Ostatnia z Xiążąt Słuckich/Tom III/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostatnia z Xiążąt Słuckich
Podtytuł Kronika z czasów Zygmunta trzeciego
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.
W gospodzie Malcherowéj.

Naprzeciw kamienicy Chodkiewiczowskiéj, był szynk miodu i wina Pana Malchera, jeden z najbardziéj uczęszczanych w mieście. — Teraz on pełen i nabity różnego rodzaju ludzi; ścisk w nim i wrzawa największa, wszystkie izby zajęte, wszystkie stoły poobsiadane, ławki, zydle i stołki pozajmowane; ledwie się przez ciżbę przecisnąć można, ledwie dać słyszéć wśród wrzawy. Tam się zabiéra na bójkę i do szabel się już mają, na bakier czapki nastawiwszy, kręcąc wąsa i przeciw sobie stojąc. Ówdzie niesłychana przyjaźń, uściski gorące i do łez rozczulenie nad dzbanem. Tam po kątach szepty jakieś tajemnicze; a zewsząd słychać wołania.
— P. Malcher butel miodu Kowieńskiego!
— Podajcie tu wina!
— Dwa kubki dla nas!
— Grzanego z korzeniem tutaj!
— Nastąpiłeś mi Wasze na połę!
— Nie tykaj mnie Mości Panie —
— Ustąp się do kroćset, bo cię zamaluję po łbu.
I tym podobnie.
Wśród izby trzaskący ogień na kominie rozłożystym, obsiedli go wkoło żołdacy i gwarzą i śmieją się i w kości grają. Daléj kilku nad kartami, a drugie tyle widzów; w innym kącie jakieś ciekawe opowiadanie, któremu ucha nadstawia słuchaczów koło.
W ciemnym kącie izby, siedział P. Brożek, cmokał on nad kubkiem kwaśnego wina i wzdychał, nie mogąc zapomniéć owego ducha, owéj wróżby śmierci, któréj starał się wspomnienie w winie utopić.
— Za co umiérać, dla czego umiérać? mówił do siebie — Czyżem ja tak już się nażył na świecie, czym tak nabroił, czym tak nagrzeszył? Zdaje się że nie — Czym ja tak bardzo na tamtym świécie potrzebny, albo już tu tak na nic się niezdał? Dalipan, ja tego nie rozumiém.
A w miarę jak kubka dopijał, pocieszał się i dodawał sobie śmiałości.
— To być nie może ażebym ja umarł! Ja czuję życie w sobie! Jestem silny i zdrów. Nie koniecznie bo ten duch, śmierć ma znaczyć. Może to inna przestroga; a może mi się to wszystko tylko przydało. Boć wszyscy mówią że to czyste brednie i nikt wierzyć nie chce. Ale już taki że widziałem ducha, to widziałem, i nie byłem pijany, to pewna.
Gdy tak z sobą sam rozprawia i rozmyśla, ujrzał Pan Brożek wchodzącego do gospody Tomiłę i uśmiéchnąwszy się powstał z zydelka, spiesząc przeciw niemu.
— Witajcie! czekam na Was!
— Bóg zapłać, umyślnie też do was spieszyłem, aby się zobaczyć i pogadać. Mam do WMości pilną potrzebę.
— Jaką? spytał Brożek, jeżeli pieniędzy to dalipan zgóry powiadam, szeląga przy duszy nie mam. Ostatni talar dałem na mszą niedawno, a jurgieltu nieprędko zobaczémy, bo teraz jest go komu płacić, dworscy poczekać muszą.
— O! wcale nie oto chodzi, rzekł Tomiło, nie wiém tylko, jakby to Wam wytłumaczyć.
— No, a cóż to takiego! To jakieś do licha mądre rzeczy myślicie mi prawić.
Tomiło zamilkł.
— A naprzód, rzekł, zapijmy tę sprawę, wino język rozwiąże mnie, a Wam serce?
