Pękły okowy/Część druga/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.

W Mysłowicach czekało na porucznika Kunę dwóch jego towarzyszów broni, którzy tego rana przybyli z Warszawy, śladem kilku innych oficerów. Czas zabijając, czytali gazety i lustrowali tartak, nie bez zdziwienia, że ludzie pracowali jakby automatycznie, chociaż grzmot granatów miał niebawem wytrącić ogół z równowagi niby trzęsienie ziemi.
Dopiero z południa zajechał samochód. Zanim Wiktor pomyślał o domu, wstąpił do komendy swej mysłowickiej „Apo“, aby przekonać się, czy znajdzie swych ludzi na posterunkach i w dobrej formie. Nieoczekiwanych swych gości uściskał serdecznie, a kapitan Chodźko, z protezą u prawej nogi, mówił:
— Pamiętasz, jak to żegnając nas przy moście granicznym na Przemszy, wołałeś do mnie i Władka Pochwalskiego: Bywajcie i przybywajcie wczas, pierony, gdy pocznie się walka z sępami pruskimi. Otóż jestem wczas. Władka, niestety, zatrzymała w domu jego dolegliwość, wyniesiona z wojny bolszewickiej. Ale ja pośpieszyłem wczas, choć kulas. Wąsy golone wciąż człekowi odrastają a taka ustrzelona noga za nic nie chce...
— Musisz nas w pieronów przemienić! — rzekł kapitan Wardęski.
— To pójdzie łatwo, bo Hallerczyk dobry do bitki i do wypitki.
— Ba! Gdyby nie nasz żołnierz wszelkie Angielszczyki i inne sportsmeny byłyby wypsiały na Murmanie. Bolszewicy i niedźwiedzie byliby żarli się między sobą o ich kości, gdyby nie nasz Bartek i Maciek od pługa. Ale zagadałem się, a cóż u was?
Nim Wiktor odmalował im położenie rzeczy, zabrał ich do mieszkania, poznajomił ze swą „lepszą połową“ i wnet upomniał się o obiad. Gdy pani Jadwinia pozostawiła ich samych, rzekł:
— Tej nocy klamka zapadła. Powstanie!...
— Brawo! — zawołał Chodźko. — Jakie masz przed sobą zadanie?
— Bagatelne. Rozbroić tu policjantów niemieckich i żandarmów, co pójdzie gładko, a potem połączyć się z Katowiczanami.
— A dalej? — rzucił Wardęski.
— Oczyścić G. Śląsk, najpierw do Odry, do linji Korfantego, co również nie powinno nastręczać wielkich trudności, bo mam wrażenie, że szwaby w pierwszej chwili będą zaskoczeni atakiem. To u nich częsty objaw, że, lubo znają siły i intencje wroga, oddają się złudzeniu, że nie ośmieli się on ich atakować. Ich, Samsonów!...
— A dalej? — napierał jeszcze Wardęski.
— Dalej? Bóg wie — odparł Wiktor, zapalił papierosa i po chwili mówił w zamyśleniu: — Nie wiadomo, co przedsięweźmie wobec tych bojów Komisja Opolska, czy będzie biernie przyglądać się zapasom, czy przystąpi do rozdzielenia zapaśników. Gdyby to rozdzielenie nastąpiło po zajęciu przez nas wszystkich polskich powiatów... Jeżeli nie, boje rozgorzeją w zakapturzoną wojenkę polsko-niemiecką o G. Śląsk...
— Z jakimi dla was widokami? — pytał Wardęski.
Porucznik ściągnął brwi i podrapał się za uchem.
— Nie ulega kwestji, że w tej wojnie Niemcy byliby z dnia na dzień silniejsi, że poczęłyby nam walić się na łeb z Niemiec lawiny Wehrów i Schutzów. Bo czyż sądzicie, że Berlin, zwłaszcza popierany przez Anglję, pogodzi się z naszą okupacją G. Śląska? Podejmie on rzuconą mu rękawicę z radością. Przecież o niczem innem nie marzyło się szwabom przez czas plebiscytowy, jak o masakrowaniu Ślązaków, o obsadzeniu tej ziemi swem wojskiem. To trzeba sobie uprzytomnić, wystrzegając się optymizmu i złudzeń. To przedewszystkiem musi wiedzieć Warszawa.
