Pękły okowy/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Trąba, ściśle mówiąc, trąbka pocztyljonowa Froncka Psoty posiadała obok rozlicznych zalet jedną wielką wadę: była za głośna. Chociaż, dmuchając w nią, chłopak hamował wydech, sznurował usta, jak stara kokietka i silił się na dyskretne „piano“, błyszczący instrument, jakby na złość, wydawał krzykliwy, bezczelny, przenikający ton, od którego jamnik Buks dostawał drgawek. Więc skoro tylko Froncek poczynał ćwiczenia, pokojówka wpadała na niego niby pyskata klachula:
— Skońcys, ty Galicjoku?!...
Wynosił się tedy Froncek z niemuzykalnego domu na pola, siadał na murawie i, niby pasterz arkadyjski w rurki piszczałek, dął w złocisty instrument, aż policzki pęczniały mu niby pyzy i oczy poczynały wyłazić z orbit cybulasto. Ptactwo zawstydzone i wszelakie inne stworzenie czmychało wtedy co tchu z sąsiedztwa owego nieznanego zwierza ze złotą, w górę zadartą trąbą.
W dniach popowstańczych, syt bojów, Froncek namiętnie oddawał się takim egzercycjom, nie z miłości dla sztuki, lecz z czystej miłości do krzywoustej Mani, córy kolejarza. Wbita mu ona ćwieka w serce i w głowę jednem zdaniem i jednem wejrzeniem, gdy, mijając go i gromadkę innych karlusów na ulicy, zerknęła nań, roześmiała się mu prosto w oczy, mówiąc do towarzyszki, młodej, jak ona kozy:

— Dyć to tyn, co tak strzeloł z wasserturmu do zielonków!
Nagle Froncek doznał niewysłowionego upojenia, jakie niesie sława, i na tem tle wykwitł afekt. Smarkula była jeszcze niecałkiem wypierzona, ale niczego. Spaśna, dobrej wagi, sama w sobie, łydki miała, jak banie, lica niby jabłka jędrne, a warkocze ekstrafajne, za pas sięgające. A że dolna jej warga wykrzywiona była nieco na lewo, był to dopust Boży, za który jej nie można było winić. Za to ślepie świeciły się jej, jak wilkowi na mróz.
Od tej chwili było z Fronckiem coś nie rychtyk. Przez dwa wieczory „smykoł sie“ przed dużym budynkiem mieszkalnym kolejarzy, gdzie akurat wtedy pojawiały się na drugiem piętrze między doniczkami pelargonij i rozmarynów dwa grube warkocze z czerwonemi kokardkami. Snać przyczajona za kwiatami dziołcha strzelała na niego okiem. Raz ujrzał jej płową głowę i jarzące ślepie, aż go coś przeszło po kościach.
Głowił się i głowił, czy świstem sygnalizować jej oficjalnie swą obecność i do łaskawego wyjścia na dwór „anrajcować“, czy też czekać, aż sama „wysmyknie sie“ od matki i wtedy targnąć ją za warkocz i zawrzeć znajomość. Jedno i drugie wszakże wydało mu się zbyt pospolite, codzienne. Taki saperlajcki fyrtok mógł w inny sposób ujawnić swój strzelisty afekt, mógł olśnić ją nieoczekiwanym u wojaka, a roztkliwiającym serca niewieście talentem.
Trzeciego dnia zatem, po obiedzie, gdy, jak wyspekulował, ojciec Mani musiał być na służbie, siadł między pierwszem a drugiem piętrem domu kolejarzy na niemytym od soboty stopniu i wycelował lufę trąbki w brunatne drzwi, na których nalepiona była kartka z nazwiskiem: Robert Schefftzick. I zadął, niczem Wojski w róg bawoli, z takim płuc swych i serca zapałem, że zdziwione ściany zadrżały i cała klatka schodowa zdała się odpowiadać wdzięcznym oddźwiękiem muzyce instrumentu, po przez jaki Froncek składał hołd swej bogdance.