— Hę? spytał Brożek — to tu do téj sprawy i serce potrzebne?
— Trochę — śmiéjąc się szepnął Tomiło i zawołał na gospodarza.
— Panie Malcherze, dobrego wina kwartę!
— Wnet, wnet! zaraz.
Po dobréj chwili przynieśli wino, a Tomiło dopiéro podpoiwszy Brożka, jął mu pokładać sprawę swoją.
— Jest rzecz taka — Chcecié zarobić kilka czérwonych złotych węgierskich?
— Z duszy serca! zawołał Brożek — kieszeń moja pusta, a łokcie przynajmniéj u codziennéj sukni powyciérane. Jeśli tylko zarobek uczciwy i sumienia nie naruszy.
— Waszmości sumienie nawet o tym zarobku wiedziéć nic nie będzie — rzekł Tomiło — Cała rzecz —
— A nuż mówcie, nie dręczcie daléj!
— Cała rzecz, abyście mnie do Waszéj kamienicy wprowadzili i z niéj nazad wywiedli. —
— Co? co? przysłuchując się szeptaniu coraz nie wyraźniejszemu Tomiły, zapytał Brożek — Na co? jak to?
— Ani na co, ani jak, nie powiém, bo Wam tego wiedziéć cale nie potrzeba — Zrobicie to czy nie?
Brożek tak się zamyślił, że o poczętym kubku zapomniał.
— Hm! hm! rzekł po chwilce, coś bo to zdradą pachnie. Powiedzcie mi Waść, coś za jeden. Ja dotąd nie pytałem o to — At, myślę, poczciwe chłopczysko jakieś, i po wszystkiém. Ale teraz, musicież mi powiedziéć przynajmniéj, co zacz jesteście, i dla czego chcielibyście zajrzéć do naszéj kamienicy?
— A koniecznie chcecié to wiedziéć? spytał Tomiło. —
— Juściż muszę — rzekł Brożek.
— No pijcież jeszcze, a ja Wam wszystko już powiém.
— Całą prawdę —
— Z końca w koniec, uważajcie tylko, aby nas kto nie podsłuchał. Do Was Panie Brożek.
— Wasze zdrowie!
— Ja jestem, ubogi krewny, daleki JMPana Kanclerza! —
— Co Waść mówisz?
— Istna prawda — nie mięszając się odpowiedział Tomiło, i na jego dworze, kończył daléj, zajmuję pewne miejsce znaczne.
— Wasz Pan Kanclerz, przeciw nam, przerwał Brożek kiwając głową — zięć Wojewody!
— Ależ Katolik.
— Nu Katolik! to prawda — A pocóż W. Mości do kamienicy?
— A powiedziéć Wam prawdę —
— Toć bo tego i chcę i czekam. —
— Do Was, Panie Brożek. —
— Prze zdrowie Wasze, Panie — A jak się zowiecie?
— Ja? rzekł Tomiło. —
— Wy? spytał Brożek. —
— Zowię się — pijcie bo, pijcie — nie dokończyliście Waszego kubka. —
— Wasz jeszcze niedoléwany — ani razu, mój dwa — Ale jakże się zowiecié, mieliście powiedziéć, kończcie. —
— Zowię się — Tomiło szukał sobie po głowie nazwisko — Hreczyna. —
— Hreczyna? a imie?
— Jan — (niech będzie Jan) rzekł w duchu, tylko nie mianujcie mnie tu w gospodzie po nazwisku, dodał cicho.
— No, no, będę się starał, Panie Hreczyno. A interess Wasz do kamienicy naszéj —
— Tomiło szepnął mu na ucho. —
— Czarne oczy!
— Co? oczy? jakto oczy?
