<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Turgieniew
Tytuł Ojcowie i dzieci
Podtytuł Powieść
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze "Ateneum"
Data wyd. 1925
Druk L. S. T. W.
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Отцы и дети
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Czas, jak wiadomo, leci niekiedy jak ptak, innym razem pełza, jak gad; ale człowiekowi najlepiej wtedy, kiedy nawet nie spostrzega, czy mu prędko, czy wolno czas schodzi. W taki to sposób Arkadjusz i Bazarow spędzili u Odincowej piętnaście dni. Przyczyniał się do tego w części porządek, jaki zaprowadziła ona u siebie w domu i w życiu. Trzymała się ściśle tego porządku i innych zmuszała, aby go zachowywali. Wszystko w ciągu dnia miało swoją właściwą porę. Zrana, punkt o ósmej, całe towarzystwo zbierało się na herbatę; od herbaty do śniadania każdy robił, co mu się podobało, a sama gospodyni miewała konferencje z rządcą, ze służbą dworską, z klucznicą. Przed obiadem towarzystwo znowu się schodziło na gawędkę lub czytanie; wieczory bywały poświęcane przechadzce, kartom, muzyce; o wpół do jedenastej Anna Siergiejewna wracała do siebie, wydawała rozkazy na dzień następny i kładła się spać. Bazarowowi nie podobała się ta regularność wymierzona, prawie uroczysta, życia codziennego: „jak gdybyś jechał po relsach“! mówił; lokaje w liberji, służba na paluszkach, obrażała jego zmysł demokratyczny. Twierdził, że skoro już ma tak być, to wypadałoby i obiadować po angielsku, we frakach i w białych krawatach. Mówił o tem jednego razu z samą Anną Siergiejewną. Ta kobieta postępowała w ten sposób, że każdy, bez ogródek, wypowiadał przed nią swoje myśli.
Wysłuchała go zatem i rzekła: — „z waszego punktu widzenia rzeczy macie słuszność, i, bardzo być może, iż pod tym względem jestem „jaśnie wielmożną panią“. Lecz na wsi niepodobna żyć bezładnie, to się znudzi“, — i robiła dalej swoje. Bazarow szemrał, ale prawdopodobnie i on i Arkadjusz dlatego czuli się tak błogo u tej „jaśnie wielmożnej pani“, że życie tutaj „biegło, jak gdyby po relsach“.
Przy tem wszystkiem w obu młodych ludziach, od pierwszej chwili przybycia do Nikolskoje, zaszła zmiana. Bazarow, którego Anna Siergiejewna widocznie wyróżniała, chociaż rzadko zgadzała się z nim, stał się jakoś niespokojnym, a przedtem nie było w nim ani śladu tego uczucia: łatwo teraz bywał przyprowadzany do stanu rozdrażnienia, niechętnie rozmawiał, spoglądał jakoś osowiale i nie mógł usiedzieć na miejscu, słowem: coś go gryzło; Arkadjusz zaś, który ostatecznie wyznał sam przed sobą, że jest zakochany w Odincowej, zaczął się oddawać tajemnej i cichej rozpaczy. Rozpacz ta zresztą nie przeszkadzała mu być bardzo bliskim Katji, pomogła mu owszem do wejścia z nią w przyjemne, poufalsze stosunki. „Ona mnie nie ocenia! Ha, cóż robić!... Ale to dobre stworzenie mnie nie odpycha“ — myślał, i serce jego znowu doznawało słodyczy podniosłych wrażeń. Katja pojmowała ze smutkiem, że on w jej towarzystwie szuka tylko pociechy i nie odmawiała ani sobie, ani jemu niewinnego zadowolenia napół wstydliwej, napół zaufanej przyjaźni.
W obecności Anny Siergiejewny nie rozmawiali ze sobą: Katja czuła się zwykle nieco skrępowaną pod bystrem spojrzeniem siostry, a Arkadjusz, jak każdy zakochany, nie mógł już na nic zwracać uwagi w pobliżu przedmiotu swojej miłości: było mu zato dobrze sam na sam z Katją. Czuł, że nie może zająć Odincowej; gdy znalazł się z nią w samotności, tracił śmiałość i mieszał się; i ona nie wiedziała, co mówić do niego: był za młody dla niej. Z Katją, przeciwnie, Arkadjusz był jak w domu; postępował względem niej pobłażliwie, pozwalał jej opowiadać wrażenia, wywołane w niej przez muzykę, czytanie powieści, poezyj i inne drobnostki, nie zwracając uwagi na to, albo raczej nie przyznając się przed samym sobą, że go te „drobnostki“ zajmowały. Katja, ze swej strony, pozwalała mu być melancholijnym. Tak więc Arkadiuszowi było dobrze z Katją, Odincowej z Bazarowem, dlatego zwykle układało się wszystko w ten sposób, że obie pary, posiedziawszy jakiś czas razem, rozchodziły się każda w swoją stronę, zwłaszcza podczas przechadzek. Katja ubóstwiała naturę, Arkadjusz lubił ją także, chociaż nie śmiał przyznawać się do tego: dla Odincowej natura była obojętna, podobnie jak i dla Bazarowa.