Począł swój koncert od „Wojenko, wojenko, co żeś ty za pani....“, dlatego, by przypomnieć Mani zdobyte na wojence wawrzyny wielbiciela, oraz dlatego, że tę pieśń najlepiej grać umiał. Dął gwałtownie, pełen nadziei, że tony te, od których poruszyłby się kamień, przeszyją nawskroś i zdobędą dlań serce krzywoustej Mani.
W istocie zrobiły w tych murach ogromne wrażenie. Z mieszkań na pierwszem piętrze powybiegały umorusane dzieciaki, zawsze żądne wszelakiego gomonu, i wytoczyła się jakaś zażywna baba, by obejrzeć muzykanta, co tak piękne, a zwłaszcza głośne tony wniósł w niegodne te mury. Zebrała się o metr poniżej stóp Froncka zachwycona czeladka i młody, muzykalny wojak mógł zaprawdy oczekiwać jakiego kwiatowego wyrazu podzięki z drugiego piętra.
Czekał długo, lecz doczekał się, gdyż taka muzyka musiałaby rozczulić nawet głaz. Jakoż otworzyły się brunatne drzwi i ukazały w nich trzy oblicza: duża maska Szewczykowej, długi nos jej syna Hanysa oraz niebieskie, roześmiane oczy Mani. Trąba zagrzmiała jeszcze głośniej, rozdzierało się afektem wezbrane serce Froncka, gdy niespodziewanie spadł na jego płowy łeb stary papuć. W ślad za nim poleciały na niego węgiel, kartofle i puszka blaszana.
Nieustraszony żołnierzyk nie byłby zaiste rejterował pod gradem takich pocisków, lecz Hanys grzmotnął na niego szczątkami rozbitego krzesła, tak, że zdzielił go złamaną nogą w plecy. Jednocześnie kilka ziemniaków ugodziło go w głowę, wobec czego niefortunny trubadur ześlizgnął się chyżo po stromych schodach i opuścił te mury, ścigany chichotem.
Zły był. Poczytał to za podłą intrygę Hanysa, za odwet z jego strony.
W istocie karlik ten miał dobry powód gniewać się na ogrodowczyka. Aczkolwiek często grywali w kopa, Froncek nie zabrał go z sobą na wyprawę po wódki i wina, przeznaczone z niemieckiego komisarjatu dla prusofilskiego agitatora, księdza Jankowskiego, które zagarnął ze swą partją. Froncek upił się bez niego. Za to Hanys pomścił się teraz, sprawił mu jakby „śmiergust“ i przeszkodził w tokowaniu do libsty.
Ale z Fronckiem Psotą była sprawa. Pokaże on temu „parsywemu buksowi“, że jednak postawi na swojem.
Za domem kolejarzy ciągnęła się otwarta przestrzeń, na której walały się śmieci, wietrzyły bety, suszyły na sznurach koszule i majtki, na której spacerowały kury, zbytkowały dzieciaki i „klachowały“ baby. Sterczała na niej — wprost przed oknami mieszkania „Schefftzick‘ów“ — samotna, poważna grusza, wegetowała wśród smrodliwych miazmatów i nawet rodziła owoce, acz skąpe i niesmaczne ulęgałki.
Zdziwienie przeszyło dom i zwabiło do okien wszelakich gapiów, gdy z pod wierzchołka tej gruszy ozwała się trąba. Oczywiście Froncek. Wskrobał się wysoko na gałąź i, o pień drzewa plecami oparty, zadął ludową piosenkę górnośląską gwoli zbudowaniu Mani. Jakoż zaraz ukazała się smarkula za doniczkami z wyszczerzonemi zębami, co komiczny wdzięk jej ust uwydatniało w całym blasku.
A karlus wygrywał:

