niego.
— A w takim razie i ja pójdę do niego... Zapoznaj mię pan ze swoim... z tym panem...
— Sitnikow, Kirsanow, — przecedził Bazarow przez zęby, nie zatrzymując się i tym razem.
— Bardzo mi to pochlebia, — zaczął Sitnikow z ujmującym uśmiechem idąc u ich boku i z pośpiechem ściągając z ręki wytworne rękawiczki. — Bardzo wiele słyszałem... Jestem stary znajomy Eugeniusza Wasiljicza, a nawet, mogę powiedzieć, jego uczeń. Zawdzięczam mu swoje odrodzenie...
Arkadjusz popatrzył na ucznia Bazarowa. Jakieś trwożliwe i tępe naprężenie malowało się w maleńkich, choć zresztą przyjemnych rysach jego twarzy, jak to mówią, wylizanej; oczy małe, literalnie w gniecione w głąb czaszki, patrzyły szklano i niespokojnie; w śmiechu miał także coś niespokojnego: był to jakiś śmiech krótki, drewniany.
— Czy uwierzysz pan, mówił dalej — że kiedy Eugenjusz Wasiljicz powiedział przy mnie po raz pierwszy, że nie trzeba uznawać powag, ogarnął mnie zachwyt... przejrzałem jednem słowem! Otóż-to, pomyślałem sobie, znalazłem nakoniec człowieka! Ale, ale, Wasiljicz, powinniście koniecznie odwiedzić tu jedną damę, która potrafi zrozumieć was w zupełności i dla której wasze odwiedziny będą prawdziwem świętem; musieliście, sądzę, z pewnością słyszeć o niej.
— Któż to taki? — zapytał obojętnie Bazarow.
— Kukszyna, Eudoksja, Awdotja Kukszyna. Ach! to ciekawa natura, emancipée w prawdziwem znaczeniu tego słowa, kobieta postępowa, co się zowie. Wiecie panowie co? Pójdźmy do niej teraz wszyscy razem. Mieszka niedaleko stąd. Zjemy tam śniadanie... Jeszczeście zapewne nie śniadali?
— Nie.
— A więc prześlicznie. Ona, jak zapewne przeczuwacie, rozłączyła się z mężem, jest całkiem niezależna.
— Czy ładna? — wtrącił Bazarow.
— N...n...nie, tego nie można powiedzieć.
— Po jakiegoż djabła zapraszasz nas do niej?
— Ah! kawalarz z was, kawalarz... Postawi nam butelkę szampana.
— Aha! zaraz widać człowieka praktycznego. A jakże wasz ojciec, ciągle arendarzuje?
— Arendarzuje — odrzekł pośpiesznie Sitnikow i roześmiał się. — I cóż? pójdziemy?
— Nie wiem, doprawdy.
— Chciałeś przecie ludzi pooglądać — zauważył półgłosem Arkadjusz — więc idź.
— A pan, panie Kirsanow? — podchwycił Sitników — wszak pójdziesz także razem.
— Jakże można, tak wszyscy...
— Nic nie szkodzi. Kukszyna dzielny chłopiec.
— Butelka szampana będzie? — spytał Bazarow.
— Trzy, nie jedna! — zawołał Sitnikow — ja za to ręczę.
— Czem?
— Własną głową.

— Lepiej żeby workiem papy. Zresztą, pójdźmy.

XIII.

Mały dworek szlachecki w moskiewskim guście, zamieszkiwany przez Awdotję (czyli Eudoksję) Nikitiszną Kukszynę, leżał przy jednej ze świeżo spalonych ulic miasta X. wiadomo bowiem, że nasze miasta gubernjalne padają regularnie co pięć lat pastwą płomieni.
Na drzwiach, nad krzywo przybitym biletem wizytowym, widać było rączkę od dzwonka, a w przedpokoju przyjęła gości jakaś kobieta, ni-to służąca, ni dama od towarzystwa, w dużym czepcu — wszystko niezawodne ślady postępowych dążeń gospodyni. Sitnikow zapytał, czy Awdotja Nikitiszna w domu.
— To wy, Victor? — rozległ się delikatny głosik z sąsiedniego pokoju, — Wejdźcie.
Kobieta w czepcu natychmiast ulotniła się.
— Nie jestem sam — odezwał się Sitnikow, wieszając na kołku swoją węgierkę, pod którą ukazało się coś w rodzaju okrycia czyli palto-saka i rzucając bystre spojrzenie na Arkadjusza i Bazarowa.
— Wszystko jedno — głos odpowiedział. — Entrez.
Młodzi ludzie weszli. Pokój, w którym się znaleźli podobny był raczej do gabinetu pracy, niż do gościnnego saloniku. Po zakurzonych sprzętach leżało pełno papierów, listów, grubych numerów gazet rosyjskich, czasopism, po większej części nieporozcinanych; wszędzie bieliły się porozrzucane resztki spalonych papierosów. Na skórzanej kanapce siedziała wpół leżąco dama jeszcze młoda, blondyna nieco rozczochrana, w sukni jedwabnej trochę zaniedbanej, z ogromnemi branzoletami na rękach o króciutkich palcach i z koronkową chusteczką na głowie. Podniosła się z kanapy i wciągając na siebie opieszale aksamitną mantylę z pożółkłemi dokoła gronostajami, odezwała się leniwie: „Pozdrawiam was, Viktor“ — i uścisnęła rękę Sitnikowa.
— Bazarow, Kirsanow — odezwał się krótko ten ostatni, naśladując sposób rekomendacji Bazarowa.
— Szczerze jestem obowiązana — odpowiedziała Kukszyna, a wlepiwszy w Bazarowa swoje okrągłe oczy, między któremi jak sierota wyglądał mały i zadarty nosek, dodała: ja was znam — i również uścisnęła mu rękę.
Bazarow zmarszczył czoło. W maleńkiej i niepozornej postaci emancypowanej kobiety nie było wprawdzie nic rażącego; ale wyraz jej twarzy uderzał niemile. Pomimowoli wzbierała ochota spytać się jej: „Cóżeś ty, głodna? Może się nudzisz? Może boisz się czegoś? Po co się tak forsujesz?“ — Mówiła i zachowywała się zwykle bardzo swobodnie, a zarazem i bardzo niezdarnie; uważała siebie samą, oczywiście, za stworzenie proste i dobroduszne, a tymczasem cokolwiekbądź robiła, ciągle ci się zdawało, że właśnie tego robić nie chciała; wszystko w niej było, jak dzieci mówią, naumyślne, to jest nienaturalne, nieproste.
— Tak, tak, ja was znam, Bazarow — powtórzyła. (Miała zwyczaj, właściwy wielu damom prowincjonalnym i moskiewskim, tytułować mężczyzn, od pierwszej chwili zawiązania z nimi znajomości, nie imieniem chrzestnem i ojcowskiem, lecz nazwiskiem rodzinnem). — Czy chcecie cygar?
— Cygara cygarami — podjął Sitnikow, który usiadł już był na fotelu i nogę na nogę założył — ale dajcie nam co zjeść. Jesteśmy strasznie głodni; każcie też przynieść buteleczkę szampańskiego.
— Sybaryta — odezwała się Eudoksja ze śmiechem. (Kiedy się śmiała, pokazywała nietylko górne zęby, ale i górne dziąsła). — Nieprawda, Bazarow, że to sybaryta?
— Lubię komfort, poważnie wyrzekł Sitnikow. — To mi jednak wcale nie przeszkadza być liberałem.
— I owszem, to przeszkadza, bardzo przeszkadza! — zawołała Eudoksja i wydała jednej ze swoich sług zarządzenie co do śniadania i co do szampańskiego. — Jakie wasze zdanie o tem? — dodała, zwracając się w stronę Bazarowa — jestem pewna, że podzielacie moje zdanie.
— Nie — odparł zapytany — kawałek mięsa lepszy niż kawałek chleba, nawet z chemicznego punktu widzenia.
— A! wy się zajmujecie chemją? To moja namiętność! Ja nawet sama wymyśliłam jedną maść.
— Maść? wy?...
— Tak jest, ja. A wiecie do czego? Na lalki, aby się nie tłukły. Jestem strasznie praktyczna. To wszystko jednak jeszcze nie gotowe. Muszę wprzódy poszperać w Liebigu. Ale, ale, nie czytaliście czasem artykułu Kisliakowa o pracy kobiet w „Moskowskich Wiedomostjach“? Przeczytajcie koniecznie. Zapewne interesujecie się kwestją kobiecą? Niemniej i szkołami? Czem się zajmuje wasz przyjaciel? Jakie jego nazwisko?
Pani Kukszyna rzucała swoje pytania jedno po drugiem, nie czekając na odpowiedzi; rozpieszczone dzieci gawędzą w ten sposób ze swojemi niańkami.
— Nazywam się Arkadjusz Mikołaicz Kirsanow, — odpowiedział zaczepiony — i nie zajmuję się niczem.
Eudoksja roześmiała się.
— A to cudowne! Cóż to, nie palicie? Doprawdy, Viktor, jestem zła na was.
— O co?
— Słyszałam, że zaczęliście znowu zachwycać się George Sand’em. Kobieta zacofana i nic więcej! Jak można tylko porównywać ją z Emersonem?! Ona nie ma najmniejszego pojęcia, ani o wychowaniu, ani o fizjologji, ani o niczem. Jestem pewna, że nawet nie słyszała o embrjologji, a w naszych czasach, co począć bez tego? (Tutaj, aż ręce rozłożyła). Ah! co za pyszną rzecz napisał o tem Jelisiejewicz! To genialny pan! (Eudoksja mówiła zawsze „pan“ zamiast „człowiek“). Siadajcie obok mnie, Bazarow. Może nie wiecie o tem, że się was bardzo obawiam.
— A to dlaczego? Pozwólcie mi być ciekawym.
— Jesteście niebezpieczny pan; taki z was ostry krytyk! Ah! doprawdy, śmiech mię bierze, mówię, jak gdyby jakaś parafjanka ze stepów. Zresztą jestem w samej rzeczy wiejską parafjanką. Osobiście zarządzam majątkiem i wyobraźcie sobie, mam ekonoma, cudowny typ, jakbyście widzieli Cooper’owskiego pioniera: coś w nim jest samorodnie pierwotnego. Teraz ostatecznie tu zamieszkałam. Nieznośne miasto, prawda? Ale cóż robić?
— Miasto jak miasto, — zrobił obojętną uwagę Bazarow.
— Wszystko tu takie drobnostkowe, to rzecz najstraszniejsza! Dawniej przepędzałam zimy w Moskwie... ale teraz tam mieszka mój... monsieur Kukszyn... Zresztą i Moskwa teraz... sama nie wiem czemu — nie ta, co była. Myślę wyjechać zagranicę, a w przeszłym roku jużem się była stanowczo wybrała.
— Do Paryża, naturalnie — wtrącił Bazarow.
— Do Paryża i do Heidelberga.
— Dlaczego do Heidelberga?
— Przez litość, toćże tam Bunsen!
Bazarow nie znalazł na to żadnej odpowiedzi.
— Pierre Sapożnikow... wy go znacie?
— Nie, nie znam.
— Ah! Pierre Sapożnikow bywa jeszcze ciągle u Lidji Chostatowej...
— I jej nie znam.
— On chce mi towarzyszyć. Jestem, chwała Bogu, wolna, nie mam dzieci... Cóżem ja to powiedziała? chwała Bogu! Zresztą, to wszystko jedno.
Eudoksja skręciła papieros w palcach pożółkłych od tytuniu, zlepiła go językiem, cmoknęła kilka razy i zapaliła. Weszła służąca z tacą.
— Otóż i śniadanie! Może co zjecie? Victor? otwórzcie butelkę, to wasz wydział.
— Mój, mój, — bąknął Sitnikow i znowu się roześmiał.
— Czy tu są ładne kobiety? — zapytał Bazarow, kończąc trzeci kieliszek.
— Są, — odrzekła Eudoksja; — ale wszystkie takie puste! Naprzykład, mon amie Odincowa — niebrzydka. Szkoda, że ma nietęgą reputację... zresztą mniejszaby tam o to, ale żadnej wolnomyślności w poglądach, żadnej szerokości myśli, nic... Trzebaby zmienić cały nasz system wychowania. Jużem się nad tem zastanawiała; nasze kobiety są wogóle bardzo źle wychowane.
— Nie poradzicie sobie z niemi, — podchwycił Sitnikow. — Należy tylko mieć je w pogardzie, i ja też niemi gardzę, gardzę bezwarunkowo! (Najmilszą dla Sitnikowa rzeczą było móc pogardzać kimś i wyrażać swoją pogardę; osobliwie też napadał na kobiety nie przeczuwając naturalnie, że po upływie kilku miesięcy będzie chodził na palcach przed swoją żoną dlatego tylko, że była z domu księżniczką Durdoleossów). Żadna z nich nie byłaby w stanie zrozumieć naszej rozmowy, żadna nie zasługuje na to, abyśmy się nią zajmowali.
— Poco one mają rozumieć nasze rozmowy? — odezwał się Bazarow.
— O kim mówicie? — wtrąciła Eudoksja.
— O ładnych kobietkach.
— Jakto? więc wy podzielacie opinję Proudhou’a?
Bazarow wyprostował się.
— Ja nie podzielam niczyich opinij; mam swoje własne.
— Precz z powagami! — zawołał Sitnikow, kontent ze sposobności, że może wykazać swe przekonania wobec człowieka, przed którym bił czołem.
— Ależ i sam Macaulay, — zaczęła znowu Kukszyna...
— Precz z Macaulay’em! — krzyknął Sitnikow. — Wy mielibyście występować za temi babami?
— Nie za babami, lecz w obronie praw kobiety, których przyrzekłam sobie bronić do ostatniej kropli krwi.
— Precz!... — ale tutaj Sitnikow nagle uciął. — I ja przecież nie odmawiam im tych praw, — dodał.
— Widzę, że z was słowianofil!
— Słowianofil nie, chociaż zapewne...
— Nie, nie, słowianofil, zwolennik „Domostroja“. Dla was batog do ręki!
— Batog wyborna rzecz, — zauważył Bazarow: — ale doszliśmy już oto do ostatniej kropelki...
— Czego? — przerwała Eudoksja.
— Szampańskiego, szanowna Awdotja Nikitiszna, szampańskiego, nie waszej krwi.
— Nie mogę słuchać obojętnie, kiedy kto napada na kobiety, — ciągnęła dalej Eudoksja. — To okropność, okropność! Zamiast napadać na nie, przeczytajcie raczej książkę Michelefa „De l’Amour“. Cudowna rzecz! Pogawędźmy sobie, panowie, o miłości, — dodała Kukszyna, ociężale kładąc rękę na zmiętej poduszce kanapy.
Nastąpiło nagłe milczenie.
— Nie, poco gawędzić o miłości? — odezwał się Bazarow; — wspomnieliście oto o Odincowej... Takeście ją, zdaje się, nazwali. Co to za dama?
— Rozkosz, rozkosz! — szepnął Sitnikow. — Przedstawię was jej. Mądra kobieta, bogata i wdowa. Na nieszczęście, jeszcze niedosyć rozwinięta: wypadałoby jej zaznajomić się bliżej z naszą Eudoksją. Wasze zdrowie, Eudoksjo! Trąćmy się! Et toc, et toc, et tin tin tin! Et toc, et toc, et tin tin tin!
— Victor! szaleniec z was!
Długo się przeciągnęło śniadanie. Po pierwszej butelce szampana, nastąpiła druga, trzecia, a nawet czwarta... Eudoksja nie zamykała ust; Sitnikow jej wtórował. Bardzo wiele rozprawiano o tem, co to jest małżeństwo — przesąd czy występek? oraz jakimi rodzą się ludzie — jednakowymi czy nie? i na czem właściwie polega indywidualność? Przyszło nakoniec do tego, że Eudoksja, rozczerwieniona od wina, które wypiła, zaczęła walić długiemi paznogciami po klawiszach rozstrojonego fortepianu i śpiewać ochrypłym głosem najprzód pieśni cygańskie, potem romans Seymour-Schiffa: „Drzemie wpółsenna Grenada“, a Sitnikow przewiązał sobie głowę chustką i przy słowach:

„A usta swoje z twojemi
„W gorącym splotłem całusie“

udawał umierającego kochanka.
Nareszcie Arkadjusz nie mógł już wytrzymać.
— Zlitujcie się państwo, — zrobił głośną uwagę, — wszystko to wygląda na Bedlam.
Bazarow, który zrzadka tylko wtrącał się do rozmowy z jakimś kpiarskim żartem, zajmował się bowiem głównie szampanem, ziewnął na cały głos, wstał z miejsca i nie żegnając się z gospodynią, wyszedł razem z Arkadjuszem. Sitnikow wypadł prawie tuż za nimi.
— No i cóż, i cóż? — zapytywał pokornie, podchodząc to z prawej to z lewej strony; — czyż wam nie mówiłem, że to ciekawa osobistość! Takich oto kobiet trzebaby nam więcej! Jest to w swoim rodzaju zjawisko wysoko-moralne.
— A ta instytucja twojego papy, czy także jest zjawiskiem wysoko-moralnem? — rzekł Bazarow, wskazując palcem szynk, obok którego przechodzili właśnie.

Sitnikow roześmiał się znowu piskliwie. Wstydził się on niezmiernie swojego pochodzenia i nie wiedział, czy ma być zadowolony lub nie z tego, że Bazarow nazwał go: ty.

XIV.

W kilka dni potem odbył się bal u gubernatora. Mateusz Iljicz był prawdziwym „bohaterem uroczystości“. Marszałek szlachty tłómaczył każdemu, kto chciał i nie chciał, że przybył tylko dla jego uczczenia. Pan gubernator nie przestawał ani na chwilę, nawet na balu, nie ruszając się z miejsca, być w pełni swego urzędowania. Wielkoduszność obejścia się Mateusza Iljicza mogła iść tylko w porównanie z jego majestatycznością. Był łaskaw dla wszystkich — dla jednych z odcieniem lekceważenia, dla drugich z odcieniem szacunku; względem płci pięknej zachowywał się „en vrai cheualier français“ i śmiał się bezustannie głosem silnym i dźwięcznym, jak przystało na dygnitarza. Arkadjusza poklepał ręką po ramieniu i nazwał go głośno „krewniakiem“, dla Bazarowa, przybranego we frak używany, zdobył się na spojrzenie roztargnione, ale uprzejme, oraz na niewyraźne mruknięcie, w którem nie można było dosłyszeć nic więcej prócz: „należy“... „bardzo“... „obowiązany“... Sitnikowowi podał palec i uśmiechnął się doń, chociaż odwrócił głowę; nawet pani Kukszynie powiedział: „Enchanté“.
Osób było mnóstwo i nie brakowało tancerzy; cywilni trzymali się jakoś więcej krzesełek i ścian, ale wojskowi zato tańczyli do upadłego, szczególnie też jeden z nich, który przez sześć tygodni bawił w Paryżu, gdzie wyuczył się różnych modnych wykrzykników, jak np. „zut!“ „Ah fichterre!“ „pst, pst, mon bibi!“ i t. p. Wymawiał je doskonale, z całym szykiem paryskim, a jednocześnie mówił „si j’aurais“ zamiast „si j’avais“, „absolument“ w znaczeniu „niezawodnie“, słowem wyrażał się tem narzeczem wielkorosyjsko-francuskiem, z którego Francuzi pokpiwają sobie zawsze wtedy, gdy nie potrzebują wmawiać w naszego brata, że wszyscy mówimy po francusku, jak aniołowie „comme des anges“.
Arkadjusz źle tańczył, jak już o tem wiemy, Bazarow zaś nie tańczył wcale: stanęli sobie obaj w kąciku, a wkrótce przyłączył się do nich i Sitnikow. Przybrawszy uśmiech pogardliwy i robiąc od czasu do czasu złośliwe uwagi, ostro spoglądał naokoło i czuł w tem, jak się zdaje, rozkosz prawdziwą. Nagle jego twarz uległa zmianie i zwróciwszy się do Arkadjusza, wyrzekł jakby z niepokojem: „Odincowa przyjechała“. Obejrzał się młody Kirsanow i zobaczył w drzwiach sali kobietę wysokiego wzrostu, czarno ubraną. Uderzyła go wielką w postawie swej godnością. Obnażone jej ręce zwieszały się z wdziękiem po obu bokach smukłej talji, z błyszczących włosów spadały na plecy lekkie gałązki fuksji; jasne oczy spoglądały spokojnie i mądrze, z pod nasuniętego na oczy czoła, a usta uśmiechały się ledwie dostrzegalnym uśmiechem. Z całej twarzy rozchodziło się coś łaskawego i miękkiego.
— Pan się znasz z nią? zapytał Arkadjusz Sitnikowa.
— Niewiele. — Jeżeli pan chcesz, mogę go przedstawić?
— Dobrze... — po tym kadrylu.
Bazarow także zwrócił uwagę na Odincową.
— Co to za figura? odezwał się. — Niepodobna do reszty kumoszek.
Kiedy kadryl się skończył, Sitnikow zaprowadził Arkadjusza do Odincowej, ale ponieważ sam mało ją znał, zaplątał się przeto w swojem przemówieniu, a ona patrzyła nań ze zdumieniem. Jej twarz atoli odzyskała wyraz pogodny, skoro usłyszała nazwisko Arkadjusza. Zapytała go, czy nie jest synem Mikołaja Piotrowicza.
— Jestem nim.
— Widziałam dwa razy w życiu waszego ojca i nasłuchałam się o nim wiele dobrego, ciągnęła dalej; — jestem bardzo rada, że mogę zrobić znajomość z wami.
W tejże chwili przyskoczył do niej jakiś adjutant i poprosił ją do kadryla. Zgodziła się na to.
— Czy pani tańczy? — Z szacunkiem zapytał Arkadjusz.
— Tańczę. Skądże pan wnosisz, że nie tańczę? Czyż sądzisz, że jestem za stara?
Zlitujcie się, jak można... Ale w takim razie pozwólcie, że ja was poproszę do polki-mazurki.
Odincowa uśmiechnęła się pobłażliwie.
— I owszem, — odezwała się i popatrzyła na Arkadjusza, niby to nie z góry, ale tak jak siostry zamężne patrzą na swych młodszych braci.
Miała ona rok dwudziesty dziewiąty, Arkadjusz atoli czuł się studencikiem, żakiem w jej obecności: Wtem zbliżył się do niej Mateusz Iljicz ze wspaniałą miną pełen komplementów. Arkadjusz usunął się na bok, ale nie przestawał jeszcze śledzić jej i w czasie kadryla nie spuszczał z niej oka. Rozmawiała z tancerzem równie bez przymusu jak z dygnitarzem, zlekka poruszała głową i oczami, a raz czy dwa razy uśmiechnęła się zcicha. Nos miała trochę za gruby, jak prawie wszystkie Rosjanki, i barwę skóry niedość czystą; mimo to Arkadjusz musiał wyznać przed sobą samym, że jeszcze nigdy i nigdzie nie spotkał tak rozkosznej kobiety. Ciągle miał w uszach dźwięk jej głosu. Nawet fałdy jej sukni, jak się zdawało, inaczej się układały na niej jak na innych, jakoś strojniej i szerzej, a ruchy miała szczególnie miękkie i naturalne zarazem.
Arkadjusz doznawał w sercu pewnej trwogi, gdy przy pierwszych dźwiękach mazurki usiadł obok swojej damy, z zamiarem rozpoczęcia z nią rozmowy; przeczesywał tylko włosy palcami i nie mógł zdobyć się ani na jedno słowo. Niedługo atoli był tak strwożony i wzruszony; spokój Odincowej oddziałał i na niego: nie upłynęło kwadrans czasu, a już opowiadał najswobodniej w świecie o swoim ojcu, o stryju, o życiu w stolicy i na wsi. Odincowa słuchała go z uprzejmą uwagą na twarzy, zwolna otwierając i zamykając wachlarz. Rozmowę przerywały częste zaprosiny do tańca; sam Sitnikow, między innymi, zaprosił ją dwukrotnie. Po każdym tańcu wracała, znowu siadała i brała znów wachlarz do ręki; jej pierś dyszała mocno, a Arkadjusz znowu zaczynał rozmawiać, cały przejęty szczęściem z tego powodu, że jest tak blisko niej, że z nią mówi, patrzy w jej oczy, na jej piękne czoło i na całą twarz pociągającą, poważną i rozsądną. Ona mówiła niewiele, ale z jej słów przebijała znajomość życia; z niektórych zaś uwag Arkadjusz poznał, że ta młoda kobieta wiele już na świecie musiała przecierpieć, wiele przemyśleć...
— Z kim pan stałeś, — zapytała — kiedy pan Sitnikow podprowadził was ku mnie?
— A, pani zwróciła na niego uwagę? — spytał Arkadjusz z kolei. — Nieprawdaż, co to za piękna twarz! Jest to niejaki Bazarow, mój przyjaciel.
I Arkadjusz zaczął opowiadać o „swoim przyjacielu“. Mówił o nim tak szczegółowo i z takiem uniesieniem, że Odincowa obróciła się i z uwagą nań popatrzyła. Tymczasem mazurka zbliżała się do końca. Arkadjuszowi przykro się zrobiło, iż musi rozstać się ze swoją damą; tak mile spędził z nią blisko godzinę! Prawda, że przez cały ten czas czuł, jakoby poniekąd zniżała się ku niemu, jakoby mu wypadało być wdzięcznym jej za to, ale młode serca niewiele sobie robią z uczucia takiego upokorzenia.
Muzyka umilkła.
— Merci! — odezwała się Odincowa, powstając. — Obiecałeś pan odwiedzić mnie; proszę przyprowadzić z sobą i swojego przyjaciela. Jestem bardzo ciekawa zobaczyć człowieka, który ma śmiałość w nic nie wierzyć.
Gubernator zbliżył się do Odincowej, oznajmił jej, że już wieczerza na stole i podał jej, z właściwą sobie miną urzędową, rękę. Odchodząc, młoda kobieta raz jeszcze spojrzała poza siebie, ażeby uśmiechnąć się do Arkadjusza i skinąć mu głową. On skłonił się nisko, popatrzył za nią, — jak harmonijną wydała mu się jej cała jej postać w poszumie i blasku czarnej atłasowej sukni — a pomyślawszy: „ona w tej chwili z pewnością już i zapomniała o tem, że wogóle żyję,“ przykrego doznał w duszy uczucia rezygnacji...
— I cóż? — zapytał Bazarow Arkadjusza, jak tylko ten ostatni powrócił do kącika. — Jesteś zadowolony? — Dopiero co mówił mi tu jeden pan, że ta dama — o ho, ho! mężulko, — jak się zdaje, niedołęga. No, — a cóż ty o niej mówisz? czy istotnie...
— Nie rozumiem należycie tego określenia, — odparł zapytany.
— Patrzajcie go! — Co za niewiniątko!
— Jeśli tak, — to nie rozumiem tego jakiegoś pana. Odincowa jest kobietą bardzo miłą — niewątpliwie — ale przytem zachowuje się tak chłodno i tak surowo, że...
— Cicha woda... — wszak wiesz! — podjął Bazarow. — Powiadasz, że chłodna. Toćże w tem cały smaczek. — Lubisz przecie lody?
— Być może, — bąknął Arkadjusz — nie mogę o tem sądzić. Ona chce zresztą poznać ciebie i prosiła mię, abym cię do niej przywiózł.
— Wyobrażam sobie, jakeś mię jej opisał. Zresztą dobrze zrobiłeś. Zawieź mię. — Kto ona jest, to jest — czy prosta lwica gubernjalna, czy emancypantka w rodzaju Kukszyny, to jedno nie ulega wątpliwości, że ma takie łopatki i ramiona, jakich dawno nie zdarzyło mi się widzieć.
Arkadjusz wzdrygnął się nieco na cynizm Bazarowa, ale — jak się to zdarza — zrobił swojemu przyjacielowi wyrzut nie zato właśnie, co się mu w nim nie podobało...
— Dlaczego odmawiasz kobietom prawa do swobody myśli? odezwał się półgłosem.
— Dlatego bratku, że jak się przekonałem, z prawa tego użytku robią te tylko kobiety, co są istnemi potworami.

Na tem zakończyła się rozmowa. Obydwaj młodzi odjechali z balu zaraz po wieczerzy. Kukszyna posłała im na wychodnem uśmiech, pełen nerwowej złośliwości: czuła się głęboko obrażoną tem, że ani jeden ani drugi nie zwrócił na nią swojej uwagi. Została na balu do końca, a o czwartej w nocy przetańczyła jeszcze raz z Sitnikowem polkę-mazurkę, na sposób paryski. Po tem budującem widowisku zakończył się też festyn gubernatorski.

XV.

— Zobaczymy, — do jakiego rzędu zwierząt ssących należy ta nowa figura, mówił na drugi dzień Bazarow do Arkadjusza, idąc z nim razem po schodach hotelu, w którym mieszkała Odincowa. — Mój nos węszy, że tu coś brzydkiego się święci.
— Nie rozumiem ciebie, — zawołał Arkadjusz. — Jakto? — Ty, ty, Bazarow trzymasz się tej ciasnej moralności, którą...
— Zabawny z ciebie dziwak! — przerwał mu obojętnie towarzysz. — Alboż nie wiesz, że w naszem narzeczu i dla naszych braci „brzydkie“ znaczy „właśnie „ładne“? Tak, tak. Czyż nie mówiłeś dzisiaj sam do mnie, że Odincowa wyszła dziwnie zamąż, chociaż podług mnie, w wyjściu zamąż za bogatego starca niema nic dziwnego, i owszem, jest to dobry interes. Nie wierzę plotkom miejskim; ale rad mniemam, jak mówi nasz wielce wykształcony gubernator, że jest w nich jakaś prawda.
Arkadjusz nie odpowiedział nic i zapukał do drzwi numeru. Młody służący w liberji wprowadził obu przyjaciół do pokoju umeblowanego niedbale, jak wszystkie izby w hotelach rosyjskich, ale przybranego kwiatami. Wkrótce ukazała się i Odincowa, w prostym stroju porannym. Przy świetle wiosennego słońca wydawała się młodszą niż była. Arkadjusz przedstawił jej Bazarowa i z potajemnem zadziwieniem spostrzegł, iż ten był, jakby zmieszany, gdy tymczasem Odincowa zachowała ten sam głęboki spokój, co wczoraj. I sam Bazarow zmiarkował, że się zmieszał, i to go zmartwiło. „Masz tobie! — pomyślał, — zląkłem się białogłowy!“ a rozsiadłszy się na krześle z niemniejszą sztuką, jak Sitnikow, zaczął rozmowę tonem przepysznie swobodnym. Odtąd już Odincowa nie spuszczała z niego swoich jasnych oczu.
Anna Siergiejewna Odincowa była córką Siergjusza Mikołajewicza Łoktiewa, znanego z piękności i rozlicznych sprawek, który przeżywszy i przehulawszy piętnaście lat w Petersburgu i w Moskwie, skończył na tem, że się zgrał do ostatniego grosza i był zmuszony osiąść na wsi, gdzie wkrótce potem umarł, pozostawiając mały mająteczek swoim dwom córkom, dwudziestoletniej Annie i dwunastoletniej Katarzynie. Ich matka, z domu zubożałych książąt Ch... rodem, umarła w Petersburgu jeszcze podówczas, gdy mąż znajdował się na szczycie swej chwały. Pozycja Anny po śmierci ojca była nader przykra. Świetne wychowanie, jakie odebrała w Petersburgu, nie przygotowało jej do znoszenia trosk domowych i gospodarczych — do życia w głuchym zakątku zapadłej prowincji. Nie znała się z nikim w całej okolicy, nie mogła zatem niczyjej rady zasięgnąć. Jej ojciec starał się zawsze unikać wszelkich stosunków z sąsiadami; gardził nimi, a oni gardzili nim, każdy po swojemu. Nie straciła atoli głowy i bezzwłocznie poprosiła do siebie siostrę swojej matki, księżnę Awdotję Stepanownę Ch..., kobietę starą, swarliwą, która gdy się raz osiedliła u siostrzenicy, zabrała dla siebie najlepsze pokoje, od rana do nocy kłócąc się gderała na wszystko i na wszystkich, a po ogrodzie przechadzała się nieinaczej, jak tylko w towarzystwie jedynego poddanego, lokaja w liberji odwiecznej i w trójgraniastym kapeluszu. Anna znosiła cierpliwie wszelkie dziwactwa ciotki, zajmowała się w wolnych chwilach nauką siostry, i, jak się zdawało, godziła się już z myślą uwiędnięcia w wiejskiej samotni... Los atoli przeznaczył jej coś innego. Przypadkowo zobaczył ją niejaki Odincow, człowiek bardzo bogaty lat czterdziestu sześciu, dziwak, hipochondryk, ociężały, zgryźliwy, stary kawaler, chociaż niegłupi i niezły; zakochał się w niej i ofiarował jej swoją rękę. Zgodziła się zostać jego żoną, on zaś, pożywszy jeszcze sześć lat, umarł i zapisał jej cały swój majątek. Anna Siergiejewna w ciągu całego roku po śmierci męża nie wyjeżdżała ze wsi; potem udała się z siostrą zagranicę, ale pomieszkawszy jakiś czas w Niemczech, znudziła się tam i powróciła na mieszkanie do swojej ulubionej wioski Nikolskoje, która leżała o 40 wiorst od miasta X**. Miała ona tam przepyszny pałac, wspaniale umeblowany i piękny ogród z oranżerjami, bo nieboszczyk Odincow nie żałował sobie niczego. Do miasta Anna Siergiejewna bardzo rzadko jeździła, najczęściej za interesami i to nie na długo. Nie lubiono jej w gubernji; powszechnie ją potępiano za małżeństwo z Odincowem. Ludzie opowiadali o niej wszelkie możebne niedorzeczności: twierdzili, że niegdyś pomagała ojcu w szulerskich figielkach, że i zagranicę wyjeżdżała nie bez przyczyny, lecz dla ukrycia nieszczęśliwych następstw... „Wszak pojmujecie?“ dodawali oburzeni plotkarze. „Przeszła przez ogień i wodę“, mówiono o niej, a jeden ze znanych w gubernji dowcipnisiów dopełniał zwykle tego wyrażenia w sposób uszczypliwy mówiąc: „Przez wszystkie zatem żywioły“. Wszystkie te gadaniny dochodziły do niej, ale przemykały się mimo jej uszu; miała charakter swobodny i dość stanowczy.
Oparta o grzbiet krzesła, Odincowa siedziała z rękami spuszczonemi na kolana i słuchała, co mówił Bazarow. A dzisiaj, wbrew zwyczajowi, Bazarow mówił wiele i wyraźnie starał się obudzić zainteresowanie w swej towarzyszce, dla Arkadjusza nowy powód do zdziwienia. Nie mógł on jednak ocenić, czy Bazarow dopiął swego celu, czy nie. Trudno było poznać z twarzy Anny Siergiejewny, jakich doznawała wrażeń: rysy miały ciągle jednakowy wyraz uprzejmości i delikatności; w jej oczach błyszczała uwaga, ale uwaga spokojna. Zakłopotanie Bazarowa w pierwszych chwilach odwiedzin nieprzyjemnie ją uderzyło, jak przykra woń lub ostry dźwięk; zaraz atoli zrozumiała, że tego zakłopotania ona była przyczyną, i to pochlebiło jej nawet. Arkadjusza w tym dniu spotykały ciągłe niespodzianki. Spodziewał się, że Bazarow zacznie rozmawiać z Odincową, jako kobietą inteligentną, o swoich przekonaniach i poglądach. Toć ona sama objawiła chęć usłyszenia człowieka „który ma śmiałość w nic nie wierzyć“, Bazarow rozprawiał natomiast o medycynie, o homeopatji i o botanice. Pokazało się, że Odincowa nie marnowała czasu na samotności; przeczytała widocznie sporo dobrych dzieł i wyrażała się poprawnie po rosyjsku. Naprowadzała rozmowę na muzykę, ale zobaczywszy, iż Bazarow nie uznaje sztuki, nieznacznie wróciła do botaniki, chociaż Arkadjusz zapuścił się już w rozprawę o znaczeniu melodyj ludowych. Odincowa obchodziła się z nim ciągle jak z młodszym od siebie bratem: ceniła w nim, jak się zdawało, szczerość i prostoduszność młodości — więcej nic.
Nakoniec podnieśli się przyjaciele i zaczęli się żegnać. Anna Siergiejewna popatrzyła na nich łaskawie, podała obydwom swoją piękną, białą rękę, a po krótkim namyśle, odezwała się, z wahającym się, ale uprzejmym uśmiechem:
— Jeżeli się panowie nie boicie nudów, przyjeżdżajcie do mnie, do Nikolskoje.
— Ah! Anno Siergiejewno, — zawołał Arkadjusz — będę sobie to miał za osobliwe szczęście.
— A wy, msieu Bazarow?
Ten ostatni ukłonił się tylko — i Arkadjusz miał po raz ostatni znów sposobność do zdziwienia: spostrzegł, że jego przyjaciel zarumienił się.
— I cóż, — mówił doń na ulicy — czy jeszcze teraz masz takie wyobrażenie o Odincowej, że jest to kobieta: o, ho, ho!?
— A kto ją tam wie! Tak się też to na wszystkie guziki szczelnie zapięło! — odparł Bazarow i zamilkszy na chwilkę, dodał: — to jest księżna, urodzona władczyni. Powinnaby koniecznie nosić suknię z trenem i koronę na głowie.
— Nasze księżne nie mówią tak dobrze po rosyjsku, — zauważył Arkadjusz.
— Ma za sobą niejedno doświadczenie mój drogi; jadła z tego pieca, z którego my jadamy.
— A przytem, co za rozkoszne z niej cacko.
— A jakie przepyszne ciało! — mówił dalej Bazarow; — wspaniały okaz do prosektorjum.
— Przestań, na Boga przestań, Eugenjuszu! to niepodobne do niczego.
— No, nie gniewaj się, serdeńku. Wszak wiesz — pierwsze koty... Trzeba będzie pojechać do niej.
— Kiedy?
— A chociażby i pojutrze. Cóż tu mamy robić! Pić szampana z Kukszyną? Słuchać twojego stryja liberała, dygnitarza?... Pojutrze się puścimy. Ale, ale, niedaleko stąd i do osady mojego ojca. Wszakże to Nikolskoje leży na drodze do N**.
— Tak.
Optime. Poco zwlekać; tylko głupcy zwlekają. Mówię ci, że przepyszne ciało.
W trzy dni potem jechali obaj przyjaciele traktem ku Nikolskoje. Dzień był jasny, nie nadto gorący, a pocztowe koniki, dobrze nasycone, biegły zgodnie, poruszając zlekka swoimi obciętymi i splecionymi chwostami. Arkadjusz patrzył na drogę i uśmiechał się, sam nie wiedząc dlaczego.
— Powinszuj mi, — zawołał nagle Bazarow — dziś mamy 22 czerwca, dzień mojego patrona. Zobaczymy, jak on się też mną opiekuje. Czekają na mnie w domu dzisiaj, — dodał zniżając głos. — Ha, niech poczekają, cóż wielkiego!

XVI.