Takie prawie ciągłe odosobnienie naszych przyjaciół nie pozostało bez następstw: zaszła z konieczności pewna zmiana w ich wzajemnych stosunkach. Bazarow przestał rozmawiać z Arkadjuszem o Odincowej, przestał nawet pomstować na jej „arystokratyczne narowy“, prawda, że Katję wychwalał, jak przedtem i radził tylko miarkować w niej popędy sentymentalne, ale te pochwały były zwięzłe, rady suche i wogóle z Arkadjuszem daleko mniej gawędził niż przedtem... zdawało się, jakoby go unikał, jakoby się go wstydził... Arkadjusz widział to wszystko, ale nie robił żadnych uwag.
Prawdziwą przyczyną tego wszystkiego było uczucie, jakiem Odincowa natchnęła Bazarowa, uczucie, które go do wściekłości męczyło i którego byłby się natychmiast wyparł ze śmiechem pogardy i z cyniczną klątwą, gdyby ktośkolwiek napomknął mu choć zdaleka o tem, co się w nim działo. Był on wielkim amatorem kobiet, a zwłaszcza kobiecej piękności, ale miłość w znaczeniu idealnem, czyli, jak mówił, romantycznem, nazywał głupstwem nie do darowania, rycerskie uczucia uważał za pewien rodzaj kalectwa albo choroby i nieraz dziwił się, dlaczego nie wsadzili do domu obłąkanych Toggenburga, ze wszystkimi minnensingerami i trubadurami? „Podoba ci się kobieta“, mawiał, „dołóż starania i dopnij swego; nie można? — to nie, odwróć się, i basta, świat nic na tem nie straci“. Odincowa podobała się mu: pogłoski o niej krążące, swoboda i niezawisłość jej myśli, widoczna życzliwość z jej strony dla niego — wszystko, na pozór, dobrze mu wróżyło; wkrótce atoli poznał, że z nią nie „dopnie swego“, odwrócić się zaś od niej, ku wielkiemu zdumieniu własnemu, nie miał dość siły. Jak tylko przypomniał sobie o niej, krew zaczynała mu kipieć; z krwią łatwoby jeszcze sobie poradził, ale zjawiło się w nim coś, czego nie przypuszczał nigdy, z czego zwykle żartował, co oburzało całą jego dumę.
W rozmowach z Anną Siergiejewną wykazał jeszcze bardziej niż kiedykolwiek swoją obojętną pogardę dla wszystkiego, co nazywał romantyzmem; zostawszy sam z sobą, z oburzeniem spostrzegał, że i on sam jest romantykiem. Wówczas zwykle wymykał się do lasu i spacerował po nim dużemi krokami, łamiąc spadłe gałązki i przeklinając półgłosem i siebie i ją; albo też wchodził na siano do stodoły, i zamknąwszy oczy, przymuszał się do snu, co mu się naturalnie, niezawsze udawało. Ni stąd, ni zowąd wyobrażał sobie np., że te niepokalane ręce owiną się kiedyś około jego szyi, że te dumne wargi odpowiedzą na jego całusy, że ten rozsądny wzrok spocznie kiedyś z czułością — tak jest, z czułością, na jego oczach, i w głowie się mu kręciło i tracił na chwilę przytomność, dopóki znowu nie oburzył się sam na siebie. Jak złoczyńcę na uczynku, tak on chwytał siebie na różnych myślach, których „należało się wstydzić“; wyraźnie, jak gdyby bies drażnił się z nim. Zdawało się mu niekiedy, że i w Odincowej zachodzi jakaś przemiana, że wyraz jej twarzy okazuje coś szczególnego, że i ona może... Ale w tem miejscu zwykle tupnął nogą, albo też zgrzytnął zębami i sobie samemu groził pięścią.
