Ostatnie dni Pompei/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Kapłan Arbaces snuje misterne sieci.

Zostawiliśmy Arbacesa nad morzem. Samotny skrzyżował ręce na piersiach i mówił do fal, które lizały mu stopy, nadbiegając z szumem, głuszącym jego słowa. Gorzki uśmiech wykwitł na jego wargach, kiedy wołał, wiedząc, iż nikt go nie słyszy:
— Głupcy niedołężni! Ślepe narzędzia losu! Czy zajmujecie się handlem lub religją, czy ubiegacie się za rozkoszą, zawsze jesteście igraszką namiętności! Jakżebym gardził wami, gdybym mniej nienawidził was, Grecy i Rzymianie! Toć z ogniska naszych umiejętności, ukrytego w Egipcie, wkradliście ogień, co żywi wam dusze — wasze kunszta, poezję, naukę. Ale jak to wszystko zeszpetniało w waszych barbarzyńskich rękach! Wy, Grecy, okradliście nas, jak niewolnik, kradnący szczątki pańskiej biesiady. A teraz wy, Rzymianie, naśladowcy naśladowców, potomkowie zgrai zbójów, władacie nad nami. Piaramidy nie widzą już plemienia Ramazesów. Orzeł panuje nad wężem Nilu...
„Ale nie! wy nie jesteście moimi panami. Dopóki chytrość przemaga nad siłą, a wyrocznie zdołają mamić ludzkość, moja dusza, wyższa mądrością nad was, wiąże was niewidzialnie. Arbaces z waszych występków czerpie rozkosze bogatsze, niźli te, którym hołduje wasza gruba zmysłowość. Wasza praca, niewolnicy dumy, skąpstwa, tytułów i błyskotek władzy, budzi we mnie jeno śmiech i politowanie. Mogły upaść Teby i Egipt z imienia, lecz świat przesądnej wiary dostarczy zawsze poddanych władzy Arbacesa!“
Pogrążony w tych dumaniach zawrócił ku miastu; przeszedł przez ludne forum i zbliżył się do pełnej wdzięku, małej świątyni Izydy, nowej budowli, która zastąpiła zburzoną przed laty szesnastu przez trzęsienie ziemi wielką świątynię, ale już zyskała u Pompejan wziętość zręcznością wyroczni swoich kapłanów, z którymi rzymscy nie potrafili konkurować. Pod parkanem, otaczającym poświęcony obręb, tłoczyli się z poszanowaniem ludzie z różnych klas, przeważnie jednak kupcy. W poświęconem miejscu znajdował się posąg Izydy i tajemniczego bożka milczenia Horusa, w otoczeniu całego dworu marmurowych bożyszcz — Anubisa z psią głową, byka Apisa oraz innych dziwacznych bałwanów egipskich o imionach nieznanych. Po obu stronach poświęconej przestrzeni stały tłumy ofiarników w białych szatach; a w głębi dwaj kapłani — jeden z gałązką palmową, drugi ze snopkiem zboża, przyciągali uwagę pobożnej ciżby, wyczekującej w progu.
— Co was zgromadza w tej chwili przy ołtarzu czcigodnej Izydy? — zapytał Arbaces w przejściu znanego już nam ze wstępu powieści Djomedesa.
— Jesteśmy kupcy. Wysyłamy jutro flotę handlową do Aleksandrji. Chcemy dowiedzieć się, jaki czeka ją los.
Egipcjanin odparł z powagą:
— Jakkolwiek Izys jest boginią rolnictwa, sprzyja jednak handlowi.
W tej chwili zjawili się dwaj nowi kapłani obnażeni do pasa, z wieńcami na głowach, niosąc wnętrzności zwierząt ofiarnych. Ktoś z kapłanów zanucił pieśń na instrumencie dętym. Z wierzchołka muru przyglądał się ceremonji ptak poświęcony bogini, ibis, stąpający majestatycznie. Pachniały kadzidła, skrzyły się pochodnie. Arbaces przyjrzał się wnętrznościom; zdawało się, że śledzi je z troską i niepokojem. Potem twarz jego rozjaśniła się. Wpółnagi kapłan jął tańczyć dziwacznie i zaklinać boginię, aby udzieliła odpowiedzi. Wreszcie we wnętrzu olbrzymiego posągu rozległ się lekki szmer. Bóstwo wzruszyło głową, rozwarło marmurowe usta i grobowy głos tajemniczo orzekł:
„Pienią się wściekłe morza gniewnego bałwany. Burza twarde skał szczyty zasiewa trupami. Zewsząd śmierci zniszczenie, widok opłakany. Lecz spoczynek u portu, bo Niebo za wami!“
Kupcy przyjęli to za pomyślną wróżbę dla swoich okrętów i odeszli rozradowani.
Po rozejściu się tłumu Egipcjanin zwrócił się do stojącego na uboczu Afrykanina z głową wygoloną, z twarzą odrażającą, z olbrzymiemi wypukłościami na czaszce, uchodzącemi u starożytnych za organ nabycia wiedzy i patrząc w jego żółto-czarne oczy, oświetlające cerę pergaminową, rzekł uprzejmie:
— Kalenie! udoskonaliłeś głos posągu i twoje rymowane przepowiednie są wyborne.
