Opowieść o dwóch miastach/Księga druga/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Opowieść o dwóch miastach |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | A Tale of Two Cities |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała Księga druga |
Indeks stron |
„Znacie, naturalnie, Old Bailey?“ zwrócił się najstarszy z urzędników do Jerry, gońca.
„Tak, proszę pana!“ odrzekł Jerry nieco kwaśnym tonem. „Znam Bailey!“
„Dobrze. A pana Lorry znacie?“
„Znam pana Lorry o wiele lepiej niż znam Bailey! O wiele lepiej“, dodał, nie ukrywając niechęci do wyżej wspomnianego miejsca. „I dokładniej, niż uczciwy kupiec pragnąłby znać Old Bailey!“
„Doskonale. Odnajdziecie drzwi, któremi wchodzą świadkowie i oddacie woźnemu tę kartkę dla pana Lorry. Wtedy was wpuści“
„Do sądu, proszę pana?“
„Tak. Do sądu“.
Oczy pana Crunchera zbiegły się jeszcze bardziej, co oznaczać miało pytanie: „A to poco?“
„Czy mam zaczekać w sądzie?“ brzmiała konkluzja konferencji.
„Zaraz wam wyjaśnię. Odźwierny odda kartkę panu Lorry, a wy zrobicie jakiś ruch, aby zwrócić na siebie uwagę pana Lorry i wskazać mu, gdzie stoicie. Poprostu macie czekać, póki was nie zawoła“.
„Czy to wszystko, proszę pana?“
„Wszystko. Pan Lorry chce mieć posłańca pod ręką. Tu piszę, że będziecie na jego rozkazy!“
Podczas gdy stary urzędnik składał i adresował kartkę, pan Cruncher przypatrywał mu się w milczeniu, aż do chwili, kiedy osuszył list bibułą, a potem odezwał się:
„Zdaje mi się, że dziś mają sądzić fałszerstwo!“
„Zdradę!“
„A więc ćwiartowanie! To barbarzyństwo!“
„To prawo!“ powiedział urzędnik, ze zdumieniem zwracając okulary na Crunchera. „To prawo!“
„Ciężka to rzecz, gdy prawo każe tak oporządzać człowieka, proszę pana! Ciężka, gdy zabija, ale tak oporządzać, to jeszcze cięższa!“
„Wcale nie“, odpowiedział stary. „Powinniście mówić z szacunkiem o prawie! Uważajcie na swoje gardło i na swój głos, a niech się Prawo troszczy o siebie! Radzę wam!“
„To wilgoć spadła mi na gardło i na piersi, proszę pana“, powiedział Jerry. „Niech pan sam osądzi, jakie ja mam nędzne życie!“
„No, dobrze, dobrze. Każdy z nas zarabia na życie jak może! jedni na sucho, drudzy na wilgotno! Oto list! idźcie już!“
Jerry wziął list, mruknął do siebie, nie zważając na to, że mógł się wsypać swoją uwagą: „Stary idjota!“ ukłonił się i przechodząc poinformował syna, dokąd się udaje, poczem ruszył w drogę.
W owych czasach wieszano w Tyburn. Ulice nazewnątrz od Newgate nie posiadały więc jeszcze owej złej sławy, która później przylgnęła do nich. Więzienie było okropnem miejscem, gniazdem rozpusty i upadku, do którego wdzierały się najgorsze choroby zakaźne i nieraz się zdarzało, że z ławy oskarżonych przechodziły na samego sędziego, zrzucając go z jego stolca. Bywało czasem, że sędzia w czarnej todze skazywał nietylko podsądnego ale i siebie na śmierć, a nawet umierał pierwszy. Pozatem więzienie Old Bailey znane było, jako rodzaj przedśmiertnej stacji, z której bladzi podróżni nieustannie odjeżdżali w karetach i furgonach na tamten świat: ze dwie i pół mili przez ulice i publiczne gościńce, na postrach dla poczciwych obywateli, jeżeli się jaki przypadkiem nawinął.
