Pękły okowy/Część druga/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.

Tej nocy wśród gajów wiklin na lewym brzegu Odry rozłożyły się na piasku dwa upiorowe cienie. Pomiędzy prętami mrugały w głębi nikłe, srebrne plamy i zdradzały powierzchnię rzeki, po której ślizgały się księżycowe blaski. Dalej, ku północy padały na wstęgę Odry olbrzymie pasma cieniów grobowych od pobrzeżnych drzew, które zakute w milczenie wyciągały do nieba w bezsilnej rozpaczy pomstujące ramiona. Konary ich podobne były do jakichś zjawisk apokaliptycznych z rozczapierzonemi, żądnemi krwi pazurami. Przysłaniały one widok na zawieszony nad rzeką most.
Wśród głuszy nocnej wybijały się niekiedy odgłosy dużej, usypiającej osady. Nad głowami dwóch chacharów zatrzepotał bezszelestnie nietoperz i znikł jak widziadło z koszmaru poczęte. Od wody wiał chłód, więc porucznik zapiął pod szyję skórzany kubrak a jego towarzysz przyciągnął mocno rzemyk w pasie i obadwaj pociągnęli z manierki. Nie śmieli zapalić papierosa i porozumiewali się tylko szeptem, na ucho, chociaż znaczna przestrzeń dzieliła ich od rozlewnego obozowiska domostw.
Porucznik, siedząc w kucki na piasku, łamał sobie nad czemś głowę i klął w myślach. Zrobił bowiem odkrycie bardzo niemiłe. Spostrzegł z wieczora przy nasypie kolejowym, a tuż przy moście chodzącego wartownika z karabinem, którego wziął za dawno wysłużonego żołnierza z miejscowego Kriegervereinu. Nie spodziewał się tego. W obliczu warty zadanie jego, pierwotnie nie przedstawiające mu się tak trudno, stało się bodaj niewykonalnem.
Gdyby zastrzelił wartownika, zaalarmowałby, jeśli nie ludzi w pobliskich domkach, to w każdym razie drugiego wartownika, jakiego przeczuwał po przeciwnej stronie mostu i rzeki. Wtedy nie byłoby można myśleć o spokojnem operowaniu przy przęsłach.
Zrazu porucznik zachodził w głowę co natchnęło Niemców do wystawienia tej warty. Czyliż wywąchali psim węchem zamiary Polaków? Czy też pragnęli zabezpieczyć tej nocy pociąg, w którym szmuglowali ze Śląska Wrocławskiego szczególnie wielki transport broni i amunicji? To wydawało się prawdopodobniejsze. Bądź jak bądź w postaci landszturmisty sterczał fakt, obracający plan w niwecz.
Atoli uporczywy Ślązak nie wyprzęgał konia tak szybko. Klął pieronami, skubał przystrzyżony wąsik i medytował. Ułożywszy się plackiem na piasku, zaświecił elektryczną latarkę kieszonkową i spojrzał na zegarek. Było po północy. Czasu miał wiele, bo umówił się z Nawojem, że mosty w rejonie Opola prysną o jednej i tej samej godzinie: o wpół do trzeciej.
Jakoż Wiktor Kuna zabierał się do drzemki. Wpierw szeptali coś z Fronckiem a potem przylgnęli do siebie plecami, zwiesili głowy i zmrużyli oczy. Aż wreszcie niedźwiadek jakiś powlókł się na czworakach w gęstwinę wiklin, gdzie kryły się dwa motocykle, zatrzymał się przy nich i posuwał dalej w nieprzeniknioną noc konarów. A w ślad za nim pełzał potworny gad. W pobliżu mostu oba cienie wsiąkły w ziemię, przepadły.
Słuchali.
Dochodziły ich dwa mrukliwe głosy. Wartownik i kolejowy strażnik czy zwrotniczy. Wkrótce potem zadudnił w oddali pociąg i z basowym, ponurym łomotem przeleciał przez most. Zaczem dwie sylwetki weszły do budki kolejarza.
W moment potem niedźwiadek wzniósł się na przednie łapy i skokiem charta wpadł pod most. A był to stwór osobliwy, gdyż, lubo wgramoliwszy się po skłonie nasypu pod przęsła mostu, nie więcej sprawiał szelestu od gryzonia, chrupiącego orzech, pracował tam według reguł minierstwa naziemnego niby doświadczony saper. Rozejrzawszy się, wybrał dla ładunku takie miejsce, by wysadzić wszystkie istotne części konstrukcyjne, a więc oba pasy głównych dźwigarów, belki, krzyżulce. Tam zaklinował i silnie drutem przysznurował nabój mosiężny około 100 milimetrów długi, z ekrazytem jasnożółtym w ilości żelazo kruszącej. Zasię wprowadził do otwartego końca spłonki lont ze sznurka bawełnianego w kształcie wężownicy, pokryty warstwą smoły. A dla wzmocnienia lontu w spłonce saper ścisnął koniec spłonki szczypczykami ostrożnie.
