Opowieść Artura Gordona Pyma/Rozdział XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść Artura Gordona Pyma |
Wydawca | Wyd. Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy nareszcie odzyskałem przytomność i zdolność rozumowania, dusiłem się niemal i czułem, że wśród najzupełniejszej ciemności brodzę w olbrzymiej masie miałkiej ziemi, sypiącej się ze wszystkich stron.
Ziemia przygniatała mnie, groziło mi niebezpieczeństwo, że za chwilę będę żywcem pogrzebany. Myśl ta przeniknęła mnie strachem i zbudziła energję. Usiłowałem stanąć mocniej na nogach, co mi się wreszcie udało.
Przez parę minut stałem nieruchomie, próbując zdać sobie sprawę z tego, co się wydarzyło i gdzie się znajduję. Niemal jednocześnie usłyszałem stłumione jęki. Rozpoznałem głos Petersa, który zaklinał mnie na miłość Boga, by mu pospieszyć z pomocą. Postąpiłem naprzód krok czy dwa kroki i potknąłem się na ciele mojego towarzysza, zupełnie zagrzebanego w ziemi i nadaremnie usiłującego wydobyć się z pułapki. Zacząłem odgrzebywać przytłaczającą go ziemię z całą energją, na jaką mogłem się zdobyć i ostatecznie dopomogłem mu wydostać się na wierzch.
Gdyśmy obaj uspokoili się nieco i zastanowili się rozważniej nad sytuacją, przypuściliśmy, że ściany
szczeliny, do której wkroczyliśmy, runęły czy to skutkiem wstrząśnienia ziemi, czy zwalone własnym ciężarem i że zostaliśmy uwięzieni w tej pułapce, bez jakiejkolwiek nadziei ratunku. Ogarnęła nas na dłuższy przeciąg czasu beznadziejna, bezsilna rozpacz, jakiej
nie zdoła pojąć ten, kto nie znajdował się kiedyś w podobnem położeniu. I dzisiaj jeszcze, rozważając na zimno tę przygodę, twierdzę stanowczo, że pomiędzy najróżnorodniejszemi przeżyciami ludzkiemi, zarówno natury duchowej jak cielesnej, nie ma absolutnie nic, co możnaby porównać z naszym ówczesnem cierpieniem, gdy zostaliśmy żywcem pogrzebani.
Już otaczająca ofiarę dokoła nieprzenikniona ciemność, straszny ucisk płuc i duszące wyziewy wilgotnej
ziemi sprawiają niewymowne cierpienie. Zwiększa je jeszcze przerażająca świadomość, że człowiek jest beznadziejnie odcięty od świata żyjących istot, że jest poprostu trupem, chociaż jeszcze żyje. A wszystko, razem wzięte, napełnia serce ludzkie dreszczem zimnej grozy, ścina krew w żyłach przestrachem, którego ani
znieść, ani opisać niepodobna.
Wreszcie Peters ocknął się z przygnębienia i zaproponował, byśmy zbadali rozmiar klęski, której padliśmy ofiarą i byśmy, choćby po omacku, dotykiem rąk zapoznali się z naszem więzieniem. Nie było wykluczone, jak dowodził, że znajdziemy jakiś otwór lub
przejście, którędy zdołamy się może wymknąć. Uchwyciłem się i ja także tej wątłej nadziei i skupiwszy całą energję, próbowałem usuwać z drogi gruzy i sypką ziemię.
Istotnie, zaledwie posunąłem się o krok naprzód, dostrzegłem wąziutką smugę światła, prawie niedostrzegalną, ale bądź co bądź rokującą przynajmniej
nadzieję, że w żadnym razie nie grozi nam zupełny brak powietrza.
To odkrycie dodało nam odwagi, poczęliśmy pocieszać się nawzajem, że może nie wszystko jeszcze stracone. Niebawem udało nam się wdrapać na wyższą warstwę gruzów w kierunku światła, gdzie już łatwiej i swobodniej mogliśmy się poruszać, przyczem zmniejszył się również bolesny ucisk płuc.
