Pękły okowy/Część druga/XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVIII.

Tego wieczora w domu państwa Wiktorostwa panował ruch niezwykły. Zjawili się jeszcze Słomka i Lis, którego lotną bojówkę porucznik postanowił skojarzyć z mysłowickiemi drużynami powstańców dla tem łatwiejszego rozbrojenia niemieckiej „Apo“. Kapitan Wardęski zaś naradzał się z Gniwką, którego, jako dlań najodpowiedniejszego, radził mu Wiktor zabrać z sobą. Ukartowano rzeczy tak, że miał on z Gniwką wysadzić w powietrze most na linii Opole—Karlsmarck, Nawoj z Antkiem Zającem most w mieście Opolu, Wiktor z Fronckiem most pod Szczepanowicami a Kołeczek most pod Krapkowicami.
Wczesnym rankiem pożegnała pani Jadwinia kapitana, wręczywszy mu na drogę coś do jedzenia i apteczkę żołnierską. Zaczem rozłożyła na dużym stole cały kram zabawek. Wszelakiego rodzaju lalki, baloniki, misie, pstrokate kukły składały się na barwną mozajkę i szeregowały z pantofelkami, sandałkami, kokardami, wstążkami, tudzież z piernikami i łakociami dla małej czeladki ze szkółki, którą pani Wiktorowa opiekowała się serdecznie.
Dzień trzeciego maja zapowiadał się w tym roku zgoła inaczej, niż rok temu, gdy tysiączne tłumy wyświątecznionego ludu wiejskiego zaborczym strumieniem zalały zniemczone miasta, dając wyraz swej polskości. Zapowiadał się marsowo. Niemniej pani Jadwinia zamierzała zgotować dziatwie wesołe święto narodowe. Smętkiem owiana majstrowała jeszcze pajace z różnobarwnych gałganków, gdy wszedł do pokoju Wiktor w wytartym, szaraczkowym, opiętym surducie, we włóczkowej kamizeli, grubych szarawarach i czarnych sztylpach skórzanych. Z kieszeni wyglądała miękka kraciasta czapka, jaką często widywano u stosstruplerów.
Nie patrząc na żonę, szukał czegoś w kredensie i mówił:
— Moja złota, nasz samochód będziesz mogła oddać na usługi Czerwonego Krzyża.
Ona pobladła, pochyliła głowę nad gałgankami. Nadeszła chwila rozstania.
— Może wybierzesz się dzisiaj do Matyldy?
— Nie wiem jeszcze, czy będę mogła — odrzekła z cicha Jadwinia. — Masz tam na kredensie zawiniątko z żywnością i apteczką.
Zawisło nad nimi ciężkie milczenie. Deszczyk majowy, przejściowy zadzwonił nagle o szyby raźnie i wesoło i zacichł.
Wiktor odetchnął głęboko i wyrwało się ciche:
— Jadwiniu....
Ona powstała żywo i ręce ich złączyły się w węzeł niemal bolesny. Na uścisk jego ręki, młoda kobieta odpowiedziała uściskiem wymownym, którym przelewała w jego pierś cały zasób swego chrobrego serca. I tak zabierzmowała go na drogę.
Pochwycił ją w ramiona błyskawicznie i miłość gorąca zwarła ich usta, zabrała na chwilę ponad teraźniejszość.
— Jadwiniu moja... — drżącym szeptem żegnał ją, rozlewnym akordem duszy spowiadał się jej z bezmiarów swej miłości i może nigdy nie czuli się jednością, tak włóknami dusz i serc i organizmów splątaną, jak w tej chwili dojmującej, rozdzierającej żałości.
Lecz trzymał ich w obręczy zaklęcia przecudny ton rycerski.
Wiktor oderwał się od niej niemal bohaterskim odruchem, czując, że przebywa najstraszniejszy moment powstania, i nagle męstwo zalało jego pierś takie, że byłby mógł światu wypowiedzieć wojnę. Było to, jakby duch jego, wynurzywszy się z wód Styksu, był zatracił w nich ziemską powłokę i zapatrzył w świetlany cel.
Wyszli — oboje jakby w śnie somnambulicznym.
Przed oficyną stało kilka motocyklów a przy nich Froncek, Nawoj i Zając kopcili papierosy, gawędząc. Pies jakiś dropiasty, bezpański, który od dwóch dni tułał się po tartaku, nadbiegł, wsparł łapy na kolana Wiktora, liznął go w rękę i otarł się łbem o niego przyjaźnie jakby chciał go pożegnać.