Wszystko to uskutecznił z pomocą towarzysza, oświetlającego mu ładunek i palce lampką elektryczną. Spojrzał na zegarek i trzymając koniec lontu, wysunął się nieco z pod mostu.
Nic nie przerywało ogromnej ciszy prócz monotonnego szmeru wód rzecznych wezbranych wysoko i podmywających brzegi. Wartownik na swe szczęście nie wyjrzał z budki kolejarza na dwór.
Zamigotało nikłe światełko, saper przyłożył zapaloną zapałkę do lontu i w mgnieniu oka dwa cienie znikły w gęstwinie wiklin.
Raptem podniosły się jakby z podziemi piekielnych, złowieszcze grzmoty, huk ogłuszający rozdarł powietrze, ryknął, na całą osadę rzucając postrach. Żelazne sztaby niepojętą siłą złamane niby patyki, rozerwały się i z trzaskiem opadły dwa skrzydła tej sekcji mostu.
Zanim przerażona osada przetarła oczy, dwa motocykle przeszybowały gościńcem ku południowi i, gdy na wschodnim skłonie niebios wynurzyły się trwożliwie pierwsze radosne zwiastuny dnia, zatrzymały się przed ciemnym domkiem za wsią Rogowem.
Na przyzbie siedzieli sierżant Kołeczek z fajeczką w zębach i młody milicjant mysłowicki Kurtok. Wysadziwszy drewniany most pod Krapkowicami, stawili się w umówionem miejscu, gdzie niebawem zjawił się także Nawoj ze swym towarzyszem, spełniwszy swe zadanie w Opolu.
Rozgościli się pod dachem gospodarza Kutznera, należącego do powstańców kozielskich a znajomego Kołeczka i w myśl porucznika Kuny postanowili przyłączyć się do powstania na lewym brzegu Odry, miasto odbywać daleką drogę do Bytomia lub Katowic przez kraj wybuchem powstania wzburzony i niebezpieczny.
Aby wywiedzieć się, co dzieje się w Koźlu i na G. Śląsku, Wiktor wyruszył tam nazajutrz z Kutznerem i Fronckiem, który miał przywieść zapas benzyny. Że powstanie istotnie wybuchło a wieść o tem piorunujące zrobiła wrażenie, przekonali się zaraz na wstępie do tego niemieckiego miasteczka. Rozwścieczona niemczyzna rzuciła się, nie pierwszy już raz, na tamtejszy polski Komisarjat Plebiscytowy a, ponieważ załoga włoska tolerowała wybryki bojówek i nikt z Polaków nie był pewien życia, zwinięto pośpiesznie komisarjat i przeniesiono do nadrzecznej wsi Ciski. Cicha ta osada stała się jedynem, słabem ogniskiem polskości i przytuliskiem władz organizacji powstańczych na tym, dla Polski straconym brzegu.
W Koźlu nie zastał Wiktor nikogo, z którym mógłby się porozumieć. Prysnął zatem do Cisek, niemile tem dotknięty, że Kutzner, lubo zaprzysiężony, pozostał w mieście pod jakimś pozorem. Miał on powrócić do domu z Fronckiem.
Gdy porucznik późnym wieczorem zjawił się wśród swych towarzyszów w Rogowie opowiadał, że Krzykała, Buła, Chowaniec, Szyja, Paprotny, Richter i inni powstańcy, zgromadzeni w Ciskach, postanowili przeprawić się na drugi brzeg Odry i tam walczyć za sprawę. Bo o ruchu powstańczym w powiecie Prudnickim i wogóle po tej stronie rzeki nie mogło być mowy dla braku oparcia i amunicji. Jakoż Wiktor radził, aby za ich przykładem przerzucić się jak najprędzej za Odrę. Przedtem jednak chciał przywołać z okolicznych wsi w organizacji kozielskiej zanotowanych młodych wojaków, by wylądować w okolicy Gogolina z partją, która mogłaby stawić czoło żandarmerji i bojówkom hajmatstrojów.
Noc tę Wiktor i Froncek mieli spędzić w pokoiku, do sypialni gospodarza przylegającym, Nawoj zaś i inni w stodole na słomie. Skoro wszyscy rozeszli się na spoczynek, Froncek trąciwszy porucznika w bok nieznacznie, wywiódł go przed dom i szeptał mu:
— Ten Kutzner cołki czas w Koźlu pił ze szwabami aż sie im z cupryny kurzyło. Pili, cyganili cosik na Poloków, kiejżech do knajpy wszed, ale chnet pyski zamknyli, abych nic nie miarkowoł. Te psiojuchy! Tyn Kutzner, pedom panu porucznikowi, to kupiony Judas...