Dwór zamieszkiwany przez Annę Sergiejównę, stał na spadzistem i otwartem wzgórzu, niedaleko od żółtej murowanej cerkwi z zielonym dachem, białemi kolumnami i malowidłem al fresco nad głównym wchodem, które przedstawiało „Zmartwychwstanie Chrystusa“ w stylu „włoskim“. Najwięcej wpadał w oczy przez swoje ogromiaste kontury rozpostarty na pierwszym planie śniady rycerz w szyszaku. Za cerkwią ciągnęło się dwoma rzędami długie sioło, ponad którem sterczały tu i ówdzie ze środka słomianych dachów niskie kominy. Dwór był zbudowany w tym samym stylu, co i cerkiew, w stylu, który Rosjanie nazywają aleksandrowskim. Pomalowany także na żółto, miał podobnież zielony dach, białe kolumny i herb nad frontonem. Budowniczy gubernjalny wzniósł oba gmachy z polecenia nieboszczyka Odincowa, który nie cierpiał żadnych próżnych i „dowolnych“, jak mówił, innowacyj. Z obu stron stały tuż przy dworku ciemne drzewa odwiecznego sadu; aleja strzyżonych jodeł prowadziła ku bramie wjazdowej.
W przedsionku nasi przyjaciele spotkali dwóch potężnych wzrostem lokajów w liberji; jeden z nich pobiegł zaraz po marszałka dworu. Pan marszałek, człowiek otyły w czarnym fraku, pojawił się bezzwłocznie i wprowadził gości po schodach zasłanych dywanami do dużej izby gościnnej, gdzie już były przygotowane dwa łóżka, ze wszystkiemi toaletowemi przyborami. Widocznie, że w domu panował porządek: wszystko było czyste, wszędzie rozpościerała się jakaś woń przyjemna i łagodna, zupełnie, jak w salach audjencjalnych u ministrów.
— Anna Siergiejewna proszą, abyście panowie raczyli zejść do nich za pół godziny, — rzekł marszałek, — czy tymczasem nie macie czego do rozkazania?
— Nie będziemy mieli nic do rozkazania, szanowny panie, — odparł Bazarow; — każcie nam jednak przynieść po kieliszku wódki.
— Do usług panów, — odezwał się marszałek, nie bez zadziwienia, i wyszedł, skrzypiąc butami.
— Co za grand genre! — zrobił uwagę Bazarow. — Tożto i księżna i basta.
— Dobra mi księżna, — odparł Arkadjusz, — za pierwszym razem poprosiła do siebie takich wielkich arystokratów, jak ja i ty.
— A szczególnie ja, przyszły lekarz i syn lekarski, a wnuk djaczka... Czy ty wiesz, że mój dziadek był djakiem?... To mnie łączy ze Sperańskim, — dodał, skrzywiwszy usta. — W każdym razie pańskość tu, pańskość ogromna! Czyby nam nie wypadało czasami włożyć fraków?
Arkadjusz tylko wzruszył ramionami... ale i on czuł się niepomału zakłopotanym.
Po upływie półgodziny, zeszli obydwaj do sali gościnnej. Była to izba przestronna, wysoka, dosyć zbytkownie, choć bez wielkiego gustu urządzona. Ciężkie i kosztowne meble stały w zwykłym ordynku przy ścianach, pokrytych cynamonowej barwy obiciem ze złotemi obwódkami; nieboszczyk Odincow sprowadził je z Moskwy, za pośrednictwem swojego przyjaciela, kupca win. Nad środkową kanapą wisiał napuszony portret mężczyzny o jasnych włosach, i jak się zdawało, niezbyt przyjaźnie spoglądał na gości. „Widać, to on sam“, szepnął Bazarow do Arkadjusza i marszcząc czoło dodał: „Możeby lepiej spakować manatki“. W tej samej chwili jednak weszła do pokoju gospodyni. Była ubrana w lekką suknię bareżową; włosy gładko zaczesane za uszy, nadawały czystym i świeżym jej licom wyraz dziewiczy.
— Dziękuję za dotrzymanie słowa. — Wszak zabawicie u mnie? doprawdy, że tu nieźle. Zapoznam was z moją siostrą, dobrze gra na fortepianie. Dla was, msieu Bazarow, to rzecz obojętna, ale msieu Kirsanow, jak mi się zdaje, lubi muzykę. Prócz siostry, mieszka u mnie ciotka starowina i czasem przyjeżdża jeden z sąsiadów na karty: oto i całe nasze towarzystwo. A teraz, proszę, usiądźmy.
Cały ten speech wypowiedziała ze szczególną dobitnością, jak gdyby się go wyuczyła na pamięć; potem zwróciła się do Arkadjusza. Pokazało się, że jej matka znała doskonale jego matkę i że nawet była powiernicą jej miłości dla Mikołaja Piotrowicza. Arkadjusz zaczął mówić o nieboszczce z zapałem; Bazarow zaś tymczasem zabrał się do przeglądania albumu. „Jakżem ja spokorniał“, myślał sobie w duchu.
Nagle wbiegła do pokoju piękna charcica, z niebieską wstążką na szyi, stukając głośno łapkami po podłodze, a tuż za nią weszło dziewczę osiemnastoletnie, czarnowłose i zgrabne, z twarzą trochę za okrągłą, ale przyjemną, z niewielkiemi, ciemnemi oczyma. W ręku trzymała koszyk pełen kwiatów.
— Otóż i moja Katja, — odezwała się Odincowa, wskazując na nią poruszeniem głowy.
Katja ukłoniła się zlekka, siadła przy siostrze i zaczęła przebierać kwiaty. Charcica, którą nazywano Fifi, podeszła ku obydwu gościom, merdając ogonem i każdego z nich ręki dotknęła zimnym swoim nosem.
— Czyś to ty sama narwała to wszystko? — zapytała Odincowa.
— Tak jest! — odrzekła Katja.
— A ciocia przyjdzie na herbatę?
— Przyjdzie.
Mówiąc, Katja uśmiechała się z dużym wdziękiem ukradkiem a szczerze i patrzyła przytem z jakąś dziecinną powagą z dołu do góry. Wszystko w niej było jeszcze zielone: i głos, i meszek na twarzy, i różowawe rączki z białemi kółeczkami na dłoniach, i wąskie jeszcze biodra... Obok tego rumieniła się ciągle i szybko oddychała.
Odincowa zwróciła się do Bazarowa.
— Przeglądasz pan te portreciki tylko dla przyzwoitości; — zaczęła — was to nie zajmuje. Przysuńcie się lepiej ku nam i zacznijmy spór o czemkolwiek.
Bazarow przysunął się.
— O czem sobie życzycie? — rzekł.
— O czemkolwiek. Uprzedzam was tylko, że ze mnie straszna przekora.
— Pani?
— Tak jest. Dziwicie się temu? Dlaczego?
— Dlatego, że o ile mogę sądzić, macie usposobienie spokojne, łagodne, a do spierania się trzeba zapału.
— Jakim sposobem mogliście mnie poznać tak szybko? Jestem najprzód niecierpliwa i uparta, spytajcie się tylko mojej Katji; powtóre bardzo łatwo się zapalam.
Bazarow popatrzył na Annę Siergiejewnę.
— Zapewne pani wiesz o tem lepiej. Życzycie sobie zacząć jakikolwiek dyskurs? Dobrze... Przeglądałem w waszem albumie widoki Szwajcarji saskiej, a pani zrobiłaś uwagę, że mnie to nie może zająć. Było to powiedziane dlatego, że pani nie przypuszczasz we mnie artystycznego zmysłu. Nie mam go w sobie, to prawda; ale te widoki mogły mnie zainteresować z innej strony, np. pod względem geologicznym, pod względem formacji gór.
— Daruj pan; jako geolog, zajrzysz prędzej do książki, do dzieła specjalnego, a nie do rysunku.
— Rysunek wyobraża naocznie to, co w książce zajmuje kilkanaście stronic.
Anna Siergiejewna zamilkła.
— Nie macie więc w sobie ani kropelki zmysłu artystycznego? — odezwała się po chwili, opierając łokcie o stół i z pomocą tego ruchu zbliżając swoją twarz do Bazarowa. — Jakimże sposobem obchodzisz się pan bez niego?
— A do czegoż mi to potrzebne? pytam.
— Chociażby do poznawania i pojmowania ludzi.
Bazarow się uśmiechnął.
— Od tego jest najprzód doświadczenie życiowe; a powtóre, przyznam się pani, niewarto tak dalece zastanawiać się nad pojedynczemi osobistościami. Wszyscy ludzie mniej więcej podobni do siebie, tak ciałem, jak i duszą; każdy posiada jednakowo zbudowany mózg, śledzionę, serce, płuca. A tak nazwane przymioty moralne, są również jednakie u wszystkich; małe odmiany nic tu nie znaczą. Dosyć mieć jeden ludzki egzemplarz, ażeby z niego wydać sąd o wszystkich. Ludzie, to drzewa w lesie; żaden botanik nie będzie zajmował się oddzielnie każdą pojedynczą brzozą.
Katja, która tymczasem zwolna zbierała kwiatek do kwiatka, podniosła oczy na Bazarowa z wyrazem niepojmowania, a spotkawszy jego bystry i śmiały wzrok, zarumieniła się po uszy. Anna Siergiejewna potrząsła głową.
— Drzewa w lesie... — powtórzyła. — Podług was zatem niema różnicy między głupim i mądrym, między dobrym i złym?
— Nie, jest różnica, podobnie jak między chorym i zdrowym. Suchotnik nie ma takich płuc, jak ja lub pani, chociaż ma je tak samo zbudowane. Co do cielesnych zboczeń, wiemy w przybliżeniu, jakie są ich przyczyny; choroby moralne płyną ze złego wychowania, z bredni, jakiemi nam od dzieciństwa napychają głowy, słowem z nienormalnego stanu społeczeństwa. Poprawcie ustrój społeczny, a choroby same znikną.
Mówił to wszystko Bazarow z taką miną, jak gdyby jednocześnie myślał sobie w duchu: „czy mi wierzysz, czy nie, wszystko mi jedno!“ Wolniutko przeczesywał faworyty długiemi palcami, a oczyma rzucał z kątą w kąt.
— Mniemasz pan zatem, — odezwała się Anna Siergiejewna — że gdy społeczeństwo się poprawi, nie będzie już na świecie ani głupich, ani złych ludzi?
— W prawidłowym ustroju społeczeństwa będzie to już przynajmniej wszystko jedno, czy kto głupi, czy mądry, zły, czy dobry.
— Rozumiem; wszyscy będą mieli identyczne śledziony.
— Tak, łaskawa pani.
Odincowa zwróciła się teraz do Arkadjusza:
— A jakie wasze zdanie, Arkadjuszu Mikołajewiczu?
— Ja się zgadzam z Eugeniuszem! — odpowiedział.
Katja spojrzała nań ukradkiem.
— Wprawiacie mnie w podziw, moi panowie — rzekła Odincowa, — ale pomówimy jeszcze o tem. Teraz, jak słyszę, ciocia idzie na herbatę; powinniśmy oszczędzić jej uszu.
Ciocia Anny Siergiejewny, księżna Ch..., kobieta chuda i maleńka, z twarzą jak piąstka i z nieruchomemi, złośliwemi oczyma, weszła, a zaledwie skłoniwszy się gościom, usiadła na aksamitnym fotelu, z którego nikt prócz niej nie miał prawa korzystać! Katja podała jej stołeczek pod nogi; staruszka nie podziękowała jej nawet spojrzeniem, poruszyła tylko rękami pod żółtym szalem, który pokrywał prawie całą jej drobną figurkę. Księżna kochała się w żółtym kolorze; miała i przy czepku jaskrawo-żółte wstążki.
— Jak ciocia spała? — zapytała się Odincowa, podniósłszy głos.
— Znowu ten pies tutaj, — rzekła w odpowiedzi staruszka, a spostrzegłszy że Fifi chce iść parę kroków ku niej, krzyknęła: — precz! precz!
Katja zawołała na psa i drzwi mu otworzyła.
Fifi wyskoczyła wesoło za próg, w nadziei, że pobuja swobodnie ze swoją panią, ale gdy sama została za drzwiami, zaczęła skrobać w nie i wyć.
Księżna zmarszczyła brwi, Katja chciała wyjść...
— Zdaje mi się, że już herbata na stole, odezwała się Odincowa. — Pójdźmy, — panowie; proszę cioci.
Księżna wstała z krzesła w milczeniu i pierwsza wyszła z pokoju. Wszyscy poszli tuż za nią do jadalni. Kozaczek w liberji z hałasem odsunął od stołu wyłożony poduszkami fotel, także przedwieczny, i usiadła na nim ciotka — księżna; Katja zabrała się do nalewania herbaty i pierwszej ciotce podała filiżankę z kolorowym herbem na wierzchu. Staruszka włożyła sobie do herbaty miodu (mawiała, że to grzech pić herbatę z cukrem, uważała go zresztą za zbyt kosztowny, choć ani kopiejki nie wydawała na utrzymanie) i potem zapytała ochrypłym głosem:
— Cóż tam pisze kniaź Iwan?
Nikt jej nie odpowiedział. Bazarow i Arkadjusz zmiarkowali wkrótce, że na nią nie zwracają tu uwagi, chociaż obchodzą się z nią z uszanowaniem. „Trzymają to na pokaz, pomyślał Bazarow, jako nieodrodny szczep książęcy“... Po herbacie Anna Siergiejewna zaproponowała przechadzkę; ale deszcz zaczął kropić i całe towarzystwo, z wyjątkiem księżny, powróciło do gościnnej sali. Nadjechał sąsiad, amator gry w karty, nazywany Porfirjuszem Płatonowiczem, człowiek tłuściuteńki, siwy jak gołąb, o nogach krótkich i wytoczonych, bardzo ugrzeczniony i zawsze gotów do śmiechu. Anna Siergiejewna, która ciągle najwięcej rozmawiała z Bazarowem, zapytała go, czy nie zechce zagrać z nimi w preferansa. Bazarow się zgodził, mówiąc, że powinien wcześnie przygotowywać się do obowiązków lekarza powiatowego, które nań czekają.
— Strzeż się pan, — zrobiła uwagę Anna Siergiejewna, — my z panem Porfirjuszem ogramy was. Ty zaś, Katja, zagraj cośkolwiek panu Arkadjuszowi; on lubi muzykę, — a i my posłuchamy.
Katja zbliżyła się do fortepianu niechętnie; i Arkadjusz, chociaż naprawdę lubił muzykę, niechętnie poszedł za nią: zdawało mu się, że Odincowa chce go się pozbyć, — a tymczasem w jego sercu, podobnie jak w sercu każdego młodzieńca w tym wieku, odzywało się już nieokreślone jakieś i dręczące uczucie, podobne do przeczucia miłości. Katja podniosła daszek z klawiatury i nie patrząc w oczy Arkadjuszowi zapytała półgłosem:
— Cóż mam zagrać?
— Co chcecie, — odparł młody Kirsanow obojętnie.
— Jakąż muzykę lubicie najwięcej? — powtórzyła, nie zmieniając pozycji.
— Klasyczną, — odpowiedział Arkadjusz tym samym głosem.
— Podoba się wam Mozart?
— Lubię Mozarta.
Katja wydobyła ze stosu nut fantastyczną sonatę C-moll Mozarta.
Grała bardzo dobrze, — chociaż trochę za sztywnie i za sucho. Nie odrywając wzroku od nut i silnie zacisnąwszy wargi, siedziała prosto, nieruchoma i dopiero przy końcu sonaty jej twarz się rozpromieniła, a mały pukiel rozluźnionych włosów spadł na ciemną brew.
Na Arkadjuszu największe zrobiło wrażenie ostatnia część sonaty, ta część, w której, z pośród porywającej radosności spokojnej melodji, wytryskują nagle strumienie gorzkiej, prawie tragicznej boleści... Lecz myśli, jakie w nim zbudziły dźwięki mozartowskiej muzyki, odnosiły się nie do Katji. Patrząc na nią, pomyślał tylko: „Nieźle gra ta dziewczyna, i sama nieźle wygląda“.
Skończywszy sonatę, Katja, nie podnosząc rąk od klawiszów, zapytała: „czy dosyć?“, Arkadjusz odpowiedział, że nie śmie trudzić jej dłużej i zaczął z nią mówić o Mozarcie; zapytał, czy to ona sama wybrała ją sobie, czy też ktoś drugi zalecił jej tę sonatę. Ale Katja odpowiadała mu pojedynczemi sylabami: skryła się, zamknęła w sobie. Skoro tylko zdarzało się jej coś podobnego, nieprędko wydobywała się nazewnątrz; nawet jej twarz przybierała w takich razach pozór uparty, prawie kamienny. Nie można powiedzieć, żeby była nieśmiała, lecz była nieufna i trochę zafukana przez siostrę, która ją wychowywała, ale tego wpływu, rozumie się, nie dostrzegała. Arkadjusz skończył na tem, że przywoławszy do siebie Fifi, która wróciła z ogrodu, zaczął dla kontenansu gładzić ją po łbie, z uśmiechem upodobania. Katja zabrała się znowu do swoich kwiatów.
Bazarow tymczasem cofał się przed nacierającymi nieprzyjaciółmi. Anna Siergiejewna grała w karty po mistrzowsku, Porfirjusz Płatonowicz nie potrzebował także wstydzić się za siebie. Słowem Bazarow przegrał, niewiele wprawdzie, ale zawsze nie był z tego zadowolony. Przy wieczerzy Anna Siergiejewna wszczęła znowu rozmowę o botanice.
— Jutro zrana pójdziemy się przejść, — rzekła do niego; chcę się was zapytać o łacińskie nazwy niektórych ziół polnych i ich własności.
— Co pani po nazwach łacińskich? — spytał Bazarow.
— Porządek we wszystkiem potrzebny, — odpowiedziała.


∗             ∗

— Co to za cudowna kobieta z tej Anny Siergiejewny! — zawołał Arkadjusz, znalazłszy się sam na sam ze swoim przyjacielem w przeznaczonym dla nich pokoiku.
— Tak, prawda, — odrzekł Bazarow, — ma głowę baba, zna świat.
— W jakim sensie to mówisz, — Eugeniuszu?
— W dobrym, — braciszku, w dobrym! Jestem pewny, że i swoim majątkiem zarządza wybornie. Cudem jednakże nie jest, cud to jej siostra.
— Co? ta czarnogłowa!
— Tak, ta czarnogłowa. Jest to i świeże, i nietknięte, i bojaźliwe, i milczące, i... wszystko. Oto nią możnaby się zająć. Z niej, co chcesz, to zrobisz; ta druga — drzewo wyrosłe.
Arkadjusz nic nie odpowiedział i obydwaj położyli się spać, każdy ze swojemi w głowie myślami.
I Anna Siergiejewna myślała tego wieczora o swoich gościach. Bazarow podobał się jej dla braku wszelkiej pretensjonalności i z wyrazistości swoich przekonań. Widziała w nim coś zgoła nowego, czego nie zdarzyło się jej napotkać dotychczas, a czego była ciekawa.
Dziwnem poniekąd stworzeniem była Anna Siergiejewna. Nie mając żadnych przesądów, a nawet żadnych silnych wierzeń, przed niczem się nie cofała i nigdzie nie dążyła. Wiele rzeczy pojmowała, niejedno ją potrafiło zająć, ale nic jej nie zadowalało dosyta; nie wymagała nawet, jak się zdaje, zupełnego zadowolenia. Miała umysł ciekawy i jednocześnie obojętny: w swoich wątpieniach nie dochodziła nigdy do zapomnienia o nich, ale też i nigdy nie mąciły one jej spokoju. Gdyby nie to, że była bogata i niezależna, rzuciłaby się może w odmęt walki, poznałaby namiętność... Lecz żyła sobie lekko, chociaż doznawała czasami i nudów, zwykle bowiem jutro było u niej zupełnie podobne do dzisiaj. Tęczowe barwy, bywało, stawały i jej przed oczyma, ale oddychała swobodnie, gdy gasły i nie płakała po nich. Wyobraźnia jej unosiła się nawet poza granicę tego co podług zasad zwykłej moralności uważane bywa jako dozwolone; ale i wówczas krew płynęła cicho, jak przedtem w żyłach jej pięknego i... spokojnego ciała. Zdarzało się niekiedy, że wyszedłszy z wonnej kąpieli, ciepła i stęskniona, zatapiała się w myślach o jałowości życia, o jego pustce, trudach i znojach... Nagły poryw ogarniał jej duszę, budził w niej szlachetne dążenia, — lecz ledwo wionął na nią lekki zawiew powietrza przez wpółotwarte okno pokoju, wzdryga się zaraz i skarży Anna Siergiejewna z przestrachu i niemal w gniew popada i jedno już tylko ma w tym momencie pragnienie: byleby jeno to szkaradne wietrzysko nie mogło wciskać się do wnętrza.
Jak wszystkie kobiety, którym nie udało się pokochać, Anna pragnęła czegoś, sama nie wiedząc czego. Właściwie mówiąc, niczego nie pragnęła, choć jej się zdawało, że pragnęła wszystkiego. Nieboszczyka Odincowa ledwie mogła znosić (wyszła za niego zamąż z wyrachowania, chociaż, prawdopodobnie, nie byłaby go poślubiła, gdyby nie był dobrym człowiekiem) i poczuła tajemny wstręt ku wszystkim mężczyznom, których wyobrażała sobie nieinaczej, tylko jako istoty nieporządne, gnuśne, ociężałe i z nudów dokuczliwe. Razu jednego, gdzieś za granicą, spotkała młodego, przystojnego Szweda, z rycerskim wyrazem twarzy, z ładnemi oczyma niebieskiemi i otwartem czołem; zrobił na niej silne wrażenie, co jednak nie przeszkodziło jej powrócić do Rosji.
— Dziwny człowiek z tego lekarza! — myślała, leżąc na wspaniałej pościeli, w koronkach, pod lekką kołdrą jedwabną... Anna Siergiejewna odziedziczyła po ojcu cząstkę jego upodobania do zbytku. Bardzo kochała swojego ojca, lekkomyślnego, ale dobrodusznego, on zaś ubóstwiał ją, lubił z nią żartować po przyjacielsku, miał ku niej pełne zaufanie, a nawet pytał ją niekiedy o radę. Matkę zaledwie sobie przypominała.
— Dziwny ten lekarz! — powtórzyła znowu. Przeciągnęła się potem, uśmiechnęła, założyła ręce pod głowę, przebiegła oczyma dwie stronice jakiegoś głupiego romansu francuskiego, upuściła książkę... i zasnęła, czysta i zimna, w czystej i wonnej pościeli.


∗             ∗

Następnego rana Anna Siergiejewna wybrała się zaraz po śniadaniu na wycieczkę botaniczną z Bazarowem, wróciła zaś dopiero przed samym obiadem; Arkadjusz nigdzie nie wychodził i spędził blisko godzinę czasu z Katją. Nie nudził się z nią; sama zaproponowała mu powtórzenie wczorajszej sonaty; kiedy jednak Odincowa wróciła, kiedy ją znów zobaczył — serce mu się ścisnęło na chwilę... Szła ona po ogrodzie krokiem nieco zmęczonym: policzki jej płonęły, a oczy błyszczały jaśniej, niż zwykle, pod słomianym okrągłym kapeluszem. Obracała w palcach cienką łodyżkę polnego kwiatu, lekka mantyla zsunęła się jej z ramion, a szerokie popielate wstążki od kapelusza przylgnęły do jej piersi. Bazarow postępował za nią, z miną zadowoloną z siebie i obojętną, jak zwykle, ale wyraz jego twarzy, choć wesoły a nawet uprzejmy, nie spodobał się Arkadjuszowi. Mruknąwszy przez zęby: „dzień dobry!“, Bazarow poszedł do swojego pokoju, a Odincowa uścisnęła rękę Arkadjusza z roztargnieniem i także poszła dalej.
— Dzień dobry! — pomyślał Arkadjusz. — Alboż nie widzieliśmy się z sobą dzisiaj?

XVII.

Czas, jak wiadomo, leci niekiedy jak ptak, innym razem pełza, jak gad; ale człowiekowi najlepiej wtedy, kiedy nawet nie spostrzega, czy mu prędko, czy wolno czas schodzi. W taki to sposób Arkadjusz i Bazarow spędzili u Odincowej piętnaście dni. Przyczyniał się do tego w części porządek, jaki zaprowadziła ona u siebie w domu i w życiu. Trzymała się ściśle tego porządku i innych zmuszała, aby go zachowywali. Wszystko w ciągu dnia miało swoją właściwą porę. Zrana, punkt o ósmej, całe towarzystwo zbierało się na herbatę; od herbaty do śniadania każdy robił, co mu się podobało, a sama gospodyni miewała konferencje z rządcą, ze służbą dworską, z klucznicą. Przed obiadem towarzystwo znowu się schodziło na gawędkę lub czytanie; wieczory bywały poświęcane przechadzce, kartom, muzyce; o wpół do jedenastej Anna Siergiejewna wracała do siebie, wydawała rozkazy na dzień następny i kładła się spać. Bazarowowi nie podobała się ta regularność wymierzona, prawie uroczysta, życia codziennego: „jak gdybyś jechał po relsach“! mówił; lokaje w liberji, służba na paluszkach, obrażała jego zmysł demokratyczny. Twierdził, że skoro już ma tak być, to wypadałoby i obiadować po angielsku, we frakach i w białych krawatach. Mówił o tem jednego razu z samą Anną Siergiejewną. Ta kobieta postępowała w ten sposób, że każdy, bez ogródek, wypowiadał przed nią swoje myśli.
Wysłuchała go zatem i rzekła: — „z waszego punktu widzenia rzeczy macie słuszność, i, bardzo być może, iż pod tym względem jestem „jaśnie wielmożną panią“. Lecz na wsi niepodobna żyć bezładnie, to się znudzi“, — i robiła dalej swoje. Bazarow szemrał, ale prawdopodobnie i on i Arkadjusz dlatego czuli się tak błogo u tej „jaśnie wielmożnej pani“, że życie tutaj „biegło, jak gdyby po relsach“.
Przy tem wszystkiem w obu młodych ludziach, od pierwszej chwili przybycia do Nikolskoje, zaszła zmiana. Bazarow, którego Anna Siergiejewna widocznie wyróżniała, chociaż rzadko zgadzała się z nim, stał się jakoś niespokojnym, a przedtem nie było w nim ani śladu tego uczucia: łatwo teraz bywał przyprowadzany do stanu rozdrażnienia, niechętnie rozmawiał, spoglądał jakoś osowiale i nie mógł usiedzieć na miejscu, słowem: coś go gryzło; Arkadjusz zaś, który ostatecznie wyznał sam przed sobą, że jest zakochany w Odincowej, zaczął się oddawać tajemnej i cichej rozpaczy. Rozpacz ta zresztą nie przeszkadzała mu być bardzo bliskim Katji, pomogła mu owszem do wejścia z nią w przyjemne, poufalsze stosunki. „Ona mnie nie ocenia! Ha, cóż robić!... Ale to dobre stworzenie mnie nie odpycha“ — myślał, i serce jego znowu doznawało słodyczy podniosłych wrażeń. Katja pojmowała ze smutkiem, że on w jej towarzystwie szuka tylko pociechy i nie odmawiała ani sobie, ani jemu niewinnego zadowolenia napół wstydliwej, napół zaufanej przyjaźni.
W obecności Anny Siergiejewny nie rozmawiali ze sobą: Katja czuła się zwykle nieco skrępowaną pod bystrem spojrzeniem siostry, a Arkadjusz, jak każdy zakochany, nie mógł już na nic zwracać uwagi w pobliżu przedmiotu swojej miłości: było mu zato dobrze sam na sam z Katją. Czuł, że nie może zająć Odincowej; gdy znalazł się z nią w samotności, tracił śmiałość i mieszał się; i ona nie wiedziała, co mówić do niego: był za młody dla niej. Z Katją, przeciwnie, Arkadjusz był jak w domu; postępował względem niej pobłażliwie, pozwalał jej opowiadać wrażenia, wywołane w niej przez muzykę, czytanie powieści, poezyj i inne drobnostki, nie zwracając uwagi na to, albo raczej nie przyznając się przed samym sobą, że go te „drobnostki“ zajmowały. Katja, ze swej strony, pozwalała mu być melancholijnym. Tak więc Arkadiuszowi było dobrze z Katją, Odincowej z Bazarowem, dlatego zwykle układało się wszystko w ten sposób, że obie pary, posiedziawszy jakiś czas razem, rozchodziły się każda w swoją stronę, zwłaszcza podczas przechadzek. Katja ubóstwiała naturę, Arkadjusz lubił ją także, chociaż nie śmiał przyznawać się do tego: dla Odincowej natura była obojętna, podobnie jak i dla Bazarowa.
Takie prawie ciągłe odosobnienie naszych przyjaciół nie pozostało bez następstw: zaszła z konieczności pewna zmiana w ich wzajemnych stosunkach. Bazarow przestał rozmawiać z Arkadjuszem o Odincowej, przestał nawet pomstować na jej „arystokratyczne narowy“, prawda, że Katję wychwalał, jak przedtem i radził tylko miarkować w niej popędy sentymentalne, ale te pochwały były zwięzłe, rady suche i wogóle z Arkadjuszem daleko mniej gawędził niż przedtem... zdawało się, jakoby go unikał, jakoby się go wstydził... Arkadjusz widział to wszystko, ale nie robił żadnych uwag.
Prawdziwą przyczyną tego wszystkiego było uczucie, jakiem Odincowa natchnęła Bazarowa, uczucie, które go do wściekłości męczyło i którego byłby się natychmiast wyparł ze śmiechem pogardy i z cyniczną klątwą, gdyby ktośkolwiek napomknął mu choć zdaleka o tem, co się w nim działo. Był on wielkim amatorem kobiet, a zwłaszcza kobiecej piękności, ale miłość w znaczeniu idealnem, czyli, jak mówił, romantycznem, nazywał głupstwem nie do darowania, rycerskie uczucia uważał za pewien rodzaj kalectwa albo choroby i nieraz dziwił się, dlaczego nie wsadzili do domu obłąkanych Toggenburga, ze wszystkimi minnensingerami i trubadurami? „Podoba ci się kobieta“, mawiał, „dołóż starania i dopnij swego; nie można? — to nie, odwróć się, i basta, świat nic na tem nie straci“. Odincowa podobała się mu: pogłoski o niej krążące, swoboda i niezawisłość jej myśli, widoczna życzliwość z jej strony dla niego — wszystko, na pozór, dobrze mu wróżyło; wkrótce atoli poznał, że z nią nie „dopnie swego“, odwrócić się zaś od niej, ku wielkiemu zdumieniu własnemu, nie miał dość siły. Jak tylko przypomniał sobie o niej, krew zaczynała mu kipieć; z krwią łatwoby jeszcze sobie poradził, ale zjawiło się w nim coś, czego nie przypuszczał nigdy, z czego zwykle żartował, co oburzało całą jego dumę.
W rozmowach z Anną Siergiejewną wykazał jeszcze bardziej niż kiedykolwiek swoją obojętną pogardę dla wszystkiego, co nazywał romantyzmem; zostawszy sam z sobą, z oburzeniem spostrzegał, że i on sam jest romantykiem. Wówczas zwykle wymykał się do lasu i spacerował po nim dużemi krokami, łamiąc spadłe gałązki i przeklinając półgłosem i siebie i ją; albo też wchodził na siano do stodoły, i zamknąwszy oczy, przymuszał się do snu, co mu się naturalnie, niezawsze udawało. Ni stąd, ni zowąd wyobrażał sobie np., że te niepokalane ręce owiną się kiedyś około jego szyi, że te dumne wargi odpowiedzą na jego całusy, że ten rozsądny wzrok spocznie kiedyś z czułością — tak jest, z czułością, na jego oczach, i w głowie się mu kręciło i tracił na chwilę przytomność, dopóki znowu nie oburzył się sam na siebie. Jak złoczyńcę na uczynku, tak on chwytał siebie na różnych myślach, których „należało się wstydzić“; wyraźnie, jak gdyby bies drażnił się z nim. Zdawało się mu niekiedy, że i w Odincowej zachodzi jakaś przemiana, że wyraz jej twarzy okazuje coś szczególnego, że i ona może... Ale w tem miejscu zwykle tupnął nogą, albo też zgrzytnął zębami i sobie samemu groził pięścią.
Tymczasem, prawdę mówiąc, Bazarow niezupełnie się mylił. Zrobił on wrażenie na Odincowej; zajmował ją, dużo myślała o nim. Jeśli go nie było, ona się nie nudziła, nie czekała nań z niecierpliwością, ale skoro tylko wszedł, stawała się żywszą; chętnie zostawała z nim sam na sam i chętnie prowadziła z nim rozmowę, nawet wtedy, gdy ją oburzał lub raził jej wydelikacony smak, jej nawyknienia estetyczne. Zdawać się mogło, iż chciała i jego wybadać i siebie zgłębić.
Razu jednego Bazarow, przechadzając się z nią po ogrodzie, odezwał się ostro i głośno, że ma zamiar odjechać wkrótce do ojca, na wieś... Ona zbladła, widocznie coś ją ukłuło w serce, ale ukłuło do tego stopnia, że się aż zadziwiła i długo myślała nad tem, co to może znaczyć. Bazarow obwieścił jej o swoim wyjeździe, bynajmniej nie w celu wybadania jej, nie w celu dowiedzenia się, co też to z tego będzie: nie miał zwyczaju „udawać“. Zrana, tegoż samego dnia, widział się z ekonomem swojego ojca, który był dawniej jego ochmistrzem. Ten pan ekonom, Tymoteicz, staruszek szczwany i przebiegły, o włosach żółtych, wybladłych, o twarzy czerwonej, ale zwietrzałej i małych, zapadniętych, załzawionych oczkach, stanął niespodzianie przed Bazarowem w swojej krótkiej szarosinej sukmance z grubego sukna, przepasany rzemieniem i w butach smarowanych dziegciem.
— A, jak się masz, stary! — zawołał Bazarow.
— Witam was paniczku, Eugenjusza Wasiljiczu, — odezwał się starowina i radośnie się uśmiechnął, przez co cała twarz pokryła się nagle zmarszczkami.
— Pocoś tu przyjechał? Czy po mnie cię przysłano?
— Ah, paniczku, gdzieżby znowu! — zawołał Tymoteicz (przypomniał sobie surowy nakaz, jaki mu pan wydał przy odjeździe). — Jechało się do miasta w pańskich interesach, a usłyszawszy o was skręciło się oto z drogi — tak sobie — żeby was zobaczyć... A! jakżeby można niepokoić!
— No, nie kłam tylko, — przerwał mu Bazarow. — Czyż to tędy twoja droga do miasta? A ojciec zdrów?
— Chwała Bogu.
— I matka?
— I Aryna Własjewna, Bogu dzięki.
— Czekają na mnie?
Staruszek przekręcił na bok swoją maleńką główkę.
— Ah! Eugeniuszu Wasiljicz, jak nie czekać! Bogiem się klnę, że już serce pęka patrzyć na waszych starych, na rodziców.
— No, dobrze, dobrze. Nie rozwódź się. Powiedz im, że wkrótce przyjadę.
— Słucham paniczku, — z westchnieniem odrzekł Tymoteicz.
Wyszedłszy z domu, nałożył sobie obiema rękami kaptur na głowę, wsiadł na ubogi wózek zostawiony przy wrotach i pojechał, lecz nie ku miastu.
Tego samego dnia wieczorem Odincowa siedziała w swoim pokoju z Bazarowem, a Arkadjusz przechadzał się po sali i słuchał gry Katji. Księżna odeszła do siebie, na górę; ta dama w ogólności nie mogła znosić gości, a zwłaszcza tych nowych „przybłędów“, jak ich nazywała. W pokojach paradnych nadymała się; u siebie zaś, przed swoją pokojówką, występowała nieraz z takiemi słowami obelżywemi, że aż jej czepiec skakał na głowie. Odincowa wiedziała o tem wszystkiem.
— Więc zabieracie się do odjazdu, — rzekła, — a wasza obietnica?
Bazarow się poruszył.
— Jaka obietnica?
— Zapomnieliście? miałam wziąć od was kilka lekcyj chemji.
— Cóż robić? Ojciec czeka na mnie; nie mogę zwlekać dłużej. Możesz pani zresztą przeczytać „Notions génerales de chimie“ przez Pelouse’a i Fremy’ego; dobra książka, przystępna. Znajdziecie w niej to, czego szukacie.
— A zapewnialiście mnie niedawno, że książka nie może zastąpić... zapomniałam, jakeście to powiedzieli... prawda?
— Cóż robić? — powtórzył Bazarow.
— Poco jechać? — odezwała się Odincowa zniżonym głosem.
On spojrzał na nią. Zarzuciła głowę w tył i złożyła na piersiach ręce obnażone aż do łokci. Wydawała się bledszą przy świetle jedynej lampki, pokrytej wyciętą z papieru siatką. Szeroka suknia biała, miękko sfałdowana, układała się w części na podłodze, widać jednak było końce nóg, także założonych jedna na drugą.
— A poco zostać? — odparł Bazarow.
Odincowa zlekka poruszyła głową.
— Jakto poco? Czyż wam tu nie wesoło u mnie? A może myślicie, że nie będą za wami tutaj żałowali?
— Jestem przekonany, że nie.
Nic nie odpowiedziała przez chwilkę.
— Na co się zdało mówić w ten sposób? — rzekła po pauzie. — Ja wam nie wierzę zresztą. Nie mogliście powiedzieć tego na serjo.
Bazarow ciągle siedział nieruchomo.
— Eugenjuszu Wasiljicz, dlaczego tak uporczywie milczycie?
— Cóż wam powiem? Żadnego wogóle człowieka żałować nie warto, a mnie przedewszystkiem.
— Dlaczegoż to?
— Jestem człowiek pozytywny, mało interesujący. Nie umiem mówić.
— Domagacie się komplimentów, Eugenjuszu Wasiljicz.
— Nie mam tego zwyczaju. Alboż sami nie wiecie, że dla mnie jest nieprzystępna piękna strona życia, ta, którą wy tak wysoko cenicie?
Odincowa ścisnęła w zębach róg chustki do nosa.
— Myślcie sobie, co chcecie, — rzekła, — ale mnie będzie nudno po waszym odjeździe.
— Arkadjusz zostanie, — zrobił uwagę Bazarow.
Zlekka poruszyła ramionami.
— Będzie mi nudno, — powtórzyła.
— Doprawdy? W każdym razie niedługo to potrwa.
— Skąd takie przekonanie?
— Od was samych słyszałem, że nudzicie się tylko wtedy, kiedy zostanie naruszony wasz ład domowy. Urządziliście swoje życie tak prawidłowo, tak nieposzlakowanie, że nie macie czasu, ani na nudy, ani na tęsknotę... na żadne przykre uczucia.
— Twierdzicie zatem, że jestem nieposzlakowana... to jest, że prawidłowo urządziłam swoje życie?
— Ma się rozumieć! Oto np. za kilka minut wybije dziesiąta i z góry wiem już o tem, że mię stąd wypędzicie.
— Nie, nie wypędzę, Eugenjuszu Wasiljicz. Możecie pozostać. Otwórzcie to okno... jakoś mi duszno.
Bazarow wstał i pchnął okno ręką. Otworzyło się naraz ze stukiem... Nie sądził, że się otwiera tak łatwo; przytem ręce mu drżały. Noc ciemna i spokojna zajrzała do pokoju ze swojem niebem prawie czarnem, ze swemi szeleszczącemi drzewami i świeżą wonią czystego powietrza.
— Zapuśćcie roletę i usiądźcie, — odezwała się Odincowa. Mam ochotę pogawędzić z wami przed wyjazdem. Opowiedzcie mi cokolwiek o sobie samym; nigdy nie mówicie nic o tym temacie.
— Usiłuję rozmawiać z wami o rzeczach pożytecznych, Anno Siergiejewno.
— Jesteście bardzo skromni... Chciałabym jednak dowiedzieć się czego o was, o waszej rodzinie, o waszym ojcu, dla którego macie mię opuścić.
„Dlaczego ona to mówi?“ — pomyślał Bazarow.
— Wszystko to nieciekawe dla was rzeczy, — przemówił głośno, zwłaszcza też dla was; my ludzie prości...
— A ja, podług was, — jestem arystokratką?
Bazarow spojrzał na nią.
— Tak jest, — rzekł dobitnie.
Uśmiechnęła się.
— Widzę, — że mało mię znacie, chociaż twierdzicie, jakoby wszyscy ludzie byli do siebie podobni i jakoby nie było warto zastanawiać się nad nimi. Opowiem wam kiedyś swoje życie... ale wy opowiedzcie mi najprzód swoje.
— Mało was znam? — powtórzył Bazarow. Być może, — iż macie słuszność; i to może być prawda, iż każdy człowiek to zagadka. Ot, chociażby np. i wy; nie lubicie towarzystwa, ono wam ciąży, — a zaprosiliście sobie dwóch studentów. Czemu zresztą pani, ze swoim rozumem, ze swoją pięknością, mieszkasz na wsi?
— Co, — co? Jakeście powiedzieli? — żywo podjęła Odincowa. — Z moją... pięknością?
Bazarow zasępił czoło.
— O to mniejsza, — bąknął. — Chciałem tylko powiedzieć, że nie pojmuję dostatecznie, dlaczego zamieszkaliście na wsi?
— Nie pojmujecie tego? — Musicie jednakże tłumaczyć to sobie w jakiś sposób.
— Naturalnie... zdaje mi się, że pozostajecie bezustanku na jednem miejscu dlatego, żeście się rozpieścili, że bardzo lubicie komfort, wygody, a reszta jest dla was rzeczą całkiem obojętną.
Znowu uśmiechnęła się Odincowa.
— Stanowczo zatem, — rzekła, — nie chcecie wierzyć, iż jestem zdolna zająć się czemś?
Bazarow spojrzał na nią z pod oka.
— Przez ciekawość — zgadzam się, ale nie inaczej.
— Czy w istocie? No, — to teraz rozumiem, dlaczegośmy się z sobą zeszli; jesteście tacy sami jak i ja.
— Zeszliśmy się... bo — rzekł ponuro Eugeniusz.
— A!... toż ja zapomniałam, że macie ochotę wyjechać.
Bazarow wstał. Lampa płonęła smutno wśród zaćmionego i odosobnionego pokoju, pełnego delikatnej woni; przez roletę poruszaną powiewem wiatru czuć było świeżość nocy i słychać jej szept tajemniczy. Odincowa siedziała nieruchomo, ale coraz bardziej czuła się wzburzoną... To uczucie udzieliło się i jej towarzyszowi. Przypomniał sobie nagle, że jest sam na sam z młodą i piękną kobietą...
— Dokąd? — zapytała powolnym głosem.
Nic nie odpowiedział i usiadł na krześle.
— Uważacie mnie tedy za stworzenie spokojne, zleniwiałe, rozpieszczone, — mówiła dalej tym samym tonem, nie spuszczając oka z rolety. — Ja tylko to wiem o sobie, że jestem bardzo nieszczęśliwa.
— Wy nieszczęśliwi! — Z jakiej przyczyny? Alboż możecie przywiązywać jakiekolwiek znaczenie do głupich plotek?
Zasępiła się. Przykro jej się zrobiło, że on ją tak zrozumiał.
— Te plotki nie śmieszą mnie nawet, — Eugeniuszu Wasiljicz, a jestem zanadto harda, żeby mię miały niepokoić. Jestem nieszczęśliwa dlatego, że nie mam chęci, nie mam ochoty żyć. Patrzycie na mnie z nieufnością, myślicie sobie: i to mówi „arystokratka“, ubrana w koronki i spoczywająca na aksamitnym fotelu. Nie ukrywam się z tem; lubię to, co nazywacie komfortem, a jednak mało we mnie chęci do życia. Pogódźcie tę sprzeczność, jak się wam podoba. Zresztą w waszych oczach wszystko to romantyzm.
Bazarow poruszył głową.
— Jesteście zdrowa, bogata, niezależna, i czegoż jeszcze pragniecie?
— Czego pragnę? — powtórzyła Odincowa i westchnęła. Czuję się strudzona, jestem stara, zdaje mi się, że już bardzo dawno żyję. Tak, w samej rzeczy, jestem stara, — dodała, naciągając powoli końce mantyli na swoje obnażone ręce.
Oczy jej spotkały się z oczyma Bazarowa i cokolwiek się zarumieniła.
— Za mną jest takie mnóstwo wspomnień! — mówiła dalej: życie w Petersburgu, bogactwo, potem bieda, śmierć ojca, zamążpójście, wyjazd zagranicę... Wspomnień wiele, a niema o czem wspominać. I poza mną i przedemną droga długa, długa, a celu niema... Więc nie chce się iść.
— Jesteście tak rozczarowani? — zapytał Bazarow.
— Nie, — odezwała się Odincowa z ząjąknieniem, — ale nie jestem zadowolona. Gdybym mogła przywiązać się silnie do czegoś, to sądzę...
— Macie ochotę pokochać — przerwał jej Bazarow, — a nie możecie zdobyć się na to: oto całe wasze nieszczęście.
Odincowa zaczęła się przyglądać rękawom swojego okrycia.
— Czyż ja nie mogę pokochać? — rzekła.
— Nie wiem. Tylko, — że niepotrzebnie nazwałem to nieszczęściem. Przeciwnie, daleko bardziej zasługuje na politowanie ten, komu się ta sztuka przytrafi.
— Co się przytrafi?
— Zakochać.
— A skąd pan wiesz o tem?
„Chcesz kokietować, pomyślał, nudzi ci się i drażnisz się ze mną tak sobie, a ja tymczasem...“ Jego serce, w samej rzeczy, silnie uderzało.
— Jesteście też może zbyt wymagająca, — rzekł i przechyliwszy się całem ciałem naprzód, zaczął się bawić frendzlami fotelu.
— Może. — Podług mego zdania albo wszystko, albo nic. Życie za życie. Wziąłeś moje, oddaj mi swoje własne, ale wtedy już bez żalu i bezpowrotnie. Nie, — to lepiej wcale nie!
— Ha! — zrobił uwagę Bazarow; — warunek sprawiedliwy i dziwię się, dlaczego do tej pory nie znaleźliście... nikogo...
— O! wy myślicie, że to tak łatwo oddać się całkiem komukolwiek?
— Łatwo? Nie, — jeśli się zacznie rozmyślać a wyczekiwać, cenić siebie samego i drożyć się ze swoją osobą; ale nic łatwiejszego, jak oddać się bez namysłu.
— Jakże się nie cenić, nie drożyć z sobą? Jeżeli nie mam żadnej wartości, to cóż komukolwiek po mojem przywiązaniu?
— To już nie moja rzecz; niech sobie ten ktoś inny rozmyśla, jaką mam wartość. Najważniejsza sprawa w tem, żeby się umieć oddać.
Odincowa wyprostowała się.
— Tak mówicie, — rzekła — jak gdybyście doświadczyli już tego wszystkiego.
— Wypadło z rozmowy, Anno Siergiejewno; — wiecie już, że to nie mój wydział.
— Ale wy umielibyście się oddać?
— Nie wiem; nie chcę się chwalić.
Ona nic nie rzekła na to, on umilkł. Z gościnnego pokoju doleciały ich dźwięki fortepianu.
— Co to znaczy, że Katja gra tak późno? — zauważyła Odincowa.
Bazarow się podniósł.
— Tak, już bardzo późno, pora spać dla was.
— Poczekajcie, dokądże śpieszycie?... Muszę wam coś powiedzieć.
— Co takiego?
— Zaczekajcie, — szepnęła Odincowa.
I wzrok jej zatrzymał się na Bazarowie, widocznie badawczo.
On przeszedł się po pokoju, potem nagle zbliżył się do niej, szybko wyrzekł „żegnam was“, ścisnął jej rękę tak mocno, że o mało co nie krzyknęła i wyszedł. Ona podniosła zgniecione palce do ust, dmuchnęła na nie, i nagle zerwawszy się z krzesła, szybkim krokiem ruszyła do drzwi, jak gdyby pragnąc zawrócić Bazarowa. Pokojówka weszła do pokoju, z karafką wody na srebrnej tacy. Odincowa się zatrzymała, kazała jej odejść i znowu usiadła i znowu zatopiła się w myślach. Rozplótł się jej warkocz i spadł ciemnym wężem na ramiona... Długo jeszcze płonęła lampa w pokoju Anny Siergiejewny, i długo przyświecała swojej pani nieruchomej, jak posąg, zaledwie od czasu do czasu przesuwającej palcami po ramionach, chłodnym wietrzykiem owiewanych.
Bazarow, po upływie dwóch godzin, wrócił do swojej sypialni w butach mokrych od rosy, najeżony i zły. Zastał Arkadjusza przy stoliku, z książką w ręku i w surducie do samej góry zapiętym.
— Jeszcześ się nie położył? — rzekł, jakby z przyciskiem.
— Długo dziś siedziałeś u Anny Siergiejewny, — odezwał się Arkadjusz, nie odpowiadając na jego zapytanie.
— Tak, siedziałem z nią przez cały czas, jakeście grali na fortepianie z Katarzyną Siergiejewną.
— Ja nie grałem... — zaczął Arkadjusz i zamilkł. Czuł, że łzy cisną mu się do oczu, a nie chciał płakać przy swoim drwinkującym przyjacielu.