Znane też było więzienie Old Bailey z pręgierza, mądrej i wypróbowanej instytucji, zadającej takie kary, których rozciągłości i skutków nikt nie mógł przewidzieć. Była tam też niezmiernie użyteczna izba tortur, również stara i cenna instytucja, wpływająca kojąco na charakter człowieka. Wobec szerokiego rozgałęzienia cechu morderców, nie brakło i innych fragmentów mądrości naszych przodków, systematycznie doprowadzających do najgorszych, bo popełnianych za pieniądze zbrodni, jakich można było pod słońcem dokonać. W rezultacie Old Bailey było w owym czasie żywym obrazem słów, że „cokolwiek się stanie, stanie się słusznie“, aforyzmu, który byłby bez żadnej wartości, gdyby nie zawierał w sobie niepokojącej prawdy, że cokolwiek się stało, nie stało się źle.
Torując sobie drogę przez zdziczały tłum, rozsypany po tej arenie straszliwych czynów, z miną człowieka przywykłego do spokojnego załatwiania interesów, Cruncher odszukał drzwi i przez okienko podał list do pana Lorry. W owych czasach ludzie płacili za prawo oglądania widowiska w Old Bailey, jak płacili za wstęp na widowisko w Bedlam — z tą różnicą, że te pierwsze były o wiele kosztowniejsze. Dlatego wszystkie wejścia do Old Bailey były pilnie strzeżone — z wyjątkiem, oczywiście, tych gościnnych drzwi, któremi wchodzili przestępcy — te były zawsze szeroko otwarte.
Po pewnej zwłoce i wahaniu drzwi poruszyły się ciężko na zawiasach i pan Jerry Cruncher zdołał wśliznąć się do wnętrza.
„Co teraz?“ zapytał szeptem pierwszego człowieka, który stał obok niego.
„Jeszcze nic!“
„A co będzie?“
„Sprawa o zdradę“.
„Ćwiartowanie?“
„A!“ odrzekł tamten z zachwytem. „Przybijają go do płotu — niech sobie trochę powisi! — potem ściągną go z powrotem i w jego oczach rozpłatają mu brzuch! Następnie wyjmą mu wnętrzności i spalą — będzie mógł na to patrzeć! Wreszcie zdejmą mu głowę i poćwiartują go! Tak się ginie za zdradę!“
„Uznali, że winien, chce pan przez to powiedzieć?“ dodał Jerry ostrożnie.
„Och, z pewnością dowiodą mu winy! Niech się pan o to nie boi“, odparł tamten.
Tu uwagę pana Crunchera zwrócił woźny, który przeciskał się do pana Lorry z listem w ręku. Pan Lorry siedział za stołem, miedzy panami w perukach: niedaleko gentlemana w peruce oznaczającej obrońcę, który miał przed sobą plikę papierów, i prawie naprzeciw innego gentlemana w peruce, z rękami w kieszeni, którego uwaga, (jak to kilkakrotnie stwierdził pan Cruncher), skupiona była na suficie sali sądowej. Jerry zakasłał głośno, potarł podbródek, potem zaczął machać ręką, chcąc w ten sposób zwrócić uwagę pana Lorry, który podniósł się, a dojrzawszy Crunchera, kiwnął mu spokojnie głową i usiadł z powrotem.
„Cóż ten ma wspólnego ze sprawą?“ zapytał gentleman, z którym pan Cruncher rozmawiał poprzednio.
„Niech mię djabli, jeśli wiem!“
„A co pan ma z tem wspólnego, jeśli wolno zapytać?“
„Niech mię diabli, jeżeli i ja wiem!“
Wejście sędziego, które wywołało w sali sądowej silne poruszenie i zamieszanie, przerwało ten dialog. Nagle ława oskarżonych stała się głównym punktem zainteresowania. Dwaj strażnicy, którzy tam stali, wyszli, wrócili z oskarżonym i podprowadzili go do bariery.
