Sen Leonka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sen Leonka |
Pochodzenie | Książka dla Tadzia i Zosi |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Leonek. — Co mi się też to dzisiaj, proszę ojca, śniło!
Ojciec. — Cóż takiego?
L. — Ale bo to nie było tak odrazu. To był taki sen, co miał aż... cztery części.
O. — Ho! Ho!... To nie żarty.
L. — Ojciec się śmieje, a to był bardzo poważny sen i chciałem go właśnie opowiedzieć ojcu.
O. — Ale i owszem, mój chłopcze, mów! — Jakiż to był ten twój bardzo poważny sen?
L. — Czy od początku?
O. — Zapewne. — Najłatwiej ci będzie w ten sposób porządnie całość opowiedzieć.
L. — Ale bo... od początku... to było jedno głupstwo...
O. — Tak?... — No to niebardzo obiecujący początek.
L. — Śniło mi się, żem nad ziemią latał...
O. — Ale to bardzo piękny sen! — I cóżeś mój chłopcze widział w tej podróży?
L. — Najpierw to proszę ojca, widziałem ogromne pole... To była niby wiosna i skowronki śpiewały i niebo było takie jasne, czyste... A na polu jak okiem zajrzeć, jeden był tylko człowiek. Widziałem go doskonale: Twarz miał ogorzałą, głowę odkrytą, ręce ciemne, spracowane; odziany był w siermięgę lnianą, a nogi to miał bose. Ten człowiek orał. Lemiesz jego pługa głęboko szedł w ziemię czarną, a kiedy na zawrocie podnosił go oracz, wtedy świecił pod słońce, jak srebrny. Dwa sine woły mozolnie pług ten ciągnęły, ale oracz, chociaż pot miał na czole, zgarbione plecy, śpiewał przecież pieśń, od której zdawało się, że mu sił przybywa.
On śpiewał w tej pieśni o tej czarnej ziemi, którą orał, a którą potem zasieje dobrem ziarnem. Śpiewał, jak cała niwa zazieleni się młodem zbożem, jak potem kłosy zaszumią, jak kosą je zetnie, jak cepami wymłóci, jak potem chleb będzie z tej pracy... Śpiewał, jak ten chleb spożywać będą ludzie i jak od niego nabiorą siły do innej znów pracy. A kiedy tak śpiewał, to i pług łatwiej w ziemię szedł i woły raźniej szły i samemu oraczowi prostowały się plecy schylone... A śpiew jego łączył się z pieśnią skowronka coraz, coraz bardziej, tak, że już potem rozróżnić nie mogłem, co było głosem ptaka, a co głosem człowieka.
O. — Mój drogi chłopcze, to był bardzo, bardzo piękny sen!
L. — Ale jeszcze nie koniec — proszę ojca! Nagle wszystko się to jakoś zaćmiło, zmięszało razem, jakiś wicher przeciągnął polem i poniósł tumany piasku. Zaraz też i skowronek uciekł i słońce zakryły chmury i całe to pole zmieniło się zupełnie. Kiedy wreszcie opadła kurzawa, zobaczyłem, że drogą jedzie rycerz. Ten rycerz miał zbroję, błyszczący pancerz, kolczugę złożoną z drucianych ogniwek i rękawice żelazne. W jednej ręce trzymał miecz, a w drugiej uzdę. Hełm okrywał mu głowę, na piersiach miał złocistą blachę. Koń rycerza także pokryty był zbroją i stąpał zwolna, raźno parskając. Rycerz jechał chwilkę w milczeniu, a potem zaczął śpiewać. Głos jego był jakby szczęk żelaza i szum skrzydeł wielkich, wielkich ptaków. Śpiewał o bojach, o zamku swoim, który ochraniać trzeba było przed najezdnikami, o krzywdach biednych rolników gnanych w jassyr, o pożarach i klęskach. A potem śpiewał o łupach bogatych, o niewolnikach nieprzyjacielskich, o zdobyczy bojowej, o sławie. A kiedy tak, proszę ojca śpiewał, zdawało mi się, że gdzieś słyszę okrzyki i wrzawę i głosy trąb i bicie w bębny i wołanie o pomoc. Aż wszystko nareszcie zagłuszyły dzwony. A kiedy dzwony zaczęły bić, rycerz zdjął hełm z głowy, a ja ze ździwieniem ujrzałem, że to był ten sam oracz, tylko jakby zmieniony nieco w tym wojennym rynsztunku!
I biły tak dzwony daleko, szeroko, sławiąc rycerza i jego wielkie męstwo, aż nareszcie jeden z dzwonów pękł, zrobił się huk ogromny, a ja spadłem na ziemię.
O. — O... To był bardzo niemiły przypadek!...
L. — Ale mi się nic, proszę ojca, nie stało. Ani jedna kosteczka mnie nie zabolała. A choćby też i bolała mnie trochę, tobym nie czuł chyba, bo taki wspaniały obraz zobaczyłem w tej chwili, że to aż się coś dziwnego dzieje...
O. — I cóżeś zobaczył, drogi chłopcze?
L. — Najpierw to nic, proszę ojca, bo było zupełnie ciemno.
O. — No, to niewiele...
L. — Ale w tej ciemności słyszałem stuk taki, jakby kto kuł coś w ziemi. Potem błysnęło światełko, i zobaczyłem wielkie podziemie, którego ściany podparte grubemi belkami błyszczały odblaskiem różnych kruszców. Tu złoto, tu srebro, tam miedź czerwona, ale najwięcej żelaza. A w pośrodku człowiek schylony kuje i kuje te ściany, a światła coraz przybywa, a z kruszcu dobytego rosną domy, kościoły, wieże — całe miasto. Już podziemia wcale nie widać, już do tego miasta płyną zdala okręty, a człowiek kuje i kuje. Ale nie jest to już kruszec surowy, który dobywa. On teraz kuje różne kółka, sprężyny, a przy tej pracy śpiewa. Śpiewa o bogactwie dobytem z wnętrza ziemi, o morzach dalekich, o miastach wspaniałych, o narodach, które jedne drugim podają owoce swej pracy; a w miarę jak śpiewał, z głosem jego łączył się huk maszyn, świst pary, łoskot toczących się wozów, plusk wioseł, zgrzyt pił i brzęk pieniędzy.