XVIII.

Następnego dnia, kiedy Odincowa przyszła na herbatę, Bazarow siedział długo pochylony nad swoją filiżanką, aż nagle spojrzał na nią... Obróciła się ku niemu, jak gdyby ją trącił, i wydało się mu, że jej twarz przybladła nieco przez noc. Odeszła rychło do swego pokoju i zjawiła się dopiero do śniadania. Zrana było jakoś dżdżysto, o przechadzce ani myśleć. Całe towarzystwo zebrało się w pokoju gościnnym. Arkadjusz wziął do ręki ostatnią gazetę i zaczął czytać na głos. Księżna, jak zwykle bywało, spojrzała z zadziwieniem na niego, jak gdyby robił coś nieprzyzwoitego, potem patrzyła nań z ogromnym marsem na czole; on nie zwracał na to uwagi.
— Eugenjuszu Wasiljicz, — odezwała się Anna Siergiejewna, — pójdźcie do mnie... Mam was zapytać... Wymieniliście mi wczoraj tytuł jednego podręcznika naukowego...
Podniosła się i poszła ku drzwiom. Księżna obejrzała się wkoło z takim wyrazem, jak gdyby chciała powiedzieć: „patrzcie, patrzcie, jak jestem zdziwiona!“ i znowu zanurzyła wzrok w Arkadjusza; ale on natężył jeszcze silniej głos i zamieniwszy spojrzenie z Katją, przy której siedział, czytał dalej.
Odincowa doszła do swego pokoju szybkim krokiem. Bazarow postępował za nią w ślad, nie podnosząc oczu i łowiąc tylko słuchem delikatny szelest sunącej przed nim sukni jedwabnej. Wszedłszy do pokoju, usiadła na tem samem krześle, które wczoraj zajmowała; Bazarow zajął także miejsce wczorajsze.
— Jakże się tedy nazywa ta książka? — rzekła po chwilowem milczeniu.
— „Notions génerales“... przez panów Pelouse i Fremy, — odparł Bazarow. — Można także zalecić pani Ganot’a „Traite élémentaire de physique expérimentale“. W tem ostatniem dziele rysunki są wyraźniejsze i w ogólności ten podręcznik...
Odincowa poruszyła ręką.
— Darujcie mi, Eugenjuszu Wasiljicz, ale przywołałam was tutaj nie dlatego, żeby rozprawiać o dziełach naukowych. Chciałam wzniecić naszą rozmowę wczorajszą. Odeszliście tak nagle... Nie znudzicież się?
— Jestem na wasze usługi, Anno Siergiejewna. Ale o czem to mówiliśmy wczoraj?
Odincowa rzuciła na Bazarowa ukośne spojrzenie i rzekła:
— Mówiliśmy, zdaje się, o szczęściu. Opowiadałam wam o samej sobie. Ale, użyłam oto mimochodem wyrazu „szczęście“. Powiedzcie mi dlaczego, nawet wtedy, gdy się czemś nasycamy, naprzykład muzyką, pięknym wieczorem, rozmową z ludźmi sympatycznymi, dlaczego to wszystko zdaje się raczej odgłosem jakiegoś nieokreślonego szczęścia, które gdzieś, daleko, istnieje, aniżeli szczęściem rzeczywistem, to znaczy takiem, jakie jest w naszej mocy? Dlaczego to? Albo może wy nie doznajecie niczego podobnego?
— Znacie przysłowie: „tam dobrze, gdzie nas niema“ — odrzekł Bazarow; — samiście przecie powiedzieli wczoraj, że nie jesteście zadowoleni. Mnie do głowy nie przychodzą takie myśli, to prawda.
— Uważacie je może za śmieszne?
— Nie, ale moja głowa jest wolna od nich.
— Doprawdy? Czy wiecie, że ja bardzobym pragnęła wiedzieć, o czem wy właściwie myślicie?
— Jakto? Nie pojmuję was.
— Słuchajcie mię; już oddawna chciałam z wami porozumieć się. Nie potrzeba wam mówić, bo sami wiecie o tem, że nie należycie do rzędu ludzi pospolitych: jesteście jeszcze młodzi, całe życie przed wami. Do czego się przygotowujecie? jaka przyszłość was czeka? Chcę powiedzieć, do jakiego celu dążycie? dokąd idziecie? co macie w duszy? słowem kim jesteście i czem jesteście?
— Wprawiacie mię w zdumienie, Anno Siergiejewno. Wiecie, że się zajmuję naukami przyrodniczemi, a kto jestem...
— Tak, kto?
— Już wam mówiłem, że jestem kandydatem na lekarza powiatowego.
Anna Siergiejewna okazała zniecierpliwienie gestem.
— Dlaczego wy to mówicie? Sami nie wierzycie temu. Arkadjusz mógłby mi tak odpowiedzieć, nie wy.
— Skądże Arkadjusz?
— Dosyć tego! Czy to podobna, żebyście wy kontentowali się taką skromną działalnością, wy, którzy sami utrzymujecie, że dla was medycyna nie istnieje. Wy z waszem samopoczuciem, lekarzem powiatowym! Odpowiadacie mi w ten sposób dlatego, żeby się mnie opędzić, nie macie bowiem żadnego do mnie zaufania. A czy wiecie, Eugeniuszu Wasiljicz, że ja umiałabym zrozumieć was: i ja byłam uboga, i ja miałam wiele samopoczucia, jak wy; kto wie nawet, czy nie doznawałam takich samych, jak wy prób w swojem życiu.
— Wszystko to piękne, Anno Siergiejewno, ale darujcie mi... wogóle nie mam zwyczaju wywnętrzać się, a przytem między mną i wami taki przedział...
— Jaki przedział? Powiecie mi znowu, że jestem arystokratka. Ah, Eugenjuszu Wasiljicz, zdaje się, żem wam już dowiodła...
— A zresztą, — przerwał Bazarow, — co za dziwna chęć rozprawiania o przyszłości, która po większej części nie zależy od nas? Zdarzy się sposobność zrobienia czegokolwiek — wybornie; nie zdarzy się — to przynajmniej z tego będziesz kontent, iż przed czasem nie gadałeś napróżno.
— Przyjacielską rozmowę nazywacie gadaniem... Albo też, i to być może, nie uważacie mnie za kobietę godną swego zaufania. Toć gardzicie nami wszystkiemi.
— Wami nie gardzę, Anno Siergiejewno, wiecie o tem.
— Nie, nic nie wiem... ale dajmy na to: pojmuję waszą niechęć opowiadania o przyszłej waszej działalności: ale to, co się w was dzieje teraz...
— Co się dzieje? — powtórzył Bazarow; — czyż to ja państwo jakie albo społeczeństwo? W każdym razie nie jest to nic ciekawego; a zresztą, niezawsze człowiek może powiedzieć głośno to, co się w nim dzieje.
— Nie widzę przyczyny, dlaczegoby nie można wypowiedzieć wszystkiego, co się czuje w duszy.
— A wy możecie? — zapytał Bazarow.
— Mogę, — odpowiedziała Anna Siergiejewna, po niedługiem wahaniu się.
Bazarow pochylił głowę.
— Jesteście szczęśliwsi odemnie.
Odincowa spojrzała nań pytająco.
— Wolna wola wasza, — mówiła dalej, — ale mnie coś mówi, że nie napróżnośmy się spotkali, że będziemy dobrymi przyjaciółmi. Jestem pewna, że ten wasz, że tak powiem, przymus, jaki sobie zadajecie, ta skrytość, zniknie kiedyśkolwiek.
— Zauważyliście więc we mnie skrytość... czyli, jakeście powiedzieli, przymus?
— Tak.
Bazarow wstał i podszedł ku oknu.
— I chcielibyście znać przyczynę tej skrytości, chcielibyście wiedzieć, co się we mnie dzieje?
— Tak, — powtórzyła Odincowa, z jakimś niewytłumaczonym strachem.
— A nie rozgniewacie się?
— Nie.
— Nie? (Bazarow był odwrócony do niej tyłem). Wiedz pani tedy, że kocham was do głupoty, do niedorzeczności... Otóż czegoście się doczekali.
Anna Siergiejewna wyciągnęła obie ręce ku niemu, a Bazarow oparł czoło o szybę. Oddychał ciężko; widocznie drżał na całem ciele. Nie był to jednak dreszcz młodzieńczej nieśmiałości, nie był to słodki przestrach pierwszego wyznania; wstrząsała nim namiętność, namiętność silna i ciężka... podobna do gniewu, a kto wie, czy nie pokrewna mu... Odincowa przelękła się i żal się jej zrobiło.
— Eugenjuszu Wasiljicz, — rzekła, i mimowolna czułość zadźwięczała w jej głosie.
Szybko się odwrócił, objął ją pożerającym wzrokiem i uchwyciwszy jej obie ręce, niespodzianie przyciągnął ją do swojej piersi.
Nie odrazu zdołała wyswobodzić się z jego objęć; ale w mgnieniu oka stała już zdaleka w kącie pokoju i patrzyła stąd na Bazarowa. On rwał się ku niej...
— Nie zrozumieliście mnie, — szepnęła z nieudanem przerażeniem.
Zdawało się, że gdy on jeszcze krok postąpi, ona krzyknie.
Bazarow ugryzł się w usta i wyszedł.
W pół godziny później służąca podała Annie Siergiejewnie karteczkę od Bazarowa; w niej były tylko te słowa: „Czy mam dziś wyjechać — czy też mogę zostać do jutra?“ Odincowa odpisała mu: „Poco wyjeżdżać? Ja was nie zrozumiałam i wyście mnie nie zrozumieli“. W duszy zaś pomyślała: „I samej siebie nie zrozumiałam“.
Aż do obiadu nie pokazywała się wcale, tylko chodziła ciągle z założonemi w tył rękoma po swoim pokoju, zatrzymując się od czasu do czasu to przed oknem, to przed zwierciadłem i przesuwając powoli chustkę po szyji, na której czuła jeszcze palące piętno. Sama zapytywała siebie, na co jej było domagać się szczerości Bazarowa i czy nie domyślała się czegośkolwiek... „Zawiniłam, — rzekła głośno, — ale nie mogłam tego przewidzieć“. Zamyślała się i rumieniła, kiedy sobie przypomniała prawie zwierzęcą twarz Bazarowa, w chwili, gdy rzucił się ku niej...
A może? — odezwała się nagle i zatrzymała się potrząsając włosami... Przejrzała się w lustrze, i widocznie jej głowa przechylona wtył z tajemniczym uśmiechem na ustach, mówiła jej w tej chwili coś takiego, co ją smutkiem przejęło...
— Nie; — odezwała się nareszcie, — Bóg wie, dokądby to zaszło. Nie trzeba żartować; spokojność lepsza od wszystkiego na świecie!
Jej spokojność nie była zakłócona; a przecież rozżaliła się, a nawet zapłakała, sama nie wiedząc dlaczego, choć to pewna, że nie z powodu wyrządzonej sobie krzywdy. Nie czuła się pokrzywdzoną; czuła się raczej winną. Pod wpływem różnych uczuć smutnych, pod wpływem świadomości uchodzącego życia, żądzy nowości, pozwoliła sobie dojść do oznaczonej granicy, zajrzeć nawet poza nią, ale zobaczyła tam nie przepaść tylko, lecz nicość, albo... niedorzeczność.

XIX.

Jakkolwiek Odincowa umiała panować nad sobą i wzniosła się ponad wszelkie przesądy, przykro jej przecież było, kiedy weszła do jadalni na obiad, który zresztą odbył się bardzo szczęśliwie. Porfiry Płatonicz przyjechał i opowiadał różne anegdoty; tylko co wrócił był z miasta. Opowiedział między innemi, że gubernator Burdaloue wydał rozporządzenie, aby jego urzędnicy do szczególnych poruczeń nosili ostrogi, w razie gdy ich pośle gdziekolwiek konno dla pośpiechu. Arkadjusz rozmawiał półgłosem z Katją i dyplomatycznie przysłuchiwał się księżnie, Bazarow milczał upornie i gniewnie. Odincowa spojrzała ze dwa razy wprost, nie ukradkiem, na jego twarz surową, ze spuszczonemi oczyma, z piętnem pogardliwej stanowczości w każdym rysie i pomyślała: „nie... nie... nie...“ Po obiedzie wyszła z całem towarzystwem do ogrodu, a widząc, że Bazarow chce z nią pomówić, odeszła kilka kroków na bok i zatrzymała się. On przybliżył się do niej, ale oczu nie podniósł i odezwał się tylko ponuro:
— Powinienem usprawiedliwić się przed wami, Anno Siergiejewno. Niepodobna, ażebyście się gniewali na mnie.
— Nie, ja się nie gniewam na was, Eugeniuszu Wasilicz, — odpowiedziała Ondincowa — przykro mi tylko.
— Tem gorzej... W każdym razie jestem dostatecznie ukarany. Moje położenie, zgodzicie się na to prawdopodobnie, jest jak najgłupsze. Napisaliście mi: „dlaczego wyjeżdżacie?“ A ja nie mogę i nie chcę pozostać. Jutro mnie tu nie będzie.
— Eugeniuszu Wasilicz, dlaczego wy...
— Dlaczego wyjeżdżam?
— Nie, nie to chciałam powiedzieć.
— Przeszłości nie powrócisz, Anno Siergiejewno, a wcześniej lub później musiało to nastąpić. Powinienem przeto wyjechać. Pod jednym tylko warunkiem mógłbym zostać tutaj; ale ten warunek nigdy się nie ziści. Wszakże wy nie lubicie mnie i nigdy nie polubicie...
Oczy Bazarowa błysnęły na chwilę z pod ciemnych jego brwi.
Anna Siergiejewna nie odpowiedziała mu nic. — Boję się tego człowieka, — pomyślała.
— Bądźcie zdrowi! — odezwał się Bazarow, jak gdyby odgadł jej myśl, poczem odszedł ku dworowi.
Odincowa poszła za nim cichuteńko, a przywoławszy Katję, wzięła ją pod rękę. Nie rozstawała się z nią już do samego wieczora. Nie chciała grać w karty i śmiała się co chwila, co stanowiło kontrast z jej pobladłą i smutną twarzą. Arkadjusz nie rozumiał, co to znaczy i śledził ją wzrokiem, jak to czynić zwykli młodzi ludzie, to jest zapytywał ciągle samego siebie: „cóż to znaczy, u licha?“ Bazarow zamknął się w swoim pokoju; na herbatę jednak zeszedł. Anna Siergiejewna miała ochotę odezwać się do niego z jakiemś dobrem słówkiem, ale nie wiedziała, jak zacząć z nim rozmowę...
Niespodziewany wypadek przyszedł jej w pomoc: służący oznajmił, iż przyjechał Sitnikow.
Trudno opowiedzieć, jak zamaszyście wbiegł do pokoju młody postępowiec. Zdecydował się, ze zwykłą sobie natrętnością, na to, iżby pojechać na wieś, do damy, którą zaledwie, że znał, która nigdy go nie zapraszała, ale u której, podług zebranych wieści, bawili inteligentni i bliscy mu ludzie. Stracił jednak, bądź co bądź, odwagę i drżał do szpiku kości, a zamiast natychmiastowego usprawiedliwienia się, wyrwał się z jakiemś głupstwem, że to Eudoksja Kukszyna przysłała go, aby się dowiedział o zdrowiu Anny Siergiejewny, i że Arkadjusz Mikołajewicz wyrażał się o niej zwykle także z najwyższemi pochwałami... Na tym wyrazie zaciął się i do tego stopnia zmieszał się, że usiadł na swoim własnym kapeluszu. Ponieważ jednak nie wypędzono go, a nawet Anna Siergiejewna przedstawiła gościa ciotce i siostrze, wrócił niebawem do przytomności i zatrąbił na triumfatorskim rogu. Rzeczy płaskie pojawieniem się swojem przynoszą nieraz pożytek w życiu; odprężają zanadto silnie naciągnięte struny, otrzeźwiają przesadne albo zbyt wygórowane wyobrażenia, przypominając im bliskie z sobą pokrewieństwo. Z przybyciem Sitnikowa wszystko stało się jakoś bardziej pustem, nierozsądnem, prostszem; wszyscy nawet wieczerzali z większym apetytem i rozeszli się spać o pół godziny wcześniej, niż zwykle.
— Mogę ci teraz powtórzyć, mówił leżąc w łóżku Arkadjusz do rozbierającego się Bazarowa, to, coś mnie kiedyś mówił: „Czegoś tak smutny? Spełniłeś może jaką świętą powinność?“
Między obydwoma młodzieńcami zawiązała się od niejakiego czasu pewien stosunek wzajemnego naigrawania się, który jest zawsze oznaką tajnego niezadowolenia, niewypowiedzianych głośno domysłów.
— Jutro wyjeżdżam do ojca, — rzekł Bazarow.
Arkadjusz uniósł głowę i oparł ją na łokciu. I zadziwił się i czemuś ucieszył zarazem.
— A! — odezwał się. Więc dlategoś smutny.
Bazarow ziewnął.
— Ciekawość... wiesz?
— A jakże Anna Siergiejewna? mówił dalej Arkadjusz.
— Cóż, — Anna Siergiejewna?
— Puści cię?
— Nie wynajęła mnie przecież.
Arkadjusz się zamyślił, a Bazarow położył się w łóżku i obrócił twarz do ściany. Kilka minut przeszło w milczeniu.
— Eugeniuszu! — zawołał nagle Arkadjusz.
— Co chcesz?
— Ja także wyjadę z tobą jutro.
Bazarow nic nie odpowiedział.
— Tylko, że ja pojadę do domu. Dojedziemy razem do Chochłowskiej osady, a tam najmiesz konie dla siebie. Z wielką chęcią zrobiłbym znajomość z twoimi, ale boję się zrobić kłopot i im i tobie. Wszak potem znowu do nas przyjedziesz?
— Zostawiłem u was swoje rzeczy, — rzekł Bazarow, nie odwracając się od ściany.
„Dlaczego on się nie pyta o przyczynę mojego wyjazdu, i to tak nagłego, jak jego wyjazd?“ pomyślał Arkadjusz. „Ale w rzeczy samej, poco ja wyjeżdżam? poco on wyjeżdża?“ myślał dalej. Nie mógł odpowiedzieć zadowalająco na swoje własne pytanie i w sercu miał jakąś gorycz. Czuł, że mu będzie ciężko rozstać się z tem życiem, do którego tak przywykł: nie wypadało jednak także zostawać samemu. „Coś zaszło między nimi“, mówił do siebie w duchu, „naco mi to kręcić się przed nią po jego wyjeździe? Uprzykrzę się jej ostatecznie, stracę nawet resztki życzliwości“. Zaczął uprzytomniać sobie Annę Siergiejewnę, ale zwolna inne rysy wystąpiły z poza pięknego lica młodej wdowy.
„I Katji mi żal“, szepnął Arkadjusz w poduszkę, na którą upadła już łza... Nagle poruszył głową i zawołał w głos:
— Po kiego djabła ten głupiec Sitnikow przyjechał?
Bazarow poruszył się najprzód na pościeli, a potem wyrzekł:
— Widzę, żeś głupi, bracie. Takie Sitnikowy konieczne dla nas. Mnie np., czy ty pojmujesz? mnie potrzebne takie dudki. Nie bogi przecież powinny wyciągać kasztany z popiołu!...
„O ho, ho!...“ pomyślał w duchu Arkadjusz, i teraz dopiero spostrzegł całą, całą przepaść bezdenną pychy Bazarowa. „A zatem ja i ty jesteśmy bogami, czyli bogiem ty, a ja może dudkiem“.
— Tak, tak, powtórzył Bazarow ostro, — jeszcze jesteś głupi.
Nie okazała Odincowa zbytecznego zadziwienia, kiedy nazajutrz powiedział jej Arkadjusz, że wyjeżdża z Bazarowem; wydawała się jakoś roztargnioną i zmęczoną. Katja popatrzyła nań w milczeniu i poważnie, księżna przeżegnała się nawet pod szalem, nie mógł więc tego dostrzedz; Sitnikow zato był formalnie skonsternowany. Tylko co zszedł na śniadanie w nowem wykwintnem ubraniu, zgoła tym razem nie słowianofilskiem; wczoraj zadziwił swego tutejszego sługę mnóstwem przywiezionej bielizny, a tu nagle porzucają go koledzy! Pokręcił się trochę na krześle, jak zając goniony przez charty, — i nagle, prawie ze strachem i z krzykiem, oznajmił, że i on wyjedzie. Odincowa nie raczyła go zatrzymywać.
— Mam wyborną kolaskę, — dodał nieszczęsny młodzieniec, zwracając się ku Arkadjuszowi, — mogę was podwieźć, zaś Eugeniusz Wasiljicz pojedzie w waszym tarantasie, tak będzie najlepiej.
— Lecz, zlitujcie się, to dla was nie po drodze i do mnie daleko.
— To nic, — to nic, mam w bród czasu, a przytem i interes się znajdzie w tamtej stronie.
— Propinacyjny? — spytał Arkadjusz, z wyraźnem już lekceważeniem.
Sitnikow w takiej atoli był rozpaczy, że nawet nie roześmiał się, wbrew zwyczajowi.
— Zapewniam was, — że kolaska bardzo wygodna, — powtórzył, — dla wszystkich będzie miejsce.
— Nie róbcie msieu Sitnikowowi przykrości odmową, — odezwała się Anna Siergiejewna.
Arkadjusz spojrzał na nią i pochylił głowę na znak uległości.
Po śniadaniu goście wyjechali. Żegnając się z Bazarowem, Odincowa podała mu rękę i rzekła:
— Zobaczymy się jeszcze, nieprawdaż?
— Jak pani rozkaże, — odpowiedział zapytany.
— W takim razie zobaczymy się.
Pierwszy Arkadjusz wyszedł na ganek i wsiadł do kolaski Sitnikowa. Marszałek dworu podsadzał go z uszanowaniem, a on chętnieby go wytłukł w tej chwili, albo się rozpłakał. Bazarow usadowił się w tarantasie. Dojechawszy do Chochłowskiej osady, Arkadjusz zaczekał, aż karczmarz zaprzęgnie, poczem zbliżył się do tarantasa i z dawnym, serdecznym uśmiechem odezwał się do Bazarowa:
— Eugenjuszu, weź mię z sobą, pojadę do ciebie.
— Siadaj, — wyrzekł Bazarow przez zęby.
Sitnikow, który przechadzał się, gwiżdżąc wesoło, dokoła swojego pojazdu, roztworzył tylko usta, gdy to usłyszał, a Arkadjusz z zimną krwią wyjął swoje rzeczy z jego kolaski, usiadł przy Bazarowie i pokłoniwszy się grzecznie swojemu dotychczasowemu towarzyszowi podróży, zawołał: „ruszaj“! Tarantas potoczył się i wkrótce znikł w oddaleniu... Sitnikow, skonfundowany do ostateczności, popatrzył na swego woźnicę, ale ten wykręcał sobie biczyskiem ponad szkapami. Wtedy co prędzej wskoczył do kolaski, a krzyknąwszy na dwóch przechodzących chłopów: „nakryjcie głowy, bydlęta!“ popędził do miasta, gdzie stanął bardzo późno i gdzie nazajutrz u Kukszyny napadał z całych sił na „dwóch pyszałków i gburów“.
Usiadłszy w tarantasie obok Bazarowa, Arkadjusz uścisnął go silnie za rękę i długo nic nie mówił. Zdawało się, że Bazarow zrozumiał i ocenił tak uścisk, jak i milczenie. Nocy ubiegłej wcale nie spał; nie palił i nie jadł prawie nic już od kilku dni. Ponuro też i kanciasto rysował się wychudły jego profil z pod czapki nasuniętej na oczy.
— I cóż, bracie, — odezwał się nakoniec, — daj cygaro... Ale popatrz też na mój język, czy nie żółty?
— Żółty, — odparł Arkadjusz.
— Ha, tak... i cygaro nie smakuje... maszyna nie w porządku.
— Istotnie, zmieniłeś się w ostatnich czasach, — zrobił uwagę Arkadjusz.
— To nic, będzie lepiej. Boję się tylko jednego — moja matka strasznie gościnna, jeśliś wstrzemięźliwy i nie jadasz z dziesięć razy na dzień, zamartwiać się będzie. Ojciec, no ten, to co innego, bywał wszędzie, i na wodzie i pod wodą. Nie, nie mogę palić, — dodał, i rzucił cygaro na drogę.
— Do ciebie dwadzieścia pięć wiorst? — spytał Arkadjusz.
— Tak jest. Ale spytaj się tego filozofa.
Ukazał ręką na powożącego chłopa, który był parobkiem od karczmarza z osady.
Ale filozof odpowiedział: „kto tam wie — wiorsty tu nie mierzone“ i dalej łajał półgłosem jednego z koni za to, że „łeb zakłada“ za lejce drugiego.
— No, no, — odezwał się Bazarow, — to dla ciebie lekcja, mój młody druhu, pouczający przykład. Djabeł wie, co za głupota! Każdy człowiek wisi na włosku, co chwila może pod nim roztworzyć się przepaść, a on jeszcze sam sprowadza sobie na głowę przykrości i życie sobie psuje.
— Do czego się to odnosi? — spytał Arkadjusz.
— Do niczego, ja tylko powiadam, żeśmy obaj zachowali się bardzo głupio. Co tu gadać! Ale ja jeszcze w klinice zrobiłem spostrzeżenie, iż kto się gniewa na swoją chorobę, ten ją niezawodnie pokona.
— Niezupełnie cię rozumiem, — odezwał się Arkadjusz; — jak się zdaje, to ty nie miałeś na co się skarżyć.
— Skoro mnie nie pojmujesz dokładnie, to powiem ci tyle: podług mnie lepiej tłuc kamienie na szosie, niż pozwolić kobiecie zawładnąć chociażby jednym palcem. Oto i wszystko...
Już omal co Bazarow nie wymówił swojego ulubionego słówka: „romantyzm“, ale się wstrzymał i powiedział: „głupstwo“.
— Ty mi teraz nie uwierzysz, — mówił dalej, — ale ja ci powiadam tyle: wpadliśmy w towarzystwo kobiet i przyjemnie nam było; lecz dać nura z takiego towarzystwa, jest to toż samo, co w gorącym dniu oblać się zimną wodą. Mężczyzna nie powinien nigdy zaprzątać sobie głowy takiemi głupstwami; mężczyzna, jak powiada wyborne przysłowie hiszpańskie, powinien być w stanie prymitywnym. Oto np., — dodał obracając się do chłopa siedzącego na koźle — ty, filozofie, masz ty żonę?
Chłop okazał obu przyjaciołom swoje płaskie czoło bez wyrazu.
— Żona? A jest. Dlaczego nie mam mieć żony?
— Bijesz ją?
— Żonę? zdarza się; ale bez przyczyny się nie bije.
— Prześlicznie. No, a ona ciebie bije.
Chłopek poruszył lejcami.
— Co też-to pan powiedział? Tylko sobie żartujecie...
Widocznie się obraził.
— Czy słyszysz, Arkadjuszu Mikołajewicz? A mnie i ciebie obito... oto co znaczy być człowiekiem cywilizowanym.
Arkadjusz roześmiał się z przymusem, a Bazarow się odwrócił i przez całą drogę ust już nie otwierał.
Dwadzieścia pięć wiorst starczyło Arkadjuszowi za pięćdziesiąt. Ale oto na stoku płaskiego wzgórza ukazała się wreszcie niewielka wioseczka, w której mieszkali rodzice Bazarowa. Niedaleko niej, w młodym gaiku brzozowym, widać było domek dworski, pod dachem słomianym. Przy pierwszej chałupie stali dwaj chłopi w czapkach i kłócili się.
— Taka duża z ciebie świnia, — mówił jeden do drugiego, — a gorszy jesteś od małego wieprzka.
— A twoja żona jędza, — twierdził drugi.
— Z tej swobody zachowania się — zrobił Bazarow uwagę Arkadjuszowi — i z tej obrotności języka możesz poznać, że chłopy u mojego ojca nie są zbyt uciśnione. Ale oto i on sam wychodzi na ganek mieszkania. Widać usłyszał dzwonek... On, on, poznaję jego figurę. Ha, ha! jak jednak posiwiał biedaczysko!

XX.

