Ostatnie dni Pompei/Rozdział XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXI.
Hadzieja ocalenia Glauka powraca. Sozja jest obrażony. Vivarium. — Ból Medona.

Nidja nie poddała się rozpaczy. Jej uparta główka śród bezsennej nocy nie przestawała snuć planów wydostania się z więzów. Niewolnik Sozja nie pojawiał się. Należało go zwabić. Nad ranem jęła głośno lamentować. Wszedł z gniewem:
— Obudzisz cały dom wrzaskiem. Zawiążemy ci usta!
— Poczciwy Sozjo, daruj mi. Boję się być sama.
Ulitował się nad nią i siadł na stołku przy niej.
— Pogadajmy! Chociaż mam złość do ciebie, mała. Gdyby nie kazano mi strzedz ciebie, wydostałbym bilet na jutrzejsze widowisko w Amfiteatrze i pozwolonoby mi zobaczyć walkę Glauka ze lwem. Skazali go wczoraj!
Powstrzymała okrzyk. Zresztą spodziewała się tego.
— Sozjo! — zapytała — ile brakuje ci do okupu wolności?
— Dwa tysiące sestercyj.
— Widzisz te moje naramienniki i łańcuch. Są to dary od moich państwa. Warte są cztery tysięce. Dam ci je, Sozjo, jeżeli mnie wypuścisz stąd.
— A mój srogi pan odszuka mnie wszędzie i ciało moje stanie się żerem ryb Sarnu.
— Dam ci je za kilka godzin wolności. Wyjdę o północy a wrócę o świcie. Możesz mi nawet towarzyszyć.
— Mój pan przewącha, żeś wyszła, i ukarze mnie śmiercią.
— Prawo nie pozwala dzisiaj zabijać niewolników.
— Mój pan potrafi stanąć nad prawem.
Załamała ręce. Nie było-ż więc iskry nadziei?
— Słuchaj! — rzekła — dostaniesz te klejnoty za drobnostkę. Zaniesiesz list.
— To mogę... Posiedzisz pod kluczem, a ja pobiegnę żywo. Ale do kogo?
— Do pretora.
— Oj, nie! Tam badają niewolników na torturach.
— Żartowałam! List będzie do przyjaciela mego pana, do Salustjusza.
— Na to zgoda. Przyniosę ci papyrus. Napiszesz.
Ze względów ostrożności napisała list po grecku. Język ten był dostępny całej klasie ukształconej u rzymian.
— Nie mogę tego przeczytać — pokręcił głową niewolnik.
— Cóż cię obchodzą sekrety serca Nidji? Ale... nim odejdziesz, podaj mi prawą rękę. Tak... powtarzaj za mną: „Jeżeli nie oddam listu tego do rąk Salustjusza i tylko do jego rąk, niechaj Orkus ześle na mnie wszystkie niszczące żywioły i niechaj głowa moja poświęcona będzie zemście Erynnij piekielnych!“
— Jesteś nadzwyczajna dziewczyna! — rzekł, odchodząc. Skrępowałaś mnie śmiertelnie. Nie jestem wolny od małych grzechów — okradałem nieraz moich panów. Ale od krzywoprzysięstwa wobec bogów jestem daleki.

Odźwierny długo opierał się domaganiom Sozji, pragnącego list osobiście doręczyć Salustjuszowi. Zapewniał go, że pan, zbolały z powodu skazania jego przyjaciela na śmierć, pije na zabój w towarzystwie filozofa — wyzwoleńca i zgoła nikogo przed oblicze swoje nie dopuszcza. Ale stary Cerber wobec datku — kilku sestercyj, zmiękł. Sozja stanął w kornej postawie przed Salustjuszem.
Młodzieniec skrupiał łzami koźlę, które jadł w tej chwili i coraz to dolewał sobie wina. Dręczyła go czkawka. Całą noc pił bezustannie.
— O, przyjacielu! — wzdychał, zwracając się do wyzwoleńca. Co znaczy marny styl w rękach tego biedaka Glauka?! Jakże okrutną jest paszczęka lwa!... Jakże twarde jest to koźlę!...
— Wychyl jeszcze czarę wina.
— Pamiętaj, żeby mi jutro wszystkie drzwi były zamknięte. Nie pozwalam wyjść żadnemu niewolnikowi na te przeklęte igrzyska.
— Boleść obłąkała twój rozum.
W tej chwili niepocieszony pijanica dostrzegł kłaniającego się Sozji.
— Kto jesteś! — spytał.
— Przynoszę list boskiemu Salustjuszowi od pewnej młodej damy. Na odpowiedź nie kazano mi czekać.
Złożył list na stole przed panem, okrywając twarz płaszczem aby nie był poznany.
— Na bogi! — porwał się od stołu Salustjusz — to prokseneta! Przychodzi tu z wezwaniem na schadzkę miłosną, kiedy ja... szaleję z bólu. Precz stąd, nędzniku!
Sozja nie dał sobie dwa razy powtórzyć rozkazu.
— Czy zechcesz przeczytać ten list? — spytał wyzwoleniec.
— Ależ nie... dwoi mi się w oczach.
— Mam ci go sam przeczytać?

