Ostatnia z Xiążąt Słuckich/Tom III/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatnia z Xiążąt Słuckich |
Podtytuł | Kronika z czasów Zygmunta trzeciego |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1841 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Jeszcze nie świtało nazajutrz, a już ognie widać było po całém mieście i ruch niezwykły zwiastował coś nadzwyczajnego. Tłumy wojskowych w milczeniu przechodziły tam i sam ulicami, słychać było bicie młótami u wrót, które potężnie zatarassowywano ze środka. W domach bliższych teatru spodziéwanéj wojny, zabite nawet były okna dolne i górne, w dalszych od środka tylko zasłonione deskami. Niektórzy sąsiedzi powynosili się z kamienic do Chodkiewiczowskiéj przytykających i zostawili domy pustką stojące. — Wszędzie przygotowywano się na wypadek szturmu i bitwy w mieście.
Gdy dzień zaświtał, nie ukazali się na ulicach ci, którzy zwykle równo ze dniem je zaludniali — wszystko milczało, nikt nie wychodził, nikt znaku życia nie dawał, tylko w Kościołach i Cerkwiach, jak codzień odezwały się dzwony, dziś próżno wołające na modlitwę. Otwarto drzwi, nikt nie przyszedł i ławki stały puste i Xięża odprawiali msze dziadom tylko z pod kruchty.
A w głębi domów i kamienic, co się działo, opisać trudno; noc przeszła bez snu, dzień nadchodził niespokoju i bojaźni. Wyglądano szparami okien zapartych, żeby ujrzéć co się w ulicach dzieje, przysłuchiwano się, azali nie da się co słyszéć zwiastującego, że już do walki przyszło. Ale wszystko zrana ciche było i nic nadzwyczajnego się nie stało, tylko o dziewiątéj już prawie rannéj ruszyły z tententem wojska Radziwiłłowskie w miasto, skupiając się w ulicach Senatorskiéj, Ś. Duskiéj, wokoło Ś. Jana, pod Zamkiem i na placyku pod Cerkwią Bogarodzicy. — Wśród głębokiego milczenia wmieście, tentent rozległ się daleko, a mieszkańce potruchleli od niego.
— Już, już oto się bić będą! Już wojska Radziwiłłowskie idą! Już idą, już otaczają kamienicę, wołano wszędy.
Wysłani ostróżnie na zwiady, potwierdzili domysły. Wojska stały już w mieście.
Tym czasem PP. Kommissarze Królewscy śpieszyli do Wojewody, Biskup Gedrojć, postanowił nie odstąpić go, w ciągu całego dnia głowę tam raczéj położyć, niż na wzięcie się do oręża dozwolić. Jakoż stary Xiąże wezwawszy Panów Zawiszów, razem z niémi udał się do Kardynalij. Tu już wielką radę zastali, nie o zgodę, nie o warunki pokoju, ale o sposób w jaki napaść i szturmować było potrzeba. Każdy inaczéj radził, każdy po swojemu pojmował, a wszystkie rady i projekta podawane złe się Wojewodzie wydawały. On chciał jednym zamachem wpaść, rozbić, zniszczyć, powiązać, zwyciężyć i wesele wieczorem odprawić. Napróżno silono się mu okazać, że to było niepodobném.
— Z takiém wojskiem jak nasze nie pożyć téj garstki! wołał.
— Im liczniéjsze, tém właśnie z niém trudniéj, odpowiedział mu Dorohostajski. Cóż W. X. Mość poczniész, gdy tu nawet połowy go pod kamienicą nie pomieścisz; a do szturmu wcale miéjsca niéma. Tysiąc nie wiém ludzi czy wygodnie stanie. A co robić z jazdą? Dobra ona w polu, tu cale nie przydatna, na mury nie polezie, strzelać i rąbać niéma kogo.
— Wywalić naprzód bramy — zakrzyczał Wojewoda!
— Bram bronią działa, odparł ktoś — po kilka ich przy każdéj. Nim przystąpim do nich, wiele padnie; bo z góry ogień poczną, a na strzał przypuściwszy zmiotą do ostatka.