Bazarow wychylił się z tarantasu, a Arkadjusz wysunął głowę z poza pleców swojego kolegi i ujrzał na ganeczku przed dworem wysokiego, chuderlawego mężczyznę, z włosami najeżonemi i z nosem delikatnym, orlim, odzianego w stary mundur wojskowy, rozpięty. Stał sobie, rozkraczywszy nogi, kurzył fajkę i mrużył oczy przed słońcem.
Konie się zatrzymały.
— Przyjechałeś nareszcie, — rzekł ojciec Bazarowa, nie przestając palić, choć mu cybuch drżał w palcach. — No, wyłaź-że, wyłaź, uściskajmy się.
I zaczął całować syna... „Genio! Genio!“ rozległ się donośny głos żeński. Drzwi się roztworzyły i stanęła na progu staruszka okrąglutka, niska, w białym czepcu i w krótkim, pstrym kaftanie. Rzuciła się z okrzykiem naprzód i byłaby z pewnością słaniając się upadła, gdyby jej syn nie był podtrzymał. Jej pulchne ręce objęły zaraz jego szyję, głowa do piersi przylgnęła, i wszystko umilkło. Słychać było tylko przerywane jej łkania.
Stary Bazarow sapał silniej i groźniej mrużył czoło niż przedtem.
— No, dosyć, dosyć, Arisza! przestań już, — odezwał się, zamieniwszy spojrzenie z Arkadjuszem, który stał nieruchomo przy tarantasie, podczas gdy chłop na koźle odwrócił się nawet: — to całkiem niepotrzebne, daj już pokój.
— Ah! Wasilu Iwanicz, — zawołała staruszka, — od kiedyż-to już nie widziałam mojego gołąbka, mego serduszka, Geńcia drogiego?...
I, nie roztwierając rąk, odsunęła od Bazarowa swoją twarz mokrą od łez, pomarszczoną i uśmiechniętą, spojrzała nań jakimś poczciwym i śmiesznym wzrokiem, poczem znowu rzuciła się ku niemu.
— No, zresztą, toćże to wszystko w naturze rzeczy, — wyrzekł Wasil Iwanowicz, — tylko, że lepiej pójdźmy już do pokoju. Przyjechał oto jakiś gość z Eugenjuszem. Proszę darować, — dodał zwracając z ukłonem do Arkadjusza, — pojmujecie, przecież, to słabość kobieca, zresztą serce matki...
A jemu samemu i usta drżały, i brwi się poruszały, i podbródek się trząsł... widocznie, jednak usiłował zapanować nad sobą i pokazać się prawie obojętnym. Arkadjusz się ukłonił.
— Chodźmy, mateczko, chodźmy, doprawdy, — rzekł Bazarow, i wprowadził do domu osłabłą starowinę.
Kiedy już posadził ją na fotelu, jeszcze raz uściskał naprędce ojca i przedstawił mu Arkadjusza.
— Z duszy-serca rad jestem znajomości, — odezwał się Wasil Iwanowicz, — tylko nie bądźcie zbyt wymagający: u mnie tu wszystko poprostu, na sposób żołnierski. Uspokój się, Arino Własjewno, proszę cię, cóż za brak energji! Pan gość śmiać się będzie z ciebie.
— Mój jegomość, — wyrzekła staruszka przez łzy, — nie mam przyjemności znać jego imienia, ani imienia ojca.
— Arkadjusz Mikołajewicz, — z powagą i półgłosem odpowiedział Wasil Iwanowicz.
— Proszę mi darować, biednej matce. — (Tu starowina nos wytarła, a przechylając głowę to na prawo, to na lewo, starannie otarła jedno i drugie oko). — Darujcie mi. Mnie się już zdawało, że umrę i nie doczekam się mojego gołąbka.
— Lecz, doczekaliśmy się, moja jejmość, — podjął Wasil Iwanowicz. — Taniuszka, — dodał, zwracając się do bosej, trzynastoletniej dziewczynki, w jaskrawo-czerwonej sukni, która ze strachem wyzierała z poza drzwi, — przynieś pani szklankę wody, ale na tacy, słyszysz? — was zaś, panowie, proszę do mojego weterańskiego gabinetu.
— Choć razik jeszcze daj mi się pocałować, Geńciu, — zawołała Arina Własjewna. (Bazarow pocałował ją w rękę). — Jak ty wyładniałeś!
— Wyładniał, jak wyładniał, — zrobił uwagę ojciec, ale jest sobie mężczyzną, jak się mówi homme fait. A teraz spodziewam się, moja jejmość, że nasyciwszy swoje serce macierzyńskie, postarasz się o nasycenie swoich drogich gości, wiesz bowiem dobrze, iż słowika bajkami nie nakarmi.
Staruszka podniosła się z krzesła.
— W tej chwili, Wasil Iwanowicz, stół będzie nakryty, sama pobiegnę do kuchni i każę nastawić samowar; wszystko będzie, wszystko. Toćże już trzy lata nie widziałam go, nie karmiłam, nie poiłam.
— No, postarajże się, gosposiu, nie zrób sobie wstydu; was, panowie, proszę za sobą. Oto i Tymoteicz przyszedł cię powitać, Eugenjuszu. I on się pewnie uradował, stary brodacz. Prawda? No, za mną.
I Wasil Iwanowicz pośpieszył naprzód, suwając po podłodze wydeptanemi pantoflami.
Jego cały domek składał się z sześciu maleńkich pokojów. Jeden z nich, ten, do którego wprowadził swoich przyjaciół, nazywał się gabinetem. Stół o grubych nogach, założony zczerniałemi od pyłu papierami, zajmował całą przestrzeń między dwoma oknami; na ścianach wisiała turecka broń, nahajki, szabla, dwie mapy, jakieś rysunki anatomiczne, portret Hufelanda, zwój włosów w czarnej ramce i dyplom za szkłem; sofa pokryta skórą wytartą tu i ówdzie poprzedzieraną, stała między dwiema brzozowemi szafami; na półkach leżały w nieporządku książki, koszyczki, sidła na ptaki, bańki, retorty, pęcherze; w jednym kącie stała zepsuta maszynka elektryczna.
— Uprzedziłem was, mój kochany gościu — zaczął Wasil Iwanowicz — że my tu żyjemy, można powiedzieć, jakby na biwaku...
— Daj pokój, ojcze, na co się usprawiedliwiasz? wtrącił się Bazarow — Kirsanow dobrze wie o tem, że my nie Krezusy, i że nie masz pałacu. Gdzie go pomieścimy? oto pytanie.
— Zlituj się, Eugenjuszu; w oficynie jest wyborny pokoik, będzie im tam bardzo dobrze.
— Więc już masz i oficynkę?
— A jakże, tam, gdzie łaźnia — odezwał się Tymoteicz.
— To jest przy łaźni — pośpiesznie objaśnił Wasil Iwanowicz. — Teraz też lato... Zaraz tam pobiegnę, wydam zarządzenia; ty zaś, Tymoteicz, mógłbyś tymczasem rzeczy zanieść. Tobie, Eugeniuszu, odstępuję, ma się rozumieć mój pokój. Suum cuique.
— Otóż-to! Zabawny starowinka, najlepszy pod słońcem — odezwał się Bazarow, skoro tylko Wasil Iwanowicz wyszedł z pokoju. — Taki cudak jak twój, tylko w innym rodzaju. Za wiele trochę gada.
— I matka twoja, jak się zdaje, dzielna kobieta — zrobił Arkadjusz uwagę.
— Tak, tak. Zobaczysz, jaki nam da obiad.
— Nie spodziewali się was dzisiaj, paniczu, wołowiny nie przywieźli — odezwał się Tymoteicz, który tylko co wniósł kuferek Bazarowa.
— Obejdziemy się bez wołowiny; i najmędrszy z próżnego nie naleje. Bieda, jak mówią, to nie występek.
— Ile twój ojciec ma dusz? — nagle zapytał Arkadjusz.
— To nie jego majątek, jeno matki; dusz, zdaje mi się, piętnaście.
— Teraz wszystkiego dwadzieścia i dwie — z nieukontentowaniem zauważył Tymoteicz.
Dał się słyszeć klekot pantofli i znowu się ukazał Wasil Iwanowicz.
— Za kilka minut pokój będzie gotowy na wasze przyjęcie — zawołał z pewnym tryumfem. — Arkady... Mikołajewicz? nieprawda? A oto i wasza służba — dodał, pokazując palcem krótko ogolonego, w granatowem ubraniu młodego chłopca, który wszedł do gabinetu w kaftanie z dziurawemi łokciami i w cudzych za wielkich butach. — Nazywa się Fedko. I jeszcze raz, pomimo uwag syna, powtórzę, nie bądźcie zbyt wymagający. Umie zresztą nakładać fajkę. Wszak wy palicie?
— Palę, lecz więcej cygara — odparł Arkadjusz.
— Postępujecie bardzo rozsądnie. Ja sam wolę cygara, ale w naszych zapadłych stronach trudno o nie.
— No, no — wtrącił znowu Bazarow; już się nie usprawiedliwiaj, nie udawaj Łazarza, tylko siądź tu oto na sofie i daj popatrzyć na siebie.
Wasil Iwanowicz roześmiał się i usiadł. Był bardzo podobny z twarzy do syna, tylko czoło miał niższe i węższe, usta trochę szersze i prawie bez ustanku był w ruchu, ramionami podrygiwał, zupełnie tak, jak gdyby go zbyt ciasny rękaw uciskał, mrugał oczyma, pokaszliwał i kręcił palcami, kiedy tymczasem jego syn odznaczał się jakąś obojętną nieruchomością.
— Udawać Łazarza! — powtórzył stary Bazarow. — Ty nie myśl, Eugenjuszu, jakobym chciał wywołać w gościu litość nad nami, że musimy żyć w takim kącie. Jestem, przeciwnie, tego zdania, że dla człowieka myślącego niema złego kąta. Ja przynajmniej staram się ile możności nie zarosnąć mchem, nie zostać w tyle.
Tu Wasil Iwanowicz wyciągnął z kieszeni nową chustkę fularową żółtej barwy, którą zdołał pochwycić wbiegłszy do pokoju Arkadjusza, i mówił dalej machając nią po powietrzu:
— Nie mówię już o tem, że np. nie bez ciężkich z mojej strony ofiar oczynszowałem chłopów, a połowę gruntu oddałem im na własność. Uważałem to za swój obowiązek, za nakaz zdrowego rozumu, chociaż inni panowie ani pomyślą o czemś podobnem; ale mam na myśli wiedzę, świat i nauki.
— Prawda, widzę oto u ciebie: Przyjaciela zdrowia za rok 1855 — zrobił uwagę Bazarow.
— Przysyła mi go po znajomości stary kolega — śpiesznie odpowiedział Wasil Iwanowicz; — ale my np. mamy wyobrażenie i o frenologji — dodał, zwracając się bardziej ku Arkadjuszowi i pokazując na szafie nie wielką głowę z gipsu, poprzerzynaną w małe czworokąty — wiemy też trochę o Schoenleinie — o Rademacherze.
— Więc w Rademachera wierzą tu jeszcze w gubernji? — spytał Bazarow. Wasil Iwanowicz zakaszlał.
— W gubernji... Zapewne, że panowie lepiej o tem wiecie; gdzie nam do was! Toć wy przyszliście nas zastąpić. I za moich czasów jakiś tam humoralista Hoffmann, jakiś Brown ze swoim witalizmem, wydawali się bardzo śmiesznymi, a przecie kiedyś mieli rozgłos. Ktoś nowy widać zastąpił Rademachera; bijecie mu czołem, a po latach dwudziestu, zobaczycie, i z niego będą się śmiali.
— Na pociechę powiem ci — odezwał się Bazarow — że my teraz w ogólności śmiejemy się z całej medycyny, a czołem nie bijemy przed nikim.
— Jakże to? Przecież chcesz być doktorem?
— Chcę — ale jedno drugiemu nie przeszkadza.
Wasil Iwanowicz zaczął ubijać trzecim palcem fajeczkę, w której było jeszcze trochę gorącego popiołu.
— No, może być, może być — nie będę się spierał. Cóż ja tam! Dymisjonowany sztabs lekarz, wolatu (voilà tout); teraz agronomem się zrobiłem. Służyłem w brygadzie waszego dziadka, dodał zwracając się do Arkadjusza. Tak, tak, dużo się w życiu widziało. A w jakich to człowiek towarzystwach nie bywał, z kim się nie znał! Ja, ten sam, który stoję teraz przed wami, macałem puls księcia Witgensteina i Żukowskiego. Tych w armji południowej, tych z czternastego grudnia, pojmiecie (tu Wasil Iwanowicz znacząco ściągnął wargi), znałem wszystkich po imieniu. A wasz dziadek, był to człowiek bardzo szanowny, prawdziwy żołnierz.
— No, no, przyznaj, że to był matołek i tyran, — zwolna odezwał się Bazarow.
— Ach, Eugeniuszu, jakże ty się wyrażasz! przez litość... Generał Kirsanow nie należał, to pewna, do liczby...
— Pal go kaci, — przerwał Bazarow. Kiedym tu dojeżdżał, aż się ucieszyłem z twojej brzeziny: sławnie urosła.
Wasil Iwanowicz ożywił się.
— A zobaczno tylko, jaki u mnie teraz ogród! Sam każde drzewo sadziłem. I owoce są, i jagody, i wszelkie zioła lekarskie. Już gadajcie sobie co chcecie, młodzi panowie, ale stary Paracels bądź co bądź powiedział prawdę: in herbis, verbis et lapidibus... Wiesz dobrze, iż się wyrzekłem praktyki, a jednakże raz, dwa razy na tydzień wypada mi czasem przypomnieć sobie coś z dawnego rzemiosła. Radzą się — nie wypada odmawiać. Biedni najczęściej się zgłaszają. Zresztą i doktorów niema tu wcale. Jeden sąsiad tutejszy, wystaw sobie, dymisjonowany major, leczy także. Pytam się o niego: czy uczył się medycyny? Mówią mi: nie, nie uczył się, on tylko więcej tak, z filantropji! A, kiedy tak... ha, ha, ha!...
— Fedku, nałóż mi fajkę! — odezwał się szorstko Bazarow.
— Drugi tu znowu doktór przyjeżdża do chorego, — ciągnął dalej z zapałem Wasil Iwanowicz, — a chory już ad patres; człowiek nie chce puścić doktora, mówi: teraz już nie trzeba. Ten nie spodziewał się czegoś podobnego i pyta tylko: „A cóż, czy twój pan miał czkawkę przed śmiercią?“ — „Miał“. — „A długo?“ — „Długo“. — „No, to dobrze“... Ha, ha, ha!
Tylko stary sam się roześmiał; Arkadjusz ułożył usta do śmiechu, Bazarow je ściągnął. Takim sposobem rozmowa się wlekła blizko godzinę. W ciągu niej Arkadjusz zdążył zajrzeć do swojego pokoju, który, jak okazało się, był tylko salką przedłaźniową, bardzo jednak schludną i czystą. Nakoniec weszła Taniusza i oznajmiła, że objad gotów.
Pierwszy się podniósł Wasil Iwanowicz.
— Pójdźmy, panowie! Darujcie wspaniałomyślnie, jeślim was znudził. Spodziewam się, że moja gosposia zadowoli was lepiej niż ja.
Objad, chociaż przygotowany naprędce, był bardzo dobry, a nawet obfity; wino tylko było nietęgie. Tymoteicz kupił w mieście jakiegoś czarnego kseresu, który zalatywał niby miedzią, niby cynfolją; i muchy się dosyć naprzykrzały. Zwykle chłopiec dworski rozpędzał je dużą gałęzią, ale tym razem Wasil Iwanowicz nie kazał mu przychodzić, bojąc się żarcików młodych gości. Arina Własjewna przybrała się jak mogła: włożyła na siebie wysoki czepiec z jedwabnemi wstęgami i niebieski szal z tureckim deseniem. Znowu się rozpłakała, gdy zobaczyła swojego Geńcia, ale mąż nie miał potrzeby strofować jej; sama coprędzej otarła łzy, nie chcąc sobie zamoczyć szalu. Tylko młodzi jedli; gospodarstwo byli już oddawna po obiedzie. Usługiwał do stołu Fedko, widocznie krępowany niecodziennemi butami, i miał do pomocy kobietę, z twarzą męską, imieniem Amfisuszka, która spełniała we dworze obowiązki klucznicy, gospodyni od drobiu i praczki.
Wasil Iwanowicz przez cały objad przechadzał się po pokoju i z wyrazem zupełnego szczęścia, nawet błogości, mówił o ciężkich troskach, jakie w nim budzi polityka Napoleona III i gmatwanina kwestji włoskiej. Arina Własjewna nie zwróciła ani razu uwagi na Arkadjusza; podparłszy ręką twarz swoją okrągłą, której opuszczone ku dołowi wiśniowe wargi i zmarszczki na policzkach nadawały bardzo dobroduszny wyraz, nie spuszczała oczu z syna i ciągle wzdychała. Okrutną miała ochotę dowiedzieć się, na jak długo przyjechał, ale bała się spytać go o to. „A jak też powie na dwa dni“, myślała i serce jej bić przestawało ze strachu. Po pieczeni Wasil Iwanowicz zniknął na chwilę i ukazał się znowu z odkorkowaną półbutelką szampana. „Widzicie“, zawołał, „że chociaż żyjemy za światem, jednakże w razach uroczystych mamy czem rozweselić się! “ Nalał trzy kielichy i mały kubek od wódki, wniósł zdrowie „nieocenionych gości“, i duszkiem, po wojskowemu, wychylił swój kielich, a żonę zmusił, iż wysączyła kubek do ostatniej kropelki. Po leguminie, złożonej z czworakiego rodzaju świeżo upieczonych ciast, których Bazarow nie tknął, zjawiła się na scenie herbata ze śmietanką i z rogalikami; następnie Wasil Iwanowicz zaciągnął wszystkich do ogrodu, ażeby się nacieszyć pięknym wieczorem. Przechodząc obok ławeczki, szepnął do Arkadjusza:
— Na tem miejscu lubię dumać, patrząc na zachód słońca. Tam dalej zaś zasadziłem kilka drzew ulubionych przez Horacego.
— Jakich drzew? spytał dosłyszawszy Bazarow.
— Jakich?... akacyj.
Bazarow ziewnął.
— Zdaje mi się, że podróżnym czas już udać się w objęcia Morfeusza, — zrobił uwagę Wasil Iwanowicz.
— To znaczy czas spać! — dodał Bazarow. — To prawda, czas już, w istocie.
Kiedy się żegnał z matką, pocałował ją w czoło, a ona objęła go za szyję i na karku, ukradkiem, trzy razy go przeżegnała. Wasil Iwanowicz odprowadził Arkadjusza do jego pokoju i życzył mu „takiego błogiego wypoczynku, jakiego zażywałem ja w waszych latach szczęśliwych“. I w samej rzeczy, wybornie się spało Arkadjuszowi w owym przedłaźniowym gabinecie: panowała w nim woń mięty i świeżych wiórów, a dwa świerszcze na przemiany odzywały się monotonnie za piecem. Od Arkadjusza Wasil Iwanowicz wrócił do swego gabinetu, a przykucnąwszy na sofie u nóg syna, chciał z nim porozmawiać; ale Bazarow odprawił go natychmiast, mówiąc, że mu się chce spać. Sam jednak nie zasnął do rana. Szeroko otwarłszy oczy, patrzył z nieukontentowaniem wokoło: wspomnienia dzieciństwa nie miały już nad nim władzy, a przytem nie zdołał jeszcze pozbyć się ostatnich gorzkich wrażeń. Arina Własjewna pomodliła się gorąco, a potem długo, długo rozmawiała ze służącą, która stanąwszy przed nią słupem i patrząc na panią swojem jednem okiem, udzielała jej cichym szeptem swoich uwag i poglądów co do Eugenjusza Wasiljicza. Radość, wino i dym cygar zakręciły w głowie staruszce; mąż usiłował przemówić do niej parę słów, ale widząc daremność wysiłku machnął zrezygnowany ręką i odszedł do swojego pokoju.
Arina Własjewna była prawdziwie ruską szlachcianeczką dawnych czasów; właściwie powinna była żyć dwieście lat temu, w epoce staro-moskiewskiej. Była bardzo pobożna i wrażliwa, wierzyła we wszelkiego rodzaju przepowiednie, wróżby, uroki i sny; wierzyła w zabobony, w gusła, złe spotkania, cudowne leki i w prędki koniec świata; wierzyła, że jeśli na wielkanocnej procesji świece nie pogasną, to się gryka nie urodzi, i że grzyb przestaje rosnąć, skoro człowiek nań spojrzy; wierzyła, że zły duch lubi przebywać tam, gdzie woda i że każdy Żyd ma na piersi krwawe znamię; bała się myszy, wężów, żab, wróbli, pijawek, piorunów, zimnej wody, ostrego wiatru, rudych ludzi i czarnych kotów, a psy i świerszcze uważała za zwierzęta nieczyste; nie jadała cielęciny, gołębi, raków, sera, szparagów, karczochów i zajęcy, a szczególniej arbuzów, dlatego, że rozkrajany arbuz przedstawia pewne podobieństwo do głowy Śgo Jana Chrzciciela; o ostrygach mówiła nie inaczej, jak ze wstrętem; lubiła dobrze jeść, ale ściśle zachowywała posty; sypiała po dziesięć godzin na dobę, lecz wcale nie kładła się spać, jeśli męża zabolała choć głowa. Przeczytała jedną tylko w życiu książkę pod tytułem: „Alexis, czyli chatka w lesie“, pisywała na rok jeden, najwyżej dwa listy, a w gospodarstwie umiała robić mnóstwo konfitur i legumin, choć własnemi rękami nie brała się do niczego i wogóle nie była skora do pracy. Bardzo dobrą kobietą była Arina Własjewna, a nawet po swojemu wcale nie głupią. Wiedziała, że są na świecie panowie, którzy mają rozkazywać, i ludzie prości, którzy mają słuchać; dlatego też nie gardziła pochlebstwem, ani pokłonami; z podwładnymi jednak obchodziła się łaskawie i łagodnie, żadnego żebraka nie odprawiła bez jałmużny i nigdy na nikogo nie mówiła nic złego, chociaż czasem i w ploteczki lubiła się zabawić. Zamłodu była z wyglądu bardzo przystojna, grywała na fortepianie i mówiła potrosze po francusku; lecz w ciągu długoletniego pożycia ze swoim mężem, za którego wyszła wbrew swojej woli, zaniedbała się i zapomniała tak o muzyce, jak i o francuszczyźnie. Syna kochała i bała się go niewypowiedzianie; zarząd majątku pozostawiła w rękach Wasila Iwanowicza i nie wtrącała się do niczego. Wzdychała jednak i wachlując się chusteczką od nosa, podnosiła brwi ze strachu, ilekroć mąż zaczynał się rozwodzić nad swemi planami i ulepszeniami gospodarczemi. Z natury swojej bojaźliwa, ciągle spodziewała się jakiegoś wielkiego nieszczęścia i zaraz płakała, gdy tylko coś smutnego przyszło jej na myśl. Podobne kobiety nikną już teraz. Bóg tylko raczy wiedzieć, czy nam wypada cieszyć się z tego.

XXI.

Wstawszy rano z łóżka, Arkadjusz otworzył okno i zobaczył odrazu Wasila Iwanowicza, w bucharskim szlafroku, przepasanym chustką od nosa. Starzec kopał ziemię w ogrodzie. Spostrzegł zaraz swojego młodego gościa i oparty na rydlu, zawołał:
— Pozdrawiam was! jakżeście spali?
— Wybornie! — odrzekł Arkadjusz.
— A ja tutaj, jak widzicie, naśladuję Cincynata, uprawiam grządki pod późne jarzyny. Teraz nastały takie czasy, Bogu niech będą dzięki, że każdy musi własnemi rękami zarabiać na swój chleb. Niema co rachować na drugich, trzeba samemu pracować. Niech mówią, co chcą, Jean Jacques Rousseau miał rację. Przed pół godziną, mój drogi panie, byłbyś mnie widział przy zupełnie innem zajęciu. Jednej babie, co przyszła z czerwonką po poradę, zaaplikowałem, aby się tak wyrazić, dawkę opium; drugiej wyrwałem ząb. Proponowałem jej wprawdzie eteryzację, ale się nie zgodziła. Robię to wszystko gratis, jako amator. Zresztą nic dziwnego, jestem przecie plebejusz, homo novus, nie należę do uherbowanych, tak jak moja dobrodziejka. A może pan wyjdziesz tutaj w cień, odetchnąć przed herbatą porannem powietrzem?
Arkadjusz wyszedł ku niemu.
— Jeszcze raz powitać! — zawołał Wasil Iwanowicz, podnosząc po żołniersku rękę do wytartej czapeczki, którą miał na głowie. — Wiem o tem, że pan przywykłeś do wygody, do przyjemności życia; ależ przecie i wielcy tego świata nie wzbraniają się przepędzić jakiś czas pod wiejską strzechą.
— Zlituj się pan, — odrzekł Arkadjusz — skądże ja mam być wielkim tego świata? do zbytków wcale nie przywykłem.
— No, no, — odparł Wasil Iwanowicz z uprzejmym uśmiechem, — chociaż teraz jestem już odstawiony do archiwum, to jednakże znam świat i umiem poznać ptaka po locie. Jestem nawet po swojemu psychologiem i fizjognomistą. Gdybym nie miał tego, że tak powiem daru, dawnobym już przepadł; zgniecionoby mnie jak małego robaczka. Powiem wam bez komplementów, że przyjaźń, jaką widzę między wami i moim synem, cieszy mnie serdecznie. Przed chwilą widziałem się z nim; wstał jak zwykle bardzo rano i wybiegł w pole. Pozwólcie się zapytać, czy dawno znacie mojego Eugenjusza?
— Od przeszłej zimy.
— Tak?... A pozwól się pan jeszcze zapytać, — tylko usiądźmy może wprzódy, — pozwól się zapytać jak ojcu, z całą otwartością, co myślicie o moim Eugenjuszu?
— Syn wasz jest jednym z najznakomitszych ludzi, jakich kiedykolwiek znałem, — odpowiedział z żywością Arkadjusz.
Wasil Iwanowicz nagle roztworzył szeroko oczy i okrył się słabym rumieńcem. Rydel wypadł mu z ręki.
— Sądzicie zatem... — zaczął mówić.
— Jestem przekonany, — przerwał Arkadjusz, — że wasz syn ma przed sobą wielką przyszłość, że wsławi wasze nazwisko. Nabrałem tego przekonania od pierwszego naszego zetknięcia się.
— Jakże to było? — zaledwie zdołał wymówić Wasil Iwanowicz. Uśmiech zachwytu rozszerzył jego szerokie usta i już z nich nie zszedł.
— Chcecie wiedzieć, w jaki sposób poznaliśmy się?
— Tak i w ogólności...
I Arkadjusz zaczął opowiadać o Bazarowie jeszcze z większym zapałem i uniesieniem, aniżeli tego wieczora, kiedy tańczył polkę-mazurkę z Odincową.
Wasil Iwanowicz słuchał go z uwagą, wycierał nos, przekładał chustkę z ręki do ręki, kaszlał, poprawiał sobie włosy, aż nakoniec nie mógł wytrzymać, przechylił się do Arkadjusza i pocałował go w ramię.
— Uszczęśliwiłeś mnie pan, — rzekł, nie przestając uśmiechać się. — Muszę wam powiedzieć, że ubóstwiam mojego syna. O mojej starej już nie mówię, zwyczajnie jak matka; ale ja nie śmiem nawet wyjawiać przed nim swoich uczuć, bo wiem, że tego nie lubi. Jest on wrogiem wszelkich zewnętrznych wylewów; niektórzy potępiają go za taką nieugiętość i widzą w niej dowód pychy lub nieczułości; ależ ludzi jemu podobnych nie wypada mierzyć zwyczajnym łokciem, wszak prawda? Inny naprzykład na jego miejscu naciągałby swoich rodziców do ostatniego grosza, a on, czy uwierzycie? ani razu nie wziął od nas jednej kopiejki za wiele.
— Jest to człowiek bezinteresowny, szlachetny, zrobił uwagę Arkadjusz.
— Tak. Wzór bezinteresowności. Nie tylko, że go uwielbiam, ale chlubię się nim, a całą moją próżność na tem zasadzam, ażeby z czasem w jego biografji napisano tych słów parę: „Syn prostego sztabslekarza, który umiał się na nim poznać i niczego nie żałował dla jego wykształcenia...“
Starzec zamilkł. Arkadjusz uścisnął mu rękę.
— Jakże myślicie? — zapytał Wasil Iwanowicz po chwilce milczenia, — czy on w zawodzie lekarskim dostąpi tej sławy, którą mu przepowiadacie?
— Ma się rozumieć, że nie w zawodzie lekarskim, chociaż i pod tym względem będzie jednym z pierwszych uczonych.
— Więc w jakim zawodzie?
— Trudno to teraz powiedzieć, ale będzie znakomitym.
— Będzie znakomitym!... — powtórzył starzec i pogrążył się w zadumie.
— Arina Własjewna kazali prosić na herbatę, — odezwała się służąca, przechodząc blisko z dużym półmiskiem malin.
Wasil Iwanowicz otrząsnął się.
— A śmietana do malin jest?
— Jest.
— Tylko, żeby była zimna. Ale dlaczego Eugenjusz nie przychodzi?
— Jestem tutaj! — rozległ się głos Bazarowa z pokoju Arkadjusza.
Wasil Iwanowicz szybko się odwrócił.
— Ach! chciałeś odwiedzić swego przyjaciela; ale spóźniłeś się, amice, jużeśmy się tu ze sobą na dobre rozgadali. Teraz trzeba iść na herbatę: matka prosi. Wprzód jednak muszę z tobą pomówić.
— O czem?
— Jest tu jeden chłop, co choruje na ikterus.
— Jednem słowem: ma żółtaczkę.
— Tak, ma chroniczny i bardzo uparty ikterus. Zapisywałem mu tysiącznik, kazałem jeść marchew, dawałem sodę, ale to wszystko paljatywy; trzeba mu czegoś mocniejszego. Chociaż ty śmiejesz się z medycyny, jestem jednak pewny, że możesz mi w tej mierze udzielić dobrej rady. Ale o tem potem. Teraz czas na herbatę.
Wasil Iwanowicz żywo zerwał się z ławki i zanucił pod nosem arję z „Roberta djabła“.
— Szczególna moc sił żywotnych, — odezwał się Bazarow, odchodząc od okna.


∗             ∗
Nastało południe. Słońce dopiekało z poza wiotkiej firanki białych obłoków. Wszystko dokoła milczało, tylko we wsi piały zdaleka koguty, w słońcu rozgrzane, budząc wrażenie senności i nudy, a gdzieś wysoko ze szczytu drzewa rozlegał się płaczliwie żałosny pisk młodego jastrzębia. Arkadjusz i Bazarow leżeli w cieniu niewielkiego stogu siana, na kilku garściach suchej, ale zielonej jeszcze i pachnącej trawy.

— Ta osina, — odezwał się Bazarow, — przypomina mi lata dziecinne; rośnie na brzegu dołu, który pozostał po cegielni. Wówczas musiało mi się zdawać, że to drzewo i ten dół mają w sobie siłę jakiegoś talizmanu; nie nudziłem się nigdy w ich towarzystwie. Nie pojmowałem wtedy, że jeślim się nie nudził, to dlatego, że byłem dzieckiem. Teraz, gdy dorosłem, talizman przestał wpływ swój wywierać!
— Ile czasu przepędziłeś tutaj? — zapytał Arkadjusz.
— Dwa lata bez przerwy; potem jeździliśmy już ciągle, prowadząc życie koczujące, najwięcej po miastach.
— A ten dom, czy dawno stoi?
— Dawno. Zbudował go jeszcze dziad, ojciec mojej matki.
— Kto był twój dziadek?
— Licho go wie. Jakiś major. Służył pod Suworowem i lubił opowiadać o przejściu przez Alpy. Zapewne łgał.
— Stąd to u was w pokoju gościnnym wisi portret Suworowa. Ja lubię zresztą bardzo takie domki, jak wasz, stare a przytulne, aż w nich pachnie jakoś odmiennie.
— Tak, czuć w nich olej od lamp i ług, — odezwał się ziewając Bazarow. — A co much w tych miłych domkach... ha!
— Powiedz mi, — rzekł Arkadjusz po chwilowem milczeniu, — wszak w dzieciństwie musiałeś być zupełnie swobodny?
— Widzisz przecie, jakich mam rodziców. Ludziska dobre i łagodne.
— Ty ich kochasz, Eugenjuszu?
— Kocham, Arkadjuszu.
— Ogromnie cię kochają!
Bazarow milczał przez chwilę.
— Czy wiesz, o czem ja myślę? — odezwał się nareszcie, zakładając ręce pod głowę.
— Nie wiem. O czem?
— Myślę o tem, jak dobrze moim rodzicom na świecie. Ojciec przy swoich sześćdziesięciu latach wszystkiem się zajmuje, rozprawia o medycynie, leczy ludzi, świadczy dużo dobrego chłopom, słowem uprzyjemnia sobie życie. I matce także dobrze: cały dzień jej do tego stopnia zapełniony różnemi zajęciami, westchnieniami, radościami, że nawet nie ma czasu pomyśleć o sobie. A ja...
— A ty?
— A ja leżę tu oto pod stogiem... Maleńkie miejsce, jakie zajmuję, tak jest drobne i nieznaczne w porównaniu z resztą przestrzeni, gdzie mnie niema i gdzie się o mnie nie troszczą... I cząstka czasu, którą się mnie uda przeżyć, niezmiernie jest drobna wobec tej wieczności, w której mnie nie było i nie będzie... A jednakże w tym atomie, w tym punkcie matematycznym krew krąży, mózg pracuje, objawia się jakaś chęć ku czemuś... Cóż-to za głupstwo? Co za niedorzeczność?
— Pozwól sobie zrobić uwagę, ale to, co mówisz, da się zastosować w ogólności do wszystkich ludzi...
— Masz słuszność, — podjął Bazarow. — Ja tylko chciałem powiedzieć, że ci dobrzy ludzie, to jest moi rodzice, wśród ciągłych zajęć, o własnej nicości nie myślą, ona im nie odbiera spokoju i świat im nie obrzydł... a ja?... ja czuję tylko nudę i złość.
— Złość? A to dlaczego?
— Dlaczego? Jakto dlaczego? Alboż zapomniałeś?
— I owszem, pamiętam, ale bądźcobądź nie przyznaję ci prawa do gniewu. Jesteś nieszczęśliwy, zgadzam się na to, ale...
— Eh! więc ty, Arkadjuszu, jak widzę, pojmujesz miłość tak samo, jak cała młodzież dzisiejsza: cip, cip, cip, do kurki, a jak tylko kurka zacznie się przybliżać, dalej w nogi!.... Ja nie jestem taki... Ale dajmy temu pokój. Czemu nie można zaradzić, o tem i mówić nie warto. (Przewrócił się na drugi bok). Patrz, oto mołojec — pająk ciągnie za sobą nawpół martwą muchę. Ciągnij ją, bratku, ciągnij! Nie zważa, na to, że ci się opiera, i owszem korzystaj z tego że jako zwierz masz prawo nie znać uczucia litości, nie tak, jak nasz brat, człowiek, który sam z sobą zmagać się musi.
— Nie mówiłbyś tego, Eugenjuszu! Kiedyżeś ty zmagał się z sobą?
Bazarow podniósł głowę.
— Toćże tem tylko się szczycę. Sam siebie nie zmogłem, a więc i kobieta mnie nie zmoże. Amen! Basta! Już nie usłyszysz odemnie ani słowa o tem.
Obaj towarzysze poleżeli jakiś czas w milczeniu.
— Ah! — zaczął Bazarow, — dziwne stworzenie ten człowiek. Jeżeli popatrzysz tak z boku a zdaleka na spokojne życie, jakie tu wiodą „ojcowie“, zdaje ci się: czego wymagać? Jedz, pij i miej to przekonanie, że postępujesz jak najprawidłowiej, bardzo rozumnie. Innego tymczasem, przy takiem życiu, tęsknota pognębi. Chciałoby się żyć z ludźmi, bodaj aby swarzyć się, byle żyć z nimi.
— Należy tak urządzić życie, ażeby każda w niem chwilka miała swoje znaczenie, — wyrzekł w zadumaniu Arkadjusz.
— Kto to mówi? To, co posiada jakieś znaczenie, choćby nie miało w sobie prawdy, daje przyjemność; zresztą i z tem, co jest bez znaczenia możnaby się pogodzić... ale głupstwa, brednie... w tem cała bieda.
— Niema głupstw dla człowieka, jeżeli tylko on nie chce ich uznać.
— Hm... to, co powiedziałeś jest odwrotnym komunałem.
— Co to znaczy?
— Co? Powiedzieć np. że oświata pożyteczna, jest to komunał; powiedzieć zaś, że oświata szkodliwa, jest to komunał naodwrót. Niby jest to coś odmiennego, ale w gruncie jedno i to samo.
— Lecz po której stronie prawda? Gdzie ona?
— Gdzie? Odpowiem ci, jak echo: gdzie?
— Jesteś dzisiaj w melancholijnym nastroju, Eugenjuszu.
— Czy tak? Widać, że mnie słońce rozgrzało; zresztą i malin nie trzeba było jeść tak wiele.
— W takim razie nieźle jest przespać się, — zrobił uwagę Arkadjusz.
— Dobrze; tylko nie patrz na mnie; każdy człowiek głupio wygląda, kiedy śpi.
— A czyż nie wszystko ci jedno, co myślą o tobie?
— Nie wiem, co ci odpowiedzieć. Człowiek, jako taki, rzeczywisty człowiek, nie powinien się troszczyć o to; człowiekiem rzeczywistym nazywam jednak tego, o którym niema co myśleć, ale którego trzeba słuchać albo nienawidzieć.
— To rzecz szczególna! ja nie nienawidzę nikogo, — odezwał się po chwili namysłu Arkadjusz.
— A ja wiele osób. Tybo masz serce czułe, ślamazarne, gdzie tobie nienawidzieć!... Jesteś nieśmiały, mało pokładasz w sobie zaufania...
— A ty, — przerwał mu Arkadjusz, — pokładasz w sobie wiele zaufania? masz wysokie o sobie samym wyobrażenie?
Bazarow milczał przez chwilę.
— Gdy spotkam człowieka, któryby przedemną nie spasował, — odezwał się z namysłem, — wtedy zmienię przekonanie o sobie. Nienawidzieć! Oto np. powiedziałeś dzisiaj, przechodząc obok chaty naszego włodarza, owej pięknej, białej chaty, że Rosja dopiero wtedy dosięgnie wyższego stopnia doskonałości, kiedy i najbiedniejszy chłop będzie miał takie mieszkanie i że każdy z nas powinien nad tem pracować... I wyobraź sobie, zacząłem zaraz nienawidzieć tego najbiedniejszego chłopa, dla którego ja mam pracować i który mi za to nawet nie podziękuje... Zresztą, co mi tam po jego podziękowaniu! Będzie sobie ładnie mieszkał, a u mnie chwasty wyrosną; a potem?
— Dosyć, Eugenjuszu... słysząc cię dzisiaj, mimowolnie godzę się z tymi, którzy nam zarzucają brak zasad.
— Mówisz, jak twój stryj. Zasad w ogólności niema — czyż jeszcze dotąd nie wiesz o tem? — są tylko wrażenia. Wszystko zależy od nich.
— Jakto?
— No naturalnie. To np. że moim kierunkiem myślenia jest negacja, wynika ze stanu mej wrażliwości. Jest mi przyjemnie zaprzeczać, mam mózg zbudowany w ten sposób i basta! Dlaczego mam zamiłowanie do chemji? Dlaczego ty lubisz jabłka? — wszystko to dzieje się pod wpływem wrażenia. Na tem polega alfa i omega. Ludzie nigdy głębiej nie sięgną. Nie każdy ci to powie, może i ja drugim razem nie powtórzę ci tego, ale...
— Więc i sam honor byłby tylko wrażeniem?
— Rozumie się!
— Eugenjuszu! — zaczął mówić Arkadjusz żałosnym głosem...
— Cóż? nie do smaku ci? — przerwał Bazarow. — Nie, bracie! Postanowiłeś ścinać wszystko — dalejże i siebie po nogach!... Ale jużeśmy się dosyć nafilozofowali. „Przyroda rozlewa senne milczenie“, powiedział Puszkin.
— Nigdy nie powiedział nic podobnego, — odezwał się Arkadjusz.
— No, nie powiedział, to mógł i powinien był powiedzieć, jako poeta. Ale on, zdaje się, służył w wojsku.
— Puszkin nie był nigdy wojskowym.
— Jakto, ależ u niego na każdej stronie: „Do broni, do broni! za honor Rosji!“
— Co też ty wymyślasz! To baśnie, potwarz.
— Potwarz! Ha, ha! Co za zbrodnia! Toś miał mię czem przestraszyć. Jakąbyśkolwiek potwarz rzucił na człowieka, on w istocie rzeczy dwadzieścia razy jest gorszy od zrobionego mu zarzutu.
— Śpijmy już lepiej! — z urazą wyrzekł Arkadjusz.
— Z najwyższą przyjemnością, — odparł Bazarow.
Ale ani jeden ani drugi nie usnął. Jakieś uczucie, prawie nieprzyjazne, opanowało serca obydwu młodych. Po pięciu minutach otworzyli oczy i spojrzeli po sobie.
— Patrzaj, — odezwał się nagle Arkadjusz, — ten suchy liść klonowy oderwał się i spada na ziemię; jego ruchy są zupełnie podobne do ruchów motyla. Czy to nie dziw? To, co tak smutne i martwe, podobne do tego, co najweselsze i najżywsze.
— O, mój przyjacielu, mój Arkadjuszu! — zawołał Bazarow, o to jedno cię proszę: nie odzywaj się poetycznym stylem.
— Tak mówię, jak umiem... Zresztą, to despotyzm. Przyszła mi myśl do głowy; dlaczego jej nie wypowiedzieć?
— Tak jest, ale dlaczego i ja nie mam wypowiedzieć swojej myśli? Podług mnie wyrażać się poetycznie, jest to nieprzyzwoitość.
— Cóż tedy jest przyzwoitem? Wymyślać sobie?
— Eh, eh! Ty, jak widzę, masz stanowczy zamiar wstąpić w ślady stryjaszka. Jakżeby się ucieszył ten idjota, gdyby ciebie usłyszał!
— Jak nazwałeś Pawła Piotrowicza?
— Nazwałem go tak, jak na to zasługuje — idjotą.
— Tego nie mogę słuchać! — zawołał Arkadjusz.
— Aha! — odezwało się uczucie rodzinne, rzekł spokojnie Bazarow. — Zauważyłem, że to uczucie tkwi w ludziach bardzo głęboko wkorzenione. Gotów człowiek wyrzec się wszystkiego, pozbyć się wszelkich przesądów, ale żeby miał przyznać, że naprzykład jego brat, jeśli komuś chustki kradnie, jest złodziejem, to już przewyższa jego siły. Bo i w samej rzeczy: mój brat, j... i nie genjusz... czyż to podobna?
— Odezwało się we mnie proste uczucie sprawiedliwości, nie zaś uczucie rodzinne; — odparł z gniewem Arkadjusz. — A że ty nie pojmujesz tego uczucia, że nie doznajesz tego wrażenia, nie możesz przeto sądzić o niem.
— Innemi słowy, Arkadjusz Kirsanow jest zanadto wysokim, abym mógł go pojąć; schylam głowę i milczę.
— Dosyć już, daj pokój, Eugenjuszu; gotowiśmy się pokłócić.
— Ach! Arkadjuszu, racz to zrobić, pokłóćmy się raz a dobrze, na śmierć.
— Ależ, zlituj się, skończymy jeszcze na tem...
— Że się pobijemy, — podjął Bazarow. — I cóż? tu na sianie, w takiem sielankowem miejscu, zdala od świata i ludzkiego wzroku, to nic nie szkodzi. Ale ty mnie nie dasz rady. Zaraz cię schwycę za gardło...
Bazarow wyciągnął swoje długie i tęgie palce... Arkadjusz odwrócił się i przygotował niby żartem do obrony... Ale twarz przyjaciela wydawała mu się tak złowrogą, w krzywym uśmiechu jego ust i rozżarzonych oczach wyczytał taką nieudaną pogróżkę, że mimowolnie zaczął się lękać.
— A! zaszliście aż tutaj, — rozległ się w tej chwili głos Wasila Iwanowicza, i przed młodymi ludźmi stanął stary sztabs-lekarz, w płóciennej kurtce i słomianym kapeluszu na głowie. — Szukałem was, szukałem... ale wybraliście sobie wyborne miejsce i oddajecie się pięknemu zajęciu. Leżąc na ziemi, patrzyć w niebo... czy wiecie, że w tej pozycji jest jakieś szczególne znaczenie.
— Ja patrzę w niebo tylko wtedy, kiedy mam ochotę kichnąć, — mruczał Bazarow, a odwróciwszy się do Arkadjusza, dodał pół-głosem: — szkoda, że nam przeszkodził.
— No, dosyć, dosyć już raz, — szepnął Arkadjusz i ukradkiem ścisnął przyjaciela za rękę.
Żadna przyjaźń nie potrafi znieść długo takich rozdrażnień.
— Patrzę ja sobie na was, moi młodzi towarzysze, — mówił tymczasem Wasil Iwanowicz, kiwając głową i opierając się skrzyżowanemi rękoma na prostym domowej roboty kiju, z głową Turka zamiast rękojeści, — patrzę i nie mogę się nacieszyć; ileż w was siły, kwitnącej młodości, ileż talentów! Ot, poprostu... Kastor i Polluks!
— Otóż gdzie zaszedł, aż do mitologji! — odezwał się Bazarow. — Zaraz widać, że w swoim czasie tęgim był łacinnikiem, boć zdaje mi się dostał srebrny medal za wypracowanie...
— Dioskury! — powtórzył Wasili Iwanowicz.
— Ach! dosyć już, ojcze, dosyć, nie bądź taki tkliwy.
— W moim wieku to i nie szkodzi, — rzekł starzec. — Zresztą odszukałem was, panowie, nie dlatego, żeby wam prawić grzeczności, tylko dlatego, żeby najprzód powiedzieć wam, iż niezadługo objad, a powtóre chciałem cię uprzedzić, Eugeniuszu... jesteś człowiekiem rozumnym, znasz ludzi, znasz i kobiety, a zatem wybaczysz... twoja matka chciała wysłuchać mszy dziękczynnej, z intencji twojego przyjazdu. Nie myśl sobie, ażebym ci proponował być na tej mszy obecnym, która zresztą jest już skończona; ale ojciec Aleksy...
— Pop?
— No tak, ksiądz, będzie u nas... na obiedzie... Nie spodziewałem się tego, a nawet nie radziłem... ale tak się jakoś złożyło... nie zrozumiał mnie. A przytem i Arina Własjewna... zresztą jest to człowiek bardzo poczciwy i rozsądny.
— Przecież mi mojej porcji nie zje? — zapytał Bazarow.
Wasil Iwanowicz roześmiał się.
— Zlituj się, co ty też gadasz!
— Ja niczego więcej nie wymagam. Jestem gotów zasiąść do stołu z każdym.
Wasil Iwanowicz poprawił swój kapelusz.
— Byłem już zgóry przekonany, — odezwał się, — że jesteś wyższy nad wszelkie przesądy. Taki oto starzec jak ja, sześćdziesiąt dwa lat żyję, a przesądów nie mam, — (Wasil Iwanowicz nie śmiał się przyznać, że sam podał projekt odprawienia mszy, bo równie był nabożny jak żona). — Ojciec Aleksy miał wielką ochotę poznać się z tobą. Będzie ci się podobał, zobaczysz. I w karty nie wzbrania się pograć, a nawet, choć to mówię między nami, fajeczkę pali.
— Więc cóż? po obiedzie zasiądniemy do gieryłasza i ogram go.
— Ech, zobaczymy, na dwoje babka wróży.
— A cóż? czy tak dobrze pamiętasz jeszcze młode lata? — odezwał się ze szczególnym naciskiem Bazarow.
Brunatne policzki Wasila Iwanowicza okryły się rumieńcem.
— Jak się nie wstydzisz, Eugenjuszu... co było, to minęło. A zresztą, gotów jestem przyznać się przed twoim przyjacielem: miałem za młodych lat namiętność do gry, to prawda, zapłaciłem też za nią... Ale tak jest gorąco! Pozwólcie, że się do was przysiądę. Przecież wam nie przeszkadzam?
— Bynajmniej, — odrzekł Arkadjusz.
Wasil Iwanowicz usiadł z lekkiem stęknięciem na sianie.
— Miejsce to, moi panowie, przypomina mi, — rzekł, — moje życie wojskowe, po biwakach i ambulansach, także gdziekolwiek bądź pod stogami, i to jeszcze chwała Bogu, jeśli stóg się znalazł. Wiele, wiele doświadczyłem w swojem życiu. — (Tu westchnął). — Ot, naprzykład, jeśli pozwolicie, opowiem wam ciekawy epizod z czasów panowania epidemji w Bessarabji.
— Za który dostałeś order św. Włodzimierza? — zapytał Bazarow. — Znamy go, znamy... Ale dlaczegóż go nie nosisz?
— Mówiłem ci przecie, że jestem wolny od przesądów, — odezwał się Wasil Iwanowicz (wczoraj dopiero kazał odpruć czerwoną wstążeczkę od surduta), i zaczął opowiadać o zarazie w Bessarabji. — Patrzcie, toż on usnął, — szepnął nagle do Arkadjusza, ukazując dobrotliwem spojrzeniem śpiącego w najlepsze syna. — Wstawaj, Eugenjuszu! — dodał głośno. — Chodźmy na obiad.