— Miłuję tam u Was w fraucymerze Xiężnéj jedną dziewczynę i chciałbym ją zobaczyć —
— Powiedzciéż no tylko jaką — rzekł Brożek śmiéjąc się, ja znam je wszystkie. Posyłają mnie raz wraz, to za tém, to za owem na miasto. Jak jéj imię? —
— Jak imie? podchwycił Tomiło skrobiąc się w głowę — Ale bo Wy nie pijecie P. Brożek. Do Was. —
— Zdrowie Wasze Panie Hreczyna!
— Cyt, z tém nazwiskiem!
— Prawda, prawda! A jak jéj imie?
— Zgadujcie!
— Ale ba, tam ich kopa tych panien, a wszystkie jak łątki — kto zgadnie, która Wam w oczy wpadła. —
— A sprobujcie.
— Może Panna Małgorzata, wysoka brunetka? tylko że blada. —
— Nie, nie ta. —
— Wesoła Juljanna?
— Hm?
— Tłusta, mała blondynka. —
— Zgadliście.
— Pewnie?
— Pocóż bym miał Was zwodzić, chciałbym ją zobaczyć choć zdaleka, a na to potrzebaby mi wkraść się do kamienicy z W. Mością.
Ale nie dostaniecie się do niéj, bo tam ich Ochmistrzyni, jak oko we łbie pilnuje!
— Bylebym wypatrzył, gdzie teraz Xiężna mieszka z niemi, rzekł Tomiło, bo się kędyś przenieśli w środek kamienicy.
— Jabym Was wprowadził, po chwili namysłu odezwał się Brożek, cóż kiedy teraz u bramy srodze pytają.
— A zna Was straż?
— Jakże nie? gdyby i nie znała, to po barwie dworu poznają i puszczą.
— A wiécie co? rzekł Tomiło.
— Naprzykład?
— Dajcie mi swoją barwię, pójdę na chwilkę i powrócę.
— Hm? a jak tam Was dworscy zaczepią, gdyby swego i nie będziesz się im umiał wykręcić, to cię wezmą i popadniesz w biédę, a z Tobą i ja. —
— Bądźcie o to spokojni, odpowiedział Tomiło — dam sobie rady. Teraz mrok niełatwo kto w nos mi zajrzy, a choćby i zaczepiono, nie już nie mam głowy na karku?
— Ja bo przeczuwam jakieś licho?
— Kubek Wasz pełen! zawołał Tomiło, Wy bo dziś nic nie pijecie. —
— Już mi i tak w głowie kręci.
— Do Was, Panie Brożek!
— A dacie mi barwę na półgodziny?
— Kiedyżbo straszno do licha!
— Czegoż się boicie, ja to pojdę, nie Wy, i ręczę, że za półgodziny powrócę.
— Ależ bo Wam pilno do téj Juljanny, któréj pewnie i nie zobaczycie!
— Chodźcie przemienim suknie i postawię Wam jeszcze kwartę, a pięć czerwonych złotych do ręki wezmiész za tę sztukę.
P. Brożek mimo upojenia i zawrotu głowy, miał jakby przeczucie, że źle czynił, nie mógł się jednak oprzéć naleganiom i przeszedłszy do bocznéj komórki, barwę swoją oddał, wziąwszy na się opończę Tomiły. Sam zaś usiadł z kubkiem w ręku jédnym, drugą potrząsając czérwone złote w kieszeni.
Tomiło nie bawiąc wymknął się z izby; lecz od drzwi zawrócił nazad.
— Musicie mieć hasło? spytał P. Brożka. — Powiedzcie mi, żebym je oddał u bramy. —
— Białocerkiew — szepnął na ucho napity i palec na ustach położył.
Dworzanin dosłyszawszy ledwie, pospieszył, przesunął się przez ulicę i do wrótek kamienicy Chodkiewiczowskiej dostał się. Szedł z taką śmiałością i pewnością, że pilnujący dział, słowa nie rzekłszy, na barwę tylko spojrzawszy, puścili go. Dopiéro w fórtce, straż go spytała o hasło.