Tymczasem, prawdę mówiąc, Bazarow niezupełnie się mylił. Zrobił on wrażenie na Odincowej; zajmował ją, dużo myślała o nim. Jeśli go nie było, ona się nie nudziła, nie czekała nań z niecierpliwością, ale skoro tylko wszedł, stawała się żywszą; chętnie zostawała z nim sam na sam i chętnie prowadziła z nim rozmowę, nawet wtedy, gdy ją oburzał lub raził jej wydelikacony smak, jej nawyknienia estetyczne. Zdawać się mogło, iż chciała i jego wybadać i siebie zgłębić.
Razu jednego Bazarow, przechadzając się z nią po ogrodzie, odezwał się ostro i głośno, że ma zamiar odjechać wkrótce do ojca, na wieś... Ona zbladła, widocznie coś ją ukłuło w serce, ale ukłuło do tego stopnia, że się aż zadziwiła i długo myślała nad tem, co to może znaczyć. Bazarow obwieścił jej o swoim wyjeździe, bynajmniej nie w celu wybadania jej, nie w celu dowiedzenia się, co też to z tego będzie: nie miał zwyczaju „udawać“. Zrana, tegoż samego dnia, widział się z ekonomem swojego ojca, który był dawniej jego ochmistrzem. Ten pan ekonom, Tymoteicz, staruszek szczwany i przebiegły, o włosach żółtych, wybladłych, o twarzy czerwonej, ale zwietrzałej i małych, zapadniętych, załzawionych oczkach, stanął niespodzianie przed Bazarowem w swojej krótkiej szarosinej sukmance z grubego sukna, przepasany rzemieniem i w butach smarowanych dziegciem.
— A, jak się masz, stary! — zawołał Bazarow.
— Witam was paniczku, Eugenjusza Wasiljiczu, — odezwał się starowina i radośnie się uśmiechnął, przez co cała twarz pokryła się nagle zmarszczkami.
— Pocoś tu przyjechał? Czy po mnie cię przysłano?
— Ah, paniczku, gdzieżby znowu! — zawołał Tymoteicz (przypomniał sobie surowy nakaz, jaki mu pan wydał przy odjeździe). — Jechało się do miasta w pańskich interesach, a usłyszawszy o was skręciło się oto z drogi — tak sobie — żeby was zobaczyć... A! jakżeby można niepokoić!
— No, nie kłam tylko, — przerwał mu Bazarow. — Czyż to tędy twoja droga do miasta? A ojciec zdrów?
— Chwała Bogu.
— I matka?
— I Aryna Własjewna, Bogu dzięki.
— Czekają na mnie?
Staruszek przekręcił na bok swoją maleńką główkę.
— Ah! Eugeniuszu Wasiljicz, jak nie czekać! Bogiem się klnę, że już serce pęka patrzyć na waszych starych, na rodziców.
— No, dobrze, dobrze. Nie rozwódź się. Powiedz im, że wkrótce przyjadę.
— Słucham paniczku, — z westchnieniem odrzekł Tymoteicz.
Wyszedłszy z domu, nałożył sobie obiema rękami kaptur na głowę, wsiadł na ubogi wózek zostawiony przy wrotach i pojechał, lecz nie ku miastu.
Tego samego dnia wieczorem Odincowa siedziała w swoim pokoju z Bazarowem, a Arkadjusz przechadzał się po sali i słuchał gry Katji. Księżna odeszła do siebie, na górę; ta dama w ogólności nie mogła znosić gości, a zwłaszcza tych nowych „przybłędów“, jak ich nazywała. W pokojach paradnych nadymała się; u siebie zaś, przed swoją pokojówką, występowała nieraz z takiemi słowami obelżywemi, że aż jej czepiec skakał na głowie. Odincowa wiedziała o tem wszystkiem.
— Więc zabieracie się do odjazdu, — rzekła, — a wasza obietnica?
Bazarow się poruszył.
— Jaka obietnica?
— Zapomnieliście? miałam wziąć od was kilka lekcyj chemji.
— Cóż robić? Ojciec czeka na mnie; nie mogę zwlekać dłużej. Możesz pani zresztą przeczytać „Notions génerales de chimie“ przez Pelouse’a i Fremy’ego; dobra książka, przystępna. Znajdziecie w niej to, czego szukacie.
— A zapewnialiście mnie niedawno, że książka nie może zastąpić... zapomniałam, jakeście to powiedzieli... prawda?
