Ostatnia lalka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatnia lalka |
Pochodzenie | Książka dla Tadzia i Zosi |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
— Wiesz Julciu? Nie bawię się już lalką! Tylko nie myśl, że z wielkiej powagi. Ja — i powaga! Cha... cha... cha! Jakie to zabawne. Zapytajno o nią mego brata Franka, z którym łazimy po drzewach jak koty, a kozły wywracamy nie gorzej od Stasiowego pajaca. Pst... Czy tylko nie słyszała ciocia? Okropnie by się martwiła. Ciocia powiada, że ja zawsze dzieckiem będę, a mówiąc tak — wzdycha. Może to istotnie jest rzeczą bardzo smutną, że małe dziewczynki nie noszą odrazu okularów i nie zażywają tabaczki, ale żebyś ty wiedziała, Julciu, jak mi dobrze, jak lekko, jak raźno, kiedy się porządnie naskaczę, nabiegam i nadokazuję. A jednak, kończę już rok dwunasty! Ciocia powiada, że jest to wiek, w którym rozsądną być trzeba. Jeszcze z parę latek, a ubiorą mnie w długą suknię, włożą gorset, trzewiczki na wysokich korkach, włosy mi modnie zaczeszą, wachlarz w rękę dadzą — i będę dorosłą panną.
— Jakże się pani bawi w tym karnawale?
— Ja wybornie... A pani?
— Ja także wybornie! — Nic nie robię, tylko na balach bywam.
— To tak, jak ja!
— I ciągle sobie nowe suknie sprawiam.
— To tak, jak ja!
— I tak już jestem tem wszystkiem znudzona...
— To tak, jak ja!
— Ach Julko, płakać mi się chce, kiedy pomyślę o tem. Bądź zdrowa, moja krótka sukienko! Bądźcie zdrowe moje grube trzewiki, moje sterczące jak szczotka włosy, moje opalone ręce. Bądź zdrowa swobodo! Nie będzie już wtedy na świecie tego chudego, czarniawego licha, tego sowizdrzała, jak mnie tata nazywa; nie będzie już Hani! Będzie „panna Anna“, nieznośne, wykrygowane stworzenie, któremu już teraz mam ochotę wykrzywić się w lustrze.
Ale, o czem ja to miałam mówić? Aha! Nie bawię się już lalką. Znałaś moje lalki? Do tej po krakowsku ubranej Małgorzatki, dokupiła mi ciocia jeszcze jednę, którą Franek „Dydoną“ nazwał. Miała ona białą suknię, rozpuszczone włosy i wzniesione ku niebu oczy. Żeby zaś zupełnie wyglądała na bohaterkę, przypiął jej Franuś prawą rękę szpilką do serca, tak jak trzyma pani sędzina, kiedy deklamuje. Otóż powiem ci szczerze, tak tobie samej tylko, że mi obie te lalki zupełnie obrzydły. Małgorzatka ciągle się śmiała, a „Dydona“ zawsze wyglądała jak półtora nieszczęścia. Czego ty się śmiejesz, mówiłam nieraz do Małgorzatki? Czy nie widzisz, że dziś tata jest smutny, że mi lekcya źle poszła, że drogą przechodzi stary kaleka o kuli, że słońce zakryła chmurka? A ona nic, tylko się ciągle pod boki trzyma i zęby wyszczerza. Innym znów razem, i na świecie, i w duszy tak mi wesoło, dzień piękny, wiosenny, ptaszki śpiewają, kwiaty pachną, słońce jasno świeci, same piosnki cisną się na usta, a moja „Dydona“ z ręką na sercu, z wzniesionemi oczyma wygląda tak, jakby wracała z pogrzebu.
Otóż od dwóch tygodni... Ale zaraz, muszę ci to opowiedzieć od samego początku. Dwa tygodnie temu, w chacie na końcu wsi wybuchnął pożar. Ach, Julko, żebyś ty wiedziała, co to był za straszny widok! Włosy mi stają na głowie, kiedy myślę o tem...
W tem miejscu przypomniało mi się coś że muszę ci to powiedzieć. Nasz ekonom Pawłowski jest zupełnie łysy, ale to łysy tak, że ze świecą szukaj, a nie znajdziesz włoska. Otóż ile razy cielak Antkowej wpadnie na naszą łąkę, biegnie Pawłowski do taty, i w progu już woła: — włosy stają na głowie, panie dziedzicu, co to chłopstwo szkody robi w polu... włosy stają... cielak Antkowej znów na łące zajęty. Ale to powiadam, że włosy stają na głowie...