On zaś zwrócił się jeszcze do Jadwini. Szybkim ruchem ujął jej rękę i teraz dopiero, dziwnie wesół, niby sokół rozpinający skrzydła do lotu, spojrzał w jej oczy pełne brylantowych rozblasków.
Dusze ich zgrane zadźwięczały na jedną nutę popularnej piosenki: „Wojenko, wojenko cóżeś ty za pani, że za tobą idą chłopcy malowani...“ i, oboje wyszedłszy po za swe ja, poszybowali gdzieś wysoko, gdzie już nic nie mogło ich rozdzielić. To nie było rozłączenie, lecz jakby święto narodowe, którego blask odbijał się w ich twarzach i źrenicach.
Wiktor przycisnął jej rękę do ust i wskoczył na wehikuł. A ona rzuciła im:
— Bóg z wami!
Uniosła ramię wysoko, niby sztandar, i dopóki nie znikli jej z oczu, stała promienna, posągowa, królewska — jakby Polska.
Gdy porucznik wyjechał po za miasto, szarpnęło go coś za pierś. Chciał zawrócić jeszcze na moment do domu, aby paść do nóg swej cudownej kobiety, co nie miała ani łzy, ani jednego słowa słabości, lecz żegnała go jak iście kresowa niewiasta, żegna rycerza. W promieniowaniu jej istoty mężniał, hartowniał, piękniał.
Ukorzył się przed jej wizją w niemal świętej adoracji.
Tymczasem Jadwinia weszła powoli po schodach do siebie, niby we śnie lunatycznym, osunęła się w fotel i zamarła w próżni bezkresnej. Z tego odrętwienia wyrwał ją jakby tłumiony, dyskretny szelest. Odwróciła głowę do uchylonych drzwi i ujrzała skradającego się do niej wyżła.
Świadom swej bezczelności intruz skulił się nieco pod jej spojrzeniem, zatrzymał i bursztynowemi oczyma pytał ją o coś prosząco. Skoro poruszyła się, drgnął na całem brunatnem cielsku i taką przybrał postawę, by w razie odprawy wyprysnąć za drzwi w sekundzie.
Lecz ręka kobiety wyciągnęła się do niego łaskawie. Wtedy opuszczony przybłęda. jeszcze nie całkiem ufając stworzeniu ludzkiemu, podszedł bliżej, nie spuszczając jej z oka. Dopiero gdy poczuł jej dłoń na łbie, kiwnął ogonem, przysunął się bliżej, a potem, nabierając śmiałości i ufności, wzniósł się łapami na jej kolana i wyciągnął do niej swój ładny pysk przymilnie.
On żegnał Wiktora niby umiłowanego pana, jakąś sympatją psią do niego pociągnięty. Przez to stał się pani Jadwini ogromnie miłym. Ujęła w dłonie jego długie, aksamitne uszy, przytuliła policzek do łba towarzysza swej samotności i dwie ciche łzy spłynęły z pod jej powiek. Ale opanowała ogarniającą ją falę żałości. Złożyła swój smutek i swe obawy przed krzyżem i z niebiańskich wyżyn spłynął na nią błogi strumień ufności w łaskę Boską. Uprzytomniła sobie, że nie należy wyłącznie do siebie; zbliżyło się do niej poczucie macierzyństwa.
Wkrótce potem zwróciła się telefonicznie do Komisarjatu o instrukcje dla Czerwonego Krzyża. Wśród płócien i bandażów zastała ją znana jej z Warszawy panna Alicja Czarlińska.
Nie wiedząc o wiszącej nad G. Śląskiem burzy, przybyła ona dwa dni temu ze stolicy z prof. Dubielem z Puław w celu organizowania włościaństwa. Zaniepokojona teraz wieściami, krążącemi tu i owdzie, przyjechała z Pszczyny do pani Jadwini, by zasiągnąć języka.
— Lada dzień, lada godzina posłyszy pani strzały! — oznajmiła jej pani Jadwinia.
— A pani pozostała tak sama?... — westchnęła panna Alicja.
Jadwinia milczała przez chwilę w skupieniu.
— On należy do mnie, lecz my, oboje należymy do Ojczyzny! — wyrzekła spokojnie a potem zawołała: — Nie czas teraz na pokojową pracę. Zabiorę panią do Czerwonego Krzyża i natychmiast zaprzągnę do roboty.
Panna Czarlińska nie wymawiała się od tego wcale. Zgodziła się pozostać u pani Jadwini, która rwąc się już do służby narodowej, mówiła:
— Trzeba zawczasu mieć na względzie, że wkrótce da się odczuć brak żywności i amunicji. Dlatego pragnęłabym zaraz porozumieć się z memi Paniami w Sosnowcu, aby zorganizować tam służbę dla naszej tworzącej się prowiantury generalnej. Pojedziemy tam dzisiaj.
