<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Turgieniew
Tytuł Ojcowie i dzieci
Podtytuł Powieść
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze "Ateneum"
Data wyd. 1925
Druk L. S. T. W.
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Отцы и дети
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Dwór zamieszkiwany przez Annę Sergiejównę, stał na spadzistem i otwartem wzgórzu, niedaleko od żółtej murowanej cerkwi z zielonym dachem, białemi kolumnami i malowidłem al fresco nad głównym wchodem, które przedstawiało „Zmartwychwstanie Chrystusa“ w stylu „włoskim“. Najwięcej wpadał w oczy przez swoje ogromiaste kontury rozpostarty na pierwszym planie śniady rycerz w szyszaku. Za cerkwią ciągnęło się dwoma rzędami długie sioło, ponad którem sterczały tu i ówdzie ze środka słomianych dachów niskie kominy. Dwór był zbudowany w tym samym stylu, co i cerkiew, w stylu, który Rosjanie nazywają aleksandrowskim. Pomalowany także na żółto, miał podobnież zielony dach, białe kolumny i herb nad frontonem. Budowniczy gubernjalny wzniósł oba gmachy z polecenia nieboszczyka Odincowa, który nie cierpiał żadnych próżnych i „dowolnych“, jak mówił, innowacyj. Z obu stron stały tuż przy dworku ciemne drzewa odwiecznego sadu; aleja strzyżonych jodeł prowadziła ku bramie wjazdowej.
W przedsionku nasi przyjaciele spotkali dwóch potężnych wzrostem lokajów w liberji; jeden z nich pobiegł zaraz po marszałka dworu. Pan marszałek, człowiek otyły w czarnym fraku, pojawił się bezzwłocznie i wprowadził gości po schodach zasłanych dywanami do dużej izby gościnnej, gdzie już były przygotowane dwa łóżka, ze wszystkiemi toaletowemi przyborami. Widocznie, że w domu panował porządek: wszystko było czyste, wszędzie rozpościerała się jakaś woń przyjemna i łagodna, zupełnie, jak w salach audjencjalnych u ministrów.
— Anna Siergiejewna proszą, abyście panowie raczyli zejść do nich za pół godziny, — rzekł marszałek, — czy tymczasem nie macie czego do rozkazania?
— Nie będziemy mieli nic do rozkazania, szanowny panie, — odparł Bazarow; — każcie nam jednak przynieść po kieliszku wódki.
— Do usług panów, — odezwał się marszałek, nie bez zadziwienia, i wyszedł, skrzypiąc butami.
— Co za grand genre! — zrobił uwagę Bazarow. — Tożto i księżna i basta.
— Dobra mi księżna, — odparł Arkadjusz, — za pierwszym razem poprosiła do siebie takich wielkich arystokratów, jak ja i ty.
— A szczególnie ja, przyszły lekarz i syn lekarski, a wnuk djaczka... Czy ty wiesz, że mój dziadek był djakiem?... To mnie łączy ze Sperańskim, — dodał, skrzywiwszy usta. — W każdym razie pańskość tu, pańskość ogromna! Czyby nam nie wypadało czasami włożyć fraków?
Arkadjusz tylko wzruszył ramionami... ale i on czuł się niepomału zakłopotanym.
Po upływie półgodziny, zeszli obydwaj do sali gościnnej. Była to izba przestronna, wysoka, dosyć zbytkownie, choć bez wielkiego gustu urządzona. Ciężkie i kosztowne meble stały w zwykłym ordynku przy ścianach, pokrytych cynamonowej barwy obiciem ze złotemi obwódkami; nieboszczyk Odincow sprowadził je z Moskwy, za pośrednictwem swojego przyjaciela, kupca win. Nad środkową kanapą wisiał napuszony portret mężczyzny o jasnych włosach, i jak się zdawało, niezbyt przyjaźnie spoglądał na gości. „Widać, to on sam“, szepnął Bazarow do Arkadjusza i marszcząc czoło dodał: „Możeby lepiej spakować manatki“. W tej samej chwili jednak weszła do pokoju gospodyni. Była ubrana w lekką suknię bareżową; włosy gładko zaczesane za uszy, nadawały czystym i świeżym jej licom wyraz dziewiczy.