— Białocerkiew! rzekł śmiało Tomiło i wbiegł w dziedziniec. Tu rzuciwszy okiem dokoła na prędce, posunął się pod murem spiesznie, oglądając wszystko, jak mógł, nie opuszczając najmniejszego zakątka. Przeciskał się wśród stojących i leżących żołniérzy, koni, narzucanego kupami oręża, zuchwale, odważnie. Nikt go nie zaczepił, on nikogo. Tak obydwa przewartowawszy dziedzince, dojrzawszy stanowiska dział, miejsc przeznaczonych dla żołniérzy na murach, jął się nazad przeciskać ku fórtce od Zamkowéj ulicy. Teraz już szedł samym środkiem i rzucając tam i ówdzie okiem na wysokie mury, spoglądał także na snujących się żołniérzy, których mijał. Nic nie pominął, czegoby przelotem przynajmniéj, nie obejrzał. Jak wszedł, tak nazad wyszedł, powtórzywszy dane hasło, wyskoczył w ulicę i wpadł do Malcherowéj gospody, w któréj P. Brożek jeszcze cmokał z kubka zostawione wino, lękając się pić prędzéj, aby mu nagle głowy nie odjęło. —
— Już z powrótem? zawołał ujrzawszy go, tak prędko? Widziałeś ją?
— Widziałem, odparł Tomiło. Bóg Ci zapłać za usługę — Widziałem co chciałem, teraz bierz sobie nazad swoje suknie i bywaj mi zdrów. —
— Czegoż tak prędko?
— Bo mi pilno!
I zrzuciwszy barwę, nakrywszy się opończą, pobiégł Tomiło do Xięcia Janusza, od którego był wysłany. —
Młody Xiąże, u siebie właśnie naradzał się z Półkownikami i Rotmistrzami P. Zboryńskim i innemi o jutrzejszém dobywaniu kamienicy, gdy wszedł zapukawszy do drzwi i oznajmiwszy się Tomiło.
— Co nowego przynosisz? spytał go Xiąże. Słyszałeś co?
— Nic nowego nie słyszałem, ale byłem w kamienicy Chodkiewiczowskiéj —
— Jakżeś się tam wkradł?
— Mała to rzecz jak, M. Xiąże, odpowiédział Tomiło, dość żem był, i jak mógł, co było pod ręką, obéjrzał. Przebiegłem oba dziedzińce, widziałem jaki gdzie stoją armaty, jakie miejsca porobiono dla żołniérza.
— Zuch z ciebie, zawołał Xiąże, nie zapomnę ci téj usługi Tomiło, a teraz mówże prędzéj, własnie nam się ta wiadomość najpilniéj przyda.
— Wojska w kamienicy, jak napchał, gdyby siedzi, rzekł Tomiło, ledwiem się pomiędzy ludźmi, końmi i zbroją przecisnąć mógł. Na mury pozaciągali działa i śmigownice, wycelowane w ulice, jakby na oblegających, — najsłabiéj od Cerkwi, nie wiém czy tam jest dział troje; najmocniéj na dwie strony od Zamkowéj i Sawiczéj — Pilno tez opatrzono od XX. Ostrogskich placów i budowania. Porobiono zakryte chodniki dla żołniérzy, z strzelnicami tak, że aby ich dostać, trzebaby wprzód mury powalić, a oni niewidziani nas razić mogą. Podle bram łańcuchy mocne i kraty żelazne leżą, tak że choćby wrota wywalone zostały, niełacno by się dostać wyłomem.
W dziedzińcu i na przymurku, krom kuli i prochów, wielka ilość kamieni przygotowana. Myślę też, iż niedarmo kotły wielkie w dziedzińcu, pewnie w nich wrzątek na głowy nasze gotować myślą. —
Xiąże Janusz i przytomni, spójrzeli po sobie.
— W polu jak w polu, rzekł Zboryński, tambym ich chciał mieć, i wyzwaćby ich na rękę, niechby wyszli za Wilją — ale tu kat im da rady w téj lisiéj jamie!