Wszyscy obecni z wyjątkiem pewnego gentlemana w peruce, który patrzył w sufit, spojrzeli na oskarżonego. Oddechy wszystkich obecnych uderzyły w niego jak morze, jak ogień, jak wicher. Pożądliwe twarze wyglądały z poza kolumn i tłoczyły się w kątach sali, chcąc go zobaczyć. Widzowie w dalszych rzędach stawali na ławkach, by przypatrzeć się każdemu niemal jego włosowi. Ludzie, stojący w sali na podłodze, wspierali się rękami na plecach stojących przed nimi, by za wszelką cenę spojrzeć na podsądnego: podnosili się na palce, włazili na gzymsy, opierali się dosłownie o nie, by tylko obejrzeć go dokładnie. Między tymi to, niby żywy kawałek najeżonego gwoździami muru z New Gate, stał Jerry: zionął na skazańca wyziewami piwa wypitego po drodze, które, mieszając się z wyziewami innych szklanek piwa, kawy, ginu, herbaty i Bóg wie czego jeszcze, uderzały o szyby okien, skraplając się na nich w brudną rosę i mgłę.
Przedmiotem poruszenia i ciekawości był młodzieniec lat około dwudziestu pięciu, wysoki, przystojny, o ogorzałych policzkach i ciemnych oczach. Wyglądał z pańska. Ubrany był doskonale w czarny albo bardzo ciemno popielaty garnitur. Włosy, długie i ciemne, nosił zaplecione ztyłu w warkocz: nie tyle dla ozdoby, ile dla wygody. Ponieważ każde wzruszenie duszy przebija się przez powłokę cielesną, bladość, jaką na jego twarzy wywołała obecna sytuacja, przebiła się przez ciemną cerę jego policzków — na dowód, że dusza silniejsza jest od słońca. Ale pozatem panował nad sobą. Skłonił się sędziom i stanął spokojnie.
Zainteresowanie, jakie wzbudzał w widzach, nie przynosiło zaszczytu ludzkości. Gdyby groził mu mniej okrutny wyrok, — gdyby istniała najlżejsza nadzieja, że nie wszystkie te dzikie kary zostaną wykonane, straciłby z pewnością pewien urok dla tłumu. Niezwykłe to widowisko — człowiek, który ma być tak sromotnie poćwiartowany! Nieśmiertelna istota, oddana pod nóż rzeźnicki, toż to prawdziwa sensacja! Bez względu na komentarze, któremi widzowie starali się wytłumaczyć swoje zainteresowanie — zależnie od zdolności oszukiwania siebie i innych — w zainteresowaniu tem było coś z ludożerstwa.
Cisza na sali! Karol Darnay oświadczył, że jest „niewinny“, zaprzeczając oskarżeniu, które z niesłychanym nadmiarem słów pomawiało go o to, jakoby dopuścił się nędznej zdrady naszego najdostojniejszego, najjaśniejszego, najmiłościwszego itd. księcia, naszego Króla i Pana, w rozmaity sposób udzielając pomocy Ludwikowi, Królowi Francuskiemu, przeciw naszemu najmiłościwszemu, najjaśniejszemu, najdostojniejszemu itd. To znaczy, że odbywał nieustanne podróże między obszarami, należącemi do Naszego najmiłościwszego, najjaśniejszego, najdostojniejszego, itd., a ziemiami Ludwika francuskiego, że podle, zdradliwie, nikczemnie itd. doniósł wymienionemu Ludwikowi francuskiemu, jakie siły zbrojne nasz najdostojniejszy, najmiłościwszy i najjaśniejszy itd. przygotował celem wystania ich do Kanady i Ameryki Północnej. Z tego wszystkiego Jerry, którego głowa jeżyła się coraz bardziej w miarę, jak uderzały w nią terminy prawne, wyrozumiał wkońcu, że wymieniany kilkakrotnie Karol Darnay stoi przed nim, oskarżony o zdradę główną, że sąd złożył już przysięgę i że pan prokurator zabierze głos.