— Dziękuję za dotrzymanie słowa. — Wszak zabawicie u mnie? doprawdy, że tu nieźle. Zapoznam was z moją siostrą, dobrze gra na fortepianie. Dla was, msieu Bazarow, to rzecz obojętna, ale msieu Kirsanow, jak mi się zdaje, lubi muzykę. Prócz siostry, mieszka u mnie ciotka starowina i czasem przyjeżdża jeden z sąsiadów na karty: oto i całe nasze towarzystwo. A teraz, proszę, usiądźmy.
Cały ten speech wypowiedziała ze szczególną dobitnością, jak gdyby się go wyuczyła na pamięć; potem zwróciła się do Arkadjusza. Pokazało się, że jej matka znała doskonale jego matkę i że nawet była powiernicą jej miłości dla Mikołaja Piotrowicza. Arkadjusz zaczął mówić o nieboszczce z zapałem; Bazarow zaś tymczasem zabrał się do przeglądania albumu. „Jakżem ja spokorniał“, myślał sobie w duchu.
Nagle wbiegła do pokoju piękna charcica, z niebieską wstążką na szyi, stukając głośno łapkami po podłodze, a tuż za nią weszło dziewczę osiemnastoletnie, czarnowłose i zgrabne, z twarzą trochę za okrągłą, ale przyjemną, z niewielkiemi, ciemnemi oczyma. W ręku trzymała koszyk pełen kwiatów.
— Otóż i moja Katja, — odezwała się Odincowa, wskazując na nią poruszeniem głowy.
Katja ukłoniła się zlekka, siadła przy siostrze i zaczęła przebierać kwiaty. Charcica, którą nazywano Fifi, podeszła ku obydwu gościom, merdając ogonem i każdego z nich ręki dotknęła zimnym swoim nosem.
— Czyś to ty sama narwała to wszystko? — zapytała Odincowa.
— Tak jest! — odrzekła Katja.
— A ciocia przyjdzie na herbatę?
— Przyjdzie.
Mówiąc, Katja uśmiechała się z dużym wdziękiem ukradkiem a szczerze i patrzyła przytem z jakąś dziecinną powagą z dołu do góry. Wszystko w niej było jeszcze zielone: i głos, i meszek na twarzy, i różowawe rączki z białemi kółeczkami na dłoniach, i wąskie jeszcze biodra... Obok tego rumieniła się ciągle i szybko oddychała.
Odincowa zwróciła się do Bazarowa.
— Przeglądasz pan te portreciki tylko dla przyzwoitości; — zaczęła — was to nie zajmuje. Przysuńcie się lepiej ku nam i zacznijmy spór o czemkolwiek.
Bazarow przysunął się.
— O czem sobie życzycie? — rzekł.
— O czemkolwiek. Uprzedzam was tylko, że ze mnie straszna przekora.
— Pani?
— Tak jest. Dziwicie się temu? Dlaczego?
— Dlatego, że o ile mogę sądzić, macie usposobienie spokojne, łagodne, a do spierania się trzeba zapału.
— Jakim sposobem mogliście mnie poznać tak szybko? Jestem najprzód niecierpliwa i uparta, spytajcie się tylko mojej Katji; powtóre bardzo łatwo się zapalam.
Bazarow popatrzył na Annę Siergiejewnę.
— Zapewne pani wiesz o tem lepiej. Życzycie sobie zacząć jakikolwiek dyskurs? Dobrze... Przeglądałem w waszem albumie widoki Szwajcarji saskiej, a pani zrobiłaś uwagę, że mnie to nie może zająć. Było to powiedziane dlatego, że pani nie przypuszczasz we mnie artystycznego zmysłu. Nie mam go w sobie, to prawda; ale te widoki mogły mnie zainteresować z innej strony, np. pod względem geologicznym, pod względem formacji gór.
— Daruj pan; jako geolog, zajrzysz prędzej do książki, do dzieła specjalnego, a nie do rysunku.
— Rysunek wyobraża naocznie to, co w książce zajmuje kilkanaście stronic.
Anna Siergiejewna zamilkła.