A kiedy człowiek ten podniósł głowę od swego warsztatu, zobaczyłem, że to znów był ten sam oracz, o którym mi się na początku śniło...
O. — Opowiadaj dalej, drogi chłopcze! Sen twój coraz więcej mnie zajmuje.
L. — Takem się tem zadziwił, że aż oniemiałem. A kiedym znów przyszedł do siebie, zobaczyłem wielką sklepioną komnatę, a w niej mnóstwo książek. Nietylko w szafach i na stołach, ale nawet na ziemi leżały. Ściany tej komnaty ozdobione były ślicznemi obrazami; stały też tam posągi i popiersia z marmuru i bronzu. Tak byłem olśniony przepychem tej komnaty, że dopiero po chwili ujrzałem siedzącego nad wielką księgą człowieka. Czarno był odziany, na głowie miał płaską aksamitną czapeczkę, w koło siebie szkła powiększające, flaszeczki, cyrkle i różne drobne narzędzia, których użytku nie znam. Odwrócony był odemnie, alem spostrzegł jego delikatną, wychudłą rękę, którą był podparty. Naraz cudna muzyka rozbrzmiała w tej pięknej komnacie. Był to głos jakby organu, ale łączyły się z nim inne słodkie i przejmujące dźwięki nieznanych mi instrumentów. Wtedy człowiek podniósł głowę i zaczął śpiewać. Śpiewał o tem co piękne i co dobre na świecie i co mądre i co sprawiedliwe. Śpiewał o wielkich mężach, co zbudowali komnatę, malowali obrazy, napisali księgi, wyrzeźbili posągi i dobyli dźwięki cudne z muzycznych narzędzi. Śpiewał o ziemi i o niebie, o życiu i o śmierci, o myśli i o duszy, a kiedy śpiewał robiło się coraz jaśniej, jaśniej w komnacie owej, aż w najwyższym blasku ujrzałem twarz jego... Był to jeszcze raz ten sam oracz, tylko że twarz jego była blada, a oczy paliły się ogromnem światłem. Krzyknąłem z zadziwienia — i nagle obudziłem się...
O. — A wiesz ty chłopcze, że to był sen równie piękny, jak prawdziwy.
L. — Prawdziwy, proszę ojca?
O. — Z pewnością tak! Ja ci go zaraz wytłomaczę. Twój oracz, twój rycerz, twój rzemieślnik, twój uczony — to były cztery stany jednego społeczeństwa, które sobie najpierw zdobywa chleb, żywność, jako pierwszą potrzebę życia; potem tej zdobyczy orężem broni; potem robi wynalazki, wprowadza przemysł, kupiectwo, a wreszcie zaspokaja potrzeby swego umysłu przez nauki i sztuki piękne.
L. — Prawda, proszę ojca!
O. — A nawet powiem ci, zkąd ci się ten sen tak pięknie ułożył.
L. — Zkąd, proszę ojca?
O. — Z rozmowy, jaką miałem wczoraj z twoim stryjem, a jakiej ty przysłuchiwałeś się tak ciekawie, żeś aż szklankę z herbatą łokciem przewrócił. Mówiliśmy właśnie o mnożących się kolejno potrzebach społeczeństwa, czyli pewnego zbiorowiska ludzi na jednym kawałku ziemi osiedlonych i o różnych stanach, które te potrzeby do życia i do działania powołują.
L. — A prawda!... — Ale zkąd się to wzięło, proszę ojca, że to ciągle był ten sam oracz...
O. — Ztąd, mój chłopcze, że chociaż pozorne różnice takich stanów w społeczeństwie są bardzo wielkie, nieraz tak wielkie, że między jednym stanem a drugim tworzą jakby nieprzebytą zaporę, to przecież wpatrzywszy się dobrze, zobaczymy, że jest to zawsze jedno i to samo oblicze, jeden i ten sam, tylko coraz wyżej doskonalący się duch jednego narodu; o czem także mówiliśmy wczoraj.
L. — Ach, prawda proszę ojca! że ja też sam tego nie odgadłem... Ale w takim razie, to nie miałem się co snem moim tak chwalić, kiedy to wszystko poszło z wczorajszej rozmowy.
O. — Chwalić, zapewne! Ale dobrześ zrobił, żeś mi to tak ładnie opowiedział. Twój mózg odegrał podczas twego snu rolę illustratora, który do jakiejś powieści dorabia obrazki. On ci to rozłożył i uporządkował rzeczy słyszane na te senne obrazy, które w nocy przesuły się przez twoją główkę.
Chciałbym, aby rzeczy pożyteczne mogły się zawsze tak utrwalać w twoim młodocianym umyśle... Chciałbym jeszcze jednej rzeczy...
L. — A czego — proszę ojca?
O. — Żebyś pamiętał o tem obliczu wiodącego pług oracza, które się potem tak i owak odmienia, ale jest w gruncie jednem i tem samem obliczem — ludu.
L. — Dobrze, proszę ojca! Nigdy nie zapomnę.
O. — Ale o tem jeszcze kiedy pomówimy.