Pękły okowy/Część druga/XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX.

Skoro wieczór zapadł, Wiktor Kuna rzucił się na słomę w stodółce siodłacza, nakrył derami i zasnął jak suseł. Opodal Froncek zarył się nosem w słomiane posłanie, inni powstańcy wyszukali sobie legowisko pod ścianą i utworzyli grupę niby tłomoki niedbale porzucone. Z różnych kątów czernią zalanej stodółki podnosiło się chrapanie.
Trzeba było nabrać sił. Przed wschodem słońca zamierzali przeprawić się na prawy brzeg Odry, co połączone było z niemałem niebezpieczeństwem. Bo w ślad za Komisarjatem polskim i organizacją powstańczą, przeniesioną z Koźla, pojawiły się w Ciskach bojówki niemieckie i roztoczyły straże dookoła osady a mianowicie nad brzegiem rzeki, gdzie zmieniały się w karabiny i małe maszynówki zbrojne widety.
Wobec tego w ciągu dnia nie było można myśleć o przeprawie łodziami, zwłaszcza że prócz kilku granatów ręcznych, partja saperów nie zastała w Ciskach żadnej amunicji ani broni. To, co posiadał z takich pożądanych skarbów Komisarjat, zabrali z sobą ci powstańcy kozielscy, którzy na pierwszą wieść o powstaniu przerzucili się za rzekę, zanim mogły im w tem przeszkodzić bandy hajmatstrojów.
Zbłąkanym do Cisek saperom paliła się tam ziemia pod stopami. Dochodziły ich bowiem z za Odry dwukrotnie odgłosy strzałów a kto stamtąd przybył opowiadał, że powstańcy, wyruszywszy z Bierawy pod wodzą Kruegera, Szyi, Buły i ks. Brandysa opanowali całą okolicę a nawet w Kędzierzynie rozbroili niemiecką policję plebiscytową.
Do nich pragnął dostać się jak najprędzej Wiktor Kuna. Wprawdzie mógł on za dnia wyprysnąć z Cisek na motocyklu i gdzieindziej szukać przeprawy przez rzekę, lecz, jeźli miał wystawiać się na kule bojówki, wolał wybrać sobie do tego moment i przy tej sposobności wydrzeć nieprzyjacielowi nieco karabinów i maszynówek. Zresztą przyłączyło się do niego dziesięciu ochotników z okolicy i z tak wzmocnioną drużyną można było śmiało rzucić się na posterunki niemieckie nad rzeką.
Tymczasem wszyscy spali. Lecz zaskrzypiały z cicha wrota i do stodoły wsunął się Nawoj z latarką, w której tliła się łojówka. Zasiedział się w knajpie, zapijał robaka, co niekiedy toczył jego chorą duszę. Stąpając cicho po źdźbłach i słomie, rozglądał się za legowiskiem, przyczem wzrok jego padł na Wiktora, twardo śpiącego i zatrzymał się na nim długo. Jakieś czarne myśli przechodziły pod jego chmurnem czołem.
Postawił na ziemi latarkę i sięgnął po kubrak Wiktora, przy boku jego leżący, wyjął z wewnętrznej kieszeni duży, czarny portfel i dobył z pośród banknotów fotografję w kopercie. Była to doskonała podobizna pani Jadwigi. Zatrzymał ją i, włożywszy portfel w kieszeń kubraka, porzucił go na swoje miejsce. Zaczem usłał się na słomie w narożniku stodółki, gdzie oko Wiktora nie byłoby mogło go odnaleść i, postawiwszy przy twarzy latarkę, wpił się wzrokiem w fotografję tej kobiety, która działała nań od pierwszej chwili w sposób demoniczny, budziła w nim gamę uczuć i pożądań, w krwawej morbidezzy ginących.
W takich paroksyzmach nerwów nienawidził Wiktora dziką potęgą zazdrości i, gdy przed chwilą patrzał na niego śpiącego, przystąpiła do niego myśl zamordowania męża i kochanka tej upragnionej kobiety. Byłoby to rozkoszą nadludzką, lecz zgoła bezowocną. Bo czuł całą przepaść, jaka raz na zawsze dzieliła go od niej. Nigdy, ani na moment, nie mógł marzyć o niej. Świadomość tego zalała mu duszę jadem goryczy i życiu jego odebrała wszelką urodę. Za nic miał pieniądze, jakiemi okoliczności wyładowały mu kieszenie, i za nic ładne dziewczyny, jakie do niego szczerzyły zęby. Pani Jadwigi nie mógłby kupić ani zdobyć nigdy niczem. A ona była jedynem jego pragnieniem, ona posiadała w swej rasowej osobie i osobowości nutę czarodziejską, tajemniczą, dla której nie miał miana. Nie rozumiał, że pod jej magicznym wpływem odzywały się w tym gdzieś w spelunce zrodzonym pogrobowcu przemożnej ongi rodziny świetne, heroiczne echa piastowskie. Nie rozumiał tego, lecz w takich chwilach czuł cały bezmiar swej życiowej nicości, swego upadku, swej zbrodni i tarzał się w otchłani nieszczęścia.