Porucznik udał się natychmiast do stodoły, zabrał Nawoja i Kołeczka i wszedł z nimi do izby gospodarza, który spoczywał już pod wysokim piernatem. Opodal spała jego żona i dwoje nieletnich dzieci.
Zaświeciwszy mu w nos świecą, porucznik huknął:
— Gospodarzu! Jeżeli zdradziłeś nas szwabom, dom twój zburzymy tak, że kamień nie pozostanie na kamieniu.
— A ty wisieć będziesz!.. — mruknął przez zęby Kołeczek, wściekły, że spotkawszy Kutznera niedawno w Katowicach, dał wiarę jego rzekomym polskim uczuciom.
Gospodarz, blady ze strachu, zerwał się na nogi i uderzył zaraz w prośby i zaklęcia, tłumacząc, że jawnie jako Polak występować nie może. Sekundowała mu w tem jego żona. Ale porucznik kazał jej wynieść się natychmiast na noc do stodoły wraz z dziećmi a, gdy lamentując srodze, ociągała się z tem, Kołeczek wyrzucił ją za drzwi z dziećmi i piernatami. Jej męża zaś pokornego jak truś zamknięto w drwalni.
Szóstka powstańców odbyła w izbie gospodarza radę wojenną. Motocykle ustawiono w głębi sadu i pozostawiono Antka Zająca przy domu na odwachu, obawiając się najazdu jakiej bojówki kozielskiej. Okrom rewolwerów posiadali tylko nabój dynamitowy. Nie zamierzali jednak uciekać z tego domu, raz, że przed wschodem słońca nie wiedzieli, gdzie się podziać, a powtóre, że w żołnierskich piersiach tliła się iskra wojskowej fantazji.
Nie rozbierając się, położyli się gdzie i jak się dało i już jeden i drugi poczynał chrapać, gdy zastukano do szyby. Wymknęli się na podwórko, rewolwery dzierżąc w garści. Zając zamaszystemi gestami sygnalizował im nadciągające niebezpieczeństwo. Istotnie z przed frontu białego domku dochodził szwargot tłumionych głosów.
Jak zagon mar cmentarnych przesunęli się bez szelestu w sad, gdzie drzewa pogłębiały mroki czarnej nocy i zajęli pozycje pod gruszami, łowiąc uchem głośne półsłówka Niemczaków. Z całą zuchwałością przystępowali oni do swego dzieła, grzmocili pięściami do drzwi domku, jakby byli u siebie. Wybrali się bowiem na połów tych kilku powstańców w znacznej liczbie — trzydziestu chłopa. Nie mogła ich nęcić nadzieja grabieży, lecz zwabiła ich żądza torturowania jeńców polskich. W ich pojęciu tym pierwszym powstańcom należało się coś wiele więcej niż śmierć.

Ale przeliczyli się. Gdy u drzwi domku zebrała się zbita grupa figur, Nawoj, stojący obok porucznika pod drzewem, grzmotnął w nich swój nabój dynamitowy i stała się rzecz straszna. Nastąpiła krwawa katastrofa. Wśród brzęku wylatujących szyb, łoskotu załamanych drzwi i rozpadających się murów legła w oka mgnieniu i tarzała się w potoku krwi masa rozsiekanych, porozrywanych członków. Bryły cegieł waliły się na to straszne, krwią gorącą ociekające rumowisko ludzkie i strzelały na wszystkie strony niby groźne pociski. Część frontowej ściany domku runęła i przysypała lepkie szczątki miałem i gruzami. Nagle utworzyło się tragiczne cmentarzysko.
Powstańcy utonęli w głębi sadu przy rowerach. Jeden Nawoj pozostał z frontu, by nakarmić się widokiem tego obrazu. Muskuły w policzkach jego drgały i w źrenicach paliły się fosforyczne ognie. Rzeź taka była w jego stylu, przejmowała go morbidną rozkoszą, jak sadystę.
Tymczasem towarzysze jego wyprowadzili już swe motocykle ze sadu. Zabrakło między nimi na kilka minut Kołeczka.
Nie zapomniał on o gospodarzu Kutznerze, który snać na służbie niemieckiej będąc, podszedł go i wywiódł w pole haniebnie.
Sierżant skoczył do drwalni i strzałem rewolwerowym w czoło położył zdrajcę trupem. Potem pośpieszył w mrok drzew owocowych i wkrótce wydostał się na uboczną drożynę, gdzie migotały cienie.
Nikt ich nie ścigał, nikt do nich nie strzelał, bo ci, co z tej masakry ocaleli, byli tak spiorunowani, że broń wypadała im z ręki.
O przedświcie sześciu powstańców przejechało przez ulice śpiącego miasteczka, pomknęło do Cisek i zatrzymało się nad wstęgą wysłonecznionej brzaskiem Odry.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.