— Tam boją się takiej wojenki.
— To źle. Mówiłem: „to trzeba wiedzieć“, ale to nie znaczy wcale, że tego trzeba się bać. Nie! Trzeba rzetelnie przystąpić do rzeczy. My, zrobimy swoje, mam nadzieję, że zrobimy, ale rząd warszawski trzyma w ręku losy G. Śląska. Jeżeli go rzeczywiście pragnie i mocno chce mieć, winien poprzeć nas wielkodusznie, moralnie i faktycznie, a więc żywnością, amunicją i... nie koniec jeszcze na tem.
— Co jeszcze?
— Według mego, może odosobnionego zdania, potrzeba nam nie tyle ochotników, ile doskonałych oficerów, głównie sztabowców oraz frontowego generała pierwszej próby, który ująłby to wszystko w silną garść.
— To się nie da zrobić, jeżeli Polska ma być neutralną.
— Ha! Mnie wydaje się, że wszystko się da, jeśli kto bardzo chce, jeśli coś poczytuje za jedynie racjonalne.
— Szeregowca wam nie potrzeba?
— Nie, mamy dobry materjał, ostrzelany, wypróbowany, bitny, ale...
— Ale co?
— Od tego wszystko zależy, co z tej gliny ulepisz. Mnie wyszkolili wojskowo Prusacy i wpoili we mnie wiarę w dyscyplinę, tak jak w naszego pierona. Dlatego głosuję za tem, aby powstańców jaknajprędzej przemienić w wojsko. Jeśli nasi ludzie poczują się w karbach fachowców, uposażonych pełnym autorytetem, staną się wnet falangą, o którą Berlin rozbije sobie głowę...
— Tak sądzisz?
— Niewątpliwie. O! Prusacy nie są wcale niepokonalni! Bił ich Polak na Psiem Polu, pod Płowcami, pod Grunwaldem, bił w powstaniu poznańskiem. Można ich bić, ale primo, nie trzeba jednak ich lekceważyć... A zatem musimy przeciwstawić im wojsko. Dyscyplina...
— Czy przypuszczasz, że oni rzucą na G. Śląsk wyborowego żołnierza, Reichswehrę? — spytał Wardęski, który nie wyobrażał sobie tej sprawy tak poważnie.
— Mój drogi, jeśli zajdzie tego potrzeba, walcząc o swój skarbiec, rzucą na nas zagony djabłów, o Europę mało się troszcząc. Niemcy są tak djabelnie niebezpiecznym przeciwnikiem z tego względu, że umieją chcieć. Ale my pójdziemy na nich z imperatywną wolą zgruchotania ich na kwaśne jabłko!
— Brawo!
— Tak, brawo! — zaśmiał się Wiktor i po chwili mówił znów: — Myślmy trzeźwo. Ja wierzę, że sękacz w ręku śmiałka więcej dokona od armaty tchórza. Niemniej pytam się, co będzie, jeśli oni będą mieli za sobą zdeterminowany Berlin i rozpoczną wojnę o G. Śląsk?... Wojny nie można prowadzić, mając grupy ochotnicze, ilościowo, jakościowo i moralnie niepewne. Obawiam się jak ognia wszelkiej Kiereńszczyzny, przy której spoistość wojska rozsadza sejmikowanie, konszachty, koterje, czyli polityka osobista i pułkowa. A o to łatwo w szeregach powstańczych. Dopóki wszystko idzie po myśli, jest duch, zapał, animusz i tryska indywidualna fantazja wojacka. Skoro jednak coś psuje się w rachunku w takich demokratycznych formacjach, trzeszczy zaraz ich struktura dla braku żelaznych spoideł. Jeden żołnierz poczyna oglądać się na drugiego, wkradają się snadnie rozprzężenie i zamęt. Chociaż są dowódcy, a nawet w takich chwilach przygodni przywódcy i przeróżni doradcy, niema wodza, bo niema moralnej opoki... To może i powinna dać nam Warszawa.
— Przewidujesz poważne boje? — rzekł w zamyśleniu Wardęski.