Teraz, korzystając z mdłego blasku, mogliśmy już rozejrzeć się w otoczeniu. Okazało się, że znajdujemy się na krańcu tej części szczeliny, która biegła w linji prostej, to znaczy niemal tuż obok jej skrętu w lewą stronę. Po kilku jeszcze nowych wysiłkach dotarliśmy do tego zakrętu i ku niedającej się opisać radości stwierdziliśmy, że istnieje tu druga wąska szczelina, wznosząca się ku górze pod kątem mniej więcej czterdziestu
pięciu stopni, a tu i ówdzie jeszcze bardziej stromo. Nie mogliśmy objąć spojrzeniem całej rozciągłości otworu, ale, ponieważ wpadało przezeń do wnętrza bardzo dużo światła, należało przypuszczać, że przy górnym krańcu szczeliny, widocznym zdaleka, znajdziemy drogę, wiodącą do wyzwolenia, o ile tylko, oczywiście, zdołamy tam dotrzeć.
Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że w trójkę opuściliśmy główny wąwóz, zbaczając w szczelinę. Ponieważ towarzysz nasz Allan zniknął podczas katastrofy, postanowiliśmy natychmiast powrócić na dawne miejsce, aby go odnaleźć. Po długiem macaniu w ciemności, przyczem obsuwająca się ziemia niejednokrotnie groziła nam zasypaniem, Peters zawiadomił mnie nagle okrzykiem, że uchwycił nogę naszego towarzysza. Ciało nieszczęśliwego było jednak przysypane taką masą ziemi, że nie zdołał go wyciągnąć z pod tego ciężaru.
Przekonałem się niebawem, że to, co mówi, jest najzupełniej zgodne z prawdą. Stwierdziłem również, że Allan nie żyje i to już od długiego czasu. Z sercem, ściśniętem bólem, opuściliśmy zwłoki towarzysza, pozostawiając je w tym grobie, sami zaś ponownie utorowaliśmy sobie drogę do zakrętu.
Szczelina, rokująca ocalenie, była tak wąska, że zaledwie można było się przez nią przecisnąć. Wszelkie próby wdrapywania się w górę, kończyły się niepowodzeniem, skutkiem czego niebawem poczęliśmy znowu poddawać się rozpaczy.
Wspominałem już poprzednio, że łańcuch górski, który przecinał główny wąwóz, składał się z miękkiej skały, przypominającej poniekąd kamień mydlany. Boki szczeliny, przez którą chcieliśmy wdrapać się na górę, składały się z tego samego materjału; były one tak wilgotne i ślizkie, że w miejscach bardziej stromych trudno było oprzeć na nich nogę; gdzieniegdzie, tam
gdzie skała wznosiła się niemal prostopadle, wędrówka stawała się wprost niemożliwa i to właśnie na pewien czas wywołało naszą rozpacz.
Ale tasama rozpacz przywróciła nam wreszcie energję i natchnęła nas szczęśliwym pomysłem. Z pomocą nożów marynarskich, jakie mieliśmy przy boku, wygrzebywaliśmy w pewnych odstępach miękki kamień i z narażeniem życia wdrapywaliśmy się po tych stopniach, oraz po wystających z miękkiej masy nieco twardszych pokładach łupkowych, dających nodze bezpieczniejsze oparcie.
Wędrując w ten sposób powoli w górę, dotarliśmy wreszcie do naturalnej platformy, skąd przez otwór wąwozu, obficie porosłego drzewami, widać było kawał błękitnego nieba. Obserwując uważnie drogę, jaką przebyliśmy poprzednio, zauważyliśmy, że szczelina
ta rozwarła się dopiero bardzo niedawno. Wywnioskowaliśmy stąd, że katastrofa — bez względu na jej charakter — która nas pogrzebała, wytworzyła jednocześnie dla nas także tę drogę ocalenia.