∗             ∗
Ojciec Aleksy, duży, okazały mężczyzna o twarzy jasnej i pełnej, z włosami gęstemi i starannie rozczesanemi, w rewerendzie spiętej pasem z jedwabnej wyhaftowanej wstążki liljowej, okazał się człowiekiem bardzo zręcznym i przyzwoitym. Pierwszy podbiegł uścisnąć rękę Arkadjusza i Bazarowa, jak gdyby wiedział, że im nie chodzi o jego błogosławieństwo i wogóle zachowywał się bez wszelkiego przymusu. I sobie nie sprzeniewierzył się, i drugich nie zadrasnął; przy sposobności nie wahał się pośmiać z seminaryjskiej łaciny, ale stanął w obronie swojego archireja; wypił dwie szklaneczki wina, od trzeciej już się wymówił; przyjął od Arkadjusza cygaro, ale go palić nie zaczął, mówiąc, że weźmie je z sobą do domu. To tylko było w nim niezbyt przyjemne, że, od czasu do czasu, zwolna i ostrożnie, podnosił rękę, chcąc złowić muchę na twarzy, przyczem udawało mu się zgnieść ją niekiedy. Zasiadł do zielonego stolika z ukontentowaniem i skończył na tem, że wygrał od Bazarowa dwa ruble i pół w banknotach, (w domu Ariny Własjewny nie śniło się nawet jeszcze nikomu o liczeniu na ruble srebrne)...

Ona siedziała sobie, obok syna, jak zwykle podpierając twarz pięścią, a wstawała tylko po to, żeby kazać podać jakąś nową potrawę. Bała się naprzykrzać Bazarowowi pieszczotami, a i on nie ośmielał jej do tego, ani nie zachęcał; zresztą Wasil Iwanowicz poradził jej, ażeby nie przeszkadzała synowi. „Młodzi ludzie tego nie lubią“, mówił do niej; ale oczy Ariny Własjewny, stale utkwione w Bazarowie, wyrażały nietylko czułość i przywiązanie: widać w nich było także smutek, połączony z ciekawością i trwogą.
Bazarow zresztą ani myślał zastanawiać się nad tem, jaki był wyraz oczu jego matki; bardzo rzadko zwracał się ku niej i to zwykle z króciutkiem zapytaniem. Raz poprosił ją o rękę „na szczęście w grze“. Pomaleńku położyła swoją wątłą rączkę na żylastej i szerokiej dłoni syna.
— I cóż, — zapytała po chwili — czy pomogło?
— Jeszcze zaszkodziło, — odrzekł z uśmiechem.
— Widocznie za wiele ryzykujecie, — odezwał się niby ze współczuciem ojciec Aleksy i pogładził swoją piękną brodę.
— Napoleońska zasada, dobrodzieju, napoleońska... — wtrącił Wasil Iwanowicz i wyszedł z asa.
— Zawiodła go też na wyspę świętej Heleny, — rzekł ojciec Aleksy i zabił asa dwójką atutową.
— Czy nie chcesz wody z sokiem poziomkowym, Geńciu? — zapytała Arina Własjewna.
Bazarow wzruszył tylko ramionami.


∗             ∗

— Nie! — mówił na drugi dzień do Arkadjusza, — jutro stąd wyjadę. Nudy!... Chciałoby się robić cośkolwiek, a tu nie można. Pojadę znowu do was na wieś; zostawiłem tam wszystkie swoje preparaty. U was można się przynajmniej zamknąć. A tutaj ojciec mi powiada: „mój gabinet na twoje usługi, nikt ci nie przeszkodzi“, a sam ani na krok nie odstąpi. Nie wypada znowu zamykać się przed nim. Matka także. Słyszę, jak tam wzdycha za ścianą, a kiedy wyjdę do niej, nie wiem, co jej powiedzieć.
— Bardzo się zmartwi, — rzekł Arkadjusz — i ojciec także.
— Wrócę jeszcze do nich.
— Kiedy?
— Gdy będę jechał do Peterburga.
— Głównie mi żal twojej matki.
— Dlaczego? Czy cię tak zjednała poziomkami?
Arkadjusz spuścił oczy.
— Nie znasz swojej matki, Eugeniuszu. Jest to kobieta nietylko poczciwa, ale i bardzo rozumna, doprawdy. Dziś rano rozmawiała ze mną z pół godziny wcale interesująco.
— Zapewne ciągle o mnie mówiła?
— Nietylko o tobie.
— Być może; twój sąd powinien być bezstronniejszy. Jeżeli kobieta zdoła podtrzymać rozmowę przez pół godziny, to już dobry znak. Ja jednak wyjadę stanowczo.
— Niełatwo ci przyjdzie uwiadomić ich o swoim zamiarze. Ciągle rozmawiają tylko o tem, co będziemy robili za dwa tygodnie.
— Niełatwo... Djabeł mnie skusił, że dzisiaj podrażniłem ojca; kazał on w tych dniach dać rózgi jednemu ze swoich chłopów i zrobił bardzo dobrze; tak jest, tak, — nie patrz na mnie tak groźnie — bardzo dobrze zrobił, bo to był straszliwy złodziej i pijak. Lecz ojciec wcale się nie spodziewał, że ja wiem o tem. Zawstydził się bardzo, a teraz muszę go jeszcze na domiar złego zasmucić... Ale to nic!... Do wesela się zagoi!
Powiedział Bazarow: „nic!“, ale cały dzień upłynął, zanim się zdecydował uwiadomić Wasila Iwanowicza o swojem postanowieniu. Dopiero żegnając się z nim, już w gabinecie, rzekł na pół ziewającym tonem:
— Ach!... omal że nie zapomniałem powiedzieć ci... wyszlij jutro nasze konie do Fedota na przeprząg.
Wasil Iwanowicz stanął jak wryty.
— Czy pan Kirsanow wyjeżdża od nas?
— Tak; i ja z nim jadę.
Wasil Iwanowicz drgnął i poruszył się na miejscu.
— Ty wyjeżdżasz?
— Tak... potrzebuję tego. Wydaj rozporządzenie co do koni, proszę cię.
— Dobrze... — szepnął starzec — na przeprząg dobrze... lecz... lecz... Jakże to?
— Muszę pojechać do niego na jakiś czas. Potem znowu powrócę tutaj.
— Tak! Nie na długo... Dobrze. — (Wasil Iwanowicz wyjął chustkę i wytarł nos, schylając głowę prawie do samej ziemi). — Jakże to... będzie? Myślałem, że zabawisz u nas... dłużej. Trzy dni... Po trzech latach, to za mało, za mało, Eugeniuszu!
— Ależ mówię, że wrócę niezadługo. Trzeba koniecznie!
— Koniecznie... ha! Przedewszystkiem obowiązek... Więc wysłać konie? Dobrze... Wprawdzie nie spodziewaliśmy się tego, ani ja, ani Arina. Ona wystarała się oto o kwiaty u sąsiadki, chciała ci przybrać pokoik. — (Wasil Iwanowicz nie pamiętał już o tem, że co rano, skoro świt, on jeszcze boso naradzał się z Tymoteiczem i wyciągając z sakiewki trzęsącemi się palcami jeden banknot po drugim, poruczał mu rozmaite zakupy, kładząc szczególny nacisk na dania obiadowe i na czerwone wino, które, jak mógł zauważyć, bardzo smakowało młodym). — Główna rzecz: swoboda; to moja zasada... nie należy zmuszać... nie trzeba...
Nagle umilkł i podszedł ku drzwiom.
— Zobaczymy się wkrótce, ojcze, doprawdy.
Ale Wasil Iwanowicz nie odwrócił się już, tylko machnąwszy ręką, wyszedł z pokoju. Powróciwszy do sypialni, zastał żonę już w łóżku i zaczął pocichu odmawiać pacierz, ażeby jej nie zbudzić. Obudziła się jednak.
— To ty, Wasil Iwanowicz? — zapytała.
— Ja, mateczko.
— Czy od Geńcia wracasz? Wiesz, ja się boję, czy mu tam dobrze spać na sofie. Kazałam Anisuszce, żeby mu podesłała twój materac polowy i dała nowe poduszki; kazałabym mu dać i naszą pierzynę, ale on, jak sobie przypominam, nie lubi spać miękko.
— Nie, mateczko, nie troszcz się. Dobrze mu i tak.
„Panie! zlituj się nad nami grzesznymi!“, ciągnął dalej półgłosem swój pacierz. Żal się zrobiło staremu swojej mateczki; nie chciał jej zatruć nocy, nie chciał powiedzieć, co ją czeka nazajutrz.
Na drugi dzień Bazarow i Arkadjusz wyjechali. Od samego już rana było ponuro i duszno we dworze. Anisuszka stłukła parę talerzy, a i Fedko był nie w humorze i zdjął nawet buty. Wasil Iwanowicz był bardziej niż kiedykolwiek ruchliwy; widocznie nadrabiał miną, mówił głośno i stukał nogami, ale twarz mu się wyciągnęła i bezustanku omijał syna wzrokiem. Arina Własjewna płakała pocichu; byłaby nawet rozbeczała się i straciła głowę do reszty, gdyby nie to, że mąż napominał ją z rana przez całe dwie godziny do spokoju. Ale kiedy Bazarow, po kilkakrotnych obietnicach powrotu najpóźniej za cztery tygodnie, wyrwał się nakoniec z objęć, które go przytrzymywały i wsiadł do tarantasa, kiedy konie ruszyły kłusem, dzwonek się odezwał i koła zaturkotały, kiedy kurz na drodze całkiem już opadł, a Tymoteicz, chwiejąc się i przygarbiony, powlókł się do swojej izdebki, kiedy staruszkowie zostali znowu sami w swoim pustym domu: — Wasil Iwanowicz, który przed kilku minutami jeszcze jak młodzik machał chustką na ganku, upadł na krzesło i głowę na piersi opuścił. „Porzucił nas, porzucił“, — szepnął: — „porzucił, znudził się z nami. Sam jeden teraz, jak palec, sam jeden!“ powtórzył kilkakrotnie, podnosząc wskazujący palec prawej ręki do góry. Na to zbliżyła się ku niemu Arina Własjewna, a oparłszy swoją siwą głowę o głowę męża, rzekła: „Cóż robić, Wasio! Syn nie mąż, ani nie żona. Jak sokół: chciał — przyleciał; chciał — odleciał; my tylko we dwoje siedzimy i nigdy już nie ruszymy się z miejsca. Ja tylko na wieki zostanę dla ciebie niezmienna, podobnie jak i ty nie zmienisz się już dla mnie.
Wasil Iwanowicz odjął ręce od twarzy i uściskał żonę, swoją towarzyszkę, tak mocno, jak jej nie ściskał nawet za młodych lat: pocieszyła go w smutku.

XXII.

Nasi przyjaciele dojechali do Fedota w milczeniu, kiedy niekiedy tylko zamieniając mało znaczące między sobą słówka. Bazarow nie był całkiem zadowolony z siebie; Arkadjusz był niezadowolony z niego. Obok tego czuł w sercu ów smutek bez przyczyny, który znają tylko młodzi ludzie. Woźnica przeprzągł konie, a usiadłszy na koźle, zapytał: „na prawo, czy na lewo?“
Arkadjusz drgnął. Na prawo szedł trakt do miasta, a stamtąd do domu; na lewo do Odincowej.
Spojrzał na Bazarowa.
— Jakże, Eugeniuszu, — zapytał, — na lewo?
Bazarow się odwrócił.
— Cóż to za głupstwo? — bąknął.
— Wiem, że głupstwo... — odparł Arkadjusz — Ale cóż to szkodzi? Czy to dla nas pierwszy raz?
Bazarow wciągnął kaszkiet na czoło.
— Jak ci się podoba, — wyrzekł nakoniec.
— Jedź na lewo, — zawołał Arkadjusz.
Tarantas posunął się ku wsi Nikolskoje. Nasi przyjaciele zaś, zdecydowawszy się zrobić głupstwo, jeszcze uparciej niż przedtem milczeli, zdawało się nawet, że są rozgniewani.
Już ze sposobu, w jaki przywitał ich marszałek dworu na ganku przed pałacem Odincowej, przyjaciele mogli zrozumieć, iż postąpili niewłaściwie, uległszy wylęgłej nagle skądsiś fantazji. Widocznie ich się nie spodziewano. Musieli czekać dość długo w sali gościnnej, z minami dosyć głupiemi. Nakoniec Odincowa wyszła do nich. Przywitała ich ze zwykłą sobie uprzejmością, ale można było sądzić z powolności jej ruchów i słów, że niezbyt rada była z powrotu. Uznali za właściwe pośpiesznie dodać, że wstąpili tylko po drodze i że za cztery godziny pojadą dalej, do miasta. Na to odpowiedziała tylko obojętnym wykrzyknikiem, poprosiła Arkadjusza, ażeby się ojcu od niej kłaniał i posłała służącą po ciotkę. Księżna przyszła bardzo zaspana, co przydawało jeszcze więcej złośliwości wyrazowi jej twarzy, starej i pomarszczonej. Katja była słaba, nie wychodziła ze swego pokoju. Arkadjusz nagle poczuł, że widzieć Katję miał przynajmniej taką samą ochotę, jak widzieć Odincową. Cztery godziny minęły na próżnej gadaninie o tem i owem; Anna Siergiejewna i przysłuchiwała się i mówiła bez uśmiechu. Dopiero przy pożegnaniu poprzednia jej przyjacielska uprzejmość jakby rozbudziła się w jej duszy.
— Nastały na mnie teraz czasy złego humoru, — rzekła; — ale nie zwracajcie na to uwagi i przyjeżdżajcie znowu. Mówię to do was obydwóch, przyjedźcie niezadługo.
I Bazarow i Arkadjusz ukłonili się jej w milczeniu, wsiedli do bryczki i nigdzie już nie zatrzymując się, pojechali do domu, do Maryina, dokąd też przybyli szczęśliwie na drugi dzień wieczorem. Przez całą drogę ani jeden ani drugi nie wspomniał o Odincowej; a zwłaszcza Bazarow prawie nie otwierał ust i z jakąś zawziętością patrzył ciągle na bok w odległy horyzont.
W Maryinie wszyscy byli im bardzo radzi. Długa nieobecność syna zaczynała niepokoić Mikołaja Piotrowicza; kiedy Teniczka wbiegła do jego pokoju z zaiskrzonemi oczyma i powiedziała mu, że młodzi panowie jadą, aż krzyknął z radości i skoczył z kanapy; nawet Paweł Piotrowicz doznał poniekąd przyjemnego wrażenia i łaskawie uśmiechał się, ściskając ręce przybyłych podróżników. Zaczęto rozprawiać, wypytywać się: najbardziej wymowny był Arkadjusz, zwłaszcza przy kolacji, która skończyła się późno po północy. Mikołaj Piotrowicz kazał przynieść kilka butelek porteru, dopiero co przywiezionego z Moskwy, i sam rozochocił się do tego stopnia, że jego policzki przybrały kolor malinowy i ciągle się śmiały niby to dziecinnym, niby nerwowym śmiechem. Powszechne ożywienie przeciągnęło się do późna. Duniasza biegała w tę i w ową stronę, jak oparzona, silnie trzaskając drzwiami, a Piotr już o trzeciej po północy zabierał się koniecznie do odegrania na gitarze walc-kozaka. Żałośnie i przyjemnie dźwięczały struny w spokojnem powietrzu, ale prócz krótkiej fiorytury wstępnej, postępowy kamerdyner nie mógł się zdobyć na nic więcej: natura odmówiła mu zdolności muzykalnych podobnie, jak mu odmówiła wszelkich innych zdolności.


∗             ∗

Niezbyt pomyślnie przez ten czas szły rzeczy w Maryinie, i nieszczęśliwy Mikołaj Piotrowicz miał wiele zmartwienia. Gospodarskie kłopoty stawały się z każdym dniem uciążliwsze, nieporozumienia z najemnikami coraz częstsze. Jedni domagali się dopłaty, inni odchodzili sobie, wziąwszy zadatek; konie chorowały; narzędzia były co chwila w nieładzie; robota szła niesporo, młocarnia przywieziona z Moskwy okazała się niedogodną z powodu swojego ciężaru; drugą maszynę od pierwszego razu zepsuto; połowa obory się spaliła, jedna bowiem ze starych kobiet dworskich poszła w czasie wiatru z głownią podkurzać swoją krowę... Co prawda, według tej samej staruszki całe nieszczęście stąd poszło, że panu przyszła do głowy ochota wydawać jakieś tam nowe co do nabiału rozporządzenia. Ekonom nagle zleniwiał, a nawet tyć zaczął, jak tyje każdy Rosjanin, który przejdzie na swobodny chleb. Kiedy zobaczył zdaleka Mikołaja Piotrowicza, to dla wykazania swojej energji rzucał kamieniem na przebiegające drogą prosię, albo wygrażał kijem napół nagiemu dziecku; ale kiedy pana nie widział, najczęściej spał. Oczynszowani chłopi nie płacili na termin pieniędzy, kradli drzewo z lasu, a ludzie dworscy prawie co noc chwytali na łąkach pańskich pasące się konie włościańskie. Mikołaj Piotrowicz wyznaczył już grzywnę za szkody, ale wszystko zwykle kończyło się na tem, że konie po dwóch albo trzech dniach oddawane były właścicielom. Na domiar tego wszystkiego, chłopi zaczęli kłócić się między sobą; bracia upominali się o podział gruntu; ich żony nie mogły wytrzymać pod jednym dachem; ni stąd, ni zowąd wszczynała się bójka i wszystko, jak na komendę stawało na nogach, zbiegało się przed ganek do pana, nieraz z podbitemi twarzami, pijane i domagało się sądu; wrzask i hałas wzmagał się, piskliwe jęki i płacze kobiece mieszały się na wyścigi z klątwami chłopów. Trzeba było rozpatrywać sprawy i krzyczeć aż do zachrypnięcia, chociaż się zgóry wiedziało, że bądź co bądź, nie dojdzie się do pożądanego rezultatu. Nie starczyło rąk do żniwa...
— Już mi sił nie staje, — wołał nieraz z rozpaczą Mikołaj Piotrowicz. — Sam przecież bić się nie mogę, zasady nie pozwalają mi wołać na pomoc policji, a bez postrachu kary, nic tu nie poradzisz.
Du calme, du calme, — odpowiadał na to Paweł Piotrowicz, a sam pomrukiwał, chmurzył się i targał wąsy.
Bazarow trzymał się na uboczu od tych wszystkich „drobnostek“, zresztą, jako gość nie czuł też potrzeby mieszać się do cudzych spraw. Nazajutrz po przyjeździe do Maryina zabrał się do swoich żab, wymoczków i chemicznych doświadczeń i cały się w tem zatopił. Arkadjusz przeciwnie uznał za swoją powinność, jeżeli nie pomagać ojcu, to przynajmniej dać mu do zrozumienia, że gotów jest służyć swoją pomocą. Cierpliwie wysłuchiwał jego skarg, a raz nawet udzielił mu jakiejś rady, nie poto, żeby faktycznie postąpił podług niej, tylko dlatego, żeby okazać swoje zainteresowanie. Sprawy gospodarskie nie budziły w nim odrazy, z przyjemnością nawet marzył o działalności agronomicznej; ale tymczasem inne właśnie myśli roiły mu się po głowie. Ku własnemu zadziwieniu swojemu Arkadjusz bezustanku myślał o wiosce Odincowej; dawniej byłby tylko ramionami ruszył, gdyby mu był ktoś powiedział, że się nudzić będzie pod jednym dachem z Bazarowem, i to jeszcze pod jakim dachem, pod dachem rodzicielskim; a rzeczywiście było mu nudno i coś ciągnęło go precz z pod tego dachu. Przyszło mu na myśl chodzić aż do upadłego, ale i to nie pomogło. Rozmawiając jednego razu z ojcem, dowiedział się, że Mikołaj Piotrowicz ma u siebie kilka listów dosyć interesujących, pisanych niegdyś przez matkę Odincowej do nieboszczki jego żony, i dopóty nie dał mu spokoju, dopóki tych listów nie dostał, chociaż ojciec musiał ich szukać najmniej we dwudziestu rozmaitych skrzynkach i pudełkach. Otrzymawszy te papiery nawpół zbutwiałe, Arkadjusz uspokoił się poniekąd, jak gdyby zobaczył przed sobą cel, do którego powinien był dążyć. „Mówię to do was obydwóch, — myślał bezustanku, — sama to powiedziała. Pojadę, pojadę niech djabeł porwie!“ Ale przypominał sobie ostatnie odwiedziny, chłodne przyjęcie i poprzednią obojętność, przypominał i wahał się. Jednak młodzieńcza chęć kuszenia losu i próbowania szczęścia bez świadka i mentora, wzięła nakoniec górę. Nie ubiegło dziesięć dni od powrotu do Maryina, a już nasz Arkadjusz, pod pozorem poznania organizacji szkół niedzielnych jechał do miasta, a stamtąd do Nikolskoje. Bezustanku zachęcając woźnicę do szybszej jazdy, jechał, jak młody oficer do bitwy: i bał się, i było mu wesoło, i rwała go niecierpliwość. „Przedewszystkiem nie trzeba o tem rozmyślać, — mówił sam do siebie“. Dziarskiego dostał pocztyljona; zatrzymywał się przed każdą karczmą, z zapytaniem, czy napić się, czy nie napić, ale zato kiedy się napił, koni już nie żałował. Wkrótce też pokazał się wysoki dach znajomego dworu... „Co ja robię? — pomyślał Arkadjusz, — może się wrócić!“ Trójka koni pędziła żwawo, pocztyljon pogwizdywał i wołał silnym głosem. Oto już mostek zatętniał pod kopytami i kołami, oto już ukazała się aleja poobstrzyganych świerków... różowa sukienka mignęła w ciemnej zieleni i młoda twarz wyjrzała z pod parasolki... poznał Katję i ona go poznała. Kazał pocztyljonowi zatrzymać rozpędzone konie, wyskoczył z bryczki i podszedł ku niej.
— To wy, — odezwała się i lekki rumieniec wystąpił jej na twarz; — pójdźmy do siostry, ona jest tutaj w ogrodzie; będzie bardzo rada, gdy was zobaczy.
Katja poprowadziła Arkadjusza ze sobą w głąb ogrodu. Spotkanie z nią wydało się mu bardzo szczęśliwą wróżbą; ucieszył się, kiedy ją zobaczył, jak gdyby należała do jego rodziny. Wszystko wybornie się złożyło: ani marszałka, ani anonsowania. Na skręcie uliczki zobaczył Annę Siergiejewnę. Stała odwrócona tyłem do niego. Usłyszawszy kroki, obejrzała się zwolna.
Arkadjusz znowu się zmieszał, ale pierwsze, jakie wymówiła słowa, zaraz go uspokoiły.
— Witajcie, zbiegu! — zawołała miłym, uprzejmym głosem i wyszła na jego spotkanie, uśmiechając się i mrużąc oczy przed słońcem i wiatrem. — Gdzie go znalazłaś, Katjo?
— Ja wam przywiozłem, Anno Siergiejewno, coś takiego, — odezwał się Arkadjusz, — czego się bynajmniej nie spodziewacie...
— Przywieźliście siebie, to lepsze niż wszystko.

XXIII.

Odprowadziwszy Arkadjusza z ironicznym żalem do powozu i dawszy mu poznać, że bynajmniej nie uda mu się go w błąd wprowadzić co do prawdziwego celu jego przejażdżki, Bazarow ostatecznie usunął się od świata: opanowała go gorączka pracowitości. Z Pawłem Piotrowiczem nie spierał się już, tem więcej, że brat gospodarza przybierał w jego obecności pozory wielce arystokratyczne i chętniej wyrażał swoje myśli dźwiękami niż mową. Tylko raz jeden pan Paweł wdał się z nihilistą w dyskusję o modnej podówczas kwestji przywilejów szlachty nadbałtyckiej; ale sam urwał ją wkrótce, odezwawszy się z chłodną uprzejmością:
— Zresztą my nie możemy się zrozumieć; ja przynajmniej nie mam zaszczytu pojmowania was.
— To szczególna! — zawołał Bazarow. — Człowiek jest w stanie wszystko pojąć, zarówno drgania eteru, jak i to, co się na słońcu dzieje, tylko, dlaczego ktoś inny wyciera nos nie tak samo jak on, tego zrozumieć nie zdoła.
— Czy to ma być dowcip? — rzekł z zapytaniem Paweł Piotrowicz i odszedł w głąb pokoju.
Zresztą prosił nawet niekiedy Bazarowa o pozwolenie towarzyszenia mu przy doświadczeniach, a razu jednego odważył się zbliżyć swoją wymuskaną twarz do mikroskopu, ażeby zobaczyć jak przeźroczysty wymoczek łyka zielony pyłek i starannie przeżuwa go jakiemiś gruczołami, znajdującemi się w jego gardle. Daleko częściej niż brat, odwiedzał Bazarowa Mikołaj Piotrowicz, i byłby co dzień przychodził „na lekcję“, jak mówił, gdyby mu pozwalały na to gospodarskie zajęcia. Nie przeszkadzał on wcale młodemu naturaliście: siadał sobie gdzieśkolwiek w kąciku i patrzył uważnie, rzadko bardzo pozwalając sobie na ostrożne zapytania. Przy obiadach i wieczerzach usiłował zwykle skierowywać rozmowę na fizykę, geologję lub chemję, wszystkie bowiem inne przedmioty, nawet gospodarskie, nie mówiąc już o politycznych, mogły były doprowadzić jeżeli nie do sprzeczek, to do przykrej wymiany myśli. Mikołaj Piotrowicz odgadywał, że brat nienawidzi Bazarowa, tak samo jak przedtem. Drobny wypadek zresztą, między innemi, potwierdził jego domysły w tej mierze. W okolicy zaczęła się pokazywać tu i ówdzie cholera, „wydarła“ nawet ludzi z samego Maryina. Paweł Piotrowicz dostał w nocy dość silnego ataku. Przemęczył się do rana, a nie wezwał pomocy Bazarowa — kiedy zaś zobaczył się z nim koło południa i ten go zapytał „dlaczego nie przysłał po niego?“ — odrzekł, jeszcze całkiem blady, choć, jak zawsze starannie uczesany i wygolony:
— „Toćże wy sami, jak sobie przypominam, mówiliście, że nie wierzycie w medycynę?“
Tak mijały dnie. Bazarow pracował pilnie i zawzięcie... a tymczasem w domu Mikołaja Piotrowicza znajdowało się stworzenie, za którem nie szalał on wprawdzie, ale z którem lubił gawędzić... Tem stworzeniem była Teniczka.
Spotykał się z nią najczęściej rano, w ogrodzie lub na podwórzu; do jej pokoju nigdy nie zachodził, a ona raz tylko podeszła pod jego drzwi i zapytała się, czy ma kąpać Mitję, czy nie? Teniczka nietylko, że się go nie bała i miała w nim zaufanie, ale nawet czuła się swobodniejszą i mniej krępowaną w jego obecności, niż przy samym Mikołaju Piotrowiczu. Trudno powiedzieć, dlaczego tak było; może dlatego, że bezwiednie dostrzegała w Bazarowie brak wszelkiej szlacheckości, brak wszystkiego tego, co się nazywa dostojną wyniosłością, a co i przynęca i odstrasza. Nie robiąc sobie nic z niego, nosiła się przy nim ze swojem dzieckiem, a nawet jednego razu, kiedy nagle poczuła zawrót i ból głowy, przyjęła z jego ręki łyżkę lekarstwa. W obecności Mikołaja Piotrowicza stroniła poniekąd od Bazarowa, ale nie robiła tego przez podstęp, tylko z pewnego poczucia przyzwoitości. Pawła Piotrowicza obawiała się więcej niż kiedykolwiek; zaczął on od niejakiego czasu śledzić ją i niespodzianie, jak gdyby wyrosły z pod ziemi, tu i ówdzie obok niej się zjawiał.
Podobał się Bazarow Teniczce, ale i ona podobała się jemu. Nawet twarz jego ulegała zmianie, gdy z nią rozmawiał: nabierała wyrazu pogodnego i ładnego prawie, a do zwykłej nonszalancji przyłączała się jeszcze pewna żartobliwie uprzedzająca uprzejmość. Teniczka z każdym dniem wyglądała lepiej. W życiu młodych kobiet nastaje okres, w którym one zaczynają nagle rozkwitać i rozwijać się, jak letnie róże; w taki okres wstąpiła Teniczka. Wszystko sprzyjało temu, nawet panujący podówczas skwar lipcowy. Ubrana w lekką, białą suknię, wydawała się sama bielszą i lżejszą; promienie słońca nie szkodziły jej cerze, a upał, od którego nie mogła się uchronić, rumienił zlekka jej lica i rozlewając spokojną ociężałość po całem ciele, odbijał się półsennem znużeniem w ładniutkich jej oczętach. Nie mogła prawie nic robić; same ręce opadały jej na kolana. Zaledwo zdołała się poruszać, ciągle tylko wzdychając i skarżąc się na tę swą niemoc.
— Powinnabyś częściej się kąpać, — mówił do niej Mikołaj Piotrowicz.
Urządził był duże, płótnem kryte łazienki na jednym z niewyschniętych jeszcze stawów.
— Och, Mikołaju Piotrowiczu! Zanim dojdziesz do stawu, możesz umrzeć, zanim wrócisz — toż samo. Niema odrobiny cienia w ogrodzie.
— Prawda, że niema cienia, — odpowiadał stary Kirsanow i pocierał brwi ręką.
Jednego razu, o siódmej zrana, Bazarow, powracając z przechadzki, zastał Teniczkę w altance bzu, dawno już okwitłego, ale jeszcze gęstego i zielonego. Siedziała na ławeczce, z zarzuconą, jak zwykle, białą na głowie chustką; obok niej leżał cały pęk jeszcze mokrych od rosy czerwonych i białych róż. Przywitał się z nią.
— A! Eugeniusz Wasilicz! — odezwała się i podniosła trochę rąbek chustki, aby nań spojrzeć, przez co jej ręka obnażyła się po sam łokieć.
— Co wy tu robicie? — rzekł Bazarow, siadając przy niej. — Wiążecie bukiet?
— Tak, na stół, do śniadania. Mikołaj Piotrowicz to lubi.
— Lecz do śniadania jeszcze daleko. — Jakie mnóstwo kwiatów!
— Teraz je narwałam, później skwarno się zrobi i nie będzie można wyjść. O tej porze trzeba się naoddychać na cały dzień, choć już i teraz żar. Zupełnie opadłam z sił z tego gorąca. Boję się, żebym nie zachorowała.
— Cóż znowu za urojenie! Pozwólcie sobie zbadać puls. — Bazarow wziął jej rękę, domacał palcami pulsu, ale nie myślał liczyć tętna. — Sto lat będziecie żyli, rzekł, puszczając rękę.
— Ach! Boże uchowaj! Miałam babkę osiemdziesięciopięcioletnią, cóż to za męczennica była! — Poczerniała ze starości, ogłuchła, skurczyła się, ciągle kaszlała, samej sobie była ciężarem. Cóż to za życie?
— Więc lepiej być młodą?
— Naturalnie.
— A dlaczego? powiedzcie mi.
— Jakto dlaczego? Oto, jak np. teraz jestem młoda, mogę wszystko zrobić — i pójdę, i powrócę, i przyniosę, co zechcę, i nikogo nie potrzebuję prosić o to... Czegoż więcej trzeba?
— A mnie znowu wszystko jedno, czy jestem młody, czy stary.
— Co też mówicie! Wszystko jedno? To być nie może w żaden sposób.
— Lecz osądźcie sami, Teodozjo Mikołajewno, na co mnie się zdała młodość? Żyję samotnie, kawaler.
— To przecie od was zależy.
— Właśnie, że nie odemnie! Ale ktoby się też tam ulitował nade mną?
Teniczka spojrzała na Bazarowa z boku i nic nie powiedziała.
— Co to za książkę macie? — spytała po chwili.
— Pytacie się o tę? Jest to ciężkie dzieło naukowe, bardzo uczone.
— I wy tak ciągle uczycie się? Nie sprzykrzy się to wam? Zresztą ja sądzę, że wy już umiecie wszystko.
— Widać, że nie wszystko. Spróbujcie przeczytać choć trochę.
— Kiedy ja nic nie zrozumiem. Czy to po rosyjsku? — zapytała, biorąc w obie ręce ciężko oprawny tom. — Jaka gruba książka!
— Po rosyjsku.
— Ja i tak nie zrozumiem.
— To też nie dlatego ją wam dałem, żebyście zrozumieli. Mam ochotę popatrzeć na was, jak będziecie czytali. Wówczas kiedy czytacie, koniuszek waszego nosa bardzo przyjemnie się porusza.
Teniczka, która już była zaczęła studjować półgłosem jakiś ustęp o „kreozocie“, roześmiała się i rzuciła książkę... Uczone dzieło spadło z ławki na ziemię.
— Lubię także, kiedy się śmiejecie, — rzekł Bazarow.
— Przestańcie!
— Lubię kiedy mówicie. Zupełnie, jak gdyby strumyk szemrał.
Teniczka odwróciła głowę.
— Jaki to z was!... — odezwała się, przerzucając kwiaty rękami. — Co wam przyjdzie ze słuchania mnie? Rozmawialiście nieraz z takiemi mądremi damami.
— Ech, Teodozjo Mikołajewno! wierzajcie mi, że wszystkie mądre damy na świecie nie są warte waszego łokietka.
— A to co znowu za pomysł! — wyszeptała Teniczka i otuliła łokcie.
Bazarow podniósł książkę z ziemi.
— To dzieło medyczne, — rzekł. — Czemuście je rzucili?
— Medyczne? — w odpowiedzi spytała i zwróciła się ku niemu. — A wiecie, co ja wam powiem, Eugenjuszu Wasiljicz? Od tej pory, jakeście mi to dali tych kropli, pamiętacie? Mitja śpi wybornie!... Nie wiem, doprawdy, jak wam podziękować, jesteście tacy dobrzy!
— Ale podług praktyki na całym świecie, trzeba płacić lekarzowi, — zauważył Bazarow z uśmiechem. Lekarze, jak wiecie, są to ludzie interesowni.
Teniczka podniosła na Bazarowa swoje oczy, które wydały się jeszcze ciemniejszemi od białawego połysku, spadającego na górną część jej twarzy. Nie wiedziała, czy on żartuje, czy nie.
— Jeżeli sobie życzycie, to z największą chęcią... Trzeba było powiedzieć Mikołajowi Piotrowiczowi...
— Wy myślicie zatem, że ja chcę pieniędzy? — przerwał jej Bazarow. — Nie, ja od was nie potrzebuję pieniędzy.
— Więc czegóż? — odezwała się Teniczka.
— Czego? — powtórzył Bazarow. — Zgadnijcie!
— Nie umiem zgadywać.
— No, to ja wam powiem: potrzeba mi od was... jednej z tych róż.
Teniczka znowu się roześmiała, a nawet klasnęła w dłonie, do tego stopnia wydało się jej zabawnem żądanie Bazarowa. Śmiała się, ale zarazem czuła, że jej to pochlebia. Bazarow uporczywie się jej przyglądał.
— Proszę, proszę, — odezwała się nakoniec, zacząwszy przebierać palcami w różach. — Jaką chcecie, czerwoną czy białą?
— Czerwoną i niezbyt dużą.
Teniczka wyprostowała się.
— Weźcie tę, rzekła; ale natychmiast cofnęła wyciągniętą rękę i zaciąwszy wargi, spojrzała na drzwi altanki, poczem nadstawiła ucha.
— Co to? spytał Bazarow. — Mikołaj Piotrowicz?
— Nie... Wyjechał w pole... zresztą ja się jego nie boję... ale oto Paweł Piotrowicz... Zdawało mi się...
— Co?
— Zdawało mi się, że oni tu chodzą. Nie... niema nikogo. Weźcie.
Teniczka oddała różę.
— Dlaczego wy boicie się Pawła Piotrowicza?
— Oni mię przestraszają. Mówić — nie mówią, ale tak patrzą jakoś. I wy przecież go nie lubicie. Czy pamiętacie, jakeście się z nim zawsze sprzeczali. Ja bo tam nie wiem, o co wam chodzi, ale widzę, że bierzecie go dzielnie w obroty i tak nim kręcicie...
Teniczka zrobiła gest, który miał okazywać, w jaki to sposób Bazarow kręci Pawłem Piotrowiczem.
Bazarow uśmiechnął się.
— A gdyby on też zaczął mnie zwyciężać, zapytał, czy ujęlibyście się za mną?
— Gdzież tam ja miałabym się za wami ujmować? Ale nie, z wami trudno sobie dać radę.
— Tak myślicie? a ja znam rękę, która, jeśli zechce, jednym palcem mnie pokona.
— Cóż to za ręka?
— Alboż wy nie wiecie? powąchajcie tylko, jak prześlicznie pachnie róża, którąście mi dali.
Teniczka wyciągnęła szyję i przybliżyła twarz do kwiatu... chusteczka zsunęła się jej z głowy na ramiona; pokazały się miękkie zwoje włosów czarnych, połyskliwych, w nieładzie.
— Pozwólcie, niech i ja powącham, — odezwał się Bazarow, i pochylony, głośno ją pocałował w półotwarte usta.
Drgnęła, oparła się obiema rękami o jego pierś, ale oparła się słabo, tak, że mógł wznowić i przedłużyć swój pocałunek.
Z poza bzu odezwał się suchy kaszel. Teniczka w jednej chwili przesunęła się na drugi koniec ławki. We drzwiach altanki stanął Paweł Piotrowicz, ukłonił się zlekka, a odezwawszy się z jakimś złośliwym akcentem „wy tutaj?“ wyszedł.
Teniczka zaraz zebrała wszystkie róże i za nim wyszła także z altany.
— Wstydźcie się, Eugenjuszu Wasiljiczu, — szepnęła wychodząc.
W tym szepcie było czuć wyrzut nieudany.
Bazarow przypomniał sobie inną scenę niedawną, i przykro mu się zrobiło, i wstyd mu było. Ale natychmiast potrząsnął głową, ironicznie powinszował sobie „formalnego awansu na Donżuana“, i poszedł do swojego pokoju.
Paweł Piotrowicz tymczasem opuścił ogród i powolnym krokiem doszedł aż do lasu. Dosyć długo tam bawił, a gdy wrócił na śniadanie, Mikołaj Piotrowicz zapytał go troskliwie, czy nie chory, do tego stopnia sposępniał.

— Wszak wiesz, że cierpię czasem na rozlanie żółci, — spokojnie odpowiedział mu Paweł.

XXIV.