— Wszystko trzeba przewidywać i patrzeć na dalszą metę. W tym momencie mamy przeciw sobie wprawdzie liczne i dobrze uzbrojone bandy, ale nie tak groźne, jak te zastępy, które czekają hasła u północnych wrót G. Śląska. Może je przeceniam, lecz ja nie lekceważę Niemca, bo chciałbym pobić go na głowę, wyrąbać, wysieć to całe przeklęte plemię tak, aby nie pozostało nic na nasienie.
— Dopiero wtedy możnaby mówić o rozbrojeniu — zauważył Chodźko.
— To prawda, dopiero wtedy! — zawołał Wiktor.
Na to ukazała się w progu pani Jadwinia.
— Proszę panów na obiad... wojenny.
— Wedle rozkazu!
Przy stole zapanował wesoły biwakowy nastrój. Jadwinia sharmonizowała się z nimi, chociaż z całej rozmowy wynikało, że Wiktor wkrótce wyruszy w bój. Mogło wydawać się, jakby przyjmowała to biernie. Nie zamienili o tem między sobą ani słowa. Rozumiało się to samo przez się.
Gdy po obiedzie wszyscy przeszli do pokoju Wiktora, Wardęski zagadnął go:
— Czy nie posiadasz górnośląskich map generalnego sztabu niemieckiego?
— Owszem!
Kapitan poprosił o nie. Nosił się bowiem z zamiarem, w którym utwierdziło go to, co posłyszał od Wiktora, spodziewającego się napływu znacznych zastępów żołnierza niemieckiego. Kapitan saperów chciał skoczyć na północne pogranicze G. Śląska i wysadzić w powietrze mosty linji kolejowych, wiodących z Niemiec...
— Była o tem mowa w sztabie Nowiny-Doliwy, o przecięciu komunikacji telegraficznej i telefonicznej z Niemcami — informował go Wiktor i obydwaj pochylili się nad mapami.
Stwierdzili, że wchodziły w rachubę głównie dwa mosty w obwodzie Opolskim, t. j. jeden w mieście samem a drugi pod Szczepanowicami, dalej most na Odrze pod Krapkowicami, na linji Opole — Karlsmarck, wreszcie most pod Zuzelą, tudzież mosty na rzeczce Brynicy i na Osobłodzie pod Głogówkiem.
— Pojedziemy zaraz do Komendy i przedstawimy rzecz całą! — zawołał Wiktor, zapalając się do tej imprezy ogromnie.
Postanowił on poruczyć rozbrojenie niemieckiej Apo w Mysłowicach polskim, gotowym już do tego policjantom, powierzyć to sierżantowi Słomce. Sam zaś pragnął puścić się z kap. Wardęskim nad Odrę.
Gdy, pozostawiwszy Chodźkę w Komendzie, wrócił z Wardęskim do domu, naradzili się nad wykonaniem tego planu.
Nazajutrz — była to niedziela pierwszego maja — Wiktor sprowadził przez Froncka Gniwkę i Nawoja i wciągnął komunistę w tę niesamowitą sprawę. Konferował długo ze Słomką i kilku powstańcami i uplanowali we wszystkich szczegółach atak na niemieckich policjantów. Wreszcie wybrał pokryjomu trzech sprawnych żołnierzyków, przywołał sierżanta Kołeczka, wtajemniczył ich w plan Wardęckiego i rozdał między nich role, najważniejsze z nich powierzając Kołaczkowi, Gniwce i Nawojowi.
Zaczem ozwał się do nich:
— I dzisiaj nie będziemy próżnować. Trzeba budzić ducha, przypomnieć powstańcom nasze zeszłoroczne walki. A nastręcza się dobra okazja... Froncek, Psota, Mach i Siekaczek zwołają ludzi na zebranie. Pójdziemy! I to z bronią w kieszeni.
Minął plebiscyt, lecz nie skończył się ferment w kraju, niepokojem o swe losy miotanym. Oba Komisarjaty stały naprzeciwko siebie jeszcze w pełnym rynsztunku, niejako z bronią u nogi. Polacy w powiatach przeważnie zniemczonych wysyłali manifesty do Opola i do Paryża wykazujące, pod jakim terorem fizycznym i moralnym odbyło się tam głosowanie i wołali wielkim głosem o przyłączenie ich do Polski. Niemcy zaś usiłowali wszczepić między Górnoślązaków polskich klin, proklamując przez Zw. Górnoślązaków ideję pseudo-niezależnego państwa Górnośląskiego, nadto kusili się o rozbicie jedności robotników i jednocześnie agitowali w celu wywołania „żywiołowych“ manifestacji niemieckich.