Mógłby zastrzelić Wiktora w pierwszej potyczce. Nikt nie stwierdziłby tego, czy padł on od kuli jego czy Niemca. Ale na myśl tą zakwiliło w nim coś rzewnie. Nie potrafiłby odbierać tej ubóstwianej kobiecie drogiego męża, jak nie potrafiłby mordować matki z niemowlęciem u piersi. Zresztą pozostałby nadal rozpaczliwie nieszczęśliwym.
To nieszczęście wyładowywało się teraz w spotęgowanej żądzy mordu, która zwerbowała go w szeregi powstańcze. Zapatrzony w podobiznę pani Jadwigi całą roztarganą duszą, dyszał niby głodny zwierz, pragnieniem krwi ludzkiej, gorącej. A najchętniej mordowałby — ją...
Zapadł w korowód halucynacji i, gdy go zbudziły głosy powstańców dźwignął się ze słomy blady, jakby chory. Wypił haust gorzałki.
A powstańcy wychodzili cicho ze stodoły w głuchą noc. Nawoj nie dał im się wyprzedzać. Zwrócił się wprost tam, gdzie przy brzegu rzeki wisiały na łańcuchach czółna i gdzie przewidywał główny posterunek straży.
Chociaż noc bladła już w przeczuciu nadchodzącego dnia, nie ujrzał tam nikogo. Dopiero, gdy zbliżył się do brzegu, spostrzegł dwóch w dużem czółnie śpiących ludzi. Zadrzała w nim radość i skoczył ku nim z rewolwerem. Zagrzmiały dwa strzały. Jeden drab zabity nie drgnął, drugi ranny zerwał się do obrony, chwycił za ramię Nawoja. Zaszamotali się, lecz przyskoczył do nich Froncek i wraz z Nawojem wrzucił Niemca w rącze nurty wezbranej rzeki.
Huk strzałów rozległ się na rozłogach nadodrzańskich, ale wnet ucichło wszystko. Na rzece pojawiły się czółna z 16-tu powstańcami i łatwą ich zdobyczą, na którą składało się sześć karabinów, trzy kulomioty i skrzynka z granatami.
Słońce stało już wysoko, gdy drużyna ta zbliżyła się do Bierawy, nie wiedząc w czyich rękach jest ta osada. Udając orgeszowca Wiktor puścił się z dwoma ludźmi między domostwa i dowiedział się od sklepikarza, że Polacy mieli już Bierawę w swych rękach, lecz wyparto ich do Dzierzgowic, a Selbstschutz pozostawił tam silny posterunek żandarmerji w budynku naprzeciwko składu trumien.
— Czy pan jest pewien, że w Dzierzgowicach są Polacy? — pytał kramarza porucznik.
— Ja, ja. Wczoraj przysłali oddział, który szturmował do posterunku żandarmerji. Dostało się im! Zabrali dwóch rannych i poszli. Ale oni wrócą. Niech pan śpieszy do Kędzierzyna i przyprowadzi silny zastęp żołnierzy.
Nie upłynęło pół godziny a na drodze przed stacją żandarmerji pojawił się żelazny potwór i z drzwi domku stolarza trumiennego ozwał się głos porucznika:
— Kołeczek, pokaż co umiesz!
Sierżant krzątał się z dwoma powstańcami około miotacza min i wkrótce, ostrzegłszy towarzyszów głośnem: „Baczność!“ wysłał minę osadzoną na granatnik. Zaryła się przed dom żandarmerji. Kołeczek zaklął pod wąsem i pracował z najwyższym pośpiechem. Świsnęła druga mina i ugodziła w dach jednopiętrowego domostwa a trzecia rozdarła go i grad rozbitej dachówki posypał się na wypadające z okien szyby.
