Ostatnie dni Pompei/Rozdział XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXIV.
List Nidji. Król pustyni. Maska spada. Wezuwjusz przemawia.

Salustjusz obudził się po ciężkim, pijanym śnie. Grały trąby. Rozumiał, że ludzie idą na igrzyska. Zatykał uszy, aby odpędzić od siebie okrutne przypomnienie.
— Co to za list na stole?
— Przyniesiono go wczoraj. Mam przeczytać?
— Przeczytaj sam i powiedz mi. Może to nada inny bieg moim myślom. Biedny Glaukus.
— Pismo greckie. Widać jakaś uczona kobieta! — rzekł wyzwoleniec, odwiązawszy wstążkę.
Nagle, podskoczył.
— Wielcy bogowie! Co za błąd, Salustjuszu, żeś wczoraj zlekceważył ten list! Posłuchaj, co zawiera:
„Nidja, niewolnica, błaga przyjaciela Glauka, Salustjusza, aby pośpieszył do Pretora i postarał się o uwolnienie jej, oraz uwięzionego w murach domu Arbacesa jeszcze jednego więźnia, który zaświadczyć może, iż mordercą Apaecidesa był kapłan Arbaces.
Przyprowadźcie zbrojnych ludzi i biegłych ślusarzy i nie traćcie ani chwili czasu, aby wyrwać niewinnego Glauka z lwich szponów. Zaklinam was na popioły mego ojca!“
— Bogowie! — chwycił się za głowę Salustjusz. On może umiera w tej chwili. Co począć? Co począć?
— Pretor jest na igrzyskach. Jest hołdownikiem pospólstwa i nie zajmie się sprawą, która odbiera mu nadzieję krwawego widowiska! — zauważył wyzwoleniec. Ale napisz do edyla o odłożenie egzekucji, zapewniając go, że za godzinę dowiedziesz niewinności Glauka. Na nieszczęście niewolnicy twoi są w domu.
— Masz słuszność! Sami wydrzemy ofiary domowi zbrodniarza, choćby stawiano nam nie wiem jaki opór. Bogowie! sprzyjajcie naszym zamiarom, a wyznam, że przeczący waszej Opatrzności Epikur był kłamcą bezczelnym!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A w celi blisko szramek szeptali więźniowie.
— Słyszysz? Oklaskują przelew krwi! — mówił Olint.
— Truchleję, ale bogowie utrzymują rytm mego serca — odpowiedział Glauk.
— Niebaczny! W ostatniej godzinie uznaj jedynego Boga.
— Przyjacielu! gdybym żył dłużej, nawróciłaby mnie twoja gorliwość i przekonała opowieść o Jezusie, której słuchałem z poszanowaniem. Ale podłością byłoby przez strach ostatniej godziny czynić to, co winno być owocem długiego zastanowienia. Nie, Olincie! nie zdradzę wiary przodków moich, a jeżeli błądzę, to twój miłosierny Ojciec w Niebie uczciwy błąd mój przebaczy... Nie mówmy już o tem. Będziemy wkrótce, jak te ciała, ciągnione po ziemi, których szelest słychać przez mury.
— O, Jezu! już cię oglądam! Otwierają się drzwi mego ziemskiego więzienia! — wołał Olint, wznosząc ręce.
Drzwi skrzypnęły głucho. Na progu w świetle pochodni błysnął rząd włóczni. Głos mocny zabrzmiał:
— Glauku Ateńczyku! lew czeka na ciebie.
— Bracie, daj mi ostatnie pocałowanie! — zwrócił się Glauk do Olinta.
— O, czemuż nie mogę rzec ci, niewierny: dziś jeszcze razem wieczerzać będziem w raju? — westchnął Olint.
— Któż zna tajemnice zaziemskie? — rzekł Glauk wydzierając się z objęć Olinta... Jestem gotów! — zwrócił się do Naczelnika straży.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy znalazł się niebawem na arenie, doznał zawrotu głowy od powiewu świeżego powietrza i oślepienia od jaskrawości światła. Był nagi, namaszczony, li z pasem na biodrach. Centurjon, który go przywiódł na środek areny, wcisnąwszy mu sztylet w ręce, szepnął współczująco:
— Jesteś młody i zręczny. Mierz w oko lwa — żelazo przeniknie do mózgu. Ocalejesz.
