<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.

We drzwiach kościoła, przytulony do ściany, stał blady, biednie ubrany człowieczek, którego słuszniejszy mężczyzna podtrzymywać się zdawał. Był to Orbeka, który od czasu jak został odprawionym, szukał wszelkich środków, aby ją widziéć choć zdaleka. Chory wlókł się gdzie tylko o niéj zasłyszał lub przeczuł iż być może.
Mira spotykała te oczy wpadłe, błyszczące, jakby z dwóch czarnych przepaści, wlepione w siebie z wyrazem bólu i błaganiem o miłosierdzie — zżymała ramionami i okazywała gniew i niecierpliwość. Tym razem pewnie z jéj woli, służba pana Wawrzęty, chciała wypchnąć Orbekę za drzwi, i byłaby to uczyniła, gdyby się Sławski nie oparł. Wyszli oba dobrowolnie... Walenty stanął u schodów, na przechodzącą rzucił jeszcze raz spojrzenie milczące, ale świetne szaty i różowe lica mignęły tylko, a poszostna kareta uniosła szczęśliwego wojewodę, który klęcząc w basztardzie, całował rączki swéj młodéj małżonki.
Od opisanych wypadków upłynęły lata. Gdy nieszczęśliwego Orbekę odprowadzono od schodów Kapucyńskiego kościoła, spostrzegł Sławski z przerażeniem, że dawał lekkie wprawdzie, ale bardzo zastraszające oznaki jakiegoś pomięszania. Nie był on ani całkiem nieprzytomny, ani zupełnie obłąkany, mówił chwilami do rzeczy, a potem jakby głęboko zadumany, wyrywał się z wykrzykiem i uśmiechem niezrozumiałym.
Gdy powrócili do dworku, siadł w krześle, i jakby od tego momentu wyrzekł się woli i władzy nad sobą, pozostał nieruchomy, posłuszny temu co czynić kazano. Przywołany lekarz, wspólnie ze Sławskim i płaczącą Anulką, uradzili, ażeby bądź co bądź namówić go na wyjazd do Krzywosielec. Nie było w tém najmniejszéj trudności. Orbeka nie odpowiedział nic, ale się nie opierał. Gdy przyszła chwila wyjazdu, dał się wsadzić do powozu, do którego Sławski odprowadzający go towarzyszył mu, — i pojechał. W drodze był osowiały i milczący, nic go nie zajmowało, jak dziecię dawał sobą rozporządzać i słuchał z pokorą.
Przybycie na wieś, do tego dworku, w którym spokojnie spędził długie lata — obeszło się bez wszelkich oznak czułości i wzruszenia. Wysiadł, wszedł do pokojów, z razu chodził po nich, jakby szukając, czy wszystko było na miejscu, potem zażądał zobaczyć kaplicę. Tu przypadł na swoim klęczniku, rozpłakał się rzewnie, został długo, pomimo, iż go Sławski usiłował wyprowadzić, i wyszedł nareszcie spokojniejszy. Razem z Sławskim przeszedł się jeszcze, po ogrodzie, potém wróciwszy do saloniku, otworzył fortepian zapylony i uderzył po jego klawiszach. Zapomniano go nastroić, wydał dźwięk fałszywy, i Orbeka odezwał się po cichu, że potrzeba posłać do Kodnia po organistę. To było pierwsze jego słowo, dowodzące powrotu woli własnéj.
Od tego dnia, powoli, zdawał się leczyć z tego wrażenia, jakie na nim uczyniły ostatnie wypadki, ale o nich o swéj przeszłości od wyjazdu z domu, unikał nawet wspomnienia. Nikt też mu nie napomknął o tém.
Trzeciego dnia, jak gdyby sobie nagle coś przypomniał, pobiegł sam się dowiedziéć, gdzie i jak pomieszczono chromą Anulkę. Zatroszczył się, czy jéj w pokoiku przy garderobie dobrze będzie, i polecił Janowi, aby o wszystkich jéj wygodach pamiętał.
Sławski ujrzał z pociechą wielką, że ta mgła, którą boleść jego umysł okryła, rozpraszała się, powracał do nawyknień dawniejszych. Spróbował muzyki, która go nie draźniła, z pyłu wyciągnął książki, słowem, zdawało się, że ożył. Stary Jaś, składając ręce i dziękując Panu Bogu, mówił o tém. Nie było już niebezpieczeństwa w uwiadomieniu go o prawdziwym stanie interesów, o własności niezaprzeczonéj Krzywosielec i ocalonego kapitału. Ale to najmniejsze na nim zrobiło wrażenie, wysłuchał opowiadania, i cicho odszepnął tylko. — Na co to mnie potrzebne! zawsze na resztę życia mam dosyć.