We dwie godziny potem pukał do drzwi Bazarowa.
— Powinienem was przeprosić, że wam przeszkadzam w naukowych zatrudnieniach, — rzekł, siadając na krzesełku pod oknem i opierając się obiema rękami na lasce ze słoniową rękojeścią, (zwykle przechadzał się bez laski) — ale jestem zmuszony prosić was o udzielenie mi pięciu minut swojego czasu, nie więcej.
— Cały mój czas na wasze usługi, — odparł Bazarow, którego twarz przybrała jakiś dziwny wyraz, gdy tylko Paweł Piotrowicz przestąpił próg jego pokoju.
— Dla mnie dosyć i pięciu minut. Przyszedłem zadać wam jedno pytanie.
— Pytanie? jakie?
— Raczcie posłuchać. W początkach waszego pobytu u mojego brata, kiedy jeszcze nie odmawiałem sobie przyjemności gawędzenia z wami, zdarzało się, iż słyszałem wasze zdanie o rozmaitych rzeczach; lecz o ile sobie przypominam, ani między nami, ani w mojej obecności, nie było nigdy mowy o pojedynkach. Powiedzcież mi tedy, jakie wasze zdanie o tym przedmiocie?
Bazarow, który był wstał na powitanie Pawła Piotrowicza, oparł się o krawędź stołu i skrzyżował ręce na piersiach.
— Moje zdanie takie, — rzekł: — z punktu widzenia teoretycznego pojedynek jest niedorzecznością; z praktycznego zaś rzecz inna.
— Chcesz pan zatem powiedzieć, jeżelim dobrze zrozumiał, że jakikolwiek miałbyś teoretyczny pogląd na pojedynek, w praktyce nie pozwoliłbyś sobie ubliżyć, bez zażądania satysfakcji?
— Zupełnie zrozumieliście moją myśl.
— To bardzo dobrze. Słowa wasze wyprowadzają mnie z niepewności...
— Chcecie zapewne powiedzieć, że wyprowadzają was z kłopotliwej niemożności zdecydowania się.
— To wszystko jedno, mówię tak, żeby mnie zrozumiano. Nie jestem szczur bibljoteczny. Przez to, coście powiedzieli, oswobodzony jestem od pewnego rodzaju przykrej konieczności. Postanowiłem bić się z wami.
Bazarow wytrzeszczył oczy.
— Ze mną?
— Tak, z wami.
— Ale dlaczego? przez litość.
— Mógłbym wam powiedzieć przyczynę, — rzekł Paweł Piotrowicz; — ale wolę zamilczeć. Podług mnie, jesteście tu niepotrzebni; nie mogę was ścierpieć, gardzę wami, a jeżeli wam tego niedosyć...
Wzrok Pawła Piotrowicza zaiskrzył się... zaiskrzył się i wzrok Bazarowa.
— Bardzo dobrze, — rzekł ten ostatni. — Zbyteczne są wszelkie dalsze objaśnienia. Przyszła wam fantazja wypróbować na mnie swojego rycerskiego ducha. Mógłbym wam odmówić tej przyjemności, ale niech już tak będzie.
— Z całego serca obowiązany wam jestem — odparł Paweł Piotrowicz, — i mogę teraz mieć nadzieję, że przyjmiecie moje wyzwanie, nie zmuszając mnie do użycia środków przymusowych.
— To jest, mówiąc bez alegorji, do użycia tego kija? — zauważył z zimną krwią Bazarow. — Bardzo słusznie. Bynajmniej nie potrzebujecie mnie obrażać, i byłoby to zresztą niezupełnie bezpiecznie. Możecie pozostać spokojnie gentlemanem... przyjmuję wasze wyzwanie także jako gentleman.
— Prześlicznie! — rzekł Paweł Piotrowicz i postawił laskę w kącie. Omówimy zaraz w kilku słowach warunki naszego pojedynku; ale pierwej chciałbym wiedzieć, czy uważacie za rzecz potrzebną uciec się do formalności małej sprzeczki, która mogłaby służyć mi za pretekst do wyzwania?
— Nie, lepiej bez formalności.
— Ja też tak myślę. Uważam również za rzecz niewłaściwą dochodzić rzeczywistych przyczyn naszego nieporozumienia. Nie możemy znosić się wzajemnie. Czegóż więcej potrzeba?
— Czegoż więcej potrzeba? — ironicznie powtórzył Bazarow.
— Co zaś do samych warunków pojedynku, to ponieważ sekundantów mieć nie będziemy, skądżebyśmy ich wzięli...
— Rozumie się, skądbyśmy ich wzięli.
— To mam zaszczyt zaproponować wam co następuje: bijemy się jutro rano, dajmy na to o szóstej, z tamtej strony gaju, na pistolety, na dziesięć kroków...
— Na dziesięć kroków? Więc my się nienawidzimy na taką odległość?
— Można i na siedem, — zrobił uwagę Paweł Piotrowicz.
— Można, dlaczego nie?
— Strzelać dwa razy, a na wszelki wypadek, każdy z nas zaopatrzy się w karteczkę, w której sam siebie o swoją śmierć oskarży.
— Na to nie ze wszystkiembym się zgodził, — rzekł Bazarow. — Wygląda to trochę na romans francuski; jakoś nieprawdopodobne.
— Być może. Zgodzicie się jednak, że to nieprzyjemnie być podejrzanym o zabójstwo.
— Zgadzam się, ale jest środek uniknięcia tych przykrych podejrzeń. Nie będziemy mieli sekundantów, ale możemy mieć świadka.
— Kogo mianowicie? — raczcie powiedzieć.
— Piotra naprzykład.
— Jakiego Piotra?
— Kamerdynera waszego brata. Jest to człowiek stojący na wysokości współczesnej cywilizacji i spełni swoją rolę tak, jak ona powinna być spełniona w podobnym wypadku z całem comme il faut.
— Zdaje mi się, że pan żartuje.
— Bynajmniej. Zastanowiwszy się nad moją propozycją, przyznacie, że jest bardzo rozsądna i prosta. Szydło z worka wyjdzie i tak, a co do Piotra, to ja biorę na siebie przygotować go, jak się należy i sprowadzić na plac boju.
— Nie przestajecie żartować, — odezwał się Paweł Piotrowicz, wstając z krzesła. — Ale po uprzejmej gotowości, jakąście okazali, nie mam prawa mieć do was pretensji... Wszystko tedy ułożone... Ale, ale, nie macie pistoletów?
— Skąd je mam mieć? Nie jestem wojskowy.
— W takim razie ofiaruję wam moje własne. Możecie być przekonani, że już od pięciu lat z nich nie strzelałem.
— Jest to wiadomość bardzo pocieszająca.
Paweł Piotrowicz wziął za laskę...
— Zatem, łaskawy panie, pozostaje mi tylko podziękować wam i pozostawić was zwykłym zajęciom. Mam zaszczyt pożegnać was.
— Do miłego widzenia się z łaskawym panem, — rzekł Bazarow, odprowadzając gościa.
Paweł Piotrowicz wyszedł, a Bazarow postał przede drzwiami, a potem zawołał... „Tfu do czorta, a to mi ładna i głupia historja! A tośmy komedję tu wymyśleli! Uczone psy tańcują w ten sposób na tylnych łapach. Ale odmówić było niepodobna; mógłby uderzyć mnie, a wtedy... (Bazarow zbladł na samą myśl o tem; cała jego duma dębem stanęła) wtedy musiałbym zdusić go jak kota“. Powrócił do swojego mikroskopu, lecz serce mu biło i znikła spokojność, niezbędna do naukowych obserwacyj. „On nas zobaczył dzisiaj, myślał sobie; ale czyżby tak za bratem się ujmował? Cóż to zresztą tak ważnego, pocałunek? Coś innego jest w tem. Czy on czasem sam nie zakochany? rozumie się, zakochany; to jasne, jak słońce. Nieznośna sprawa! nieznośna pod każdym względem! Najprzód trzeba będzie nastawić czoło i bądź co bądź, wyjechać; a tu Arkadjusz... i to cielątko, Mikołaj Piotrowicz. Nieznośnie, nieznośnie!“
Dzień minął jakoś niezmiernie spokojnie i nudno. Teniczki jak gdyby na świecie nie było; siedziała w swojej izdebce, jak mysz w jamie. Mikołaj Piotrowicz miał minę zatroskaną: doniesiono mu, że na pszenicy, w której szczególną pokładał nadzieję, pokazała się śnieć. Paweł Piotrowicz zdumiewał wszystkich. nawet Prokofiicza, swoją lodowatą uprzejmością. Bazarow zaczął pisać list do ojca, ale podarł go i rzucił pod stół. „Jeżeli umrę, pomyślał, i tak się dowiedzą; ale ja nie zginę, nie, ja jeszcze długo będę się wałęsał po świecie“. Kazał Piotrowi przyjść do siebie nazajutrz skoro świt, w bardzo ważnym interesie. Piotr wyobraził sobie, że Bazarow chce go zabrać z sobą do Petersburga.
Późno położył się spać Bazarow i przez całą noc męczyły go dziwaczne sny... Widział przed sobą Odincową, która była niby jego matką; za nią chodził kotek z czarnemi wąsikami, a tym kotkiem była Teniczka. Paweł Piotrowicz ukazał mu się w postaci dużego lasu, z którym miał stanąć do pojedynku. Piotr obudził go o czwartej; Bazarow ubrał się zaraz i wyszedł z nim razem.
Poranek był piękny, dosyć chłodny; małe chmurki kłębiły się na bladym lazurze; na liściach i na trawie rozsypana drobna rosa srebrzyła się między pajęczyną, zachowując jeszcze, jak się zdawało, rumiany ślad porannej zorzy; z całego widnokręgu spływały strugami pieśni skowronków. Bazarow doszedł do gaju, usiadł w cieniu na murawie i teraz dopiero wyznał przed Piotrem, jakiej wymaga od niego usługi. Śmiertelnie się przeraził kamerdyner; ale Bazarow uspokoił go zapewnieniem, że nie potrzebuje nic innego robić, tylko stać zdaleka i patrzyć, za co nie bierze na siebie żadnej odpowiedzialności. „Tymczasem zaś, dodał, pomyśl tylko, jaka ważna czeka cię rola!“ Piotr zrobił gest przytykujący rękami i chociaż cały zzieleniał ze strachu, spokojnie niby oparł się o brzozę.
Droga z Maryina okrążała lasek; leżał na niej lekki pył, nietknięty jeszcze od wczoraj ani kołem, ani nogą. Bazarow mimowolnie spoglądał na tę drogę, zrywał trawę, gryzł ją w zębach i wciąż powtarzał sobie w duchu: „Co za głupota!“ Chłód poranny przejął go parę razy dreszczem... Piotr spojrzał na niego z żalem, a Bazarow uśmiechnął się tylko: nie tchórzył.
Po drodze rozległ się się tentent kopyt końskich... Z poza drzew ukazał się chłopek. Gnał przed sobą dwa spętane konie, a przechodząc koło Bazarowa, spojrzał nań jakimś osobnym wzrokiem i popatrzył, nie zdejmując czapki, co widocznie zmartwiło wielce Piotra, jako nieszczęśliwa wróżba. „I ten także wstał rano, pomyślał Bazarow, ale przynajmniej miał w tem interes, a my?...
— Zdaje się, że oni idą, — szepnął Piotr nagle.
Bazarow podniósł głowę i ujrzał Pawła Piotrowicza. Ubrany w lekki kraciasty pidżak i w białe jak śnieg spodnie, szedł szybkim krokiem po drodze; pod pachą niósł pudełko, owinięte w zielone sukno.
— Proszę wybaczyć, zdaje mi się bowiem, że czekaliście na mnie, — rzekł, kłaniając się najpierw Bazarowi, potem Piotrowi, którego uważał w tej chwili za coś w rodzaju sekundanta. — Nie chciałem budzić mojego kamerdynera.
— Nie nie szkodzi, — odparł Bazarow, — dopiero cośmy wyszli.
— A! tem lepiej! — Paweł Piotrowicz obejrzał się wkoło. — Nikogo nie widać, nikt nie przeszkodzi... Możemy przystąpić?
— Przystąpmy.
— Nowych objaśnień, jak mniemam nie trzeba wam?
— Nie trzeba.
— Czy będziecie nabijali? — zapytał Paweł Piotrowicz, — wyjmując z pudełka pistolety.
— Nie; wy nabijcie, a ja kroki odmierzę. Mam dłuższe nogi, — dodał z uśmiechem. — Raz, dwa, trzy...
— Eugenjuszu Wasiljicz, — wybąknął z trudem Piotr (drżał jak we febrze), — Pozwólcie, ja odejdę.
— Cztery... pięć... Odejdź, bracie, odejdź; możesz nawet stanąć za drzewem i uszy zatkać, tylko oczu nie zamykaj; a jeśli się kto powali o ziemię, leć, biegnij podnosić. Sześć... siedem... osiem... (Tu Bazarow stanął). Czy dosyć? — rzekł zwracając się do Pawła Piotrowicza, — czy też domierzyć jeszcze dwa kroki?
— Jak wam się podoba, — odrzekł zapytany, — nabijając drugą kulę.
— No, to dodajmy jeszcze dwa. — (Bazarow zrobił obcasem ślad na ziemi). — Otóż i meta. Ale, ale, na ileż kroków każdy z nas ma się ustawić od mety? Jest to także ważne pytanie. Wczoraj nie było mowy o tem.
— Sądzę, że na dziesięć, — odrzekł Paweł Piotrowicz, podając przeciwnikowi oba pistolety.
Raczcie łaskawie wybrać.
— Wybieram łaskawie oto ten. Nieprawdaż, Pawle Piotrowiczu, że nasz pojedynek jest istotnie do śmieszności dziwaczny? Spojrzyjcie tylko na fizjognomję naszego sekundanta.
— Podoba wam się jeszcze żartować, — odparł Paweł Piotrowicz. — Nie przeczę, że nasz pojedynek jest dziwny, ale uważam sobie za obowiązek uprzedzić was, że mam zamiar bić się na serjo. A bon enendeur, salut!
— O! ja wcale nie wątpię o tem, żeśmy postanowili zgładzić się do ostatka; dlaczegoż jednak nie pośmiać się i nie połączyć dulce cum utili? Tak więc wy do mnie po francusku, a ja do was po łacinie.
— Ja będę się bił na serjo, — powtórzył Paweł Piotrowicz i odszedł na swoje miejsce.
Bazarow ze swej strony odrachował dziesięć kroków od mety i stanął.
— Jesteście gotowi? — spytał Paweł Piotrowicz.
— Zupełnie.
— Możemy się schodzić.
Bazarow spokojniutko ruszył naprzód, i Paweł Piotrowicz jednocześnie zaczął iść ku niemu, włożywszy lewą rękę do kieszeni i stopniowo podnosząc lufę pistoletu... „Mierzy mi prosto w nos“, — pomyślał Bazarow; — „a jak starannie mruży oczy, zbój! Bądź co bądź, niemiłe to wrażenie. Zacznę patrzeć na łańcuszek od zegarka...“ Coś świsnęło koło samego ucha i w tejże chwili rozległ się wystrzał. „Słyszałem, a więc nic się nie stało“. — przebiegła mu myśl po głowie. Postąpił jeszcze krok i nie celując, wystrzelił. Paweł Piotrowicz drgnął trochę i schwycił się ręką za połę. Strumień krwi potoczył się po jego białych spodniach. Bazarow rzucił pistolet na bok i zbliżył się do przeciwnika.
— Jesteście ranni? rzekł.
— Mieliście prawo przyzwać mnie do samej mety, brzmiała odpowiedź, — a to bagatela. Stosownie do umowy, każdy z nas ma jeszcze po jednym strzale.
— No, darujcie, ale to drugim już razem, — odparł Bazarow i objął Pawła Piotrowicza, który zaczynał już blednąć. — Teraz ja już nie przeciwnik, tylko doktor, i przedewszystkiem muszę ranę opatrzyć. Piotrze! Chodźno tu, Piotrze! gdzieżeś się schował?
— Wszystko to głupstwo... Niczyjej nie potrzebuję pomocy, wyrzekł z wysiłkiem Paweł Piotrowicz, i... trzeba... znowu...
Chciał targnąć się za wąsy, ale mu ręka osłabła, w oczach się zaćmiło i upadł bezprzytomnie.
— Otóż i omdlał! i z czego? mimowolnie zawołał Bazarow, upuszczając Pawła Piotrowicza na murawę. Zobaczymy, co to jest. Wyjął chustkę, otarł krew, przycisnął ręką ciało około rany... Kość cała, mruknął przez zęby, kula poszła nie głęboko, zadraśnięty tylko jeden muskuł, vastus externus. Za trzy tygodnie będzie mógł tańczyć!... Ale zemdlał, jak zwykle ludzie nerwowi. Co to za delikatna skóra!
— Czy zabici? odezwał się za nim drżący głos Piotra.
Bazarow się obejrzał.
— Pobiegnij prędzej po wodę, bratku, on jeszcze przeżyje i mnie i ciebie.
Ale służący, jak się zdawało, nie pojmował jego słów i nie ruszał się z miejsca. Paweł Piotrowicz zwolna otworzył oczy. „Kona!“ — szepnął Piotr i zaczął się żegnać.
— No, ruszajże po wodę do djabła! krzyknął Bazarow.
— Nie trzeba... było to tylko chwilowe vertige... Pomóżcie mnie usiąść... oto tak... dosyć będzie tę rankę opatrzyć czemkolwiek, a zajdę do domu piechotą; jeśli zaś nie, to można przysłać po mnie konie. Pojedynku, jeżeli się zgodzicie na to, już nie powtórzymy. Zachowaliście się dzisiaj jak człowiek z honorem, — dzisiaj, ma się rozumieć.
— O przeszłości niema co wspominać, — odparł Bazarow, co się zaś tyczy przyszłości, to i o nią niewarto sobie głowy łamać, dlatego, że mam zamiar niezwłocznie stąd się wynieść. — Pozwólcie, przewiążę wam teraz nogę; rana nie szkodliwa, ale zawsze lepiej zatamować krew. Lecz najprzód trzeba koniecznie ocucić tego zucha.
Bazarow pociągnął Piotra za kołnierz, potrząsł nim z całej siły i posłał go po konie.
— Strzeż się tylko, żebyś brata nie przestraszył, rzekł do niego Paweł Piotrowicz, zakazuję ci mówić mu choćby jedno słówko.
Piotr poszedł, a raczej pobiegł po konie; obaj przeciwnicy siedzieli tymczasem na ziemi i milczeli. Paweł Piotrowicz usiłował nie patrzeć na Bazarowa. Nie chciał, bądź co bądź, pogodzić się z nim; wstydził się swojej zapalczywości, swojego niepowodzenia, wstydził się całej tej sprawy, chociaż czuł, że nie mogła się skończyć szczęśliwiej. „Nie będzie przynajmniej kręcił się tutaj, — uspokajał sam siebie — i za to Bogu dzięki“. Milczenie przeciągało się ciężkie i nieznośne. Obydwaj byli z niego niekontenci. Każdy czuł, że go drugi doskonale rozumie. Przyjaciele bywają zadowoleni z tej świadomości, ale bardzo niezadowoleni bywają z niej wrogowie, zwłaszcza wtedy, kiedy nie mogą ani dojść do porozumienia, ani rozejść się na dobre.
— Czy nie zbyt silnie przewiązałem wam nogę? — zapytał nakoniec Bazarow.
— Nie, owszem, bardzo dobrze, wszystko w porządku, — odrzekł Paweł Piotrowicz i po chwili dodał: — brata nie oszukamy, trzeba mu będzie powiedzieć, żeśmy się pokłócili o politykę.
— Dobrze, — rzekł Bazarow, — możecie powiedzieć, żem urągał na wszystkich anglomanów.
— Wyśmienicie. Jak wam się zdaje, co też myśli o nas ten człowiek? — ciągnął dalej Paweł Piotrowicz, ukazując tego samego chłopka, który na kilka minut przed pojedynkiem przepędził koło Bazarowa spętane konie, a wracając nazad drogą, zatrzymał się i zdjął czapkę na widok panów.
— Kto go tam wie! — odrzekł Bazarow — najprawdopodobniej nic nie myśli. Rosyjski chłop jest to ten sam tajemniczy nieznajomy, o którym niegdyś tak wiele pisała pani Radcliffe. Kto go pojmie? On sam siebie nie pojmuje!
— Ach, więc wy tak! — zaczął mówić Paweł Piotrowicz; ale nagle zawołał: patrzcie, co narobił wasz głupi Piotr, brat tu jedzie!
Bazarow odwrócił się i spostrzegł bladą twarz Mikołaja Piotrowicza na bryczce. Zanim się zatrzymała, zeskoczył i rzucił się ku bratu.
— Co to znaczy? — zawołał wzruszonym głosem, — Eugenjuszu Wasiljiczu, zlitujcie się, co to takiego?
— To nic, — odrzekł Paweł Piotrowicz, — niepotrzebnie cię przestraszyli. Pokłóciliśmy się trochę z panem Bazarowem i ja zapłaciłem za to.
— Ale o co wam poszło, na Boga?
— Jakże ci to powiedzieć? Pan Bazarow odezwał się z lekceważeniem o sir Robercie Peelu. Dodaję jednak, że w tem wszystkiem tylko ja jestem winny, a pan Bazarow zachował się, jak najlepiej. Ja go wyzwałem.
— Ależ na tobie krew!
— A tyś myślał, że będzie woda? Ale takie puszczenie krwi jest nawet pożyteczne dla mnie, czy nieprawda, doktorze? Pomóż mi usiąść na bryczce i rozpogódź czoło; jutro będę zdrów. Tak, tak, wybornie. Ruszaj!
Mikołaj Piotrowicz poszedł za bryczką, Bazarow został się w tyle...
— Muszę prosić pana, ażebyś się zajął bratem, — rzekł doń Mikołaj Piotrowicz, — zanim przywiozą z miasta innego doktora.
Bazarow w milczeniu dał znak potakujący głową.
W godzinę potem Paweł Piotrowicz leżał już na łóżku, z nogą zręcznie obandażowaną. Cały dom się spłoszył; Teniczce źle się zrobiło, Mikołaj Piotrowicz pokryjomu załamywał ręce, a ranny Paweł śmiał się i żartował, zwłaszcza z Bazarowem; wziął na siebie delikatną batystową koszulę, wytworną kurtkę poranną i fez turecki na głowę, nie pozwolił zapuszczać rolet w oknie i uskarżał się żartobliwie, że mu nie pozwalają jeść.
Ku wieczorowi jednak dostał gorączki, zabolała go głowa. Przyjechał z miasta doktór. (Mikołaj Piotrowicz nie usłuchał brata, zresztą i sam Bazarow tego żądał. Ten ostatni przez cały dzień siedział u siebie w pokoju, cały żółty na twarzy i zły, a do chorego wpadał tylko na krótki czas; dwa razy zdarzyło się, iż spotkał Teniczkę, ale za każdym razem wyminęła go z przestrachem.) Nowy doktor radził używać napojów ochładzających, przyczem potwierdził zapewnienie Bazarowa, że niema żadnego niebezpieczeństwa. Mikołaj Piotrowicz powiedział mu, że brat sam się zranił przez nieostrożność, na co doktor mruknął w sposób powątpiewający, ale dostawszy zaraz do ręki dwadzieścia pięć rubli srebrem, odezwał się: „Nic dziwnego, to się często zdarza!“
Nikt z domowników nie kładł się spać, ani się nie rozbierał. Mikołaj Piotrowicz co chwila wchodził do brata na palcach i na palcach znowu wychodził. Chory budził się, wzdychał lekko, powtarzał po francusku: „couchez vous“ i prosił pić. Mikołaj kazał Teniczce podać mu szklankę limonjady, Paweł popatrzył na nią uważnie i wypił szklankę do dna. Nad ranem gorączka wzmogła się, chory zaczął bredzić. Najprzód wymawiał jakieś wyrazy bez związku; potem otworzył nagle oczy, a zobaczywszy przy łóżku brata, który z niepokojem był nad nim schylony, rzekł:
— Czy nieprawda, Mikołaju, że Teniczka ma coś wspólnego z Nelly?
— Z jaką Nelly, Pawle?
— Z jaką? Z księżną R..., szczególnie w wyższej części twarzy. Cest de la même familie.
Mikołaj Piotrowicz nic nie odpowiedział, tylko zadziwił się nad żywością dawnych wspomnień w tym człowieku.
— Ach! jak lubię to puste stworzenie! — jęknął Paweł Piotrowicz, zarzucając ręce za głowę. — Nie ścierpię, aby ktokolwiek ośmielił się dotknąć jej... szeptał w kilka chwil potem. Mikołaj westchnął tylko; nie przeczuwał nawet, do kogo odnoszą się te słowa.
Na drugi dzień o ósmej zrana przyszedł do niego Bazarow. Przygotował się już do drogi i wypuścił na wolność wszystkie swoje żaby, owady i ptaki.
— Przyszlicie pożegnać się ze mną? — rzekł Mikołaj Piotrowicz, — powstając na jego spotkanie.
— Tak jest.
— Pojmuję was i w zupełności zamiar ten pochwalam. Mój biedny brat zawinił, to pewno, ukarany jest też za to. Sam mi powiedział, że zmusił was postąpić tak, jakeście postąpili. Innego wyjścia nie mieliście. Jestem przekonany, żeście nie mogli uniknąć tego pojedynku, który... który do pewnego stopnia da się wyjaśnić już ciągłym antagonizmem waszych wzajemnych poglądów. (Mikołaj Piotrowicz plątał się). Mój brat jest człowiekiem starej daty, zapalczywy i uparty... chwała Bogu, że się to jeszcze tak skończyło. Przedsięwziąłem wszelkie środki celem uniknięcia rozgłosu...
— Zostawię wam swój adres, na wypadek, gdyby z tego powstała jaka historja, — obojętnie zauważył Bazarow.
— Mam nadzieję, że nie będzie żadnej historji... Bardzo żałuję, że wasz pobyt w moim domu tak się zakończył. Jest to tem boleśniej dla mnie, że Arkadjusz...
— Zobaczę się z nim zapewne, — odparł Bazarow, — w którym wszelkiego rodzaju „oświadczenia“ i „wyjaśnienia“ wzbudzały zwykle uczucie niecierpliwości; gdybym się zaś nie zobaczył, proszę pozdrowić go odemnie i wyrazić mu mój żal...
— I ja proszę... — odrzekł z ukłonem Mikołaj Piotrowicz; — ale Bazarow nie doczekał się końca frazesu i wyszedł.
Dowiedziawszy się o zamiarze Bazarowa, Paweł Piotrowicz zapragnął go zobaczyć i uścisnąć mu rękę. Ale Bazarow i tutaj pozostał zimny jak lód; pojmował, że Paweł Piotrowicz miał ochotę pokazać się wspaniałomyślnym. Z Teniczką nie udało mu się pożegnać, zobaczył ją tylko przez okno. Jej twarz wydawała mu się smutną. „Kto wie, pomyślał, czy sobie tego nie bierze zbytnio do serca? Potrafi się przecież znów jakoś pocieszyć“.
Piotr rozczulił się do tego stopnia, że płakał rzewnemi łzami, dopóki Bazarow nie ochłodził go zapytaniem: „czy nie ma czasem źródła w oczach“, a Duniasza musiała uciec w krzaki, żeby ukryć swoje wzruszenie. Sprawca tej całej biedy wsiadł tymczasem na telegę, zapalił cygaro, a kiedy na czwartej wiorście, przy zakręcie drogi, zobaczył po raz ostatni wyciągniętą w jedną linią osadę braci Kirsanow ze swoim nowym dworem, splunął tylko i szepnąwszy „przeklęte szlachetki“, owinął się szczelniej w płaszcz.


∗             ∗

Paweł Piotrowicz uczuł się wkrótce lepiej; ale musiał leżeć w łóżku blisko tydzień. Swoją „niewolę“, jak się wyrażał, znosił dosyć cierpliwie, okazywał tylko wielką staranność w toalecie i ciągle kazał się skrapiać wodą kolońską. Mikołaj Piotrowicz czytywał mu gazety. Teniczka usługiwała jak przedtem, przynosiła mu buljon, limonjadę, jajka na miękko, herbatę, ale za każdym razem gdy wchodziła do jego pokoju, ogarniała ją jakaś tajemna trwoga. Niespodziewany postępek Pawła Piotrowicza przestraszył wszystkich w domu, ale Teniczkę więcej, niż wszystkich; sam tylko Prokofiicz nie dziwił się i mówił, że i za jego czasów panowie się bili, ale tylko szlachta między sobą, a nie z pierwszym lepszym przybłędą. Takich „obdartusów“, gdy byli bezczelni, dawali biczem osmagać.
Sumienie nie czyniło prawie żadnych wyrzutów Teniczce; ale od czasu do czasu dręczyła się myślą o prawdziwej przyczynie pojedynku. Przytem i Paweł Piotrowicz przyglądał się jej tak dziwnie... że nawet obróciwszy się tyłem do niego, czuła jego wzrok na sobie. Aż schudła z bezustannej trwogi wewnętrznej, ale przez to jeszcze wyładniała.
Jednego razu, było to zrana, Paweł Piotrowicz czuł się dobrze i przeszedł z łóżka na sofę, a Mikołaj, wywiedziawszy się o jego zdrowiu, wyszedł do stodoły. Teniczka przyniosła szklankę herbaty, a postawiwszy ją na stoliku, chciała oddalić się. Paweł Piotrowicz zatrzymał ją.
— Dokąd tak śpieszycie? Teodozjo Mikołajewno, zaczął mówić, czy macie jaki interes?
— Nie... tak... muszę tam nalać herbatę.
— Duniasza zrobi to bez was; posiedźcie troszkę z chorym. Mam przytem pomówić z wami.
Teniczka w milczeniu usiadła na skraju krzesła.
— Słuchajcie mnie, — rzekł Paweł Piotrowicz i pociągnął się za wąsy, — już dawno chciałem was zapytać, dlaczego się mnie boicie?
— Ja?...
— Tak jest, wy. Nie patrzycie mi nigdy prosto w oczy, musicie mieć nieczyste sumienie.
Teniczka zarumieniła się, ale spojrzała na Pawła. Wydał się jej tak dziwnym, że serce jej w piersi zakołatało.
— Więc macie czyste sumienie? — zapytał się jej.
— Dlaczego nie ma być czyste? — szepnęła.
— Alboż ja wiem! zresztą wobec kogo mielibyście zawinić, wobec mnie? to nieprawdopodobne. Wobec kogo innego w tym domu? to także być nie może. Czyżby wobec brata? ale przecież wy go kochacie?
— Kocham.
— Całą duszą, całem sercem?
— Całem sercem.
— Doprawdy? Spojrzno na mnie, Teniczko (pierwszy raz ją tak nazwał)... Wiecie przecież, że kłamstwo jest wielkim grzechem.
— Ja nie kłamię, Pawle Piotrowiczu. Gdybym Mikołaja Piotrowicza nie widywała, pocóżbym żyła na świecie.
— I nie zamienilibyście go na nikogo?
— Na kogóż miałabym go zamienić?
— Alboż niema na kogo? Ot chociażby na tego pana, który stąd wyjechał.
Teniczka wstała.
— Ach, Boże mój! za co wy mnie tak męczycie? co ja wam zrobiłam? jak to można mówić coś podobnego?...
— Teniczka, — odezwał się smutnym głosem Paweł Piotrowicz, — przecież ja widziałem...
— Coście widzieli?
— A tam... w altance.
Teniczka pokraśniała, jak wiśnia.
— A jakaż moja w tem wina? wymówiła z trudnością.
Paweł Piotrowicz podniósł się.
— Nie jesteście winni? nie? ani trochę?
— Ja kocham tylko jednego Mikołaja Piotrowicza na świecie i kochać będę na wieki! — odezwała się z niezwykłą siłą Teniczka, tłumiąc gwałtem, dławiące ją łkanie, — a to, coście wy widzieli, mogę wyznać na strasznym sądzie, że się nie stało z mojej winy i wolę skonać w tej chwili, niż żeby ktokolwiek miał mnie podejrzywać, że ja mojego dobroczyńcę Mikołaja Piotrowicza... Ale tu zabrakło jej głosu i równocześnie poczuła, że Paweł Piotrowicz schwycił ją za rękę i mocno uścisnął... Spojrzała na niego i skamieniała. Był jeszcze bledszy niż przedtem, wzrok mu się iskrzył i co dziwniejsza, ciężka łza spłynęła po jego licu.
— Teniczka! — wyrzekł jakimś dziwnym szeptem, — kochaj ty, kochaj mego brata! on taki dobry, poczciwy człowiek! Nie zdradzaj go dla nikogo na świecie, nie słuchaj nikogo! Pomyśl tylko, co może być straszniejszego, niż kochać, a nie być kochanym! Nie porzucaj nigdy mojego biednego Mikołaja!
Oczy Teniczki obeschły i strach przeminął; ale jakież na nowo ogarnęło ją przerażenie, gdy Paweł Piotrowicz, Paweł Piotrowicz we własnej osobie, przycisnął jej rękę do ust i zatrzymał ją długo, długo bez pocałunku, tylko z konwulsyjnem od czasu do czasu westchnieniem...
„Boże! — pomyślała, — co mu się też stało?“
W tej chwili całe życie minione tego człowieka wstrząsało mu serce bolesnym dreszczem.
Zaskrzypiały schody pod szybkiemi krokami... Paweł odtrącił od siebie Teniczkę i głowę rzucił na poduszkę. Otwarły się drzwi i wszedł Mikołaj Piotrowicz, wesoły, świeży, rumiany. Mitja, również świeży i rumiany, jak ojciec, podskakiwał w koszulce na jego ręku, zaczepiając gołemi nóżkami o duże guziki jego wiejskiego paltota.
Teniczka rzuciła się naprzeciw niemu, a objąwszy rękami ojca i syna, głowę przytuliła do jego ramienia. Mikołaj Piotrowicz się zadziwił: Teniczka, skromna i nieśmiała, nigdy jeszcze nie pieściła się z nim w obecności osoby trzeciej.
— Co ci jest? — rzekł, spojrzawszy na brata i oddał jej Mitja. — Czy nie czujesz się gorzej? — zapytał, zbliżając się do Pawła Piotrowicza.
Ten ostatni ukrył twarz w batystowej chustce.
— Nie... nie... tak... nic. Przeciwnie, daleko mi lepiej.
— Niepotrzebnie się pośpieszyłeś z przejściem na sofę. A ty dokąd? — dodał Mikołaj Piotrowicz, obracając się ku Teniczce; ale ta już zatrzasnęła drzwi za sobą. — Przyniosłem ci oto mojego bohatera; stęsknił się za swoim stryjem. Pocóż go znów wyniosła? Ale powiedz mi lepiej, co tobie? Czy się tu co stało?
— Bracie! — wyrzekł uroczyście Paweł Piotrowicz.
Mikołaj drgnął. Zrobiło mu się jakoś tkliwie na sercu, ale sam nie wiedział, dlaczego.
— Bracie! — powtórzył Paweł, — daj mi słowo, że spełnisz jedną moją prośbę.
— Jaką prośbę? mów.
— Jest to prośba bardzo ważna; od niej, jak mnie się zdaje, zależy szczęście twojego życia. Przez cały ten czas wiele rozmyślałem nad tem, co ci chcę teraz powiedzieć... Bracie! spełnij swój obowiązek, obowiązek człowieka szlachetnego i prawego, połóż koniec złemu przykładowi, który dajesz drugim, ty, ty, najlepszy z ludzi!
— Co chcesz powiedzieć, Pawle?
— Ożeń się z Teniczką... ona cię kocha; ona jest matką twojego syna.
Mikołaj Piotrowicz odstąpił na krok w tył i klasnął w dłonie.
— Ty mówisz w ten sposób, Pawle, ty, którego uważałem zawsze za najzaciętszego wroga podobnych związków? ty to mówisz? Alboż nie wiesz, że jedynie przez wzgląd na ciebie nie dopełniłem tego, co nazwałeś tak słusznie moim obowiązkiem?
— Niepotrzebnie miałeś w takim razie wzgląd jakikolwiek na mnie, — odpowiedział Paweł Piotrowicz ze smutnym uśmiechem. Zaczynam wierzyć, że Bazarow miał słuszność, kiedy mi wyrzucał arystokrację. Nie, miły bracie, próżno nam panoszyć się i dbać tylko o opinję świata; jużeśmy starzy, życie nauczyło nas pokory, czas odłożyć na bok wszelką próżność. Teraz, jak powiedziałeś, weźmy się do spełnienia naszych obowiązków, a zobaczysz, że w dodatku do tego gotowiśmy jeszcze i szczęście posiąść. —
Mikołaj Piotrowicz uścisnął swojego brata.
— Otworzyłeś mi oczy ostatecznie! — zawołał. — Nie napróżno zawsze mówiłem, że jesteś najlepszym i najrozumniejszym człowiekiem na świecie; teraz zaś widzę, że jesteś równie mądry, jak szlachetny.
— Ciszej, ciszej, — przerwał mu Paweł Piotrowicz. — Nie mów tak wiele o rozumie twojego brata, który w pięćdziesiątym roku życia pojedynkował się, jak smarkacz. A zatem rzecz ułożona: Teniczka będzie moją... belle-soeur.
— Drogi Pawle! ale co powie Arkadjusz?
— Arkadjusz? on się ucieszy!... Małżeństwo nie znajduje się wprawdzie w programie jego zasad, ale pochlebi to jego poczuciu równości. Zresztą, w rzeczy samej, skąd tam jeszcze kasty au dixneuvième siècle?
— Ach! Pawle, Pawle! pozwól, że cię raz jeszcze pocałuję. Nie bój się, ostrożnie.
Bracia uścisnęli się.
— Jak sądzisz, czy nie powiedzieć jej zaraz o twoim zamiarze? — spytał Paweł Piotrowicz.
— Poco się śpieszyć? — odparł Mikołaj Piotrowicz. — Czy między wami była mowa o tem?
— Między nami. Quelle idée!
— No to i dobrze. Przedewszystkiem przyjdź do zdrowia, a co się odwlecze, to nie uciecze. Trzeba to dobrze obmyśleć, zastanowić się nad tem...
— Ale jesteś zdecydowany?
— Zupełnie zdecydowany i dziękuję ci za to z całej duszy. Teraz zostawię cię samego, powinieneś odpocząć. Każde wzruszenie jest dla ciebie szkodliwe... pomówimy jeszcze o tem. Zaśnij teraz mój drogi, i powracaj do zdrowia!
„Za co on mi tak dziękuje?“ pomyślał Paweł Piotrowicz, zostawszy sam jeden. „Czyż to od niego nie zależało? Ja zaraz po jego ślubie wyjadę sobie gdzieś daleko, do Drezna albo do Florencji, i będę tam żył do śmierci“.
Paweł Piotrowicz zmoczył sobie czoło wodą kolońską i zamknął oczy. Piękna wychudła jego głowa, oświetlona jaskrawem światłem dziennem, leżała na białej poduszce, całkiem jak głowa zmarłego... Bo też i był już istotnie umarłym.

XXV.