Wchodzącego na arenę „zbrodniarza” powitał szmer nienawiści i oburzenia, ale ustąpił rychło szerzącemu się szeptowi podziwu i litości na widok dumnych rysów twarzy i wspaniałych kształtów Greka, wcielającego w sobie obraz męstwa i piękna swojej ojczyzny — reminiscencję półbogów zamierzchłej przeszłości. Lecz już uwaga zwróciła się na ogromną klatkę, której wrzeciądze otwierał posługacz, a wypuściwszy lwa, zręcznie uskoczył na bok i skrył się.
— Jak gorąco! — rzekła żona Edyla, wachlując się i pokrywając wzruszenie, którego wstydziła się, udając obojętną wobec rozlewu krwi na arenie, zapowiedzianego rykiem lwa.
Ale w istocie powietrze stawało się coraz duszniejszem.
Glauk już się opanował. Czekał śmiało natarcia dzikiego zwierza. Dech zamarł w sercach widzów. Milczenie i poryk głuchy króla pustyni...
Wtem szmer zdziwienia przebiegł po amfiteatrze. Lew zatrzymał się wprost Glauka — nie szedł ku niemu — nie skoczył na żer — instynkt drapieżności, podniecony umyślnie głodem nie przemówił wbrew oczekiwaniu. Zwierzę podniosło łeb — poruszało nozdrzami, chwytając powietrze — rzekłbyś, doznało niepojętego przestrachu — i nagle jęło się cofać ku klatce Przed chwilą ryknęło radośnie, zwolnione z klatki. Teraz wróciło dobrowolnie do swego więzienia, ziewnęło szeroko i legło, bijąc niespokojnie ogonem.
Lud niecierpliwił się. Twarz Edytora pokryła się bladością, jakby to on był winien kompromitacji. Drżącemi ustami krzyknął na stróża, kryjącego się za areną:
— Weź szpikulec i zmuś go, aby wyszedł... A potem zamknij klatkę.
Nim stróż wypełnił rozkaz, zaszła nowa niespodzianka w teatrze. Wokół pretora stłoczyła się gromadka ludzi. Słychać było zwadę wielu głosów. Ktoś przedzierał się przez tłum — ktoś groził mącicielowi porządku. Wreszcie na ławie senatorów ukazał się zadyszany biegiem, wycieńczony znużeniem, z włosami w nieładzie, z kroplami potu na czole Salustjusz. Jego oczy miotały iskry — palcem wskazywał kogoś śród znakomitych widzów — gestem drugiej, wzniesionej ręki, skutym powagą chwili widzom nakazał milczenie. I rzucił wreszcie gromowym głosem teatrowi oświadczenie:
— Przytrzymajcie Arbacesa z Egiptu! On to zamordował Apaecidesa! Oddalcie Glauka z areny. Jest niewinny!
Na to pretor powstał i krzyknął strażnikom:
— Ten człowiek oszalał! Usuńcie go!
— Oddal Ateńćzyka! — wołał Salustjusz. Albo krew niewinnego spadnie na twoją głowę. Przed cesarzem odpowiesz za jego głowę! Arbacesie, za wcześnie śmiejesz się! Przyprowadzam naocznego świadka twej zbrodni! Ludu Pompei, rozstąp się... zrób miejsce!... Oto Kalenus.
Wydarty cudem głodowi i śmierci, wychudły, niby kościotrup, ukazał się przy nim kapłan Izydy — osłabły, ale podniecony nadzieją zemsty.
— To człowiek umarły! — szeptano dokoła
— Co masz powiedzieć, kapłanie Kalenusie?! — zwrócił się pretor doń uroczyście.
— Moje oczy widziały, jak Arbaces z Egiptu nadał cios morderczy Apaecidesowi! Bogowie, wydarli mnie z głębi lochu, do którego na śmierć głodową mnie wtrącił, abym dał świadectwo prawdzie, którą on chciał zadusić. Ręce Ateńczyka nie są zbrukane krwią — przysięgam!
I zaraz podniosła się wrzawa głosów:
— Dlatego lew go nie ruszył. Cud!... cud!
I śladem rozległ się z ław chóralny okrzyk:
Arbaces dla lwa! Arbaces dla lwa!
A był tak potężny ten krzyk, że biegł z amfiteatru na doliny, góry i bliskie wybrzeża i głuszył szum morza.
— Oddalić Glauka z areny! — rozkazał pretor.
Czyjś krzyk radosny wzbił się w powietrze.
— Ludu, to głos niewidomej Nidji, która cudem dobyła Kalena z grobu i ocaliła Greka z lwich szponów!
Wzruszony tłum radośnie zaklaskał.
Pretor kończył:
— Greka nie wypuszczać aż do wyjaśnienia sprawy. Arbacesie, słyszałeś oskarżenie — czy chcesz na nie teraz odpowiedzieć w obliczu ludu Pompei?