— Nie macie więc w sobie ani kropelki zmysłu artystycznego? — odezwała się po chwili, opierając łokcie o stół i z pomocą tego ruchu zbliżając swoją twarz do Bazarowa. — Jakimże sposobem obchodzisz się pan bez niego?
— A do czegoż mi to potrzebne? pytam.
— Chociażby do poznawania i pojmowania ludzi.
Bazarow się uśmiechnął.
— Od tego jest najprzód doświadczenie życiowe; a powtóre, przyznam się pani, niewarto tak dalece zastanawiać się nad pojedynczemi osobistościami. Wszyscy ludzie mniej więcej podobni do siebie, tak ciałem, jak i duszą; każdy posiada jednakowo zbudowany mózg, śledzionę, serce, płuca. A tak nazwane przymioty moralne, są również jednakie u wszystkich; małe odmiany nic tu nie znaczą. Dosyć mieć jeden ludzki egzemplarz, ażeby z niego wydać sąd o wszystkich. Ludzie, to drzewa w lesie; żaden botanik nie będzie zajmował się oddzielnie każdą pojedynczą brzozą.
Katja, która tymczasem zwolna zbierała kwiatek do kwiatka, podniosła oczy na Bazarowa z wyrazem niepojmowania, a spotkawszy jego bystry i śmiały wzrok, zarumieniła się po uszy. Anna Siergiejewna potrząsła głową.
— Drzewa w lesie... — powtórzyła. — Podług was zatem niema różnicy między głupim i mądrym, między dobrym i złym?
— Nie, jest różnica, podobnie jak między chorym i zdrowym. Suchotnik nie ma takich płuc, jak ja lub pani, chociaż ma je tak samo zbudowane. Co do cielesnych zboczeń, wiemy w przybliżeniu, jakie są ich przyczyny; choroby moralne płyną ze złego wychowania, z bredni, jakiemi nam od dzieciństwa napychają głowy, słowem z nienormalnego stanu społeczeństwa. Poprawcie ustrój społeczny, a choroby same znikną.
Mówił to wszystko Bazarow z taką miną, jak gdyby jednocześnie myślał sobie w duchu: „czy mi wierzysz, czy nie, wszystko mi jedno!“ Wolniutko przeczesywał faworyty długiemi palcami, a oczyma rzucał z kątą w kąt.
— Mniemasz pan zatem, — odezwała się Anna Siergiejewna — że gdy społeczeństwo się poprawi, nie będzie już na świecie ani głupich, ani złych ludzi?
— W prawidłowym ustroju społeczeństwa będzie to już przynajmniej wszystko jedno, czy kto głupi, czy mądry, zły, czy dobry.
— Rozumiem; wszyscy będą mieli identyczne śledziony.
— Tak, łaskawa pani.
Odincowa zwróciła się teraz do Arkadjusza:
— A jakie wasze zdanie, Arkadjuszu Mikołajewiczu?
— Ja się zgadzam z Eugeniuszem! — odpowiedział.
Katja spojrzała nań ukradkiem.
— Wprawiacie mnie w podziw, moi panowie — rzekła Odincowa, — ale pomówimy jeszcze o tem. Teraz, jak słyszę, ciocia idzie na herbatę; powinniśmy oszczędzić jej uszu.
Ciocia Anny Siergiejewny, księżna Ch..., kobieta chuda i maleńka, z twarzą jak piąstka i z nieruchomemi, złośliwemi oczyma, weszła, a zaledwie skłoniwszy się gościom, usiadła na aksamitnym fotelu, z którego nikt prócz niej nie miał prawa korzystać! Katja podała jej stołeczek pod nogi; staruszka nie podziękowała jej nawet spojrzeniem, poruszyła tylko rękami pod żółtym szalem, który pokrywał prawie całą jej drobną figurkę. Księżna kochała się w żółtym kolorze; miała i przy czepku jaskrawo-żółte wstążki.
— Jak ciocia spała? — zapytała się Odincowa, podniósłszy głos.
— Znowu ten pies tutaj, — rzekła w odpowiedzi staruszka, a spostrzegłszy że Fifi chce iść parę kroków ku niej, krzyknęła: — precz! precz!
Katja zawołała na psa i drzwi mu otworzyła.