— Hm! jeżeli burza poźre ich przeklęte okręty, o czyż nie uprzedziliśmy ich, że spoczynek był właściwy w porcie?
— Tak czy owak, spryt twój zawsze święci triumf. Ale chciałbym z tobą pogadać w jakiejś izbie mniej świętej.
Kalen wprowadził Arbacesa do sąsiadującej z nawą izdebki, gdzie w ukryciu mogli rozmówić się przy stole, zastawionym mięsiwem, jajami i winem. Szeptali przecie, aby ich kto odzewnątrz nie podsłuchał.
— Wiesz, Kalenie, żem lubił zawsze przywiązywać do siebie młodzieńców i przerabiać ich dusze. Czynię z nich swoich służalców. Co do kobiet...
— Z tych czynisz kochanki! — zaśmiał się Kalenus ohydnie.
— Tak. Jak wy tuczycie swoje ofiary, tak samo ja przysposabiam kobiety do wydawania słodkiego owocu rozkoszy... Otóż wiadomo ci, że zostawszy opiekunem sierot mego przyjaciela Ateńczyka, Jony i Apaecidesa, zdołałem pociągnąć tego ostatniego, odkrywając mu szczytne alegorje tajemniczej religji Izydy. Umieściłem go wpośród was. Dziś jest naszym.
— Wiem o tem. Ale entuzjazm jego minął. Dziś boleje okropnie, straciwszy piękne iluzje; przeraziły go nasze pobożne podstępy, nasze mówiące posągi z ukrytymi wewnątrz niewolnikami. Począł widywać się obecnie z podejrzanymi ludźmi z nowej bezbożnej sekty, która zaprzecza naszym bogom i wyroczniom.
— Tego się bałem. Teraz wiem, czemu mnie unika. Muszę go widzieć i wyjaśnić mu, że istnieją dwa stopnie mądrości: jeden dla gminu, drugi dla mędrca.
— Alboż ty w coś wierzysz, Arbacesie?
— Tak, w coś świętego w przyrodzeniu, co urąga mądrości ludzkiej... Ale mniejsza o to. Teraz musimy zająć się przedmiotem bardziej ziemskim. Chodzi mi o Jonę, którą postanowiłem uczynić moją królową, małżonką, Izydą mego serca. Zanim ujrzałem tę nową piękną Helenę, nie domyślałem się, że dusza moja może być zdolną w tym stopniu do miłości.
Tu mlasnął językiem, jak smakosz, i ciągnął dalej:
„Posiada przytem genjusz, niezwykły w kobiecie. Jej mowa jest mimowolnem objawianiem się poezji. Łączy harmonijnie wyobraźnię i rozum, niepodległość myśli z łagodnością serca. Całe życie szukałem takiej kobiety — wcielenia piękna ciała i duszy zarazęm.
— Czyż nie jest jeszcze twoją?
— Nie! Kocha mnie, jak przyjaciela. Wierzy w cnotę czystości we mnie, którą pogardzam. Ale posłuchaj... Gdy brat opuścił ją, aby wejść do naszej świątyni, Jona przybyła tutaj, pragnąc zbliżyć się doń. Jej talenty towarzyskie wkrótce przyciągnęły do nie; ciżbę wielbicieli. Uchodzi za drugą Erynnę.
— Albo za Safonę.
— Safo bez miłości — tu tkwi błąd. Ja sam rozwijałem w niej popęd do otaczania się wielbicielami płochymi i światowymi, rachując na to, że obudzę, w przerwach samotnych, w jej sercu potrzebę kochania, która przechyli się ku istotnej wartości. Nie jest nią sama miłość. Czyż życie moje nie było dotąd stałym triumfem w opanowywaniu wyobraźni kobiecej?
— A nie lękasz się, Arbacesie, współzalotników?
— Czyż jej dumna dusza grecka może znaleźć urok w barbarzyńcach rzymskich?!
— Ale tyś sam nie Grek, jeno Egipcjanin.
— Egipt jest ojcem Aten. Założyciel ich Cekropes był wychodźcem z egipskiej Saidy. Jona wie o tem i czci we mnie — w krwi Ramzesów — najdawniejszą dynastję ziemską. Od pewnego czasu stała się milczącą, szuka pociechy w smętnej muzyce. Jest to wskazówką rodzącej się potrzeby miłości. A więc...
— W czemże mogę ci pomódz?
— Chcę ją wkrótce zaprosić na uroczystość do siebie. Musisz ty i inni kapłani Izydy użyć tych naszych sztuk, z pomocą których Egipt sposobił nowicjuszów pod zasłoną religijnych ceremonji do poznania tajemnic miłości..
— Będzie to zatem jedna z tych biesiad, w tych prawo rozkoszy przełamuje surowość naszych ślubów! — roześmiał się Kalenus. To nam nie pierwszyzna.
— Musimy rozpocząć od ułudzenia jej brata. Słuchaj, co ci polecę...
I Arbaces, nachyliwszy się do uszu Kalena, jął mu coś naszeptywać kusicielsko...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.