We wsi Niskolskoje, w ogrodzie, pod cieniem wysokiego jesionu, na darniowej ławeczce, siedzieli Katja i Arkadjusz; na ziemi obok niej leżał znajomy nam pies Fifi, w kłębek zwinięty. I Arkadjusz i Katja milczeli; on trzymał w ręku napół otwartą książkę, a ona wybierała z koszyka kruszyny pozostałego w nim chleba i rzucała je nielicznej rodzinie wróbli, które z właściwą sobie tchórzliwą odwagą skakały, świegocąc, tuż przy jej nogach. Lekki wiatr, szepcąc między liśćmi jesionu, rozsiewał bladozłote plamy światła po ciemnej ścieżce ogrodowej i żółtym grzbiecie Fifi. Arkadjusz i Katja pogrążeni byli w zupełnym cieniu; tylko kiedy niekiedy w jej włosach zapalał się jak płomień jaskrawy punkcik światła. Oboje milczeli; ale właśnie w tem, jak milczeli i jak siedzieli obok siebie, widać było pełen zaufania stosunek: żadne z nich nie zwracało niby uwagi na swego sąsiada, a cieszyło się z tego, że go ma tak blisko. Od tej pory, jakeśmy ich widzieli ostatnim razem, ich rysy uległy zmianie: Arkadjusz wydawał się spokojniejszym, Katja żywszą i śmielszą.
— Czy nie uważacie, zaczął Arkadjusz, że jesion bardzo dobrze nazywa się po rosyjsku: żadne z drzew nie prześwieca tak jasno, jak on.
Katja podniosła wzrok do góry i rzekła „prawda“, a Arkadjusz pomyślał: „ta nie gniewa się na mnie o to, że się pięknie wyrażam“.
— Ja nie lubię Heinego, — odezwała się Katja, pokazując oczyma książkę, którą Arkadjusz trzymał w ręku, — nie lubię go ani wtedy, kiedy się śmieje, ani też kiedy płacze; lubię go tylko wówczas, gdy jest zadumany i smutny.
— A mnie on się podoba wtedy, gdy jest wesoły, zrobił uwagę Arkadjusz.
— Są to jeszcze w was dawne ślady satyrycznego kierunku... („Dawne ślady!“ — pomyślał Arkadjusz, „gdyby też to Bazarow usłyszał!“) — Zaczekajcie tylko, my was przerobimy.
— Kto mnie przerobi? wy?
— Kto? Siostra, Porfirjusz Platonowicz, z którym się już nie spieracie; nakoniec ciotka, której onegdaj towarzyszyliście już do cerkwi.
— Nie mogłem przecież odmówić! Co zaś do Anny Siergiejewny, to ona, jak sobie przypominacie, w wielu punktach zgadzała się z Eugenjuszem.
— Wówczas siostra poddawała się jego wpływowi, podobnie jak i wy.
— Jak i ja? Czyż zrobiliście spostrzeżenie, że oswobodziłem się już z pod jego wpływu?
Katja nic nie odpowiedziała.
— Wiem, — ciągnął dalej Arkadjusz, — że on nigdy wam się nie podobał.
— Nie mogę wydawać o nim sądu.
— Czy wiecie co, Katarzyno Siegiejewno? za każdym razem, gdy słyszę tę odpowiedź, nie wierzę jej. Niema takiego człowieka, o którym każdy z nas niemógłby wydać swojego sądu. Jest to poprostu wymówka.
— Przyznam się, że on... nie powiem, żeby mi się nie podobał, ale czuję, że jest to człowiek dla mnie obcy... I wy nawet jesteście w gruncie rzeczy obcy dla niego.
— A to dlaczego?
— Jak wam to powiedzieć?... On jest dziki, a my oboje, wy i ja, jesteśmy oswojeni.
— I ja oswojony?
Katja potwierdzająco poruszyła głową; Arkadjusz zaczesał sobie włosy za ucho.
— Czy wiecie, że to, coście powiedzieli, jest pod pewnym względem obelgą?
— Czyżbyście chcieli być dzikim?
— Dzikim nie, ale silnym, energicznym.
— Tego nie trzeba chcieć... Oto wasz przyjaciel, naprzykład, może i nie chce tego, a jednak ma to sam w sobie.
— Hm! więc wy utrzymujecie, że on miał wielki wpływ na Annę Siergiejewnę?
— Tak jest. Ale nad nią nikt długo zapanować nie potrafi, — dodała Katja półgłosem.
— Dlaczego tak sądzicie?
— Dlatego, że ona jest bardzo dumna... nie to chciałam powiedzieć... ale, że bardzo ceni swoją niezależność.
— Któż jej nie ceni? — spytał Arkadjusz, a sam pomyślał: „Co po niej?“
„Co po niej?“ przyszło na myśl i Katji.
Młody człowiek uśmiechnął się i zbliżywszy się trochę do Katji, szepnął:
— Wyznajcie, że się jej boicie trochę.
— Kogo?
— Jej, — znacząco powtórzył Arkadjusz.
— A wy? — z kolei zapytała Katja.
— I... ja; uważajcie, że powiedziałem: i ja.
Katja pogroziła mu palcem.
— To mnie dziwi, — rzekła; — siostra nigdy nie była tak uprzejma dla was, jak właśnie teraz, daleko bardziej niż za pierwszym przyjazdem.
— Czy tak?
— A wy nie zauważyliście tego? was to nie cieszy?
Arkadjusz się zamyślił.
— Czemże zasłużyć mogłem na życzliwość Anny Siergiejewny... czy nie tem czasem, iż jej przywiozłem listy waszej matki?
— I tem i jeszcze dla innych przyczyn, których nie wymienię.
— A to dlaczego?
— Nie wymienię.
— O! ja wiem: jesteście bardzo uparci.
— Jestem uparta.
— I macie ostry zmysł spostrzegawczy.
Katja popatrzyła z boku na Arkadjusza.
— Może was to gniewa? O czem myślicie?
— Myślę o tem, skąd mogliście nabyć tej spostrzegawczości, którą w istocie w sobie macie. Jesteście tak trwożliwi, niedowierzający, od wszystkich stronicie...
— Długo żyłam samotna, sama ze sobą, więc mimowoli rozmyślać zaczęłam. Ale czyż ja istotnie od wszystkich stronię?
— Wszystko to pięknie, — mówił dalej, — ale ludzie na waszem stanowisku, chcę powiedzieć, ludzie bogaci, rzadko ten dar posiadają; do nich, jak do carów, prawda z trudem dochodzi.
— Ależ ja nie jestem bogata.
Arkadjusz zdziwił się i nie odrazu zrozumiał Katję.
„I w samej rzeczy, wszak to wszystko majątek siostry!“ przyszło mu na myśl, a ta myśl nie była mu nieprzyjemna.
— Jakeście to dobrze powiedzieli! — rzekł.
— Co takiego?
— Powiedzieliście dobrze, prosto, bez wstydu i bez próżności. Mnie się zdaje, iż w duszy człowieka, który wie, że jest biedny i mówi o tem, musi istnieć jakaś próżność szczególnego rodzaju.
— Nie doznawałam niczego podobnego, z łaski siostry, i mimowolnie wspomniałam o majątku.
— To prawda, ale przyznajcie, że i wy macie w sobie cząstkę tej próżności, o której dopiero co mówiłem.
— Naprzykład?
— Naprzykład, darujcie mi moje zapytanie, ale nie poszlibyście pewno zamąż za człowieka bogatego?
— Jeślibym go bardzo kochała... nie, zdaje mi się, że i wtedybym nie poszła.
— A więc widzicie! — zawołał Arkadjusz i po chwilce dodał — a dlaczegobyście nie poszli?
— Dlatego, że nierówność jest złą rzeczą, jak mówi pieśń ludowa.
— Wy zapewne chcecie rządzić, albo...
— O, nie! a to na co? Przeciwnie, gotowa jestem ulegać. Ale nierówność wydaje mi się czemś nie do zniesienia. Cenić samego siebie i uznać się podwładnym, to rozumiem; na tem polega szczęście. Ale być zależną... nie! I tak tego dosyć.
— I tak dosyć, — powtórzył Arkadjusz. — Tak, tak, — ciągnął dalej, — nie napróżno jesteście krewną Anny Siergiejewny; lubicie niezależność, równie, jak i ona; ale macie charakter więcej skryty. Jestem przekonany, że za nic w świecie nie wyjawilibyście pierwsza swojego uczucia, jakkolwiekby ono było silne i święte...
— A naturalnie, — rzekła Katja.
— Jesteście jednakowo rozumne, a wy macie niemniej silny, jak ona charakter.
— Nie porównywajcie mnie z siostrą, przez litość, — pośpiesznie wtrąciła Katja, — jest to zbyt niekorzystne dla mnie. Zdawałoby się, żeście zapomnieli, iż siostra jest i piękna i rozumna... i... Wy szczególniej, Arkadjuszu Mikołajewiczu, nie powinniście mówić czegoś podobnego i jeszcze z taką powagą.
— Co to znaczy: „wy szczególniej?“ Skąd wnosicie, że ja żartuję?
— Ma się rozumieć, że żartujecie.
— Tak mniemacie? a jeżeli ja też jestem jak najsilniej przekonany o tem, co mówię? jeżeli sądzę, żem się wyraził jeszcze nie dosyć dobitnie?
— Nie pojmuję was.
— Doprawdy? No, to widzę, że miałem przesadzone wyobrażenie o waszym darze spostrzegawczym.
— Jak to?
Arkadjusz nic nie odpowiedział i odwrócił się, a Katja wyszukała w koszyczku jeszcze kilka kruszynek chleba i zaczęła je rzucać wróblom; ale rozmach jej ręki był zanadto silny i wróble poodlatywały, nie zdążając pochwycić w dzióbki rzuconego chleba.
— Katarzyno Siergiejewno! — wyrzekł nagle Arkadjusz. — Dla was to zapewne wszystko jedno, ale wiedzcie o tem, że nie tylko za waszą siostrę, ale za nikogo w świecie bym was nie oddał.
Wstał i szybko odszedł, jak gdyby się przeląkł wyrazów, które wymówił. A Katja opuściła obie ręce razem z koszykiem na kolana, i schyliwszy głowę, długo patrzyła za Arkadjuszem. Zwolna wystąpił na jej lica rumieniec; ale usta nie uśmiechały się, a ciemne oczy wyrażały zdziwienie i jakieś inne jeszcze, dotychczas bezimienne uczucie.
— Tyś sama jedna? — rozległ się w bliskości głos Anny Siergiejewny. — Zdaje się, iż wyszłaś do do ogrodu z Arkadjuszem.
Katja zwróciła oczy na siostrę (ubrana pięknie, nawet wykwintnie, stała na ścieżce i końcem otwartej parasolki łaskotała uszy Fifi) i rzekła:
— Sama.
— Widzę to, — rzekła Anna ze śmiechem — więc on wrócił do siebie.
— Tak.
— Czytaliście razem.
— Tak.
Anna Siergiejewna chwyciła Katję pod brodę i trochę podniosła jej twarzyczkę.
— Aleście się chyba nie pokłócili?
— Nie, — rzekła Katja i spokojnie odsunęła siostrzyną rękę.
— Jak ty uroczyście odpowiadasz! Myślałam, że go tu znajdę i zaproponuję, żeby poszedł ze mną na przechadzkę. Ciągle mnie o to prosi. Przywieźli ci z miasta buciki, idź, przymierz je; wczoraj zauważyłam, że poprzednie już zniszczone. Wogóle za mało się tem zajmujesz, i to jeszcze ty, która masz tak prześliczne nóżki! I ręce masz ładne... tylko za duże, trzeba więc zachwycać nóżkami.
Anna Siergiejewna poszła dalej ścieżką, wydając lekki szelest swoją piękną suknią. Katja podniosła się z ławki i zabrawszy z sobą Heinego, poszła także... lecz nie, aby przymierzać buciki.
„Prześliczne nóżki“, myślała, wchodząc wolno i lekko po rozpalonych od słońca kamiennych schodach na taras: „prześliczne nóżki“... on też będzie leżał u nich. Ale wstyd zaraz jej się zrobiło i szybko wbiegła na górę.
Arkadjusz poszedł korytarzem do swojego pokoju; służący dopędził go i zawiadomił, że ma u siebie gościa, bo niedawno przyjechał pan Bazarow.
— Eugenjusz? — szepnął prawie ze strachem Arkadjusz, — kiedy przyjechał?
— Przed minutą, i kazał nic nie mówić o sobie Annie Siergiejewnie, tylko prosto zaprowadzić się do pana.
„Czy się nie zdarzyło jakie nieszczęście w domu“ pomyślał Arkadjusz i z pośpiechem przebiegłszy schody, szybko otworzył drzwi. Widok Bazarowa natychmiast go uspokoił, chociaż więcej doświadczone oko odkryłoby prawdopodobnie w energicznej jak przedtem, ale nieco wychudzonej twarzy nieoczekiwanego gościa ślady wewnętrznego niepokoju. W zakurzonym płaszczu na ramionach, z kaszkietem podróżnym na głowie, siedział u okna i nie podniósł się nawet wtedy, kiedy Arkadjusz z głośnemi okrzykami rzucił mu się na szyję.
— A to niespodzianka! cóż za zrządzenie losu! — mówił kręcąc się po pokoju, jak człowiek, który chce sobie i innym pokazać, że jest uradowany. Ale u nas wszystko dobrze w domu, wszyscy zdrowi, nieprawdaż?
— Wszystko u was dobrze, choć nie wszyscy zdrowi, — odezwał się Bazarow. — Możesz być całkiem spokojny. Ale ty nie gadaj tyle, tylko usiądź, każ mi przynieść wody i słuchaj, co ci powiem w kilku tylko słowach, jasno i wyraźnie.
Arkadjusz usiadł, a Bazarow opowiedział mu o swym pojedynku z Pawłem Piotrowiczem. Arkadjusz zdziwił się bardzo, a nawet zasmucił, ale nie uznał za właściwe okazywać tego na zewnątrz; zapytał tylko, czy rana stryja jest istotnie nieszkodliwa, otrzymawszy zaś odpowiedź, że jest to bardzo interesująca rana, lecz nie z lekarskiego punktu widzenia, uśmiechnął się z przymusem, a w głębi duszy poczuł jakiś żal i wstyd. Bazarow go pojął.
— Tak bracie, — rzekł, — ot, co to znaczy zżyć się z feodalnymi panami. Sam staniesz się feodałem i przyjmiesz udział w rycerskich turniejach. Teraz zaś, jak widzisz, jadę do „własnych przodków“, — dodał Bazarow, — a po drodze wstąpiłem tutaj... sam nie wiem dlaczego. Człowiek potrzebuje niekiedy uchwycić się za włosy i wyrzucić precz, jak rzodkiew z zagona; ja zrobiłem to w tych dniach... ale zachciało mi się jeszcze raz spojrzeć na to, z czem się rozstałem, na ten zagon, gdziem siedział.
— Mam nadzieję, że te słowa nie do mnie się odnoszą, — odparł ze wzruszeniem Arkadjusz; — spodziewam się, że nie myślisz rozstać się ze mną.
Bazarow spojrzał na niego bystro, prawie przenikliwie.
— Niby cię to zmartwi! Mnie się zdaje, że ty już dawno rozstałeś się ze mną. Wyglądasz tak świeżo, czyściutko... Widać sprawy z Anną Siergiejewną idą ci wybornie...
— Jakie sprawy z Anną Siergiejewną?
— Alboż nie dla niej przyjechałeś tu z miasta, ptaszku? Ale, ale, jakże tam idą szkoły niedzielne? Czyż nie jesteś w niej zakochany? A może przyszła na ciebie już pora udawania skromnisia?
— Wiesz, Eugenjuszu, że byłem zawsze otwarty wobec ciebie; mogę cię na Boga zapewnić, że się mylisz.
— Hm! „Na Boga“! Nowy wyraz, — zauważył półgłosem Bazarow. — Ale pocóż się unosisz. Nie masz potrzeby wypierać się, mnie to wszystko jedno. Romantyk powiedziałby: czuję, że nasze drogi się rozchodzą. A ja mówię poprostu, żeśmy się sobie wzajemnie sprzykrzyli.
— Eugenjuszu!
— Cóż w tem złego, moja duszo? Nie to jedno tylko na świecie się sprzykrzy? A teraz, czyby nie wypadało nam się pożegnać? Jakoś od czasu, gdy tu jestem, czuję się pod psem, jak gdybym do nudności naczytał się listów Gogola do żony gubernatorowej z Kaługi. Szczęście, że nie kazałem wyprzęgać koni.
— Zlituj się, to być nie może!
— A dlaczego?
— Nie mówię już o sobie, ale to będzie w najwyższym stopniu niegrzecznie względem Anny Siergiejewny, która z pewnością zechce cię zobaczyć.
— No, co do tego, to się mylisz.
— Przeciwnie, jestem pewny swego, — odparł Arkadjusz. — Na co to zresztą udawać? Kiedy już do tego przyszło, to przyznaj sam, że i ty nie dla kogo innego, tylko dla niej przyjechałeś tutaj.
— Może być, że i tak jest, ale w każdym razie jesteś w błędzie.
Lecz Arkadjusz miał słuszność. Anna Siergiejewna zapragnęła zobaczyć znów Bazarowa i przyzwała go do siebie przez marszałka. Bazarow przebrał się, zanim do niej poszedł: pokazało się, że miał nowe ubranie ułożone na samym wierzchu, tuż pod ręką.
Odincowa przyjęła go nie w tym pokoju, gdzie tak niespodziewanie wyjawił jej swoją miłość, lecz w salonie gościnnym. Uprzejmie podała mu końce palców, ale jej twarz wyrażała mimowolnie, że zadaje sobie przymus.
— Anno Siergiejewno! — pośpieszył rzec Bazarow, — winienem przedewszystkiem uspokoić was. Macie przed sobą śmiertelnika, który i sam dawno już zapomniał i spodziewa się, że drudzy zapomnieli jego niedorzeczności. Wyjeżdżam na długo, a zgodzicie się, że chociaż nie jestem miękkiego serca, niemiłoby mi było unosić z sobą myśl, że wspominacie o mnie z odrazą.
Anna Siergiejewna odetchnęła głęboko, jak człowiek, który tylko co wydrapał się na wysoką górę i na jej twarzy ukazał się uśmiech. Powtórnie wyciągnęła rękę do Bazarowa i za uścisk odpowiedziała mu uściskiem.
— Zapomnijmy oboje o tem, co było, — rzekła, — tem więcej, że sumiennie mówiąc, i ja wtedy zgrzeszyłam, jeżeli nie kokieterją, to czemś innem. Zostańmy jednak dobrymi przyjaciółmi. To był sen, nieprawdaż? A któż o snach pamięta?
— Kto o nich pamięta? A zresztą miłość... jest to przecie uczucie sztuczne i narzucone.
— Czy tak? bardzo przyjemnie mi to słyszeć.
Tak się wyraziła Anna Siergiejewna, i tak się wyraził Bazarow; oboje myśleli, że mówią prawdę. Czy jednak była prawda, zupełna prawda w ich słowach? Oni sami tego nie wiedzieli. My zaś możemy wiedzieć o tem jeszcze mniej. Taką atoli zawiązali rozmowę, jak gdyby sobie wzajem zupełnie wierzyli. Między innemi Anna Siergiejewna zapytała Bazarowa, co robił w domu braci Kirsanowów? O mało co nie opowiedział jej o swoim pojedynku z Pawłem Piotrowiczem, lecz wstrzymał się na myśl, iż gotowa posądzić go o przechwałki, i odrzekł, że przez cały czas zajęty był pracą.
— A ja, — odezwała się Anna Siergiejewna, — marudziłam z początku, Bóg wie dlaczego. Wybierałam się nawet, wystawcie sobie, zagranicę!... Potem spleen ten minął; przyjechał wasz przyjaciel, Arkadjusz Mikołajewicz, i powróciłam znowu do dawnego bytu, do mojej prawdziwej roli.
— Do jakiejże to roli? jeśli zapytać wolno.
— Do roli ciotki, ochmistrzyni, matki, nazwijcie, jak chcecie. Ale, ale, czy wiecie, że poprzednio nie pojmowałam należycie waszej ścisłej przyjaźni z Arkadjuszem Mikołajewiczem? Wydawał mi się dość pospolitym. Ale teraz poznałam go lepiej i przekonałam się, że to człowiek inteligentny... a nadewszystko młody, młody... nie tak, jak my dwoje, Eugenjuszu Wasiljiczu.
— Czy zawsze taki nieśmiały w waszej obecności? — spytał Bazarow.
— Alboż... — zaczęła Anna Siergiejewna, i pomyślawszy chwilę dodała, — teraz ma więcej zaufania, rozmawia chętnie ze mną. Dawniej stronił odemnie. Co prawda nie szukałam i ja jego towarzystwa. Najbardziej zaprzyjaźnili się z Katją.
Bazarow stracił cierpliwość. „Kobieta nie potrafi żyć bez hipokryzji“, pomyślał.
— Mówicie, że stronił od was, — rzekł z obojętnym uśmiechem, — ale prawdopodobnie nie jest to dla was tajemnicą, że był w was zakochany.
— Co? i on? mimowolnie wyrzekła Anna Siergiejewna.
— I on, — powtórzył Bazarow z pokornym ukłonem. — Alboż nie wiedzieliście o tem?
Anna Siergiejewna spuściła oczy.
— Jesteście w błędzie, Eugenjuszu Wasiljiczu.
— Nie sądzę. Ale może nie powinienem był wspominać o tem. — „To cię oduczy na przyszłość obłudy“, dodał sobie w myśli.
— Dlaczego nie wspominać? Tylko, że jak mnie się zdaje, i tutaj nadajecie zbyt wielkie znaczenie chwilowemu wrażeniu. Zaczynam podejrzywać, że jesteście skłonni do przesady.
— Nie mówmy lepiej o tem, Anno Siergiejewno.
— Czemu? — odparła... ale sama zwróciła rozmowę na inny temat.
Bądź co bądź, czuła się jakoś nieswojo z Bazarowem, chociaż i jemu powiedziała i sama siebie zapewniała, że wszystko zapomniane. Rozmawiając z nim o najprostszych rzeczach, nawet żartując, czuła lekki ucisk obawy. Tak samo ludzie płynący na morzu rozmawiają i śmieją się bez niepokoju, zupełnie, jak na lądzie; ale niech tylko pokaże się najmniejszy znak czegoś niezwykłego, natychmiast występuje na wszystkich twarzach wyraz szczególnej trwogi, świadczący o ciągłej świadomości niebezpieczeństwa.
Niedługo trwała rozmowa Anny Siergiejewny z Bazarowem. Coraz częściej wpadała ona w zadumę, zaczęła odpowiadać z roztargnieniem, a nakoniec zaproponowała mu przejście do sali, gdzie zastali księżnę i Katję. „A gdzież Arkadjusz Mikołajewicz?“ spytała gospodyni, i dowiedziawszy się, że go już nie widziano przeszło od godziny, posłała po niego. Nieprędko go znaleźli; zaszedł w najdalszą głąb ogrodu i tam, oparłszy głowę na skrzyżowanych rękach, siedział w myślach zatopiony. Były to myśli poważne i głębokie, ale nie smutne. Wiedział, że Anna Siergiejewna siedzi sam na sam z Bazarowem i nie czuł, jak to dawniej bywało, zazdrości, przeciwnie, jego twarz jaśniała spokojem i pogodą. Zdawało się, że młody człowiek i dziwi się czemuś, i cieszy się z czegoś, i coś postanawia.

XXVI.

Nieboszczyk Odincow nie lubił nowości, ale miał wyrozumienie dla „pewnej swobody uszlachetnionego smaku“, i wskutek tej skłonności do kompromisu, zbudował w ogrodzie, między łazienkami i stawem, halę w rodzaju greckiego portyku, z rosyjskiej cegły. W tylnej, pustej ścianie tego portyku, czy galerji, były wyżłobione nisze na sześć posągów, które Odincow miał zamiar sprowadzić z zagranicy. Te posągi miały wyobrażać: Samotność, Milczenie, Zadumę, Melancholię, Wstydliwość i Czułość. Jeden z nich, to jest boginię milczenia z palcem na ustach, już nawet przywieziono i ustawiono, lecz tego samego dnia dworskie chłopaki utrąciły jej nos, a chociaż sztukator z sąsiedztwa podejmował się dorobić jej nos „dwa razy lepszy od poprzedniego“, to jednak Odincow nie zgodził się na to i kazał ją umieścić w kącie stodoły, gdzie stała długie lata, budząc zabobonny przestrach w wiejskich babach. Przednia strona portyku oddawna już zarosła gęstemi krzewami, tylko same głowice kolumn wysterczały nad zbitą zielonością liści. W samym portyku nawet w skwarne południe był chłód. Anna Siergiejewna nie lubiła zachodzić w to miejsce, odkąd zobaczyła tu raz węża. Ale Katja przychodziła często siadać na dużej kamiennej ławie, ustawionej pod jedną z nisz. Otoczona świeżością i cieniem, czytała, pracowała, albo też poddawała się wrażeniom tej zupełnej ciszy, której cały urok zasadza się na bezwiednem prawie i niemem przypatrywaniu się zdaleka tej olbrzymiej, szerokiej fali życia, co huczy bezustannie i wokoło nas i w nas samych.
Nazajutrz po przyjeździe Bazarowa, Katja siedziała na ulubionej swojej ławeczce, a obok niej siedział znowu Arkadjusz. Uprosił ją, żeby z nim poszła do „portyku“.
Śniadanie miało być dopiero za godzinę; ale rosisty poranek zmienił się już w upalny dzień. Arkadjusz miał na twarzy ten sam, co wczoraj, wyraz; Katja zdawała się być czemś zatroskaną. Siostra, zaraz po herbacie, zawołała ją do swego pokoju i popieściwszy się z nią najprzód, co Katję zawsze przestraszało, udzieliła jej rady, ażeby była ostrożniejszą w obcowaniu swem z Arkadjuszem, przedewszystkiem, żeby unikała pozostawania sam na sam, co, jak zauważyła ciotka i inni w domu, często się przytrafiało. Zresztą, już i wczoraj wieczorem Anna Siergiejewna była w nieszczególnym humorze, Katji zaś samej było jakoś ckno i widocznie poczuwała się do winy. Czyniąc też zadość prośbie Arkadjusza, powiedziała sobie, że to po raz ostatni.
— Katarzyno Siergiejewno, — przemówił Arkadjusz z jakimś trwożliwym pośpiechem, — odkąd mam szczęście żyć pod tymsamym co i wy dachem, o wielu rzeczach rozmawiałem z wami, a jednak jest jedna bardzo dla mnie ważna... kwestja, której jeszczem nigdy nie poruszył. Zrobiliście wczoraj uwagę, że mnie tu przerobiono, przekształcono, — dodał, to szukając, to unikając wzroku Katji, utkwionego w nim badawczo. — W samej rzeczy, zmieniłem się pod niejednym względem, wy o tem wiecie lepiej niż ktokolwiek, wy, której ja najwięcej zawdzięczam tę przemianę.
— Ja?... mnie?... — odezwała się Katja.
— Już nie jestem teraz owym zarozumiałym chłopcem, jakim tu przyjechałem, — mówił dalej Arkadjusz, — nie napróżno skończyłem lat dwadzieścia trzy, pragnę i teraz, jak wprzódy, być użytecznym, poświęcić wszystkie siły prawdzie; ale ideałów szukam już nie tam, gdzie szukałem pierwej, widzę je... daleko bliżej. Do tej pory nie pojmowałem siebie, stawiałem sobie zadania, do których sił mi braknie... Dopiero niedawno przejrzałem, dzięki pewnemu uczuciu... Niezupełnie jasno się wyrażam, ale spodziewam się, że wy mię rozumiecie...
Katja nic nie odpowiedziała, lecz przestała patrzeć na Arkadjusza.
— Mnie się zdaje, — rzekł znowu głosem więcej już wzburzonym, a nad nim w gęstwinie brzozowej korony nuciła obojętnie zięba swoją piosnkę, — mnie się zdaje, że każdy człowiek honorowy powinien być zupełnie otwarty względem tych... którzy... no, jednem słowem, względem bliskich sobie, i dlatego to... mam zamiar...
Ale tutaj wymowa zawiodła Arkadjusza, poplątał się, utknął i musiał umilknąć na chwilę; Katja ciągle nie podnosiła oczu. Zdawało się, że i nie pojmowała, do czego on zdąża i spodziewała się czegoś.
— Przewiduję, że się zadziwicie, — mówił Arkadjusz, nowych sił nabrawszy — tem więcej, że to uczucie odnosi się poniekąd... uważajcie, że poniekąd, do was. Przypomnijcie sobie, że wczoraj robiliście mi zarzut braku powagi, — ciągnął dalej, jak człowiek, który czuje, że wlazł w błoto i za każdym krokiem głębiej grzęźnie, a jednakże śpieszy naprzód, w nadziei, że prędzej wybrnie. — Ten zarzut spotyka często młodych ludzi, nawet i wtedy, gdy już przestają nań zasługiwać, i gdybym tylko miał cokolwiek więcej zaufania w siebie... — („Pomóż-że mi, pomóż!“ myślał z rozpaczą w duszy, ale Katja, jak przedtem, nie poruszała nawet głową, ) — ...gdybym mógł się spodziewać...
— Gdybym mogła wierzyć temu, co mówicie... — rozległ się w tej chwili dźwięczny głos Anny Siergiejewny.
Arkadjusz umilkł natychmiast, a Katja zbladła. Wzdłuż krzewów, zasłaniających portyk, biegła ścieżka, po której przechodziła właśnie Anna Siergiejewna, w towarzystwie Bazarowa. Katja i Arkadjusz nie mogli ich widzieć, ale słyszeli każdy ich wyraz, szelest sukni, oddech. Przechodnie zrobili kilka kroków, poczem, jakby naumyślnie, zatrzymali się nawprost samego portyku.
— Otóż widzicie, — mówiła dalej Anna Siergiejewna, — żeśmy się omylili oboje; nie jesteśmy już ludzie pierwszej młodości, zwłaszcza ja, nażyliśmy się, zmęczyli życiem. Oboje jesteśmy, czemu nie wyznać? ludzie „roztropni“; z początku zainteresowaliśmy się sobą wzajemnie, rozbudzona była ciekawość... a potem...
— A potem ja zwietrzałem, — podjął Bazarow.
— Wiecie dobrze, że nie to było powodem naszego poróżnienia. Ale, bądź co bądź, nie byliśmy sobie potrzebni, oto główna rzecz, za wiele mieliśmy w sobie... jakby to powiedzieć... wspólnych cech. Nie spostrzegliśmy tego od razu. Przeciwnie Arkadjusz...
— On wam potrzebny? — zapytał Bazarow.
— Przestańcie, Eugenjuszu Wasiljiczu. Mówicie mi, że nie jestem dla niego obca, i mnie samej zdawało się nieraz, że on mię lubi. Wiem, że mogłabym być jego ciotką, nie chcę jednakże taić przed wami, że często o nim myślę. W tem młodem i świeżem uczuciu jest jakiś wdzięk...
— W podobnych razach właściwiej użyć słowa: czar, — wtrącił Bazarow, a w spokojnym, ale przytłumionym jego głosie słychać było wrzenie żółci. — Arkadjusz był jakoś milczący wczoraj ze mną i nie mówił nic ani o was, ani o waszej siostrze... To symptomat, dający do myślenia.
— On z Katją zupełnie, jak brat, — rzekła Odincowa, — i to się mnie w nim podoba, chociaż nie powinnabym może pozwalać na takie między nimi zbliżenie.
— Czy to... siostra przez was mówi? — przeciągle zapytał Bazarow.
— Naturalnie!... Ale dlaczegóż stoimy w miejscu? Chodźmy. Co za dziwną prowadzimy rozmowę, nieprawdaż? Czy mogłam się spodziewać kiedy, że będę z wami rozmawiała w ten sposób? Wy wiecie o tem, że się was boję... a jednocześnie wam ufam, w istocie swej bowiem jesteście bardzo dobrym.
— Najprzód nie jestem wcale dobry, a powtóre straciłem dla was wszelkie znaczenie. Nie mówcie mi, że jestem dobry... Jest to to samo, co kłaść wianek z kwiatów na głowę nieboszczyka.
— Eugenjuszu Wasiljiczu, nie jesteśmy panami swojej woli... — zaczęła Anna Siergiejewna, ale tu wiatr nagle przywiał, zaszumiał liśćmi i uniósł jej słowa.
— Jesteście przecież wolni, — odezwał się po chwili Bazarow.
Więcej nic już nie było można dosłyszeć; kroki oddaliły się... wszystko ucichło.
Arkadjusz zwrócił się znów w stronę Katji. Siedziała w tej samej pozycji, tylko jeszcze niżej opuściła głowę.
— Katarzyno Siergiejewno, — rzekł drżącym głosem i zacisnąwszy dłonie, — kocham was na zawsze i nieodwołalnie, nikogo prócz was nie kocham. Chciałem wam to powiedzieć, poznać zdanie wasze i poprosić o waszą rękę. Nie jestem bogaty, ale czuję gotowość do wszelkich ofiar... Nie odpowiadacie? Nie wierzycie mi? Myślicie, że mówię to lekkomyślnie? Lecz przypomnijcie sobie te ostatnie dni... Czyż nie przekonaliście się oddawna, że wszystko inne — zechciejcie mnie zrozumieć, — wszystko, wszystko co było, znikło bez śladu? Spojrzyjcie na mnie, odezwijcie się choć słówkiem... Ja kocham.... kocham... was!...
Katja spojrzała poważnie i śmiało na Arkadjusza a po niejakiem namyśle, zaledwie się uśmiechnąwszy, rzekła:
— Tak!
Arkadjusz zerwał się z ławki.
— Tak! powiedzieliście; tak, Katarzyno Siergiejewno! Co znaczy ten wyraz? Czy to, że was lubię, że mi wierzycie... Czy... czy też... nie śmiem kończyć...
— Tak! — powtórzyła Katja, i tym razem zrozumiał ją.
Uchwycił w swoje dłonie jej piękne ręce i tamując oddech z zachwycenia, przycisnął ją do swojego serca. Zaledwie trzymał się na nogach i tylko wciąż powtarzał: „Katja, Katja!“... a ona rozpłakała się jakoś niewinnie, śmiechem witając łzy własne. Kto nie widział takich łez w oczach ukochanej istoty, ten nie wie jeszcze, do jakiego stopnia może być szczęśliwym na ziemi człowiek całą duszą pogrążony w uczuciu podzięki i miłości.


∗             ∗

Nazajutrz zrana Anna Siergiejewna kazała poprosić Bazarowa do siebie i z wymuszonym uśmiechem podała mu złożony arkusik listowego papieru. Był to list, w którym Arkadjusz prosił ją o rękę siostry.
Bazarow przeczytał go śpiesznie i z trudnością przezwyciężył sam siebie, żeby nie okazać uczucia złośliwej radości, jakie napełniło mu serce.
— No, no, — rzekł, — a wy, o ile mnie się zdaje, nie dawniej jak wczoraj, twierdziliście, że on lubi Katarzynę Siergiejewnę jak siostrę. Cóż myślicie teraz zrobić?
— A co wy uznajecie za właściwe? — rzekła Anna Siergiejewna, ciągle jeszcze z tym samym uśmiechem.
— Ja sądzę, — odparł Bazarow, również się śmiejąc, jakkolwiek, podobnie jak ona, nie był bynajmniej w nastroju jowialnym, — że wypada młodym pobłogosławić. Partja dobra pod każdym względem; majątek Kirsanowa niezgorszy, Arkadjusz jedynak, a ojciec poczciwy nie będzie się opierał.
Odincowa przeszła się po pokoju. Naprzemian to kraśniała, to bladła.
— Tak sądzicie? — rzekła. — Ha! ja przeszkód też nie widzę... Cieszy mnie to i przez wzgląd na Katję i przez wzgląd na Arkadjusza Mikołajewicza. Zaczekam, naturalnie, na odpowiedź ojca. Poślę go samego po nią. Pokazuje się zatem, że miałam słuszność wczoraj, mówiąc, żeśmy oboje już starzy... Ale, że ja też nie spostrzegłam? To mnie dziwi!
I znowu roześmiała się Anna Siergiejewna, poczem zaraz odwróciła głowę.
— Teraźniejsza młodzież stała się daleko więcej przebiegła, — zauważył Bazarow i także się roześmiał. — Bywajcie zdrowi! — dodał po krótkiem milczeniu. — Życzę, abyście jak najlepiej ukończyli tę sprawę, a ja będę z tego uradowany... zdaleka.
Odincowa szybko zwróciła się ku niemu.
— Alboż odjeżdżacie? Dlaczegoż nie chcecie zostać teraz? Zostańcie... z wami wesoło pogawędzić, zupełnie tak, jakby się chodziło nad skrajem przepaści: najprzód tracisz odwagę, a potem śmiałość zkądciś się bierze. Zostańcie.
— Dzięki za propozycję, Anno Siergiejewno, i za pochlebne mniemanie o moim talencie do rozmowy. Ale ja uważam, że i tak za długo przebywałem w obcej dla siebie sferze. Ryby latające mogą przez jakiś czas utrzymać się w powietrzu, ale muszą wkońcu rzucić się nazad do wody; pozwólcie i mnie powrócić do mego właściwego żywiołu.
Odincowa popatrzyła na Bazarowa. Jego twarz drgała gorzkim uśmiechem. „Ten mnie kochał“ pomyślała, poczuła żal w sercu, i z politowaniem dłoń mu podała.
Ale i on ją zrozumiał.
— Nie! — rzekł i cofnął się o jeden krok w tył. — Jestem biedny, ale dotychczas nie brałem jeszcze od nikogo jałmużny. Bywajcie zdrowi!
— Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy kiedyś, — rzekła Anna Siergiejewna z mimowolnem wzruszeniem.
— Wszystko możliwe jest na tym świecie, odpowiedział Bazarow, ukłonił się i wyszedł.


∗             ∗

— Postanowiłeś zatem usłać sobie gniazdko? — mówił tego samego dnia do Arkadjusza, kładąc rzeczy do swojego kuferka. — Ha! i cóż? bardzo dobrze... Ale niepotrzebnie udawałeś... Przypuszczałem, że pójdziesz w zupełnie innym kierunku. A może i ty sam spodziewałeś się czego innego?
— Istotnie, nie myślałem o niczem podobnem, rozstając się z tobą, — odpowiedział Arkadjusz — ale dlaczegoż i ty nie jesteś szczery? Mówisz: „bardzo dobrze!“, jak gdybym nie wiedział, co sądzisz o małżeństwie.
— Ech, kochany druhu! — rzekł Bazarow, — źle mówisz. Czy widzisz, co ja tu robię? Pokazało się w kuferku puste miejsce i kładę tam siano; podobnież i w kuferku naszego życia: czem go napełnić, to napełnić, byleby nie było pustego miejsca. Tylko się nie obrażaj, przez litość! Pamiętasz zapewne, jakiego zdania byłem zawsze o Katarzynie Siergiejewnie. Niejedna jejmość tylko dlatego uchodzi za rozumną, że rozumnie wzdycha; a twoja niełatwo się da pokonać; tak się postawi, że i tobą zawładnie, jak zresztą i być powinno. — Zamknął kuferek i podniósł się. — A teraz powtarzam ci przy pożegnaniu... (gdyż niema co łudzić się: rozstajemy się na zawsze, ty sam to czujesz)... postąpiłeś mądrze; nie jesteś stworzony do naszego życia, gorzkiego, cierpkiego, powszedniego. Nie posiadasz w sobie ani zuchwalstwa, ani złości, tylko młodzieńczą jurność i młodzieńczy zapał; dla naszej sprawy to nieprzydatne. Wasz brat szlachcic nie może wznieść się wyżej jak do wspaniałomyślnej abnegacji, lub do szlachetnych porywów, a to są wszystko bagatele. Wy, naprzykład, nie potraficie walczyć, a uważacie się już za wielkich bohaterów, gdy swych chłopów, swej służby nie częstujecie batem... My chcemy walczyć. Nasz kurz wygryzłby ci oczy, nasz brud by cię powalał; nie dorosłeś do nas. Lubujesz się sam w sobie, co najwyżej znajdujesz miłą rozrywkę, sarkając sam na siebie. Nas to nudzi, nie umiemy siebie samych podziwiać, ani ganić, my chcemy innych mieć pod ręką, innych, by ich druzgotać. Jesteś sobie dzielny chłopak, ale w każdym razie panicz z ciebie mięciuchny, zakażony liberalizmem — et voilà tout, jak się wyraża mój rodzic.
— Na zawsze, Eugenjuszu, żegnasz się ze mną? ze smutkiem odezwał się Arkadjusz — i nie masz dla mnie innych słów do powiedzenia?
Bazarow przeczesał włosy ręką.
— Miałbym, Arkadjuszu, miałbym i inne słowa, ale ich nie wypowiem. Byłby to romantyzm. Nie chcę chrupać cukierków. Ożeń się rychło, urządź sobie gniazdko, miej sporo dzieci. Będą to z pewnością mądre stworzenia, już choćby dlatego, że się urodzą we właściwym czasie, nie tak jak ty i ja. Ale widzę konie gotowe. Już czas... Pożegnałem się ze wszystkimi... No, jakże? uściskać się, czy nie?
Arkadjusz rzucił się na szyję swojemu byłemu nauczycielowi i druhowi, a jednocześnie trysnęły mu łzy z oczu.
— Co to znaczy młodość! — rzekł spokojnie Bazarow. — Pokładam nadzieję w Katarzynie Siergiejewnie. Zobaczysz, jak ona cię uszczęśliwi.
— Bywaj zdrów, bracie! — mówił jeszcze do Arkadjusza, już wsiadłszy na telegę, a ukazując ręką parę kawek siedzących na dachu stajni, dodał: — Oto coś dla ciebie! ucz się!
— Co to znaczy? — spytał Arkadjusz.
— Jakto? Alboż jesteś tak słaby w historji naturalnej, czy też zapomniałeś, że kawka jest najczcigodniejszym ptakiem familijnym. Bierz sobie z niej przykład!... Bądź zdrów, signore!
Telega zatrzeszczała i ruszyła z miejsca.


∗             ∗
Bazarow prawdę powiedział. Rozmawiając wieczorem z Katją, Arkadjusz zapomniał zupełnie o swoim nauczycielu. Zaczynał on już ulegać jej, a Katja czuła to i nie dziwiła się. Na drugi dzień miał pojechać do Maryina, do ojca Mikołaja Piotrowicza. Anna Siergiejewna nie chciała młodym przeszkadzać i tylko dla przyzwoitości nie zostawiała ich długo sam na sam. Wspaniałomyślnie odsunęła od nich księżnę, która dowiedziawszy się o zamierzonem małżeństwie, wpadła w stan łzawego roztkliwienia. Z początku Anna Siergiejewna obawiała się, czy widok ich szczęścia nie będzie dla niej ciężarem; lecz stało się całkiem przeciwnie: ten widok, nie tylko, że jej nie ciążył, ale nawet zajmował ją, był dla niej przyjemny. Ucieszyła się z tego, ale i zmartwiła. „Widać — Bazarow ma słuszność, — myślała: ciekawość, tylko ciekawość, upodobanie w spokoju, egoizm...“

— Dzieci! — odezwała się głośno, — i cóż, czy miłość jest naprawdę uczuciem sztucznie narzuconem?
Lecz ani Katja, ani Arkadjusz nie zrozumieli nawet zapytania. Stronili od niej zresztą, nie mogąc sobie wybić z myśli rozmowy mimowolnie podsłuchanej. Ale Anna Siergiejewna uspokoiła ich wkrótce. Nie przyszło jej to z trudnością: uspokoiła bowiem rychło samą siebie.

XXVII.