Oskarżony, który w myślach widzów obecnych na sali był już (o czem wiedział) powieszony, przybity, poćwiartowany, nie drżał ani nie starał się przybrać teatralnej pozy. Był spokojny i skupiony, a bieg sprawy śledził z ciekawością. Stał z rękoma opartemi o deskę zastępującą barjerę, tak opanowany, iż nie poruszył ani jednego źdźbła słomy, którą była zasypana. Cała zresztą sala była wysłana słomą i skropiona octem, co służyło za środek zapobiegawczy przeciw gorączce więziennej i więziennym wyziewom.
Nad głową więźnia znajdowało się lustro, mające skupiać na nim światło. Tłumy przestępców i nieszczęśliwych odbijały się w niem, zanim z jego powierzchni przeszły pod ziemię. Gdyby lustro oddało kiedyś odbite w niem postacie, tak jak ocean wraca skarby, które pochłonął — w miejscu tem musiałyby straszyć gromady upiorów! Może jednak więzień wspomniał jakieś podłe i nikczemne postacie, które odbijały się w tem lustrze. Gdy bowiem poruszył się i zauważył padający nań promień światła, podniósł głowę, a gdy ujrzał lustro, twarz jego spłonęła rumieńcem, zaś prawa ręka poruszyła źdźbła słomy...
Czyniąc to, odwrócił się przypadkiem na lewo. Na wysokości jego oczu, w kącie ławki sędziowskiej, siedziały dwie osoby, na których wzrok więźnia zatrzymał się tak nagle i wywołując taką zmianę w całej jego postaci, że wszystkie oczy, zwrócone dotychczas na niego, pobiegły w tym kierunku.
Wówczas widzowie ujrzeli dwie postacie, młodą, dwudziestokilkuletnią damę i jegomościa, który był najwidoczniej jej ojcem. Człowiek ten posiadał niezmiernie ciekawą głowę: a to zarówno dla białych jak śnieg włosów, jak i dla dziwnie skupionego wyrazu twarzy; była w tem skupieniu nie tyle praca myśli, co jakby wewnętrzna zaduma. Ten wyraz czynił zeń człowieka starego. Ale, gdy się wypogadzał i budził, co się zdarzało ilekroć zwracał się do córki, robił wrażenie przystojnego mężczyzny w sile wieku.
Córka jedną ręką wzięła ojca pod ramię, a drugą położyła na niej. Siedziała blisko ojca i tuliła się do niego ze strachu przed sądem i zdjęta litością nad więźniem. Na wymownem jej czole czytałeś strach i współczucie, które nie widziało nic poza niebezpieczeństwem grożącem więźniowi; wyraz ten był tak niedwuznaczny, tak wymowny, że ci, którzy nie mieli litości dla więźnia, wzruszyli się tem. Szeptano dokoła: „Kto to taki?“
Jerry, goniec, który robił spostrzeżenia na własny rachunek i który z głębokiem przejęciem wysysał rdzę z palców, wyciągnął szyję, by się czegoś dowiedzieć. Pytanie przechodziło z ust do ust, aż do najbliżej stojącego, i tą samą drogą wróciła odpowiedź. Nareszcie usłyszał ją i Jerry:
„To świadek“.
„Za czy przeciw?“
„Przeciw“.
„Przeciw komu?“
„Przeciw podsądnemu“.
Sędzia, którego oczy pobiegły w tym samym kierunku, co oczy wszystkich, skupił się, zagłębił się w fotelu i spojrzał uważnie na człowieka, którego życie miał w swojem ręku, podczas gdy pan prokurator wstał, by kręcić stryczek, ostrzyć siekierę i wbijać gwoździe do trumny.