Fifi wyskoczyła wesoło za próg, w nadziei, że pobuja swobodnie ze swoją panią, ale gdy sama została za drzwiami, zaczęła skrobać w nie i wyć.
Księżna zmarszczyła brwi, Katja chciała wyjść...
— Zdaje mi się, że już herbata na stole, odezwała się Odincowa. — Pójdźmy, — panowie; proszę cioci.
Księżna wstała z krzesła w milczeniu i pierwsza wyszła z pokoju. Wszyscy poszli tuż za nią do jadalni. Kozaczek w liberji z hałasem odsunął od stołu wyłożony poduszkami fotel, także przedwieczny, i usiadła na nim ciotka — księżna; Katja zabrała się do nalewania herbaty i pierwszej ciotce podała filiżankę z kolorowym herbem na wierzchu. Staruszka włożyła sobie do herbaty miodu (mawiała, że to grzech pić herbatę z cukrem, uważała go zresztą za zbyt kosztowny, choć ani kopiejki nie wydawała na utrzymanie) i potem zapytała ochrypłym głosem:
— Cóż tam pisze kniaź Iwan?
Nikt jej nie odpowiedział. Bazarow i Arkadjusz zmiarkowali wkrótce, że na nią nie zwracają tu uwagi, chociaż obchodzą się z nią z uszanowaniem. „Trzymają to na pokaz, pomyślał Bazarow, jako nieodrodny szczep książęcy“... Po herbacie Anna Siergiejewna zaproponowała przechadzkę; ale deszcz zaczął kropić i całe towarzystwo, z wyjątkiem księżny, powróciło do gościnnej sali. Nadjechał sąsiad, amator gry w karty, nazywany Porfirjuszem Płatonowiczem, człowiek tłuściuteńki, siwy jak gołąb, o nogach krótkich i wytoczonych, bardzo ugrzeczniony i zawsze gotów do śmiechu. Anna Siergiejewna, która ciągle najwięcej rozmawiała z Bazarowem, zapytała go, czy nie zechce zagrać z nimi w preferansa. Bazarow się zgodził, mówiąc, że powinien wcześnie przygotowywać się do obowiązków lekarza powiatowego, które nań czekają.
— Strzeż się pan, — zrobiła uwagę Anna Siergiejewna, — my z panem Porfirjuszem ogramy was. Ty zaś, Katja, zagraj cośkolwiek panu Arkadjuszowi; on lubi muzykę, — a i my posłuchamy.
Katja zbliżyła się do fortepianu niechętnie; i Arkadjusz, chociaż naprawdę lubił muzykę, niechętnie poszedł za nią: zdawało mu się, że Odincowa chce go się pozbyć, — a tymczasem w jego sercu, podobnie jak w sercu każdego młodzieńca w tym wieku, odzywało się już nieokreślone jakieś i dręczące uczucie, podobne do przeczucia miłości. Katja podniosła daszek z klawiatury i nie patrząc w oczy Arkadjuszowi zapytała półgłosem:
— Cóż mam zagrać?
— Co chcecie, — odparł młody Kirsanow obojętnie.
— Jakąż muzykę lubicie najwięcej? — powtórzyła, nie zmieniając pozycji.
— Klasyczną, — odpowiedział Arkadjusz tym samym głosem.
— Podoba się wam Mozart?
— Lubię Mozarta.
Katja wydobyła ze stosu nut fantastyczną sonatę C-moll Mozarta.
Grała bardzo dobrze, — chociaż trochę za sztywnie i za sucho. Nie odrywając wzroku od nut i silnie zacisnąwszy wargi, siedziała prosto, nieruchoma i dopiero przy końcu sonaty jej twarz się rozpromieniła, a mały pukiel rozluźnionych włosów spadł na ciemną brew.
Na Arkadjuszu największe zrobiło wrażenie ostatnia część sonaty, ta część, w której, z pośród porywającej radosności spokojnej melodji, wytryskują nagle strumienie gorzkiej, prawie tragicznej boleści... Lecz myśli, jakie w nim zbudziły dźwięki mozartowskiej muzyki, odnosiły się nie do Katji. Patrząc na nią, pomyślał tylko: „Nieźle gra ta dziewczyna, i sama nieźle wygląda“.