— Cóż robić? — powtórzył Bazarow.
— Poco jechać? — odezwała się Odincowa zniżonym głosem.
On spojrzał na nią. Zarzuciła głowę w tył i złożyła na piersiach ręce obnażone aż do łokci. Wydawała się bledszą przy świetle jedynej lampki, pokrytej wyciętą z papieru siatką. Szeroka suknia biała, miękko sfałdowana, układała się w części na podłodze, widać jednak było końce nóg, także założonych jedna na drugą.
— A poco zostać? — odparł Bazarow.
Odincowa zlekka poruszyła głową.
— Jakto poco? Czyż wam tu nie wesoło u mnie? A może myślicie, że nie będą za wami tutaj żałowali?
— Jestem przekonany, że nie.
Nic nie odpowiedziała przez chwilkę.
— Na co się zdało mówić w ten sposób? — rzekła po pauzie. — Ja wam nie wierzę zresztą. Nie mogliście powiedzieć tego na serjo.
Bazarow ciągle siedział nieruchomo.
— Eugenjuszu Wasiljicz, dlaczego tak uporczywie milczycie?
— Cóż wam powiem? Żadnego wogóle człowieka żałować nie warto, a mnie przedewszystkiem.
— Dlaczegoż to?
— Jestem człowiek pozytywny, mało interesujący. Nie umiem mówić.
— Domagacie się komplimentów, Eugenjuszu Wasiljicz.
— Nie mam tego zwyczaju. Alboż sami nie wiecie, że dla mnie jest nieprzystępna piękna strona życia, ta, którą wy tak wysoko cenicie?
Odincowa ścisnęła w zębach róg chustki do nosa.
— Myślcie sobie, co chcecie, — rzekła, — ale mnie będzie nudno po waszym odjeździe.
— Arkadjusz zostanie, — zrobił uwagę Bazarow.
Zlekka poruszyła ramionami.
— Będzie mi nudno, — powtórzyła.
— Doprawdy? W każdym razie niedługo to potrwa.
— Skąd takie przekonanie?
— Od was samych słyszałem, że nudzicie się tylko wtedy, kiedy zostanie naruszony wasz ład domowy. Urządziliście swoje życie tak prawidłowo, tak nieposzlakowanie, że nie macie czasu, ani na nudy, ani na tęsknotę... na żadne przykre uczucia.
— Twierdzicie zatem, że jestem nieposzlakowana... to jest, że prawidłowo urządziłam swoje życie?
— Ma się rozumieć! Oto np. za kilka minut wybije dziesiąta i z góry wiem już o tem, że mię stąd wypędzicie.
— Nie, nie wypędzę, Eugenjuszu Wasiljicz. Możecie pozostać. Otwórzcie to okno... jakoś mi duszno.
Bazarow wstał i pchnął okno ręką. Otworzyło się naraz ze stukiem... Nie sądził, że się otwiera tak łatwo; przytem ręce mu drżały. Noc ciemna i spokojna zajrzała do pokoju ze swojem niebem prawie czarnem, ze swemi szeleszczącemi drzewami i świeżą wonią czystego powietrza.
— Zapuśćcie roletę i usiądźcie, — odezwała się Odincowa. Mam ochotę pogawędzić z wami przed wyjazdem. Opowiedzcie mi cokolwiek o sobie samym; nigdy nie mówicie nic o tym temacie.
— Usiłuję rozmawiać z wami o rzeczach pożytecznych, Anno Siergiejewno.
— Jesteście bardzo skromni... Chciałabym jednak dowiedzieć się czego o was, o waszej rodzinie, o waszym ojcu, dla którego macie mię opuścić.
„Dlaczego ona to mówi?“ — pomyślał Bazarow.
— Wszystko to nieciekawe dla was rzeczy, — przemówił głośno, zwłaszcza też dla was; my ludzie prości...
— A ja, podług was, — jestem arystokratką?
Bazarow spojrzał na nią.
— Tak jest, — rzekł dobitnie.
Uśmiechnęła się.
— Widzę, — że mało mię znacie, chociaż twierdzicie, jakoby wszyscy ludzie byli do siebie podobni i jakoby nie było warto zastanawiać się nad nimi. Opowiem wam kiedyś swoje życie... ale wy opowiedzcie mi najprzód swoje.