— Zaprawdę trudna ich będzie dobyć, dodał Tomiło.
— Niejużci nie podobna! zawołał Xiąże — Zburzyć z lichem domostwo, wyłamać część muru i wyłomem się dostać.
— Z pozwoleniem W. X. Mości, przerwał Tomiło, niełatwo tu wyłom zrobić. Ja tam nie wojak i tych spraw niebardzo świadomy, ale niéma miéjsca zkąd burzyć mury. Ciasno w ulicach, jak w szyi do piwnicy. A wybiwszy dziurę nawet, nie łacno przez nią w środek, kiedy ze środka i z góry bronić będzie załoga.
— Ogień podłożyć i dymem podusić! zakrzyczał uderzając w stół ręką Xiąże Janusz — Może jak dym poczują, wyjdą w pole!
— Nie boją się oni ognia! rzekł Tomiło, mają go czém gasić. Ba i ogień niełatwo się weźmie! A siedziéć pewnie będą w jamie do ostatka, nie wykurzyć ich.
Xiąże się namarszczył.
— Do jutra — zobaczym jutro, rzekł — Idę do Xięcia Wojewody — Jak świt proszę WMościów, stać w gotowości z półkami i pocztami, każdy w swojém miejscu, do znaku.Dana będzie WMościom w czas wiadomość, jak się obrócić macie. Żołniérzowi nie dać się rozpraszać po mieście. Nie brak, wiém, na niczém żołdakom, niechże będą spokojni i mieszkańców nie krzywdzą, bo i tak na sumieniu i imieniu naszém, każda skarga pospolitego człeka, uciśnionego teraz.
Rzekł i skinąwszy głową, pobiégł raczéj niż poszedł do ojca.
Xiąże Wojewoda naradzał się także z kilką przyjaciółmi o jutrzéjszym terminie. — Żwawo tu rozprawiano, przyjaciele radzili jaki taki pokój raczéj, niż poczęcie wojny. Wojewoda gniéwał się i poruszał — Znać było, iż w duszy swéj nietylko nie żądał rozstrzygać sprawy orężem, lecz dowiedziony do ostateczności, która go prawie do tego zmuszała, sam na siebie i na wszystko się jątrzył. Lękał się niewyrachowanych piérwszego kroku skutków. Walczył sam z sobą, bał się upokorzenia, nie miał odwagi do walki, nie wiedział co począć, a jednak w ustach ciągle wojną szermował i nią się odgrażał.
Xiąże Janusz wszedł na same słowa ojca, któren odpowiadał Dorohostajskiemu.
— Chcecie pokoju, dajcież środki do niego! Nakłońcież Chodkiewiczów —
— Ani myśléć o tém, odparł wchodzący Janusz — tylko co świéże mam ztamtąd wieści. Ufortyfikowali się jak przeciw napadowi Tatarów. Działa na wszystkie strony wymierzone, kamienie kupami na murach, wrzątek w kotłach, wrota pozaciągane łańcuchami i kratami! Ludu jak maku w kamienicy.
Wojewoda z widoczną niechęcią słuchał synowskiéj relacji; on chciał zwycięztwa łatwego, rozjątrzała go myśl oporu długiego, walki srogiéj. Wstrząsnął się cały, poruszył ramionami i zawołał.
— Zobaczym jak długo się potrzymają! zobaczym jutro! Zakazałeś WMość ludzi? będą gotowi — ?
— Od rana czekać mają rozkazu —
— Rozesłać jeszcze do wszystkich prosząc, aby się nie rozpraszali, a skupili wszyscy na Łukiszkach, zkąd do miasta za danym rozkazem wejdą. Gotowi oni, i my też nie zaśpim, dodał zapalając się — A kiedy się zacznie wojna, kiedy się raz zapali, brońcież się PP. Chodkiewicze, wy i wasi, bo nie będzie przebaczenia nikomu, względu na nic i biada wam gdy upadniecie!!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.