Skończywszy sonatę, Katja, nie podnosząc rąk od klawiszów, zapytała: „czy dosyć?“, Arkadjusz odpowiedział, że nie śmie trudzić jej dłużej i zaczął z nią mówić o Mozarcie; zapytał, czy to ona sama wybrała ją sobie, czy też ktoś drugi zalecił jej tę sonatę. Ale Katja odpowiadała mu pojedynczemi sylabami: skryła się, zamknęła w sobie. Skoro tylko zdarzało się jej coś podobnego, nieprędko wydobywała się nazewnątrz; nawet jej twarz przybierała w takich razach pozór uparty, prawie kamienny. Nie można powiedzieć, żeby była nieśmiała, lecz była nieufna i trochę zafukana przez siostrę, która ją wychowywała, ale tego wpływu, rozumie się, nie dostrzegała. Arkadjusz skończył na tem, że przywoławszy do siebie Fifi, która wróciła z ogrodu, zaczął dla kontenansu gładzić ją po łbie, z uśmiechem upodobania. Katja zabrała się znowu do swoich kwiatów.
Bazarow tymczasem cofał się przed nacierającymi nieprzyjaciółmi. Anna Siergiejewna grała w karty po mistrzowsku, Porfirjusz Płatonowicz nie potrzebował także wstydzić się za siebie. Słowem Bazarow przegrał, niewiele wprawdzie, ale zawsze nie był z tego zadowolony. Przy wieczerzy Anna Siergiejewna wszczęła znowu rozmowę o botanice.
— Jutro zrana pójdziemy się przejść, — rzekła do niego; chcę się was zapytać o łacińskie nazwy niektórych ziół polnych i ich własności.
— Co pani po nazwach łacińskich? — spytał Bazarow.
— Porządek we wszystkiem potrzebny, — odpowiedziała.


∗             ∗

— Co to za cudowna kobieta z tej Anny Siergiejewny! — zawołał Arkadjusz, znalazłszy się sam na sam ze swoim przyjacielem w przeznaczonym dla nich pokoiku.
— Tak, prawda, — odrzekł Bazarow, — ma głowę baba, zna świat.
— W jakim sensie to mówisz, — Eugeniuszu?
— W dobrym, — braciszku, w dobrym! Jestem pewny, że i swoim majątkiem zarządza wybornie. Cudem jednakże nie jest, cud to jej siostra.
— Co? ta czarnogłowa!
— Tak, ta czarnogłowa. Jest to i świeże, i nietknięte, i bojaźliwe, i milczące, i... wszystko. Oto nią możnaby się zająć. Z niej, co chcesz, to zrobisz; ta druga — drzewo wyrosłe.
Arkadjusz nic nie odpowiedział i obydwaj położyli się spać, każdy ze swojemi w głowie myślami.
I Anna Siergiejewna myślała tego wieczora o swoich gościach. Bazarow podobał się jej dla braku wszelkiej pretensjonalności i z wyrazistości swoich przekonań. Widziała w nim coś zgoła nowego, czego nie zdarzyło się jej napotkać dotychczas, a czego była ciekawa.
Dziwnem poniekąd stworzeniem była Anna Siergiejewna. Nie mając żadnych przesądów, a nawet żadnych silnych wierzeń, przed niczem się nie cofała i nigdzie nie dążyła. Wiele rzeczy pojmowała, niejedno ją potrafiło zająć, ale nic jej nie zadowalało dosyta; nie wymagała nawet, jak się zdaje, zupełnego zadowolenia. Miała umysł ciekawy i jednocześnie obojętny: w swoich wątpieniach nie dochodziła nigdy do zapomnienia o nich, ale też i nigdy nie mąciły one jej spokoju. Gdyby nie to, że była bogata i niezależna, rzuciłaby się może w odmęt walki, poznałaby namiętność... Lecz żyła sobie lekko, chociaż doznawała czasami i nudów, zwykle bowiem jutro było u niej zupełnie podobne do dzisiaj. Tęczowe barwy, bywało, stawały i jej przed oczyma, ale oddychała swobodnie, gdy gasły i nie płakała po nich. Wyobraźnia jej unosiła się nawet poza granicę tego co podług zasad zwykłej moralności uważane bywa jako dozwolone; ale i wówczas krew płynęła cicho, jak przedtem w żyłach jej pięknego i... spokojnego ciała. Zdarzało się niekiedy, że wyszedłszy z wonnej kąpieli, ciepła i stęskniona, zatapiała się w myślach o jałowości życia, o jego pustce, trudach i znojach... Nagły poryw ogarniał jej duszę, budził w niej szlachetne dążenia, — lecz ledwo wionął na nią lekki zawiew powietrza przez wpółotwarte okno pokoju, wzdryga się zaraz i skarży Anna Siergiejewna z przestrachu i niemal w gniew popada i jedno już tylko ma w tym momencie pragnienie: byleby jeno to szkaradne wietrzysko nie mogło wciskać się do wnętrza.