— Mało was znam? — powtórzył Bazarow. Być może, — iż macie słuszność; i to może być prawda, iż każdy człowiek to zagadka. Ot, chociażby np. i wy; nie lubicie towarzystwa, ono wam ciąży, — a zaprosiliście sobie dwóch studentów. Czemu zresztą pani, ze swoim rozumem, ze swoją pięknością, mieszkasz na wsi?
— Co, — co? Jakeście powiedzieli? — żywo podjęła Odincowa. — Z moją... pięknością?
Bazarow zasępił czoło.
— O to mniejsza, — bąknął. — Chciałem tylko powiedzieć, że nie pojmuję dostatecznie, dlaczego zamieszkaliście na wsi?
— Nie pojmujecie tego? — Musicie jednakże tłumaczyć to sobie w jakiś sposób.
— Naturalnie... zdaje mi się, że pozostajecie bezustanku na jednem miejscu dlatego, żeście się rozpieścili, że bardzo lubicie komfort, wygody, a reszta jest dla was rzeczą całkiem obojętną.
Znowu uśmiechnęła się Odincowa.
— Stanowczo zatem, — rzekła, — nie chcecie wierzyć, iż jestem zdolna zająć się czemś?
Bazarow spojrzał na nią z pod oka.
— Przez ciekawość — zgadzam się, ale nie inaczej.
— Czy w istocie? No, — to teraz rozumiem, dlaczegośmy się z sobą zeszli; jesteście tacy sami jak i ja.
— Zeszliśmy się... bo — rzekł ponuro Eugeniusz.
— A!... toż ja zapomniałam, że macie ochotę wyjechać.
Bazarow wstał. Lampa płonęła smutno wśród zaćmionego i odosobnionego pokoju, pełnego delikatnej woni; przez roletę poruszaną powiewem wiatru czuć było świeżość nocy i słychać jej szept tajemniczy. Odincowa siedziała nieruchomo, ale coraz bardziej czuła się wzburzoną... To uczucie udzieliło się i jej towarzyszowi. Przypomniał sobie nagle, że jest sam na sam z młodą i piękną kobietą...
— Dokąd? — zapytała powolnym głosem.
Nic nie odpowiedział i usiadł na krześle.
— Uważacie mnie tedy za stworzenie spokojne, zleniwiałe, rozpieszczone, — mówiła dalej tym samym tonem, nie spuszczając oka z rolety. — Ja tylko to wiem o sobie, że jestem bardzo nieszczęśliwa.
— Wy nieszczęśliwi! — Z jakiej przyczyny? Alboż możecie przywiązywać jakiekolwiek znaczenie do głupich plotek?
Zasępiła się. Przykro jej się zrobiło, że on ją tak zrozumiał.
— Te plotki nie śmieszą mnie nawet, — Eugeniuszu Wasiljicz, a jestem zanadto harda, żeby mię miały niepokoić. Jestem nieszczęśliwa dlatego, że nie mam chęci, nie mam ochoty żyć. Patrzycie na mnie z nieufnością, myślicie sobie: i to mówi „arystokratka“, ubrana w koronki i spoczywająca na aksamitnym fotelu. Nie ukrywam się z tem; lubię to, co nazywacie komfortem, a jednak mało we mnie chęci do życia. Pogódźcie tę sprzeczność, jak się wam podoba. Zresztą w waszych oczach wszystko to romantyzm.
Bazarow poruszył głową.
— Jesteście zdrowa, bogata, niezależna, i czegoż jeszcze pragniecie?
— Czego pragnę? — powtórzyła Odincowa i westchnęła. Czuję się strudzona, jestem stara, zdaje mi się, że już bardzo dawno żyję. Tak, w samej rzeczy, jestem stara, — dodała, naciągając powoli końce mantyli na swoje obnażone ręce.
Oczy jej spotkały się z oczyma Bazarowa i cokolwiek się zarumieniła.
— Za mną jest takie mnóstwo wspomnień! — mówiła dalej: życie w Petersburgu, bogactwo, potem bieda, śmierć ojca, zamążpójście, wyjazd zagranicę... Wspomnień wiele, a niema o czem wspominać. I poza mną i przedemną droga długa, długa, a celu niema... Więc nie chce się iść.
— Jesteście tak rozczarowani? — zapytał Bazarow.
— Nie, — odezwała się Odincowa z ząjąknieniem, — ale nie jestem zadowolona. Gdybym mogła przywiązać się silnie do czegoś, to sądzę...
— Macie ochotę pokochać — przerwał jej Bazarow, — a nie możecie zdobyć się na to: oto całe wasze nieszczęście.