Jakoż w mieście rojniej było, niż w inne niedziele, gdyż wśród licznego żywiołu niemieckiego uwijali się ludzie z Komisarjatu dra Urbanka. Pod wieczór ujawniło się na ulicach niemałe podniecenie. Ale Polacy postanowili plany niemieckie pokrzyżować.
Nie zajęli oni wprawdzie sali, gdzie miało się odbyć zebranie wszelakich hajmatstrojów, lecz przygotowawszy dla nich niespodziankę, zgromadzili się w sali górników, gdzie wnet pojawił się porucznik Kuna ze swymi towarzyszami.
— Chociaż podobno skończył się plebiscyt — mówił on z przekąsem do kapitana Wardęskiego — ujrzysz jeszcze typowy obraz z naszego trzydziestomiesięcznego istnienia na tej ideałem zacnego Wilsona uszczęśliwionej ziemi.
W sali powitano popularnego porucznika serdecznemi okrzykami.
Nie kazał im długo czekać na przemówienie.
— Niemcy jeszcze agitują! — mówił. — O cóż im chodzi? Dwa lata temu z pomocą nasłanych szwabów i pieniędzy urządzili olbrzymie manifestacje aby koalicja i świat cały usłyszeli o „żywiołwem przywiązaniu ludności niemieckiej do „Vaterlandu“, aby uwierzono, że G. Śląsk jest krajem niemieckim. Wybili z tych manifestacji wielki kapitał, bo dzięki temu zarządzono plebiscyt. Teraz, nieomal w przededniu ostatecznej decyzji Rady Najwyższej o naszych losach, raz jeszcze uciekają się do tego środka, aby drut telegraficzny rozniósł po świecie wieść o tych manifestacjach, aby obwieścił, że Oberschlesien ist deutsch“, aby na podstawie tego Lloyd George w Londynie przyznał Niemcom cały G. Śląsk.
— Za godzinę wyruszy tysiączny pochód niemiecki na ulice, ukażą się chorągwie i czarne orły pruskie i w naszych Mysłowicach znów, jak dawniej w czasach Kaisera, rozbrzmiewać będzie zuchwale: „Deutschland, Deutschland, über alles“.
— Oh, te gizdy!... warknął ktoś wśród słuchaczów i dreszcz złowrogi przeszedł przez tłum.
A Wiktor Kuna ciągnął:
— Dwa lata temu patrzeliście spokojnie na taką manifestację szwabską, nie wiedząc, ile ona was będzie kosztować. Ale teraz wiecie. Teraz wiecie, że za takie zabawy niemieckie drogo płacić musimy my!... Dzisiejsze szwabskie „hurrah!“ mogłoby nam wolnym Polakom znów jarzmo pruskie na karki narzucić...
— Dlatego pierony, my do tej manifestacji nie dopuścimy! Rozpędzimy te bandy na cztery wiatry, jakem Wiktor Kuna!! — huknął porucznik na cały głos, pięścią w stół waląc, i sala cała zagrzmiała oddźwiękiem potężnego żywiołu. Wszyscy społem podnieśli ryk protestu, sypały się pogróżki i pięści wznosiły wysoko.
Już miała się wylać cała fala ludzi z sali, już górnicy i hutnicy szykowali kije, pręty i boksery, lecz porucznik powstrzymał ich jeszcze na chwilę.
— Rozpędzimy te bandy i, jeśli mocarstwa nie dadzą nam zasłużonej wolności, sami ją sobie weźmiemy. Mamy pięści, broń i — odwagę. Więc bracia, kto ma duszę, niech wstanie, niech żyje, bo jest czas żywota dla ludzi silnych“... Przyszłość należy do tych, co zdolni są do czynu. Przyszłość musi być nasza, choćby przez ofiarę krwi... Niech każdy będzie gotów!... Ja będę z wami!...