Jednocześnie zerwała się gwałtowna burza, z obu stron poczęła się strzelanina. Ryknął ciężki kulomiot, ustawiony w progu domu stolarza i wysyłał pociski w bramę budynku a na front jego lekkie maszynówki posiały bezmiar kul. Żandarmi zaś odpowiedzieli zrazu salwą bezmyślną a potem z obu stron warczały groźne grzechotki i grały zgryźliwie: tak, tak, tak.
Zachwiał się Kołeczek. Z kulą obrażonego czoła krew trysnęła na twarz jego obficie. Skrył się za węgły domku. Miotacz umilkł, lecz ciężki kulomiot raz wraz rąbał w niższą część placówki niemieckiej, wypłaszał z niej obrońców na gruzami z dachu zasypane piętro.
Walka toczyła się bez przerwy a bez wyraźnego wyniku. Nagle polskie maszynówki ucichły. Z podwórka domku wybiegł porucznik Kuna a za nim Antek Zając i z boku podkradli się pod mur budynku, rzucającego ołowiem z górnych okien. W najbliższy otwór okienny grzmotnął Wiktor dwa granaty, napełnił pokój strasznym łoskotem i dymem. Przyczajony pod oknem, czekał przez chwilę, aż obłok dymów podniesie się i pocznie ulatniać przez okno. Zaczem Antek podsadził go i porucznik wgramolił się szybko do wnętrza domostwa, gdzie ujrzał obraz zniszczenia. Na rozdartej podłodze walały się w dzikim bezładzie zdruzgotane meble, obrazy, tynkiem ścian pokaleczonych osypane, a pianino otwierało szeroko paszczę.
Ocalał tylko piec i parawan, z poza którego wychyliła się czarna, wydęta czapka z daszkiem, oraz lufa karabinu. Zaledwie Wiktor spostrzegł to, huknął strzał i kula świsnęła mu tuż nad uchem.
Z za parawanu wyskoczył oficer włoski, blady jak trup i ryknął:
— Bandit! Bandit!
Skoczył do otworu okna, lecz padł twarzą na szczątki parapetu, bo Wiktor grzmotnął go pięścią w kark. A w moment potem ukazała się nad głową Włocha zuchwała gęba Antka, który podsadzony przez Froncka, właził do pokoju. Wnet, jakby w tej chwili nie było pilniejszej roboty, dwa młode karlusy poczęli grzmocić w skórę włoską jakby cepami.
— Domy ci bandytę, ty italjański szwabie!... Spuchnie ci fraca i pękną galoty, ty gizdzie!
Nie przerywał im tej zabawy Wiktor. Gdy oni zamieniali w czyn swoją zapowiedź, a Włoch, szamocąc się, darł się jak oparzony, uchylił drzwi na korytarz i huknął w klatkę schodową:
— Poddajcie się! Macie pięć minut do namysłu!
A za plecami jego oficerek włoski, zmieniwszy pod chłostą raptem front, wrzasnął:
— Viva Polonia!
Dwa karlusy zaś wyrzucali go przez okno, podawali barana innym powstańcom, przed których opiekuńczemi ramionami drzał przyjaciel Niemców. Na ulicy legitymował się jeszcze gwałtowniej okrzykami na cześć Polski. Mimo to skrępowano go i przytrzymano.
Siejba kul ustała i z górnych okien fortecy żandarmów powiało milczenie. A po chwili wysunął się z okna bagnet z białą chusteczką.
Na ten widok powstańcy, dotąd w domku stolarza ukryci, poczęli wychodzić na jezdnię, gdy nagle, jak piorun z pogodnego nieba, runęły na bruk granaty. Tylko dzięki temu, że padły pod wysoki brzeg ścieku i o to podmurze się odbiły, uniknęli powstańcy poważniejszych ran. Znikli w widnokręgu zdradzieckich żandarmów w oka mgnieniu, nie zauważywszy, jak pocisk ciężkiego kulomiotu, wpadłszy w okno wystawowe składu, sprawił, że trumna wytoczyła się na środek ulicy i spoczęła tam z wiekiem gościnnie otwartem.
Zaśmiali się wobec tego w głos młokosi pod oknem żandarmerskiej reduty. Zaczem jak koty wspinali się szybko do wnętrza pokoju, chroniąc się tam przed kulami, jakie z domku stolarza poczęły znów bzykać w okna górne niemieckiej placówki.