— Tak, chcę!... Lud Pompei jest mądry i zrozumie, że można kupić świadectwo człowieka chciwego bogactw, jakim jest Kalenus. Pretorze, jestem niewinny.
— Egipcjaninie! — rzekł pretor, marszcząc brwi — wszelako nie tłomaczysz, czemuś uwięził współtowarzysza, kapłana Izydy?
— Ponieważ przyszedł do mnie i chciał wymusić połowę majątku, grożąc fałszywem oskarżeniem! — odparł z niejakiem pomieszaniem Arbaces. Uląkłem się potwarzy...
— Jest to jednak nieco dziwne. Lęk przed fałszem nie tłomaczy samowoli.
— Poddam się wyrokom trybunału, który oceni, czy można wierzyć świadkowi, który milczał, kiedy oskarżałem Glauka. Takich spraw nie rozstrzyga się w obliczu pospólstwa, w amfiteatrze. Wiesz o tem sam, dostojny pretorze!
— Masz słuszność! Salustjuszu, czynię cię odpowiedzialnym za oskarżenie. Arbacesie, pozostaniesz do sprawy w areszcie domowym. Kalenusa niechaj straż uwięzi! Przerywam igrzyska.
— Ludu! — zerwał się Kalenus, wymachując pięściami. Pozwolisz-że tak deptać sprawiedliwość w rzeczach jawnych, jak słońce?! — Odkładać karę, gdy krew Apaecidesa woła o pomstę?! — pozbawiać lwa należnego mu łupu!
Upadł — usta jego pokryły się pianą...
— On ma słuszność! — podniosły się głosy. Cud wskazał niewinność Glauka. Więc Arbaces jest mordercą.
I znowu huk tysięcy głosów napełnił amfiteatr:
Arbaces dla lwa! Arbaces dla lwa!
Gmin przerwał zapory straży. Zagłuszył rozkoszy pretora i edyla. Dorwał się do ław senatorskich, Zajadłe ręce wyciągały się — chwytały pobladłego, rozpaczonego Egipcjanina — za chwilę rozwścieczona tłuszcza wykona groźbę, rzuci go na arenę pod kły lwa...
Ale naraz, zaszło coś — zjawisko niespodziewane i straszne — z którego skorzystał jego przebiegły i władny umysł. Twarz Arbacesa nabrała niewysłowionej godności, podczas gdy wzniesiona dłoń wskazywała poprzez wielki otwór velarium dziwy na niebie. Głos jego przegrzmiewał wycie pospólstwa i pomruk lwa na arenie i ryk tygrysa, dochodzący z głębin amfiteatru.
— Ludu! spójrz — ognie boga mściciela powstały na świadectwo mojej niewinności.
Zwrócone za kierunkiem jego ręki oczy tysięcy spostrzegły na szczycie Wezuwjusza fantastyczny obłok — niby czarny pień gigantycznej sosny o rozstrzelonych setnych gałęziach z płomieni, których rażącego blasku wzrok nie mógł długo wytrzymać.
Chwila niemego podziwu — potem wrzask kobiet — głuche klątwy mężczyzn — wreszcie jeden krzyk przerażonej masy ludzkiej. Bowiem ziemia zadrżała, i zachwiały się mury amfiteatru i uszu widzów doszedł łoskot walących się domów. Wzruszył się ów obłok nad górą — i ciemno-czerwoną chmurą toczył się ku widzom — z łona jego buchnął deszcz popiołów — sprawiał ciemnię nocną — a z ciemni spadały na głowę rozpalone odłamy skał.
Tłum zapomniał o wszystkiem — oszalały wydarł się z amfiteatru — tłoczono się, rozpychano, zadeptywano, śród jęków, przekleństw, modłów. Uwdzie spotykano inną ciżbę, gnaną panicznym przestrachem — ówdzie ludzi pojedyńczych, biegnących jeszcze ocalić kosztowne skarby, unieść je z miasta przed nowym wstrząsem ziemi. Ulice pustoszały, smagane deszczem gorącego popiołu i kamieni, który w mig zniszczył kwitnące winne zarośla i z sykiem spadał w nurty wzburzonego morza. Przechodnie szukali przytułku pod dachami najbliższych domów, w przysionkach świątyń — wszędzie, gdzie była osłona przed grozą otwartego powietrza.
A coraz gęstszy obłok spowijał niebo — stawał się nieprzeniknionym. Całą okolicę opanowała ciemność, gorsza od nocy!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.