Starzy Bazarowstwo tem więcej się uradowali z niespodziewanego przyjazdu syna, im mniej mieli nadziei zobaczenia go. Arina Własjewna do tego stopnia się spłoszyła i rozbiegała po domu, że Wasil Iwanowicz przyrównał ją do „kuropatwy“: kusy ogonek króciutkiego kaftanika nadawał jej w samej rzeczy coś ptasiego. On zaś pomrukiwał tylko, gryząc jednym kątem ust bursztynowy koniec swojego cybucha, albo chwytał się palcami za szyję i kręcił głową, jak gdyby próbował, czy dobrze przymocowana, przyczem nagle otwierał usta i śmiał się bez wydawania głosu.
— Przyjechałem do ciebie, na całe sześć tygodni, — rzekł do ojca; chcę popracować, więc proszę cię, daj mi pokój i nie przeszkadzaj mi.
— Zapomnisz mojej twarzy, tak ci będę przeszkadzał! — odparł Wasil Iwanowicz.
Dotrzymał obietnicy. Oddawszy synowi gabinet, nie tylko, że doń nie zaglądał, ale nawet i żonę wstrzymywał od zbytecznych wylewów czułości. „Bo to widzisz, mateczko, mówił do niej, za pierwszą bytnością Geńcia, naprzykrzyliśmy mu się troszkę; teraz trzeba być rozsądniejszymi“. Arina Własjewna zgadzała się z mężem, ale jej to było przykro, widywała bowiem syna tylko przy stole i koniec końców bała się mówić do niego. „Geniusio!“ — odzywała się zwykle, — ale zanim miał czas się odwrócić, dodawała szeptem, owijając palce sznurkami swego woreczka na robótki ręczne: „nic, nic, nic już“. A potem szła do Wasila Iwanowicza i radziła go się z twarzą na ręku opartą. „Jakby się to dowiedzieć, mój drogi, coby też Geniuś chciał dziś na obiad, kapuśniak czy barszcz?“ „Czemuś się go nie spytała“. „Nie chciałam mu się naprzykrzać“.
Zresztą Bazarow sam wkrótce zamykać się przestał; opuściła go gorączka pracowitości i ustąpiła miejsca osowiałej nudzie i głuchemu niepokojowi. We wszystkich jego ruchach malowało się dziwne zmęczenie; zmienił się nawet jego chód energiczny i śmiały. Przestał przechadzać się samotnie i zaczął szukać towarzystwa; pijał herbatę w pokoju gościnnym, chodził po ogrodzie i milczkiem palił fajkę z ojcem. Razu jednego zapytał się nawet o księdza Aleksieja. Z początku ucieszył się Wasil Iwanowicz z tej przemiany, ale jego radość trwała niedługo. „Geńcio mię martwi, skarżył się pocichu przed żoną; nie powiem, żeby był niezadowolony albo zły, bo to byłoby jeszcze niczem, ale smutny, ponury, oto bieda. Milczy tylko i milczy, chudnie i cera twarzy niedobra“. — „Boże mój, Boże!“ — szeptała staruszka, — „jabym mu to zażegnała, ale on nie pozwoli“.
Kilkakrotnie usiłował Wasil Iwanowicz jak najostrożniej dowiedzieć się czegoś od syna o jego pracy, o jego zdrowiu, o Arkadjuszu... Ale Bazarow odpowiadał mu niechętnie i niedbale, a raz, zauważywszy, iż ojciec w rozmowie chce go podejść i coś z niego wydobyć, — rzekł doń z przekąsem: „Cóż ty tak chodzisz koło mnie jak na paluszkach? Taki sposób zachowania się jest jeszcze gorszy od poprzedniego“. „No, no, to nic!“ odpowiedział pośpiesznie Wasil Iwanowicz.
Równie bezpłodnemi okazały się polityczne jego próby. Odezwawszy się jednego razu, z okazji blizkiego oswobodzenia włościan, o postępie, spodziewał się, że tym sposobem obudzi uczucie sympatji u syna; ten tymczasem odpowiedział mu na to obojętną ironią.
Niekiedy wychodził Bazarow na wieś, i żartując jak zwykle, wszczynał rozmowę z pierwszym lepszym chłopem. „No, mówił doń, wyłóżno mi bratku, swoje poglądy na życie. Mówią przecie, że w was cała siła i przyszłość Rosji, że od was rozpocznie się nowa epoka w dziejach, że wy nam dacie i prawdziwy język i nowe prawa“. Chłop albo nic nie odpowiadał, albo wyduszał z siebie wyrazy bez związku.
Nareszcie przecież znalazł zajęcie dla siebie. Razu jednego Wasil Iwanowicz obwiązywał przy nim chłopu nogę, ale ręce trzęsły się staremu i nie mógł dać sobie rady z bandażami; syn przyszedł mu z pomocą i od tej pory zaczął brać udział w jego praktyce, nie przestając jednak naśmiewać się i ze środków, których sam doradzał, i z ojca, który zaraz je zastosowywał. Ale żarty Bazarowa bynajmniej Wasila Iwanowicza nie gniewały; i owszem, cieszył się z nich. Przytrzymując dwoma palcami na brzuchu swój zatłuszczony szlafrok i kurząc bez przerwy fajeczkę, z rozkoszą słuchał Bazarowa, a im złośliwsze były jego żarty, tem serdeczniej się śmiał, pokazując wszystkie aż do ostatniego czarne swoje zęby. Myśl o tem, że ma takiego pomocnika, zachwycała go, napełniała dumą. „Ach! ach! — mówił, — dajmy na to, do pierwszej lepszej baby ze wsi, dając jej flaszkę wody gulardowej, albo słoik śmietankowej maści, — powinnaś, kobiecino, nie wiem jak dziękować Bogu za to, że mój syn jest w domu: leczymy cię teraz podług najlepszej i najnowszej metody, czy ty to pojmujesz? Nawet cesarz Francuzów, Napoleon, nie ma lepszego lekarza“. Baba tymczasem, która przyszła uskarżać się, że ją „kolki spięły“, kłaniała się tylko za każdem słowem pańskiem i sięgała ręką za pazuchę, gdzie miała zawiązane w szmatkę cztery kurze jaja.
Razu jednego Bazarow wyrwał ząb przejezdnemu kupcowi, a chociaż był to sobie ząb bardzo zwyczajny, Wasil Iwanowicz schował go jako rzadkość, a pokazując ojcu Aleksemu, powtarzał za każdym razem:
— Tylko patrzcie, co to za korzenie! Chłop jak dąb, ten Eugenjusz! Biedne kupczysko aż podskoczyło... Wyrwałby i drzewo z korzeniem!...
— Prawda, prawda! — odzywał się na to ojciec Aleksy, — nie wiedząc, co odpowiedzieć i jakim sposobem uwolnić się od zachwyconego synem starca.
Jednego dnia chłopek z sąsiedniej wsi przywiózł do Wasila Iwanowicza swojego brata, chorego na tyfus. Leżąc skurczony na wiązce słomy, nieszczęśliwy już umierał; na jego ciele wystąpiły ciemne plamy i stracił oddawna przytomność. Wasil Iwanowicz wyraził żal z tego powodu, że nikt wcześniej nie pomyślał o wezwaniu lekarskiej pomocy, i dodał, że tu już niema ratunku. I w samej rzeczy, chłopek nie dowiózł brata do domu: chory umarł w drodze.
W trzy dni potem Bazarow wszedł do pokoju ojca i zapytał, czy niema u siebie kamienia do lapisowania.
— Mam; a co będziesz z nim robił?
— Rankę przypalę.
— Komu?
— Sobie.
— Jakto sobie? Skąd? Co to za ranka? Gdzie?
— Tu, na palcu. Wiesz, że jeździłem dzisiaj do tej wsi, z którejto przywozili chorego na tyfus. Zabierano się tam, nie wiem dlaczego, do sekcji, a już dawno nie robiłem tego.
— No więc?
— Więc poprosiłem fizyka z powiatu o pozwolenie i... i skaleczyłem się w palec.
Wasil Iwanowicz zbladł jak trup i nie mówiąc ani słowa, wpadł do swojego gabinetu, skąd natychmiast wybiegł z kawałkiem lapisu w ręce. Bazarow chciał go wziąć z sobą i wyjść.
— Na Boga! — odezwał się ojciec, — pozwól, że ci to sam zrobię.
Bazarow się uśmiechnął.
— A to ci ochota do praktyki!
— Nie żartuj, proszę cię. Pokaż palec. Ranka niewielka, to prawda. Boli?
— Przypalaj mocniej, nie bój się.
Wasil Iwanowicz przerwał przypalanie.
— Jak myślisz, Eugenjuszu, czy nie lepiejby było wypalić żelazem?
— Wypadałoby to już wcześniej zrobić; a teraz, prawdę mówiąc, i lapis niepotrzebny. Jeżeli krew zakażona, to już wszystko za późno.
— Jakto... późno... — zaledwie zdołał wymówić Wasil Iwanowicz.
— Rozumie się! Od tej pory upłynęło przeszło cztery godziny.
Wasil Iwanowicz jeszcze trochę przypalił rankę.
— Alboż fizyk nie miał przy sobie kamienia piekielnego?
— Nie miał.
— Jakże to być może? Lekarz — i nie ma takiej rzeczy niezbędnej!.
— Niechbyś zobaczył tylko jego lancety, — rzekł Bazarow i wyszedł z pokoju.
Do samego wieczora i przez cały dzień następny, Wasil Iwanowicz, pod różnemi pozorami, wchodził co chwila do synowskiego pokoju, a chociaż nie wspominał nic o skaleczeniu i starał się nawet mówić o przedmiotach najobojętniejszych, jednakże tak trwożliwie patrzył synowi w oczy, że Bazarow stracił cierpliwość i zagroził mu wyjazdem z domu. Wasil Iwanowicz dał mu słowo, że będzie spokojny, tem więcej, że i Arina Własjewna, przed którą, naturalnie, nic nie powiedział, zaczynała go męczyć, dopytywać się, dlaczego nie śpi i co mu się stało? Przez całe dwa dni panował, jak mógł nad sobą, chociaż wygląd syna, na którego spozierał od czasu do czasu ukradkiem, wcale mu się nie podobał... ale na trzeci dzień przy kolacji nie mógł już wytrzymać. Bazarow siedział, zwiesiwszy głowę, i nie dotykał żadnej potrawy.
— Dlaczego nie jesz, Eugenjuszu? — zapytał, — przybrawszy minę wolną od wszelkiej troski. Zdaje się, że to dosyć smaczne.
— Nie chce mi się, więc nie jem.
— Nie masz apetytu? A głowa, — dodał głośno, — boli?
— Boli. Czemu nie ma boleć?
Arina Własjewna uniosła się na krześle i natężyła uwagę.
— Nie gniewaj się, proszę cię, Eugenjuszu, — mówił dalej Wasil Iwanowicz, — i pozwól mi zbadać sobie puls.
Bazarow wstał z krzesła.
— I bez tego mogę cię upewnić, że mam gorączkę.
— A dreszcze czułeś?
— Miałem i dreszcze. Teraz pójdę się położyć, a wy przyszlijcie mi lipowych ziółek. Musiałem się przeziębić.
— Tak, tak słyszałam, jakeś kaszlał dziś w nocy, — rzekła Arina Własjewa.
— Przeziębienie, — powtórzył Bazarow i wyszedł.
Arina Własjewna zajęła się naparzeniem lipowego kwiatu, a Wasil Iwanowicz wyszedł do sąsiedniego pokoju i w milczeniu schwycił się za głowę.
Bazarow nie wstał już tego dnia z łóżka i przepędził całą noc w ciężkiej, półprzytomnej senności. Około pierwszej po północy otworzył z trudnością oczy, zobaczył nad sobą przy świetle lampki bladą twarz ojca i kazał mu odejść; stary usłuchał, ale zaraz powrócił na paluszkach i zakrywszy się wpółotwartemi drzwiami od szafy, nie spuszczał wzroku z syna. Arina Własjewna także się nie kładła i często podchodziła ku odchylonym drzwiom sypialni syna, posłuchać jak „Geńcio oddycha“ i popatrzyć na Wasila Iwanowicza. Nie mogła widzieć nic więcej prócz nieruchomych, szerokich bark męża, ale i to przynosiło jej poniekąd ulgę. Zrana Bazarow usiłował wstać; w głowie mu się zakręciło, krew nosem się puściła i znowu się położył. Wasil Iwanowicz usługiwał mu w milczeniu; Arina Własjewna weszła do pokoju i spytała syna, jak się czuje. „Lepiej“, — odpowiedział, odwracając się do ściany. Wasil Iwanowicz niecierpliwie machnął na żonę ręką; przegryzła wargi, żeby się nie rozpłakać i wyszła. Wszystko w domu sposępniało, twarze się poprzeciągały, nastała dziwna cichość; z podwórza wyniesiono na wieś jakiegoś koguta-krzykałę, który nie mógł zrozumieć, dlaczego tak surowo z nim się postępuje. Bazarow ciągle leżał twarzą do ściany. Wasil Iwanowicz zwracał się do niego z różnemi pytaniami, ale to męczyło Bazarowa, i starzec musiał siedzieć bez ruchu na swojem krześle, jak grób milczący. Czasem wychodził na kilka minut do ogrodu, stał tam jak posąg zadumania (wyraz zadumy nie schodził mu z twarzy ani na chwilę) i wracał znowu do syna, unikając, ile możności, dopytywań żony. Ale raz schwyciła go za rękę i z drżeniem, prawie z groźbą, — zapytała: — „Cóż Geńcio?“ Na to stary opamiętał się i przymusił nawet do uśmiechu; lecz, ku własnemu przestrachowi, zamiast uśmiechnąć się, roześmiał się na całe gardło. Zaraz nazajutrz posłał po doktora. Uważał za rzecz właściwą powiedzieć o tem synowi, ażeby się potem nie rozgniewał.
Bazarow odwrocił się nagle na sofie, tępym i szklistym wzrokiem popatrzył na ojca i poprosił o wodę. Wasil Iwanowicz podał mu wody, a przytem dotknął jego czoła. Było rozpalone.
— Starcze, — rzekł Bazarow głosem omdlałym i powolnym, — za kilka dni wyprawisz mi pogrzeb. Krew zakażona.
Wasil Iwanowicz potoczył się, jak gdyby mu kto nogi podciął.
— Eugenjuszu! — szepnął, — co ty mówisz?... Niech ci Bóg wybaczy! Tyś się zaziębił tylko...
— Nie łudźmy się, — przerwał mu Bazarow. — Lekarzowi tak mówić nie wolno. Są wszystkie oznaki zakażenia, ty sam wiesz o tem.
— Oznaki... zakażenia, Eugenjuszu?... Zlituj się!
— A to co? — odezwał się Bazarow i odsunąwszy rękaw koszuli, pokazał ojcu wyraźne już złowieszcze plamy czerwone.
Wasil Iwanowicz drgnął i mróz go przeszedł ze strachu.
— Ale chociażby, — rzekł nareszcie, — chociażby to było coś w rodzaju... epidemicznego zakażenia...
— Pyohemji! — dopowiedział syn.
— No, tak... w rodzaju... epidemji.
— Pyohemji, — powtórnie i wyraźnie rzekł Bazarow, — czyż już zapomniałeś swoich kursów?
— No tak, tak, niech będzie jak chcesz... Ale, bądź co bądź, my cię wyleczymy.
— A! to są brednie. Ale nie o to rzecz idzie. Nie spodziewałem się, że tak prędko umrę; jest to przypadek bardzo, co prawda, niemiły. Ty z matką powinniście teraz korzystać z tego, że macie silną wiarę religijną. Jest piękna sposobność, aby ją wypróbować. — Znowu napił się trochę wody. — Chcę poprosić jeszcze o jedną usługę... dopóki mam głowę przytomną. Jutro albo pojutrze, jak wiesz, mózg wypowie mi posłuszeństwo. Ja i teraz nie jestem pewny, czy się jasno wyrażam. Dopiero co, kiedy leżałem, zdawało mi się ciągle, że około mnie biegały czerwone psy, a ty czatowałeś na mnie jak na cietrzewia. Jest mi, jakbym był pijany. Czy mnie rozumiesz?
— Zlituj się Eugenjuszu, mówisz całkiem, jak się należy.
— Tem lepiej; powiedziałeś mi, żeś posłał po doktora... Sprawiłeś sobie tem pociechę... zrób i mnie coś na pocieszenie: pchnij posłańca...
— Do Arkadjusza Mikołajewicza? — podjął starzec.
— Kto to jest Arkadjusz Mikołajewicz? — odezwał się Bazarow, — jak gdyby nieprzytomny... A! to ten ptaszek! Nie, daj mu spokój: on się dostał teraz między kawki. Nie rób dużych oczu, to jeszcze nie maligna. Poszlij umyślnego do Odincowej, do Anny Siergiejewny, tu jest w tych stronach taka obywatelka... wiesz? — Wasil Iwanowicz kiwnął głową — i niech powie, że Eugenjusz Bazarow kazał się kłaniać i powiedzieć, iż umiera. Zrobisz to?
— Zrobię... Ale czy to być może, Eugenjuszu, żebyś ty miał umrzeć, ty?... Sam osądź! Gdzieżby była sprawiedliwość?
— Tego ja nie wiem; tylko poślij umyślnego.
— Natychmiast poślę i sam list napiszę.
— Nie, poco? niech powie, że kazałem się kłaniać, więcej nic nie potrzeba. A teraz wracam znowu do moich psów... Dziwna rzecz! Chcę zatrzymać myśl na śmierci... ani sposób. Widzę jakąś plamę... i więcej nic.
Znowu obrócił się ku ścianie, a Wasil Iwanowicz wyszedł z pokoju i stanąwszy w sypialni żony, rzucił się na kolana przed obrazami świętych.
— Módl się, Arino, módl się! — jęknął, — nasz syn umiera!


∗             ∗

Doktor, ten sam fizyk powiatowy, który nie miał przy sobie kamienia lapisowego, przyjechał, a zbadawszy chorego, poradził trzymać się metody wyczekiwania, przyczem dorzucił parę słów o możności powrotu do zdrowia.
— Więc zdarzały się panu wypadki, ażeby ludzie w moim stanie nie odjeżdżali na pola elizejskie? — zapytał Bazarow — i pochwyciwszy nagle nogę ciężkiego stołu stojącego obok, potrząsł nią z taką mocą, że stół ruszył z miejsca.
— Siłę mam, — rzekł, — mam ją jeszcze całą, a umierać trzeba!... Starzec miał czas przynajmniej odzwyczaić się już od życia, ale ja... Chodźże tu jeden z drugim i spróbuj zaprzeczyć śmierci... Zaprzeczy ci ona gruntownie i basta. Kto tam płacze? — dodał po chwili. — Matka? biedactwo! kogo też ona będzie teraz karmić swojemi świetnemi barszczami? A i ty, Wasil Iwanowicz, jak widzę, tracisz także odwagę. No, skoro ci chrześcijaństwo nie pomaga, bądźże filozofem, stoikiem. Chwaliłeś się przecie, żeś filozof.
— Co ja tam za filozof! — cyknął Wasil Iwanowicz i łzami zalały mu się policzki.
Bazarow czuł się gorzej z każdą godziną; choroba rozwijała się szybko, jak to zwykle się dzieje przy zakażeniach chirugicznych. Nie tracił jeszcze pamięci i rozumiał, co mówiono do niego: jeszcze stawiał opór. „Nie chcę bredzić, — szeptał ściskając pięście, — nie chcę!“. I zaraz potem mówił: „Jeżeli od ośmiu odejmę dziesięć, ile pozostanie?“ Wasil Iwanowicz chodził, jak obłąkany, doradzał to jeden środek, to drugi, a nic więcej nie robił, tylko raz po raz okrywał synowi starannie kołdrą nogi. „Owinąć w zimne prześcieradła... Dać na wymioty... Puścić krew...“ powtarzał od czasu do czasu. Doktor, który został na jego prośby, przytakiwał mu, poił chorego limonjadą, a sam prosił to o cygaro, to o kieliszek wódki dla „rozgrzewki“. Arina Własjewna siedziała na niskiej ławeczce koło drzwi i tylko kiedy niekiedy odchodziła, aby pomodlić się; kilka dni temu wypadło jej z rąk lusterko i stłukło się, a ona to zawsze uważała za zły prognostyk. Tymoteicz pojechał do Odincowej.
Niedobra była ta noc dla Bazarowa.., okropna gorączka męczyła go. Nad ranem zrobiło mu się lepiej. Poprosił matkę, żeby go uczesała, pocałował ją w rękę i wypił parę łyków herbaty. Wasil Iwanowicz odzyskał nieco otuchę.
— Chwała Bogu! — mówił, — nastąpiła kryzys. Kryzys minęła.
— Ach, patrzajcie! — odezwał się Bazarow, — co to znaczy jeden wyraz! Znalazł sobie wyraz „kryzys“... i już jest kontent. Dziwna rzecz, jak człowiek wierzy w wyrazy.
To przytomne całkiem odezwanie się Bazarowa, ucieszyło Wasila Iwanowicza do tego stopnia, że aż zawołał: „brawo, brawo!“, klaskając przy tem dłońmi.
Bazarow uśmiechnął się posępnie.
— Więc jakże naprawdę sądzisz? — rzekł, — czy kryzys już przeszła, czy dopiero nadchodzi?
— Widzę, że ci lepiej i to mnie cieszy, — odparł Wasil Iwanowicz.
— No to i pięknie; cieszyć się zawsze dobrze. A do tej, o której ci mówiłem, pamiętasz? czy już posłałeś?
— Posłałem, a jakże!


∗             ∗

Zwrot ku lepszemu niedługo trwał. Ataki choroby wznowiły się. Wasil Iwanowicz siedział przy Bazarowie. Zdawało się, że jakaś szczególna udręka nie daje starcowi spokoju. Kilka razy zabierał się coś mówić i słowa więzły mu w gardle.
— Eugenjuszu! — rzekł nakoniec, — synu mój, drogi, jedyny synu!
Ten niezwykły początek zadziwił Bazarowa... Odwrócił głowę i usiłując widocznie zrzucić z siebie brzemię gniotącego go ciężaru bezpamięci, rzekł:
— Co, mój ojcze?
— Eugenjuszu, — mówił dalej Wasil Iwanowicz i ukląkł przed Bazarowem, chociaż syn nie otwierał oczu i nie mógł go widzieć. — Eugenjuszu, teraz ci lepiej i Bóg da, że przyjdziesz może do zdrowia; ale skorzystaj z czasu, spraw pociechę mnie i matce, spełnij powinność chrześcijanina! Przykro mi mówić ci o tem, przykro strasznie, ale to rzecz jeszcze straszniejsza... Wszak to na wieki, Eugenjuszu... Pomyśl tylko...
Głos starca załamał się, a po twarzy jego syna, chociaż nie otwierał oczu, przeniknęło coś dziwnego.
— Ja nie odmawiam, jeżeli to może przynieść wam pociechę, — odezwał się nakoniec, — ale zdaje mi się, że niema jeszcze potrzeby śpieszyć się. Sam mówisz przecie, że mi lepiej.
— Lepiej, Eugenjuszu, lepiej, ale kto to wie, wszak wszystko w ręku Boga, a dopełniwszy powinności...
— Nie, ja zaczekam, — odparł Bazarow. — Podzielam twoje zdanie, że nastąpiła kryzys, a jeśli się mylimy, to i cóż? wszak kładą oleje święte i na konających.
— Zlituj się, Eugenjuszu...
— Zaczekam. A teraz chciałbym usnąć. Nie przeszkadzajcie mi.
I ułożył znów głowę, jak przedtem, na poduszce, odwracając się ku ścianie. Starzec podniósł się, usiadł na krześle i podparłszy ręką brodę zaczął gryść palce.
Odgłos nadjeżdżającego ekwipażu na resorach, odgłos tak charakterystyczny w ciszy wiejskiej, uderzył niespodzianie jego słuch. Coraz to bliżej mknęły lekkie koła; słychać już było parskanie koni... Wasil Iwanowicz zerwał się i pobiegł ku oknu. Na jego podwórze wjeżdżała kareta zaprzężona w cztery konie. Nie zdając sobie sprawy, coby to mogło znaczyć, w porywie jakiejś bezmyślnej radości wybiegł na ganek... Lokaj w liberji otwierał drzwiczki karety; wysiadła z niej dama zasłonięta czarnym woalem i w czarnej mantyli...
— Jestem Odincowa, — rzekła. — Czy Eugenjusz Wasiljicz żyje jeszcze? Pan jesteś jego ojcem? Przywiozłam z sobą doktora.
— Niech was Bóg błogosławi za to dobrodziejstwo! — zawołał Wasil Iwanowicz, a pochwyciwszy jej rękę przycisnął ją z drżeniem do ust, kiedy tymczasem doktor przywieziony przez Annę Siergiejewnę, maleńki człowieczek w okularach, z niemiecką fizjognomją, zwolna wysiadał z karety. — Żyje jeszcze, żyje mój Eugenjusz i teraz będzie ocalony! Żono! Żono!... spadł nam anioł z nieba...
— Co się stało? Boże! — zawołała, wybiegając z pokoju, staruszka i nic nie rozumiejąc, zaraz w sieni upadła do nóg Anny Siergiejewny i zaczęła, jak w obłędzie całować jej suknię.
— Co wy robicie? Co robicie? — wołała Odincowa. Ale Arina Własjewna nie słuchała tego, a Wasil Iwanowicz powtarzał tylko ciągle: anioł! anioł!
Wo ist der Kranke? Gdzież pacjent? — odezwał się nakoniec doktor z pewnem zniecierpliwieniem.
Wasil Iwanowicz oprzytomniał.
— Tu, tu, proszę za mną, wertester Herr Kollege, — dodał, przypominając sobie stare dzieje.
Was? — odezwał się Niemiec i spojrzał z uwagą na mówiącego.
Wasil Iwanowicz zaprowadził go do gabinetu.
— Doktor od Anny Siergiejewny Odincowej, — rzekł schylając się nad uchem syna, — i ona też przyjechała.
Bazarow otworzył oczy.
— Co powiedziałeś?
— Powiadam, że Anna Siergiejewna przyjechała i przywiozła z sobą tego pana doktora.
Bazarow potoczył wokoło wzrokiem.
— Ona jest tutaj?... Chcę ją widzieć.
— Zobaczysz ją, Eugeniuszu, ale najpierw trzeba pomówić z panem doktorem. A ponieważ nasz lekarz, Sidor Sidorowicz, odjechał, opowiem mu cały przebieg choroby i zrobimy małą konsultację.
Bazarow spojrzał na Niemca.
— No, pomówcie, tylko prędzej i nie po łacinie; rozumiem przecie, co znaczy: jam moritur.
Der Herr scheint des Deutschen machtig zu sein, — zaczął uczeń Eskulapa, zwracając się do Wasila Iwanowicza.
Ich... habe... mówcie już lepiej po rosyjsku, — odezwał się stary.
— A! a! więc tak... Niech i tak będzie.
I konsultacja się zaczęła.


∗             ∗

W pół godziny potem do gabinetu chorego weszła Anna Siergiejewna, w towarzystwie Wasila Iwanowicza. Doktor zdążył jej szepnąć, że niema co myśleć o powrocie chorego do zdrowia. Spojrzała na Bazarowa i zatrzymała się u progu, do tego stopnia uderzyła ją ta twarz rozpalona i jednocześnie martwa, z oczyma wlepionemi w nią i obłąkanemi. Przeraziła się, jakimś dziwnie gnębiącym przestrachem, a w tej samej chwili przemknęło jej przez myśl, że gdyby go naprawdę kochała, innego doznałaby wrażenia.
— Dziękuję, — rzekł z wysileniem, — nie spodziewałem się tego. Jest to dobry uczynek. Zobaczyliśmy się zatem jeszcze raz, jakeście obiecali. Ojcze, zostaw nas samych. Pozwalacie na to, Anno Siergiejewno? Zdaje się, że teraz...
Ukazał głową swoje ciało bezsilne. Odincowa stała jeszcze ciągle zdrętwiała.
Wasil Iwanowicz wyszedł.
— Jeszcze raz dziękuję, — powtórzył Bazarow. — To po królewsku... Mówią, że i królowie także odwiedzają umierających.
— Eugenjuszu Wasiljiczu, ja mam nadzieję...
— Eh! Anno Siergiejewno, my przynajmniej mówmy szczerze ze sobą. Ze mną już koniec. Wpadłem pod koło. Pokazuje się, że nie było co myśleć o przyszłości. Śmierć, stara sztuka, a dla każdego jest nową. Dotychczas nie tchórzę... a tam... nicość i fiut! — słabo poruszył ręką. — I cóż wam powiedzieć?... Żem was kochał? To i pierwej nie miało sensu, a teraz tem bardziej. Miłość to forma, a moja własna forma jest już w stanie rozkładu. Powiem wam chyba, że jesteście prześliczna! I teraz oto widzę was tak piękną...
Anna Siergiejewna mimowolnie drgnęła.
— To nic, nie bójcie się... usiądźcie tam... Nie zbliżajcie się do mnie, moja choroba zakaźna.
Odincowa przeszła szybko przez pokój i usiadła na krześle przy sofie, na której leżał Bazarow.
— Wspaniałomyślna! — szepnął. — Oh! jakże blisko, a jaka młoda, świeża, rozkoszna... w tym miłym pokoiku!... No, bywajcie zdrowa! żyjcie długo, to najważniejsza, i korzystajcie z czasu! Patrzcie, co to za brzydki widok: nawpół zgnieciony robak, a jeszcze się wije. I ja myślałem także: dużo rzeczy jeszcze napsuję, nim umrę. Śmierć? gdzie tam? zadanie mnie jakieś czeka, a ja... olbrzym! Teraz całe zadanie olbrzyma w tem, żeby przyzwoicie skonać, chociaż to nikogo nie powinno obchodzić... wszystko jedno... ale nie będę, jak pies merdał ogonem.
Tu Bazarow umilkł i zaczął szukać szklanki palcami. Anna Siergiejewna dała mu napić się, nie zdejmując rękawiczek i wstrzymując oddech.
— O mnie zapomnijcie, — zaczął chory znowu; — umarły, to nie towarzysz dla żywych. Ojciec powie wam, że Rosja straciła wielkiego człowieka... Brednie, ale nie psujcie staremu iluzji... Niech się dziecko bawi... I matkę pocieszcie. Takich ludzi, jak oni, w waszym wielkim świecie nie znajdziecie ze świecą... Ja potrzebny Rosji!... Nie, widać niepotrzebny. Ale kto potrzebny? szewc, krawiec, rzeźnik... on sprzedaje mięso... rzeźnik... Co to?... bredzę?!... Widzę las...
Przycisnął czoło ręką. Anna Siergiejewna nachyliła się nad nim:
— Eugenjuszu Wasiljiczu, jestem tutaj.
Podniósł rękę i wyprostował się trochę.
— Bywajcie zdrowi... — rzekł z nagłą energją i ostatnim błyskiem w oczach. — Bywajcie zdrowi... Słuchajcie... ja was przecie nie pocałowałem wtedy... Dmuchnijcie na gasnącą lampę i niech zgaśnie.
Anna Siergiejewna dotknęła ustami jego czoła.
— Dosyć tego! — rzekł i upadł na poduszkę. — Teraz... ciemność...
Odincowa wyszła pocichu.
— I cóż? — spytał jej szeptem Wasil Iwanowicz.
— Zasnął, — odrzekła ledwie dosłyszalnym głosem.
Już nie było mu sądzone obudzić się. Nad wieczorem stracił całkiem przytomność, a nazajutrz umarł. Ojciec Aleksy dopełnił religijnych obrządków. Kiedy się modlono nad nim, kiedy święty olej spadł kroplą na jego piersi, otworzył jedno oko i, jak się zdawało, na widok księdza w duchownych szatach, na widok dymiącego kadzidła i świec zapalonych, na jego martwem licu odbiło się coś, nakształt konwulsyjnego dreszczu przestrachu. Skoro nakoniec ostatnie wydał tchnienie i w całym domu rozległ się jęk i szloch nie do opisania, Wasil Iwanowicz wpadł w nagły szał obłędu. „Przysiągłem, że będę bluźnił“, krzyczał ochryple z płomieniem w obłąkanych oczach, podnosząc do góry pięście, jak gdyby groził komuś, „i będę bluźnił, będę!“ Ale Arina Własjewna, cała we łzach, rzuciła mu się na szyję i oboje razem padli na kolana. „I tak, — opowiadała potem Anisuszka w kuchni, — pochylili głowy ku ziemi, całkiem, jak dwie owieczki w upalny skwar południa, razem i równocześnie“.
Ale południowy skwar mija, nastaje wieczór i zapada noc, cichy przytułek w spokojnej ustroni, gdzie słodko spać strudzonym, zbolałym i opadłym z sił...

XXVIII.

Minęło sześć miesięcy. Nadeszła biała zima, z okropną ciszą bezchmurnych mrozów, z twardym, skrzypiącem śniegiem, z różowym szronem na drzewach i bladoszmaragdowem niebem, z gęstemi zwojami dymu ponad wioską, z kłębami pary buchającej z drzwi na chwilę otwartych, ze świeżemi, jak gdyby krwią od uszczypnięć nabiegłemi twarzami ludzi i z rączym biegiem koni zziębniętych do kości. Dzień styczniowy miał się ku końcowi, mróz wieczorny jeszcze silniej ściął nieruchome powietrze, a krwawa zorza gasła w zmierzchu szybko i raptownie.
W oknach maryińskiego dworku zapalały się światła; Prokoficz, w czarnym fraku i w białych rękawiczkach, ze szczególną uroczystością nakrywał w jadalni dworku do stołu na siedem osób. Przed tygodniem, w małej parafjalnej cerkiewce, odbyły się dwa śluby: Arkadjusza z Katją i Mikołaja Piotrowicza z Teniczką; dzisiaj zaś Mikołaj Piotrowicz dawał obiad pożegnalny dla swojego brata, który wyjeżdżał za interesami do Moskwy. Anna Siergiejewna wyjechała tamże zaraz po weselu, szczodrze wyposażywszy młodą parę.
Punkt o trzeciej zajęto miejsca przy stole. Posadzono przy nim i Mitję z niańką w sutym kokoszniku. Paweł Piotrowicz usiadł między Katją i Teniczką; „mężowie“ usadowili się obok swoich żon. Zmienili się nieco nasi znajomi w ostatnich czasach; jak gdyby wyładnieli i zmężnieli; tylko Paweł Piotrowicz przychudł cokolwiek, ale z tem właśnie wyglądał jeszcze wytworniej, a jego rysy przybrały jeszcze wyraźniej odcień wielkopański... I Teniczka się zmieniła. W czarnej sukni jedwabnej, w szerokim aksamitnym czepku na głowie, ze złotym łańcuszkiem na szyi, siedziała nieruchomo i pełna uszanowania, uszanowania dla samej siebie, dla wszystkiego, co ją otaczało, i uśmiechała się tak, jak gdyby chciała powiedzieć: „darujcie mi, ja temu nie jestem winna!“ Zresztą nie tylko ona, ale wszyscy się uśmiechali i wszyscy jakby się usprawiedliwiali, wszystkim było jakoś nieswojo, jakoś smutno, a w gruncie rzeczy bardzo dobrze. Każdy był dla drugiego dziwnie uprzedzający, zupełnie tak jak gdyby umówiono się odgrywać jakąś prostoduszną komedję. Katja była ze wszystkich najspokojniejsza; z ufnością patrzyła wkoło siebie i można było zauważyć, że Mikołaj Piotrowicz już bardzo ją polubił. Przy końcu obiadu wstał z miejsca i biorąc kielich do ręki, zwrócił się do Pawła Piotrowicza:
— Porzucasz nas... porzucasz... kochany bracie, — rzekł, — zapewne, że nie na długo, ale mimo to nie jestem w stanie wyrazić ci, jak ja... jak my... ile ja... ile... Ale w tem sęk właśnie, że nie umiemy zdobyć się na speech! Przemów ty, Arkadjuszu.
— Nie, papo, nie jestem przygotowany.
— A ja się przygotowałem?... Ot, poprostu, bracie, pozwól się uścisnąć, złożyć sobie życzenie wszystkiego dobrego i powracaj do nas jak najśpieszniej!
Paweł Piotrowicz zaczął się całować ze wszystkimi, nie wyjmując, rozumie się, i Mitji; Teniczkę prócz tego cmoknął w rękę, której ona nie umiała jeszcze podawać, jak się należy, a podnosząc do góry nalany powtórnie kielich, wypił go do dna i rzekł z głębokiem westchnieniem:
— Bywajcie szczęśliwi, moi przyjaciele! Farewell!
Ten angielski kwiatuszek przemknął niepostrzeżenie, ale wszyscy byli wzruszeni.
— „Na pamiątkę Bazarowa!“, — szepnęła Katja do ucha swojemu mężowi i trąciła się z nim kieliszkiem. Arkadjusz mocno uścisnął jej rękę w odpowiedzi, ale nie śmiał wznieść tego toastu głośno.


∗             ∗

Zdawałoby się, że już koniec. Może jednak niektórzy z czytelników zechcą dowiedzieć się, co robią teraz, właśnie w tej chwili, wszystkie osoby wprowadzone przez nas do tej powieści. Jesteśmy gotowi uczynić zadość ich ciekawości.
Anna Siergiejewna niedawno wyszła zamąż, nie z miłości, lecz z przekonania, za jednego z przyszłych ludzi czynu w Rosji, prawnika bardzo rozumnego, z silnym zmysłem praktycznym, z twardą wolą i znakomitym darem wymowy, młodego jeszcze, prawego i zimnego, jak lód. Żyją z sobą bardzo porządnie i kto wie, czy nie dożyją własnego szczęścia, a może i... miłości. Księżna Ch... umarła i zapomniano o niej w sam dzień śmierci. Kirsanowowie, ojciec i syn, na stałe osiedli w Maryinie. Zaczyna się im wieść lepiej, Arkadjusz gospodaruje, co się zowie i „ferma“ przynosi już dość znaczny dochód. Mikołaj Piotrowicz został sędzią pokoju i pracuje wszystkiemi siłami, jeździ bezustannie po swoim okręgu, prawi długie oracje, i, prawdę mówiąc, nie umie dogodzić ani szlachcie oświeconej, która już to z dąsem, już to z melancholją debatuje bardzo wiele o mancypacji, ani nieoświeconym szlachetkom, którzy bez ceremonii wymyślają na tę przeklętą „muncypację“... I u jednych i u drugich uchodzi za zbyt łagodnego. Katarzyna Siergiejewna ma synka, po dziadku imieniem Kolo, a Mitja już sam biega i wymawia dużo wyrazów. Teniczka, a raczej Teodozja Mikołajewna, nikogo tak nie kocha, po mężu i po Mitji, jak swoją synową, i kiedy ta zasiada przy fortepianie, radaby jej słuchać i dzień cały. Wspomnijmy także o Piotrze. Nieborak zgłupiał do reszty pod wpływem swej dostojności i nadętej powagi i nabrał przesadnej przez nos wymowy. Nie przeszkodziło mu to jednak ożenić się i wziąć porządne wiano za żoną, córką miejskiego ogrodnika, która dała z powodu niego odkosza dwom dzielnym pretendentom, dlatego tylko, że nie mieli zegarków, gdy Piotr miał nie tylko zegarek, ale i lakierki do tego.


∗             ∗

W Dreźnie, na tarasie Brühla, między godziną drugą i trzecią popołudniu, w porze dnia najbardziej fashionable dla promenady, możecie spotkać człowieka lat około pięćdziesięciu, już zupełnie siwego i widocznie trapionego podagrą, ale jeszcze przystojnego, ubranego wytwornie i z tem piętnem szczególnem, którego człowiek nabiera jedynie przez długie obcowanie w wyższych warstwach towarzyskich. Jest to Paweł Piotrowicz. Wyjechał z Moskwy zagranicę dla polepszenia zdrowia i zamieszkał na stałe w Dreźnie, gdzie styka się najwięcej z Anglikami i z przejezdnymi Rosjanami. Wobec Anglików zachowuje się prosto, niemal skromnie, ale nie bez godności, mówią też o nim, że trochę nudny, lecz przyznają, że jest skończonym dżentelmenem, „a perfekt gentleman“. Z Rosjanami jest swobodniejszy, daje folgę swojej żółci, żartuje i z nich i z samego siebie; ale to wszystko brzmi z jego ust uprzejmie i nader przyzwoicie. Trzyma się poglądów słowianofilskich, wiadomo bowiem, że to teraz w wyższym świecie uchodzi za coś trés distingué. Nic nie czyta po rosyjsku, ale na swojem biurku ma popielniczkę srebrną w kształcie chłopskiego łapcia. Nasi turyści włóczą się za nim. Mateusz Iliicz Koliazin, chwilowo będący w opozycji, złożył mu uroczystą wizytę, jadąc do wód czeskich, drezdeńscy zaś mieszkańcy, z którymi zresztą niewiele ma stosunków, o mało nie zdejmują przed nim kapeluszy. Nikt nie może tak łatwo dostać biletu do kaplicy dworskiej, do loży teatralnej i t. p. jak der Herr Baron von Kirsanoff. Ciągle jeszcze świadczy usługi drugim, ile tylko może, zawsze też lubi sobie jeszcze pohulać troszeczkę; niedarmo przecież był kiedyś lwem — ale już ciężko mu żyć... ciężej nawet, niż sam myśli... Dosyć spójrzeć na niego w cerkwi rosyjskiej, kiedy oparłszy się w kąciku o ścianę, zaduma się i nie poruszy bardzo długo, z goryczą zaciskając usta; aż potem nagle przytomnieje i zaczyna się żegnać...
I Kukszyna dostała się zagranicę. Bawi teraz w Heidelbergu, ale nie poświęca się już naukom przyrodniczym, tylko architekturze, w której, jak mówi, odkryła nowe prawa. Ma pełno znajomości między studentami, mianowicie młodymi fizykami i chemikami rosyjskimi, od których w Heidelbergu roi się, a którzy w pierwszych chwilach wzbudzają podziw w naiwnych profesorach niemieckich swoim bystrym na rzeczy poglądem, a wkońcu przyprawiają tychże samych profesorów o rozpacz swoją najzupełniejszą bezczynnością i absolutnem lenistwem.
Z takimi to dwoma lub trzema chemikami, którzy nie umieją odróżnić tlenu od azotu, ale zato przepojeni są negacją i w sobie samych rozkochani, z takim np. wielkim Elisiejewiczem, Sitnikow, sposobiący się także na „wielkiego“, wałęsa się po Petersburgu, i, jak powiada, ciągnie dalej „dzieło“ Bazarowa. Mówią, że niedawno ktoś go obił, ale i on też nie został mu dłużny: w jakimś mizernym artykuliku jakiegoś mizernego dzienniczka, dał do poznania, że ten, co go obił jest... tchórzem. On to nazywa ironją. Ojciec poniewiera nim, jak przedtem, a żona uważa go za głupca i... literata.
W jednym z odległych zakątków Rosji jest mały cmentarzyk wiejski. Jak prawie wszystkie nasze cmentarze, smutny przedstawia widok; rów, co go otaczał, zarósł oddawna; szare krzyże drewniane pochyliły się i gniją pod swojemi daszkami, niegdyś malowanemi; kamienne płyty poprzekręcały się na bok, jak gdyby je kto umyślnie z grobu odwalił; kilka drzew ogołoconych z gałęzi zaledwie jakitaki cień daje; owce depcą po mogiłach swobodnie bez żadnej ceremonji. Lecz pośród tych mogił jest jedna, której człowiek nie znieważa, której zwierz nie dotknie, tylko ptaki na niej siadają i nucą pieśni w czasie letniego skwaru. Żelazną otoczona kratą, młodemi zasadzona świerkami, kryje zwłoki Eugenjusza Bazarowa. Z niedalekiej wioski przychodzi nad nią dwoje staruszków: mąż i żona. Jedno drugie podpiera i idą, powolnym, ociężałym krokiem; przybliżą się do sztachet, uklękną przy nich, i długo, gorzko płaczą, i długo, uważnie patrzą na niemy głaz, pod którym ich syn spoczywa; powiedzą sobie parę słów, obetrą kurz z kamienia, gałązkę świerku poprawią i znowu się modlą, i nie mogą opuścić tego miejsca, skąd bliżej im niby do syna, do wspomnień o nim... Czyż modlitwy i łzy tych staruszków mogą pozostać bezowocne? Czyż miłość święta, prawdziwa miłość, nie miałaby być wszechmocną? O tak, jakiekolwiek serce legnie w grobie, namiętne, grzeszne czy buntownicze, kwiaty rosnące na mogile patrzą na nas cichutko swojemi niewinnemi oczyma; one nam mówią nie tylko o wiecznym spokoju, o tym wielkim spokoju „obojętnej“ przyrody, mówią także o wiecznem pojednaniu i o życiu, które się nie kończy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Turgieniew i tłumacza: anonimowy.