Istotnie obie panie wybrały się po południu do Sosnowca i było już po dziewiątej, gdy wyruszyły z powrotem. W pobliżu dworca roiło się tam od ludzi i nie trudno było domyślić się, że zanosi się na coś. Przed kawiarnią Warszawską spostrzegła pani Jadwinia pannę Grolmanównę i kilku członków Komisarjatów dobrze znanych, a mianowicie Kozickiego, który powitał ją, wznosząc kapelusz wysoko, wiwatowo.
Samochód stanął, student przyskoczył do niego i zawołał:
— Zaczyna się!
— Co się zaczyna? — wpadła panna Czarlińska.
— Powstanie!
— Już! Boże drogi!
— Przed chwilą Korfanty wydał stąd hasło, rzucił pochodnię, zatelefonował na Śląsk... coś w sensie: Jazda, pierony!
— Niech pan nam mówi wszystko!
Usiadłszy w samochodzie naprzeciwko pań, Kozicki począł z uśmiechem:
— Jak pani wiadomo, lubię zajrzeć wszędzie, gdzie potrzeba i... gdzie nie potrzeba. Więc na wieść, że Korfanty wyjechał do Sosnowca, puściłem się za nim i wychodzę z pałacu Dietla. Korfanty chciał się porozumieć z Warszawą, z Witosem. Długo trwała ta pamiętna rozmowa jego z premierem... Asystowaliśmy przy tem, sekretarz Korfantego i ja nieproszony, bez tchu.
— Co mówił Witos? — spytała pani Jadwinia niecierpliwie.
— Nie słyszałem — uśmiechnął się Kozicki. — Ale... Wśród ciszy takiej, że muchy byłoby można posłyszeć, stał Korfanty zakuty w powagę i nigdy nie widziałem go tak bladego. Stał przy aparacie Hughesa, wybijającym litery, a mnie się zdawało, że to młotek jakiś wali mnie po głowie. I jakby młotek bijący o stal padały skandowane słowa Korfantego.
— Jakie słowa?
— Stalowe... Dalibóg nie wiem, czy wolno mi powtarzać przed kimkolwiek, nawet przed panią, te zdania. Bo przecież była to rozmowa z najwyższymi czynnikami w Państwie Polskiem... Dość, że po bodaj półgodzinnem zmaganiu się Korfanty z marsem determinacji na czole wycedził dobitnie: „A więc ja to biorę na swoją odpowiedzialność!“
— Ah...
— Rozmowa była skończona. Korfanty zmienił się w słup, potem skoczył do telefonu i... wkrótce dowództwo nasze rozgłosiło: Powstanie!
— Jakto?! — zawołała wzburzona pani Jadwinia. — My mielibyśmy się zdać na łaskę i niełaskę Anglji i na pasku jej iść w jarzmo niemieckie? Nie! Nie! Nie pójdziemy na politykę ustępliwości, pokory i tchórzostwa. Rzetelnie i gorąco chcemy dla Polski tej ziemi, a ta ziemia piastowska chce wrócić do Polski. Jeśli nikt nam nie pomoże, to jednak pomoże nam Bóg!...
Porwany tem Kozicki przypadł do rąk jej a potem rzekł:
— W wielkich chwilach trzeba wielkodusznych ludzi.
W drodze do domu owiały panią Jadwinię wspomnienia, jakto w przeddzień drugiego powstania pędziła z Sosnowca w towarzystwie Wiktora i garści powstańców do wrót Śląska...
Wiosna była w powietrzu. Rosą odświeżona wegetacja i ziemia do pracy rozrodczej wzbudzona, wydzielała treściwe, jędrne zapachy i chłód wieczorny nasączony był ciepłotą. Księżyc wypłynął z pod pierzyny osrebrzonych obłoków w przestworza i szybował pod kopułą tryljonami gwiazd posianą z królewską grandezzą. A na ziemi powodzią mroków zalanej znaczyły się węglem rysowane zespoły gmachów dalekich.
Czar nocy potęgowały olbrzymie pochodnie — kominy i łuny świateł, bijących z ogromów okręgu przemysłowego. Ogniste barwy, nieprzeliczone pożary, jakby z piekielnych buchające otchłani, opanowały część widnokręgu niby zorze nowego dnia.
Panna Czarlińska, obca jeszcze w tych stronach, brała w siebie z podziwem ten imponujący obraz. A młoda Ślązaczka przy jej boku, w tej chwili, gdy losy tej Ziemi zawisły na szali, podkreśliła silnie, znacząco, wojowniczo:
To nasz Górny Śląsk!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.