A tata: — no, nie widzę znów, żeby tak bardzo stawały... To i wypuść pan, panie Pawłowski tego cielaka, bo Antkowa chore dziecko ma, to wszystkiego upilnować nie może. A ja tacie buch na szyję, a Pawłowski tylko ręce wznosi, a oczy przewraca tak, że mu aż białka widać i cofając się za próg, półgłosem mruczy: „włosy stają na głowie, jak pan dziedzic to chłopstwo psuje... włosy stają...
No widzisz, jaka to moja powaga! Miałam ci mówić o rzeczy okropnej, a plotę ni to, ni owo. Ale już zaczynam. Otóż kiedyśmy tam wszyscy pobiegli do tego pożaru, patrzę ja, a tu biegnie z pola Antkowa, która właśnie w tej chacie mieszkała. Ach moja Julko! Choćbym sto lat żyła, nigdy tego nie zapomnę. Zdawało się, że biedną komornicę wiatr nad ziemią niesie, a jej krzyk przenikał powietrze i głuszył całą wrzawę, jaką ludzie przy gaszeniu pożaru sprawiali.
— Moja Kasia! Moja Kasia!...
Teraz mi się jeszcze zdaje, że ten głos jej słyszę! Wpadła w tłum, rozepchnęła ludzi i rzuciła się do drzwi komory. Ale tata ją uprzedził, wskoczył przez okno, i w moment znów na niem stanął z małą dziewczynką na ręku.
— Trzymaj! krzyknął na mnie tata, widząc, że kobiety obstąpiły komornicę, która u drzwi chaty bezprzytomna padła, i że nie ma kto dziecka odebrać.
Aż mi się serce zatrzęsło z radości. Otuliłam fartuszkiem dziewczynkę i pobiegłam z nią pędem do dworu. Z tej uciechy nie czułam nawet, że Kasia jest porządnie ciężka. Kiedym weszła do mego pokoiku, patrzę, siedzi „Dydo“ z ręką przypiętą do serca i wzniesionemi oczami, a Małgorzatka taką ma minę, jakby się zaraz chciała puścić w taniec. Taka mnie na to złość wzięła, a lalki wydały mi się tak głupim pomysłem, żem obie te damy ze stołka zrzuciła, a siadłszy na nim z tulącą się do mnie Kasią, zaczęłam ją usypiać na ręku. Ach, to wcale co innego, niż taka malowana i wypchana trocinami, choćby też najpiękniejsza lalka! Biedne maleństwo usnęło wkrótce, a kiedy się zbudziło, nakarmiłam je mlekiem z bułeczką. Już dwa tygodnie minęły, jak biedna Antkowa chora leży i jak ja się opiekuje Kasią. Dziecina przywiązała się do mnie bardzo. Przyjedź tylko, a zobaczysz jakie jej koszulki poszyłam. A fartuszek to ma z różowej sukni Małgorzatki. Tata nazywa Kasię moją żywą lalką. Ale to co innego. O, zupełnie co innego! Czy wiesz? Przy Małgorzatce, przy Dydonie, często byłam leniwa, nieposłuszna, czasem nawet zła jak osa... Widzisz, mówię ci to szczerze. A przy Kasi strzegę się tych wad jak ognia, żeby ona złego przykładu nie brała ze mnie. Ani niedorzeczny śmiech Małgorzatki, ani zrozpaczona minka Dydony nic mnie jakoś nie obchodziły; a Kasia kiedy się zaśmieje, to jakby mi kto co najweselszego powiedział; a kiedy płacze, to i ja smutna, póki jej jakoś nie pocieszę. Jak urośnie trochę, to ją czytać nauczę, a teraz opowiadam jej bajeczki i uczę ją mówić wyraźnie, czysto. Nie uwierzysz, jakie to miłe zajęcie. Franek tylko nie kontent, gdyż mówi, że teraz nie tyle kozłów i nie tak dokazujemy jak pierwej, a co do cioci, to biedna ona znów wzdycha, mówiąc, że przestaję być dzieckiem. Przyjedź, a osądzisz sama tę sprawę.
Ale, ale! Małgorzatką bawi się Kasia, a Dydonę wozi Franek taczkami dokoła trawnika, lub też sadza ją na swojego kuca. Utrzymuje on, że ruch i świeże powietrze wyleczą ją z tej melancholii...