Jak wszystkie kobiety, którym nie udało się pokochać, Anna pragnęła czegoś, sama nie wiedząc czego. Właściwie mówiąc, niczego nie pragnęła, choć jej się zdawało, że pragnęła wszystkiego. Nieboszczyka Odincowa ledwie mogła znosić (wyszła za niego zamąż z wyrachowania, chociaż, prawdopodobnie, nie byłaby go poślubiła, gdyby nie był dobrym człowiekiem) i poczuła tajemny wstręt ku wszystkim mężczyznom, których wyobrażała sobie nieinaczej, tylko jako istoty nieporządne, gnuśne, ociężałe i z nudów dokuczliwe. Razu jednego, gdzieś za granicą, spotkała młodego, przystojnego Szweda, z rycerskim wyrazem twarzy, z ładnemi oczyma niebieskiemi i otwartem czołem; zrobił na niej silne wrażenie, co jednak nie przeszkodziło jej powrócić do Rosji.
— Dziwny człowiek z tego lekarza! — myślała, leżąc na wspaniałej pościeli, w koronkach, pod lekką kołdrą jedwabną... Anna Siergiejewna odziedziczyła po ojcu cząstkę jego upodobania do zbytku. Bardzo kochała swojego ojca, lekkomyślnego, ale dobrodusznego, on zaś ubóstwiał ją, lubił z nią żartować po przyjacielsku, miał ku niej pełne zaufanie, a nawet pytał ją niekiedy o radę. Matkę zaledwie sobie przypominała.
— Dziwny ten lekarz! — powtórzyła znowu. Przeciągnęła się potem, uśmiechnęła, założyła ręce pod głowę, przebiegła oczyma dwie stronice jakiegoś głupiego romansu francuskiego, upuściła książkę... i zasnęła, czysta i zimna, w czystej i wonnej pościeli.


∗             ∗

Następnego rana Anna Siergiejewna wybrała się zaraz po śniadaniu na wycieczkę botaniczną z Bazarowem, wróciła zaś dopiero przed samym obiadem; Arkadjusz nigdzie nie wychodził i spędził blisko godzinę czasu z Katją. Nie nudził się z nią; sama zaproponowała mu powtórzenie wczorajszej sonaty; kiedy jednak Odincowa wróciła, kiedy ją znów zobaczył — serce mu się ścisnęło na chwilę... Szła ona po ogrodzie krokiem nieco zmęczonym: policzki jej płonęły, a oczy błyszczały jaśniej, niż zwykle, pod słomianym okrągłym kapeluszem. Obracała w palcach cienką łodyżkę polnego kwiatu, lekka mantyla zsunęła się jej z ramion, a szerokie popielate wstążki od kapelusza przylgnęły do jej piersi. Bazarow postępował za nią, z miną zadowoloną z siebie i obojętną, jak zwykle, ale wyraz jego twarzy, choć wesoły a nawet uprzejmy, nie spodobał się Arkadjuszowi. Mruknąwszy przez zęby: „dzień dobry!“, Bazarow poszedł do swojego pokoju, a Odincowa uścisnęła rękę Arkadjusza z roztargnieniem i także poszła dalej.
— Dzień dobry! — pomyślał Arkadjusz. — Alboż nie widzieliśmy się z sobą dzisiaj?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Turgieniew i tłumacza: anonimowy.