— Nie! nie!... Na nic mi teraz te przeklęte kobiety. Mogęż myśleć o rozkoszach, gdy Glauk... ma być pożartym? Zanieś mnie na łóżko... Oj, głowa moja!... Spać chcę!
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Prokseneta” — było to przezwisko ubliżające. Oznaczało ułatwiaczy schadzek miłosnych. Sozja czuł się obrażonym nie na żarty. „Wołałbym, aby mnie nazwał ojcobójcą!“ Zresztą pocieszył się rychło, nie tylko nadzieją pozyskania bogatej nagrody za sumiennie wypełnione zlecenie, ale przyjemnemi widokami powrotnej drogi.
Albowiem, nie mając możności udać się nazajutrz na igrzyska, skorzystał z czasu, aby zajrzeć przynajmniej do vivarium, gdzie ciżba mężczyzn, kobiet i dzieci za biletami, dzięki zezwoleniu szlachetnego Pansy, oglądać mogła przez kraty żelaznych klatek wspaniałe okazy świata zwierzęcego — bohaterów jutrzejszego widowiska. Umyślnie głodzone przed wystąpieniem na arenie gniewnym rykiem i wściekłem błyskaniem ślepiów przyjmowały natręctwo widzów. Lew odwrócił się od ciekawskich i bił zaciekle ogonem w podłogę klatki. Tygrys to poziewaj z pogardą, to obiegał niecierpliwie swoje więzienie i wysuwał groźnie pazury, rozjątrzony przeciw drażniącym go ostrożnie gapiom.
Miał jeszcze inną rozkosz. Otarł się w wiwarjum blisko o znakomitych gladjatorów, mających wystąpić jutro, którzy przyszli także obejrzeć zwierzęta i otoczeni zostali natychmiast niemniejszem uwielbieniem widzów, niż zwierzęta pustyni. Lidon nawet przez pomyłkę uścisnął mu rękę, sądząc, że towarzyszy mu nadal Niger, którego tłum z nim rozdzielił.
— Ktoś ty?! Nalazłeś na mnie, kiedym chciał uścisnąć dłoń towarzysza przed jutrzejszą śmiertelną walką.
— Wybacz, gladjatorze! Szedłem za tobą, zachwycony pięknem i siłą twojej postaci. Nie wątpię, że jutro umrzesz odważnie!
— Bodajby słowa twe padły na twą głowę! — krzyknął młody gladjator w takiem rozdrażnieniu, że niewolnik cofnął się do ucieczki.
Obejrzał się wystraszony i zdziwił się. Zdawało mu się, że Lidon także ucieka. W samej rzeczy jutrzejszy zapaśnik starał się uniknąć spotkania z idącym mu naprzeciw, schylonym starcem, podpierającym się na kiju. Był to Medon, pożerany troską o syna, mającego wbrew jego woli jutro stanąć w szrankach do niebezpiecznego boju.
Stary niewolnik szedł na zgromadzenie Nazarejczyków w tajnem miejscu, w piwnicach zburzonej ongi przez trzęsienie ziemi świątyni pogańskiej. Z wielu stron kierowały się tam ostrożnie przemykające się cienie ludzkie. Przystawały one w drodze przed portykiem wytwornego domu, z którego oświetlonych okien wyrywały się wesołe okrzyki, huczny śmiech i pijane głosy, powtarzające chórem końcową zwrotkę modnej epikurejskiej piosenki:

Strachów tłumu noc ponura
Nam gwiazd życia nie zaciemna
Dla wyznawców Epikura
Bóstwem — rozkosz, niebem — ziemia!

Cienie żegnały się znakiem krzyża i ze zgrozą szeptały:
„Wyrzekł nierozumny w sercu swojem: Niema Boga!“
Kiedy zeszły się w podziemiu, wybuchnęły żalem z powodu skazania na śmierć Olinta. Padały pytania: Kiedy Bóg wystąpi w obronie swoich świętych i kres położy mękom sług swoich? Kiedy grom Synai padnie na tych, którzy drwią z mocy Nieba bezbożnemi pieśniami ziemi?!”...
Wszystkich tych ludzi na myśl o swej krzywdzie ogarnął ten nastrój, który wiązał ich pokrewieństwem historycznych tradycyj z groźnym duchem Starego Zakonu — Mściwego Pana Zabaoth, miażdżącego deszczem siarki niewiernych. Ten nastrój naszeptywłl im słowa hiperbolicznych klątw proroków Izraela, Ezechielów, Jeremjaszów i Jezajaszów i gniewne wezwania psalmisty do Jehowy. Zwykle nastrój ten łagodził pielgrzym, mocniej przyjęty słodką nauką miłości Zbawiciela. Ale teraz nie było go pomiędzy nimi. I oto intonowali posępny hymn, wzywający miecza Archanioła na grzeszne miasto:

Biada wam mędrce zuchwale,
Coście praw Boga nie znali!
Biada rozpustnym, fałszywym!
Biada bezbożnym, złośliwym!

Los chciał, że to była... ostatnia noc Pompei!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.