Tak się tedy wszystko, mimo groźnych z początku oznak, złożyło, że Sławski, po kilkunastu dniach pobytu na wsi, mógł śmiało odjechać do Warszawy. Rozstanie było rzewne.
Na parę godzin przed odjazdem, Orbeka ująwszy go pod rękę, wyszedł z nim do ogrodu.
— Przyjacielu mój! rzekł, to pewna, że ci kilka dni życia spokojnych zawdzięczam. Któż wié, co by się ze mną stało, gdyby nie twoja opieka, czuła, macierzyńska, serdeczna! Ale wyratowałeś z wody garnczek rozbity, któremu by lepiéj było może leżéć na dnie. Zawsze to dobroczynny dowód przyjaźni. Wierz mi, że ci umiem być wdzięcznym, że choć nie pokazuję tego może po sobie, znam wszystko coś uczynił i z jaką ofiarą. Chyba uczucie własnego serca ci to nagrodzi. Wyrwałeś mnie, jeźli nie śmierci, to gorszemu od niéj szaleństwu i obłąkaniu. Zwróciłeś na drogę, kazałeś żyć. Dzięki ci przyjacielu! powlokę się do końca, nie musi to być daleko, złamane egzystencye nie mogą trwać długo.
Bądź pocieszony tem, że mi tu będzie dobrze, nadto dobrze, nawet poczciwy uśmiech kobiecy téj nieszczęśliwéj Anulki... czasem mi dzień jaki ozłoci... Tego doprawdy wart nie byłem...
Przyznam ci się, iż się boję, że ona tu zostaje... nałóg sobie uczynić z tego życia... mnie się stanie potrzebną... a przywiązać się i sercem odwdzięczyć za uczucie, ja już nie jestem zdolny... wyczerpało się to do dna.
— Nic ci na to wszystko nie powiem, odparł Sławski, zrobiłem com był powinien. Co do Anulki, proszę cię, abyś jéj nie odpędzał od siebie — o ile ją znam, wiem, że wiele by na tém ucierpiała...
— Śmieszna dziewczyna, dodał Orbeka, doprawdy śmieszna, jeźli jéj ta samotność tęskna miłą być może.
Dwaj przyjaciele uścisnęli się, Sławski odjechał.
Po wyjeździe jego, w Krzywosielcach powrócił tryb życia przedsukcessyjny, jak mówił stary Jan, wszystkie dawne obyczaje, muzyka, czytanie, kominek, przechadzki z młodym Neronem.
Jedna tylko zachodziła różnica między pierwszemi onemi dniami samotności, a dzisiejszemi, że Orbeba czasem w ogrodzie spotkał Anulkę i godzinę z nią o tém i owém przegawędził. Anulka podkradała się słuchać go gdy grał na fortepianie, a niekiedy płakała siedząc na ziemi pod drzwiami, ale pan Walenty wcale o tém niewiedział, pokazywała mu się rzadko, on zdawał się jéj unikać. Jeźli okazał radość z widzenia jéj, to się potem wstrzymywał z objawem nowym, i widocznie pilnował siebie. Czy to poznał jéj skłonność, czy się jéj obawiał, dosyć, że mimo dowodów troskliwości, zbliżenia się większego, widocznie starał się unikać.
Trwało to z rok, potem, jakby już niebezpieczeństwo minęło, a on zapomniał o niém, częściéj z nią rozmawiał, dłużéj, poufaléj. A co zarząd domu i interesów, to zdał całkiem na nią. Nazywał ją swoją gosposią i plenipotentem.
Biednemu dziewczęciu, ile razy do niéj przemówił serdeczniéj, łzy z radości stawały w oczach, oddechu brakło, ręce drżały, ale on prawie tego nie widział.
I płynęły tak spokojnie dnie za dniami, tygodnie, miesiące, lata. Anulka rozkwitała jak dzika róża. Walenty wiądł jak podcięte drzewo. Włosy mu posiwiały, twarz nagle się okryła piętnami starości. Rysy jéj pozostały piękne i szlachetne, oblicze było znaczące, ale młodości ostatni promyk zszedł z niego, życie dogorywało. Stał się powolniejszym, cierpliwszym; ale ociężałym i obojętnym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.