Na tym Raciborskim moście
piękny karafijoł rośnie,
A pod mostem biały kwiatek,
kolebała dwoje dziatek,
Kolebała i płakała
na miłego narzekała“ itd.

Nie mogły te rymy podziałać na dziołchę szczególnie zachęcająco w ramiona miłego, zwłaszcza, że w końcu przypominały dobitnie bezsporną prawdę:

„Kamień młyński się przewróci —
Stan panieński się nie wróci“.

Wszelako grajek nie zastanawiał się nad tem i mógł śmiało przypuszczać, że taka koza nie zastanawia się wogóle nad niczem. Pragnął poprostu ująć ją swym kunsztem i melodją ładną, tudzież ugniewać Hanysa.
Aliści koncert znów skończył się szybko. Bo z okien strychu poczęto bombardować grajka kamykami w sposób zgoła niegodziwy. Nikt inny, tylko pieroński Hanys. Dobrał sobie chłopaków, takich jak sam „hulanków“, nazbierali kamieni i nuże palić nimi do Froncka.
Dostał od nich raz i drugi. Mimo to mężny żołnierzyk nie byłby wycofał się ze swej malowniczej pozycji, gdyby nie były zdekoncentrowały go głośne śmiechy i przytyki, jakie buchnęły z okien domostwa. Frajda była tam ogólna.
Froncek był wściekły. Za te „błozny“ poprzysiągł Hanysowi morowe „karwacze“. Nie wiedział wszakże, jak na poczekaniu wywrzeć pomstę. Zresztą wykalkulował sobie w swym politycznym „bismarckowskim“ łbie, że w tej chwili, gdy pragnął wkupić się w łaski Mani i poniekąd jej rodzicielki, nie wypadało zaczepiać ani słowem ani uczynkiem męskiej latorośli rodziny Szewczyków. Odłożył to na później i nie stracił z oczu głównego swego celu.
W pół godziny potem, gdy Hanysowa partja rozeszła się, pomysłowy karlus raz jeszcze pojawił się przed oknami swej libsty. Już nie na wierzchołku gruszy, lecz w przyzwoitej odległości od domostwa na skraju wzgórza.
Zatrąbił pobudkę żołnierską, wprawdzie trochę fałszywie i chrapliwie, ale za to głośno, i gdy łaskawa jego Dulcynea raczyła wyjrzeć przez okno, ujrzała Froncka, stojącego w postawie służbistej, jakby ze sztandarem w rękach. Na wysokim drzewcu dzierżył jej rycerzyk niezwykle duży, jak półmisek piernik w kształcie serca, ujętego w winietę i pomalowanego miejscami wężami białego i różowego lukru.
Śliczny ten przedmiot, zakupiony przez Froncka „barówką“, posłużył mu nareszcie do wyznania płomiennego afektu i znakomicie wzmocnił jego „zolety“, odzywając się słodko do podniebienia dziołchy.
Mania rada była ogromnie, nie wiadomo z czego więcej, z tak pięknego i śmiałego wyznania uczuć w obliczu całego domu i zazdrosnych o kawalerów frelek, czy też z samego piernika, po który wyprawiła cichaczem na wzgórze swą dziesięcioletnią siostrę.
Uśmiech jej szeroki, podkreślony silnie ust jej stałym grymasem, wróżył dla niezbitego z tonu rycerzyka jaknajlepiej. Spodziewał się, że, skoro zmierzch, Mania wysmyknie się z domu, by spotkać się ze swym borokiem Fronckiem, jakby wypadkiem.
Stało się wszakże tak, że tego wieczora nie przystąpił on jeszcze do realizacji czułych swych pragnień. Zapomniał narazie o podbitej przez siebie libście. Porwał go bowiem gdziendziej nieprzeparty wiatr.
Spotkał go rówieśnik i koleżka, Zeflik Kłapidudek i ogromnie przejęty oznajmił mu:
— Froncek, pedali, że dzisia bydzie Abzug zielonków ze szkoły w Szopienicach.
— Ho!... Kiej?
— Za godzina.
— Ho! Prowda?
— Prowda. Pedali, że luda szwabskiego moc sie tam już zleciała skiż tych strupów.
Froncek na moment zastygł w radości. Bo przecież czekał na to, gdy jeńców Mysłowickich będą transportować do Bytomia czy Gliwic, aby wszystką Zycherkę w kupę zebrawszy, furt z G. Śląska wywieźć. Te pierońskie gizdy!
Roześmiał się do siebie, jak wtedy, gdy z wasserturmu siał na zielonków kulami, a oni nieszkodliwy deszcz na niego z dołu puszczali. Podrapał się za uchem i zanucił na nutę kujawiaka:

„Wygnać Miemca, wygnać, za czerwone morze
Niech se z fajfki pije, pazurami łorze...“

— Cekaj tu na mnie! zawołał do Zeflika i prysnął do domu.
A w Szopienicach przed czerwonym, jakby ze skóry odartym gmachem szkolnym roiło się od wszelakiego narodu niemieckiego, zarówno z pobliża, jak z okolicy, z Roździenia, Bogucic, Mysłowic. Obok starszych mieszczan z odświętno-poważnemi minami, figurowało mnóstwo młodych Niemkiń w jasnych sukienkach, z naręczami kwiatów dla ofiar niegodziwej Komisji Opolskiej, która przychyliła się do postulatu Polaków i skazała na wygnanie policję, tak gorliwie podpierającą sprawę niemiecką. Nadzieje plebiscytowe Niemców przygasły i w chwili, gdy mieli żegnać swą Zycherkę, ogarnęło ich uczucie osierocenia. Jadowite miotali spojrzenia na piechurów francuskich, zajmujących pozycję wyczekującą przed tymczasowem więzieniem zielonków. A w oknach pobliskich domostw dla górników i hutników widniały oblicza promieniujące zadowoleniem.
Lada chwila miał wynurzyć się ze szkoły zastęp jeńców mysłowickich. Ciżba widzów wzrastała, na chodnikach powstało kapuścisko: głowa przy głowie, gdy dreszcz kłopotliwego zaniepokojenia przeszył ten tłum.
Począł się on rozsnuwać, mącić, rozłazić, rwać, rozbiegiwać coraz więcej i szybciej pod jakimś tajemniczym naporem. Pierwsze uciekały Niemki, rękoma przysłaniając usta. Co się działo? Rozwiały się dookoła smrodliwe gazy i wkradały do przerażonych nosów.
Ohydne, zgniłe te fetory wywołały popłoch i paniczną ucieczkę i w kilka minut wymiotły z przed szkoły tłumny zastęp Germanów, rozpędziły ich niby bomba.
Było to dziełem Froncka Psoty. Jakby dla uzasadnienia swego nazwiska, karlus ten przygotował sobie „Stinkbomby“ na uroczysty akt pożegnania Zycherki, by w ten, jak sądził, najwłaściwszy sposób wyrazić uczucie Górnoślązaków.
Gdy pod tchnieniem tego morowego powietrza pierzchała tłuszcza, zdawało mu się, że wszystkie Germany uciekają z tej ziemi raz na zawsze. Pękał ze śmiechu. Wtórzył mu w tem Zeflik i buńczucznie wymachiwał ręką w takt, gdy Froncek śpiewał kujawiaka:

Wygnać, Miemca, wygnać nazad w szwabskie kraje,
Niech karwacze weźmie i smrodów sie naje.“






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.