Odincowa zaczęła się przyglądać rękawom swojego okrycia.
— Czyż ja nie mogę pokochać? — rzekła.
— Nie wiem. Tylko, — że niepotrzebnie nazwałem to nieszczęściem. Przeciwnie, daleko bardziej zasługuje na politowanie ten, komu się ta sztuka przytrafi.
— Co się przytrafi?
— Zakochać.
— A skąd pan wiesz o tem?
„Chcesz kokietować, pomyślał, nudzi ci się i drażnisz się ze mną tak sobie, a ja tymczasem...“ Jego serce, w samej rzeczy, silnie uderzało.
— Jesteście też może zbyt wymagająca, — rzekł i przechyliwszy się całem ciałem naprzód, zaczął się bawić frendzlami fotelu.
— Może. — Podług mego zdania albo wszystko, albo nic. Życie za życie. Wziąłeś moje, oddaj mi swoje własne, ale wtedy już bez żalu i bezpowrotnie. Nie, — to lepiej wcale nie!
— Ha! — zrobił uwagę Bazarow; — warunek sprawiedliwy i dziwię się, dlaczego do tej pory nie znaleźliście... nikogo...
— O! wy myślicie, że to tak łatwo oddać się całkiem komukolwiek?
— Łatwo? Nie, — jeśli się zacznie rozmyślać a wyczekiwać, cenić siebie samego i drożyć się ze swoją osobą; ale nic łatwiejszego, jak oddać się bez namysłu.
— Jakże się nie cenić, nie drożyć z sobą? Jeżeli nie mam żadnej wartości, to cóż komukolwiek po mojem przywiązaniu?
— To już nie moja rzecz; niech sobie ten ktoś inny rozmyśla, jaką mam wartość. Najważniejsza sprawa w tem, żeby się umieć oddać.
Odincowa wyprostowała się.
— Tak mówicie, — rzekła — jak gdybyście doświadczyli już tego wszystkiego.
— Wypadło z rozmowy, Anno Siergiejewno; — wiecie już, że to nie mój wydział.
— Ale wy umielibyście się oddać?
— Nie wiem; nie chcę się chwalić.
Ona nic nie rzekła na to, on umilkł. Z gościnnego pokoju doleciały ich dźwięki fortepianu.
— Co to znaczy, że Katja gra tak późno? — zauważyła Odincowa.
Bazarow się podniósł.
— Tak, już bardzo późno, pora spać dla was.
— Poczekajcie, dokądże śpieszycie?... Muszę wam coś powiedzieć.
— Co takiego?
— Zaczekajcie, — szepnęła Odincowa.
I wzrok jej zatrzymał się na Bazarowie, widocznie badawczo.
On przeszedł się po pokoju, potem nagle zbliżył się do niej, szybko wyrzekł „żegnam was“, ścisnął jej rękę tak mocno, że o mało co nie krzyknęła i wyszedł. Ona podniosła zgniecione palce do ust, dmuchnęła na nie, i nagle zerwawszy się z krzesła, szybkim krokiem ruszyła do drzwi, jak gdyby pragnąc zawrócić Bazarowa. Pokojówka weszła do pokoju, z karafką wody na srebrnej tacy. Odincowa się zatrzymała, kazała jej odejść i znowu usiadła i znowu zatopiła się w myślach. Rozplótł się jej warkocz i spadł ciemnym wężem na ramiona... Długo jeszcze płonęła lampa w pokoju Anny Siergiejewny, i długo przyświecała swojej pani nieruchomej, jak posąg, zaledwie od czasu do czasu przesuwającej palcami po ramionach, chłodnym wietrzykiem owiewanych.
Bazarow, po upływie dwóch godzin, wrócił do swojej sypialni w butach mokrych od rosy, najeżony i zły. Zastał Arkadjusza przy stoliku, z książką w ręku i w surducie do samej góry zapiętym.
— Jeszcześ się nie położył? — rzekł, jakby z przyciskiem.
— Długo dziś siedziałeś u Anny Siergiejewny, — odezwał się Arkadjusz, nie odpowiadając na jego zapytanie.
— Tak, siedziałem z nią przez cały czas, jakeście grali na fortepianie z Katarzyną Siergiejewną.
— Ja nie grałem... — zaczął Arkadjusz i zamilkł. Czuł, że łzy cisną mu się do oczu, a nie chciał płakać przy swoim drwinkującym przyjacielu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Turgieniew i tłumacza: anonimowy.