— Szturmować od Cerkwi do nich, tam najsłabsi — przerwał Xiąże —
— Z dziedzińca Cerkwi? spytał Zboryński — Byłem tam dziś — Xięża oświadczyli że w dziedzińce nie puszczą, bo gdyby z téj strony strzelanie się poczęło, szwankowaćby musiała Cerkiew, będąca pod opieką konfederacji, któréj zapewne W. X. Mość, przyczyną zagłady być nie zechcesz. Świéżo nawet dach dla niedostatku gontą pokryty, byłby niechybnym początkiem pożaru.
Xiąże Konstanty Ostrogski Wojewoda Kijewski dodał:
— Byli z tém Mnisi u mnie, saecuritatem — dla domu Bożego prosząc — przyrzekłem iż się starać będę, aby jeśli, uchowaj Boże, do walki przyjdzie, Cerkwi w żaden sposób nie tknięto. I słuszna, dodał, aby, gdy i tak Cerkwi tyle naodbiérano, jeszcześmy sami sobie szkody nie czynili. Dałem rozkazy PP. Rotmistrzom, aby Cerkiew szanowali.
— Wiedzieli więc PP. Chodkiewicze, dla czego tam dział nie stawili! rzekł Wojewoda. Do licha rozumni! Radźcież WMość jak począć. — Jeśli poczynać mamy, ozwał się dowódzca ludzi Xięcia Ostrogskiego, to nie inaczéj, ino do bramy szturm od Sawiczéj ulicy przypuszczając. Nie bez tego, abyśmy ludzi nie stracili; boć ich tam naginąć może siła, ale do wieczora, bramę przemódz można. Może też, gdy ujrzą, że się kusim o wrota, wyjdą ku nam, a tak można będzie bić się w ulicy, gdzie przynajmniéj równa sprawa.
— Nie wyjdą, abyśmy ich nie otoczyli, rzekł Zboryński. P. Starosta Żmudzki, nie da się tak łatwo wziąść. Straciłby ludzi łacno, bobyśmy z naszą siłą odcięli ich prędko i jak w saku pobrali.
— Jakże WMość radzisz? spytał Zboryńskiego Wojewoda.
— Jeśli już do tego przyjdzie — odpowiedział Zboryński, to razem na wszystkie strony szturmować, do wrót i do murów na okół.
— Ludzi natracim i nic nie zrobim, rzekł inny — Całą siłą w jedno miejsce —
— A kiedy tu całych sił nie pomieścisz, ba części nawet na jeden punkt. Ciasno i rozdać się wojsku niéma gdzie, człek będzie człeka dusił i w téj ciżbie swój swego nie pozna. Jak się ściśniem w jedną kupę, wybiją nas najłatwiéj, dawszy kilka razy ognia, pomostem nas pościelą wszystkich.
— Alboby, ozwał się po chwilce jeden z dowódzców, udać, że zaczynamy attak od Cerkwi. To najsłabsza ich strona, rzucą się bronić, a drugi oddział może tym czasem zdobyć bramę od Sawiczéj ulicy.
— Myślicie że u nich już tak mało ludzi, iż broniąc muru od strony Cerkwi, nikogo przy wrotach nie zostawią? Mają oni dość i nadto prawie na załogę dla domostwa.
Umilkli wszyscy — I znowu wnoszono rady różne, a żadna nie podawała sposobu pewniéjszego dostania się do kamienicy, bez wielkiéj straty w ludziach i długiego boju. Wojewoda się niecierpliwił, czas na naradach upływał, słońce się podnosiło ku górze, a jeszcze nic nie postanowiono. Wojska tym czasem zgromadzone stały, oczekując od dowódzców rozkazu, któren nie przychodził.
A w kamienicy Chodkiewiczowskiéj jak gdyby żywéj duszy nie było, milczenie panowało głębokie — Wrota stały zaparte, zatarassowane furtki, zabite okna. Na murach rzadko kiedy ukazała się głowa w szyszaku lub misiurce i znikła natychmiast. Ani szczęku zbroi, ani tententu koni słychać nie było ze środka. Nikt nie wychodził na miasto, nikt z miasta nie wszedł wewnątrz.
Ale pomimo téj spokojności, téj ciszy, była gotowość wszędzie, stali żołniérze na murach, nabito broń, zapalono lonty dział. Sam Jan Karol w błyszczącéj hiszpańskiéj zbroi misternie wyzłacanéj, chodził wszędzie, oglądał stanowiska, zwiedzał blanki na prędce porobione, opatrywał działa. Z wysokiéj baszty przypiętéj w jednym rogu domostwa, widziéć mógł zebrane hufce Radziwiłłowskie zaléwające część miasta. Popatrzał na nie i w milczeniu zszedł nazad. A P. Barbier towarzyszący mu z Tomaszem Dąbrową, uśmiéchał się.