Ponieważ wędrówka tak wyczerpała nasze siły, że zaledwie staliśmy na nogach, a zmęczenie nie pozwalało nawet rozmawiać, Peters zaproponował, by wystrzałami z pistoletów zawiadomić towarzyszy o naszem miejscu pobytu. Pistolety bowiem mieliśmy jeszcze za pasem, natomiast strzelby i kordelasy pozostały w sypkiej lawinie ziemnej na dnie szczeliny. Dalszy przebieg wypadków wykaże, że strzelaniny takiej musielibyśmy niebawem gorzko żałować. Na szczęście, w umyśle moim zbudził się już wówczas jakiś cień podejrzenia, jakieś przeczucie, że padliśmy ofiarą podstępnego zamachu. To też odwiodłem Petersa od tego zamiaru.
Wypocząwszy mniej więcej przez godzinę, powędrowaliśmy dalej wąwozem w górę. Nie uszliśmy jeszcze daleko, gdy nagle w uszy nasze uderzyło potworne,
przeciągłe wycie. Wreszcie wydostaliśmy się, jeżeli wolno tak powiedzieć, na powierzchnię ziemi, albowiem droga nasza, odkąd opuściliśmy platformę, wiła się ku górze niby korytarzem, a wysoki jego dach tworzyły złomy kamienne i konary drzew.
Bardzo ostrożnie przybliżyliśmy się do wiodącego na zewnątrz wąskiego wyjścia i stąd dopiero ujrzeliśmy jasno i wyraźnie całą potworną tajemnicę owego straszliwego wstrząśnienia ziemi.
Otwór, przez który wyglądaliśmy, był niezbyt odległy od najwyższego szczytu skał z mydlanego kamienia. Po lewej stronie w głębokości pięćdziesięciu stóp biegł wąwóz, do którego weszliśmy, biali wędrowcy, w liczbie trzydziestu dwóch. Stare koryto rzeki, tworzące wąwóz, było, conajmniej na przestrzeni stu yardów, wypełnione skłębioną masą okruchów ziemi i szczątków kamieni, całą lawiną skalnego gruzu, którą — co nie ulegało wątpliwości — sztucznie zepchnięto w dół.
Środki, jakiemi posłużono się do wykonania tego potwornego, morderczego dzieła, były równie prymitywne, jak dostrzegalne na pierwszy rzut oka. W paru miejscach wzdłuż wschodniego brzegu wąwozu — my staliśmy w tej chwili na zachodnim — widniały pale drewniane, wkopane w ziemię. W tych paru miejscach ziemia nie runęła, natomiast wzdłuż całego stoku, skąd spadła na wąwóz lawina ziemi i kamieni, można było dostrzec otwory, świadczące aż nazbyt wyraźnie, że i tam wznosiły się podobne pale. Jak się wydawało, pale wkopywano w odstępach sążnia jeden od drugiego, a w odległości mniej więcej dziesięciu stóp od urwistego brzegu wąwozu. Do pozostałych jeszcze pali były przymocowane mocne liny z roślinnych włókien, podobne liny opasywały zapewne i te pale, które
runęły.
Mówiłem już o szczególnem uwarstwieniu tych skał, a opis wąskiej i głębokiej szczeliny, przez którą umknęliśmy z naszego grobu, wyjaśnił jeszcze dokładniej ich niezwykłe właściwości. Jakiekolwiek naturalne trzęsienie ziemi musiało połupać cały teren w prostopadłe, równoległe warstwy— podobny wynik zapewniał każdy, choćby niezbyt duży, sztuczny wysiłek. To szczególne uwarstwienie skał wykorzystali dzicy tubylcy, by wykonać swój podstępny, morderczy zamach. Niewątpliwie wbili oni w ziemię bardzo głęboko cały długi szereg drewnianych pali. Górne końce pali były zaopatrzone
linami, zaś koniec każdej liny, sięgającej daleko poza brzeg wąwozu, trzymał w ręku dziki tubylec. Gdy wszyscy pociągnęli z całej siły, dźwignie te podziałały z ogromną sprawnością i na dany znak cały brzeg
wąwozu runął w dół lawiną.
Los naszych nieszczęsnych towarzyszy nie budził już wątpliwości. Tylko my ocaleliśmy z tego niszczącego, sztucznego trzęsienia ziemi, byliśmy jedynemi żyjącemi białemi istotami na tej wyspie.