Raz jeszcze zapał mówcy udzielił się słuchaczom. Zenitowy entuzjazm wytrysł w ogłuszającym okrzyku wiary w siebie i miłości wolności. Kilku bergmanów zniosło porucznika z podjum, porwana go na ręce wśród wiwatów. Froncek darł się w niebogłosy, ślubując sobie, że niech będzie co chce, ale nie odstąpi swego porucznika na krok.
Tymczasem w mieście coraz liczniejsze grupy Niemców waliły przed salę zebrań, gotowe wziąć udział w manifestacyjnej procesji. Wkrótce tłum nieprzebrany zajął znaczną część ulicy głowa przy głowie, czekając ukończenia zebrania w sali.
Aliści nagle ozwały się coraz bliższe i głośniejsze dzwonki, zagrzmiały kopyta i na zdumione zastępy natarł od mosiądzu błyszczący wóz straży ogniowej. Ten i ów pytał, gdzie pożar, a wszyscy ustępowali co tchu.
Wóz stanął w pobliżu sali, straż w momencie pochwyciła gumowe węże i, nim tłuszcza cofnęła się, potężne promienie wody uderzały w twarze i rozlały się po głowach strumieniem.
Podniósł się straszny rejwach i rozhowor. Na to z sali wybiegła garść ludzi, lecz na to jedynie, by odebrać niemiłosierny chrzest, by skąpać się w brutalnych potokach wody. Wyłącznie na wychodzącą z sali rzeszę zwróciły się teraz groźne węże. Prócz niej bowiem straż pożarna nie miała przed sobą już nikogo. Tłum uciekł w panice. Ale niedaleko.
U najbliższego narożnika ulicy wsiadły Niemcom na karki stada rozpędzonych robotników polskich, którzy poczęli prać ich i grzmocić... Szczególnie hulał tam Lis, przez Wiktora Kunę na tę okazję zamówiony. Rozdzielał hojnie kułaki na prawo i lewo, a kogo pięścią poczęstował, ten lizał się ruski miesiąc.
Gdy zabrakło mu ofiar, pośpieszył do straży pożarnej, za której plecami zebrały się już dwie seciny powstańców, zrazu bezczynnych.
Pod wrażym potokiem wody wiecownicy cofnęli się do sali i barykadowali. Lecz szyby wyleciały z okien, węże skierowały się w ich otwory i wkrótce kamienie poczęły walić do wnętrza sali.
— Dźwierze wysadzić! — zakomenderował ktoś z braci górniczej.
Zbytecznie, bo już „śmiergust“ ustał i już dobijała się do drzwi drużyna powstańców, już przez otwory okien wdzierała się gromada śmiałków. I teraz rozpoczęła się krwawa bójka, która wnet przeniosła się na ulicę i przybrała ogromne rozmiary.
Dla Lisa był to dzień popisowy, dzień najstosowniejszego dlań „buksowania“. Do takiej roboty urodził się i w niej najwyższego doznawał zadowolenia. Już sam jego wygląd siał postrach paniczny. Niby rozwścieczony tur walił łbem naprzód w masy wypieranych z sali ludzi, rozsadzał je swem cielskiem i kładł każdego, co mu się nawinął, na ziemię młotem swej okrutnej pięści. A działo się to z szybkością niepojętą u osobnika zwykle tak flegmatycznego i ospałego. Inni posługiwali się kijami, on swem od oskardu groźniejszem ramieniem. Jakoteż legło dookoła niego kilku krwią zbroczonych hajmatstrojów, wielu uciekło z połamanemi żebrami i wieczór nakrył mrokiem sine oblicza dwóch ludzi ze zgruchotanemi kręgami. Nie powstali już więcej i od nich padł na miejscowych Niemców strach przed pomstą polskiego Górnoślązaka.
Gdy późno wieczorem Wiktor powrócił do domu z kapitanem i obaj zmęczeni siedli z panią Jadwinią do stołu, porucznik mruknął z uśmiechem:
— Rozgrzały się dzisiaj chłopcy...
— A niech was wszyscy...! — krzyknął kapitan Wardęski w niepohamowanym zachwycie. — Urządziliście tę nagankę z niemałym zmysłem organizacyjnym a, co ważniejsza, z huraganu rozpędem, co wszystko przed sobą kosi... Dalibóg miło będzie pospołu z wami wojować.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.