— Pewnie teraz wielki gwar w Kardynalij, rzekł, bo nie wiedzą zkąd począć. Twardy orzech do zgryzienia!
Starosta Żmudzki nic nie odpowiedział na to — zamyślony mało zważał na Francuza, idącego krok w krok za nim i spoglądającego mu w oczy.
Zszedłszy w dziedziniec obejrzał jeszcze jednym rzutem oka gotujących się do boju ludzi swoich, których pełno było wszędzie, we zbrojach, przy mieczach, lub wlokących rynsztunki i przybory wojenne.
Udał się potém do brata i Kasztellana, jak on w zbrojach i przy szablach siedzących w komnacie i oczekujących odgłosu bitwy, hasła na dobycie oręża. Tylko Wojewoda Sandomirski, spokojny pośrednik, nie miał zbroi i nie zdawał się gotować do blizkiego boju. Zamyślony zmarszczony siedział on na ustroniu sam jeden nad wielką xięgą podparty.
A Xiężna? O! okropny to był dzień dla niéj. Od rana w żałobnéj sukni ubrana, Zofja klęczała i modliła się przed obrazem Matki Bozkiéj, u którego paliła się lampa. Oczy jéj zaczérwienione od łez, ręce załamane, xięga modlitw leżała na ziemi. Czuła potrzebę modlitwy, a sił na nią nie miała, zaczynała sto razy i sto razy na odgłos szczęku broni, na hałas jaki, powstawała, biegła ku oknu, wpatrywała się, przysłuchiwała, wracała, klękała znowu i znowu zaczynała modlitwę i jeszcze lada chrzęst upadłéj zbroi ją przerywał.
Taki był dla niéj, dla siéroty dzień, rocznica tego, w którym przyszła na świat.
Na chwilę przerwały jéj modlitwę i okropne oczekiwanie, odwiedziny Kasztellana i dwóch jego bratanków. Oni ukazali tylko, zimno ją powitali i za chwilę odeszli, Xiężna została znów sama przed obrazem Matki Bożéj, z załamanemi rękami i oczyma łzawemi. A dla niéj każda godzina płynęła długa jak półwieczności, każda chwila ciągnęła się nieskończenie, bo nad nią było oczekiwanie, niepewność, bojaźń. I nikt nie przyszedł ją pocieszyć, nikt upewnić, nikt nawet podzielać jéj przestrachu. Obok modliły się jéj służebne, a niekiedy P. Włodska zaglądała przez drzwi ostróżnie.
Tym czasem na naradach w pałacu Radziwiłłowskim, upłynęło godzin kilka, minęło południe, dnia już zimowego niewiele zostawało, a jeszcze nie szurmowano, wojska się nie poruszały z miejsca, nie postępowały. Kilka razy z wierzchołka baszty wyglądał Jan Karol, a zawsze widział ich na tém samém miejscu.
— Co to znaczy? pytano u Chodkiewiczów.
— Co to znaczy? szeptano po mieście.
— Będzie zgoda — zaczynali się domyślać ci, którzy zawsze śpieszą naprzód z wnioskami, prześcigając wypadki.
Cóż było w istocie? Nie umiano się zgodzić o sposób dobywania kamienicy, w istocie saméj, swém położeniem w ciasném miejscu niedostępnéj. Próżno się Wojewoda zżymał, obruszał i naglił. — Upływały godziny w sporach nadaremnych. Biskup użył dogodnéj chwili do przedstawienia, iż nie godziło się rozpoczynać wojny, nie spytawszy przynajmniéj dla formy PP. Chodkiewiczów, czyli umowie zrobionéj dawniéj, zapisom zadość uczynić nic zechcą. Chodziło mu o zyskanie czasu, widział bowiem, że dla samych trudności rozpoczęcia walki, gdyby się tylko przewlekło, rozejśćby się mogło i na niczém spełznąć.
Przyjął myśl Wojewoda i przyjaciół od siebie uprosił, którzy do Panów Chodkiewiczów udać się mieli z zapytaniem, czyli w terminie, wedle opisu, wydadzą Xiężnę za Xięcia Janusza? Uproszeni do tego poselstwa byli: Pan Krzysztof Zenowicz, Lew Sapieha, Staszewski Pisarz Lwowski i Krasicki.
Wyszli oni z Kardynalij i udali się prosto do furtki od Ulicy Zamkowéj, do któréj P. Staszewski zapukał. Ale milczeniem tylko odpowiedziano mu zewnątrz, gdyż straż posłała do Starosty Żmudzkiego z wieścią o przybyłych z Kardynalij i proszących wejścia. Stukali jeszcze i czekali dość długo, nim Starosta zszedł, a furtę odryglowano, kraty i łańcuchy odjęto. — Gdy się to dzieje, przyszli także do bramy Kasztellan Wileński, P. Alexander Chodkiewicz i Wojewoda Sandomirski. Jan Karol dawszy rozkaz otworzenia, i zostawiwszy stryja, sam w głąb się cofnął. Weszli Posłowie powitani ozięble u furtki, których Kasztellan Wileński wprowadził na prawo do sklepika w ziemi, w głąb na kilka wschodów będącego o jedném tylko okienku, snać, aby wiodąc ich przez dziedzińce, nie pokazał im wnętrza i przygotowań jakie były poczynione.
— Daléj nie możemy Was prowadzić, rzekł Kasztellan, wybaczcie, iż Was tak źle przyjmujemy, ale to nie nasza wina.
P. Zenowicz i Sapieha przyjęli wymówkę w milczeniu. Ozwał się potém Kanclerz.
— Jesteśmy tu przysłani od Xięcia Wojewody, rzekł, któren raz jeszcze chce wiedziéć od Was Panie Kasztellanie, uważacieli dany oblig i uczynioną umowę za nienaruszoną lub nie? Chcecieli wydać Xiężnę, dziś, tutaj, za Xięcia Janusza!
— O to cała treść naszego poselstwa, ozwał się Zenowicz — i odpowiedzi Waszéj czekamy.
— Odpowiedź zawsze jedna, żywo odparł Kasztellan. Niedawno, Wam samym Mości Kanclerzu, rzekliśmy to i dziś powtórzym, okaże się kto i jak przyrzeczeń dopełnia — My swoich nie odbiegamy, czekamy Xięcia Janusza z przyjaciółmi. Postawim Xiężnę zdrową na ciele i umyśle, nie przymuszając jéj do żadnego poniewolnego ślubu, niech wyrzecze jakie ma serce dla Xięcia. Tak jest, stoim przy umowach i zapisach. A co do mnie, dodał, ręczę WW. Mościom, iż ani wiém, ani się domyślam nawet, jaką odpowiedź dać Xiężna może, bom się jéj o to nie pytał.
Posłowie z podziwieniem spójrzeli po sobie, gdyż cale innéj spodziéwali się odpowiedzi. Nie wiedzieli już co mówić daléj i czego jeszcze wymagać więcéj, Kasztellan pozornie na wszystko zezwolił.
— Jakkolwiek, rzekł, opiekun, miałbym władzę nad Xiężną, nie chcę jéj zmuszać, nie chcę jéj radzić nic, abym sumienia nie obciążył, niech sama przyszłość sobie zgotuje. Chcecieli WWMość Panie Wojewodo i Kanclerzu, idźcie sami i spytajcie jéj względem woli dla Xięcia i ślubu.
— Nie jesteśmy do Xiężnéj wysłani, rzekł Kanclerz, lecz do Was tylko, przeto dość nam téj odpowiedzi, z którą do Xięcia Wojewody pośpieszym.
Po kilku słowach jeszcze, pożegnali i wyszli, rzuciwszy ciekawém okiem w kamienicę, pełną w téj chwili żołniérza.
— Co myślicie o tém wszystkiém? spytał Zenowicz Kanclerza wyszedłszy w ulicę. Co znaczy dana odpowiedź?
— Że Xiężna Pani, odpowiedział pocichu Kanclerz, jest już przeciw swojemu narzeczonemu zapewne. Zresztą nie pojmuję. Byłażby tak łatwą zgoda?
I tak rozmawiając weszli do Kardynalij, gdzie ich niecierpliwie oczekiwano.