Tymczasem we wnętrzu jej zapanowała chwilowa bezczynność. O szturmowaniu do piętra z dołu schodów nie mogło być mowy. Lecz za drzwiami parterowego pokoju zgromadziło się przy poruczniku siedmiu ludzi z granatami i bagnetami i czekało na moment, gdy ciężki kulomiot polski i miotacz min — jaki porucznik kazał zawziętemu Kołeczkowi znów puścić w ruch — wypłoszy z góry piętnastu zdeterminowanych wojaków pruskich. Zażarta walka, trwająca już godzinę, przeciągnęła się jeszcze, bo Niemcy na kanonadę odpowiadali nieustannym ogniem.
Nie rozbroiło to wszakże bohaterskiego sierżanta. Bez kaptura, z okrwawioną twarzą, w stal męstwa zakuty Kołeczek i jakby przez to bezpieczny, wysłał w górę budynku pocisk celny, od którego uprzednio załamany dach spadł na sufit, przygniótł go i rozwalił.
Żandarmi znaleźli się w piekielnym kotle zagłady. Strach przed bezlitośnym bagnetem powstańca i wściekła nienawiść kierowały akcją wyborowych, ambitnych tych żołnierzy. Ale wybiła ostatnia ich godzina. Dachówki i mury spadały im na głowy, obalały ich a przez okna rąbały w nich kule. Jakoż kilku legło na podłodze, niejeden z nich ogłuchł już i oślepł na szalejącą burzę bitewną. Reszta, odruchem pchnięta, wypadła na schody, w których połowie sterczał Wiktor Kuna z karabinem włoskim w garściach.
Rąbnął z niego w sekundzie, zanim obłędni żandarmi zdołali podnieść broń drzącemi rękoma, i stoczyło się po kilku schodach ciężkie ciało żołnierza. W zielono zuniformowaną ich grupę runęły granaty, runęły pioruny i nastąpiła jakby wulkaniczna katastrofa. Tynk, mur, kawały drzewa bryzgały w szalonym odmęcie, zaskrzypiała drabina schodów pod granatów obuchem i ciężarem walących się z góry ciał. Jeszcze moment a pękła klatka słabych schodów i wszystka runęło, jakby w piekieł czeluście.
Na szczęście Wiktor w ostatniej chwili skoczył na dół, zwalił się w jedną grupę z towarzyszami i wyszedł bez szwanku. Oszołomiony wydostał się na świeże powietrze, z twarzą od tynku białą i brudną, z nozdrzami pełnemi gazów, ze zakrwawionem od zadraśnięcia czołem.
Hurra! — powitało go na jezdni, gdzie zgromadzili się rozpromienieni a potem oblani kanonierzy. Po chwili zbliżyli się do niego Nawoj i Antek, prowadząc z pod rumowiska schodów dwóch żandarmów, którzy przeżyli swych kamratów, wyszli cało z tej katastrofy.
Antek, spozierając w oczy porucznika, zdał się pytać, co począć z temi jeńcami.
Wiktor popatrzył w ich oblicza, zastygłe w lodowatej grozie. Uświadomił sobie zdradę żandarmów i zawyrokował o jeńcach jednym, żołnierskim, odpychającym gestem ręki.
Antek i Nawoj poprowadzili ich — pod mur.
Tymczasem za plecami Wiktora zainscenizowano zgoła inną scenę. Spoczywała tam jeszcze rozwarta, krzycząca o lokatora trumna. Porucznik nie mógł nie rozśmiać się, gdy zawsze wesołe jego karlusy wywlokły z domku skrępowanego oficera włoskiego, srodze wierzgającego nogami wepchnęli do wnętrza trumny i, podniósłszy ją, ponieśli go na barach przez ulicę jakby na cmentarz. Wrzeszczał biedny Włoch co nie miara, myśląc, że zbliża się jego koniec, ciskał się niby szczupak w sieci.
— O dio mio!.. Gottes willen!
Jęki i lamenty jego przepadały w chichotach i śpiewach idącej za trumną czeladki.

„Tam do Gliwic długa droga
Drzewkami obsadzona...“

— odbijało się o fasady domków.
Mieszkańcy Bierawy, którzy tak długo siedzieli w ukryciu, niby mysz pod miotłą, wychylali się na drogę i, widząc, co się święci, śmiechem wtórzyli powstańcom.
Lecz pytanie, czy Włoch nie byłby przypłacił życiem swego niewczesnego braterstwa z Niemcami, gdyby porucznik Kuna nie był położył kresu igraszce. Pobiegł za tą procesją i wyzwolił oficera z cmentarnej lektyki.
Gdy nad wyraz poturbowany a niepachnący Włoch stanął przed nim z posiniaczoną i umorusaną twarzą, z podartemi rajtuzami, do człowieka niepodobny, porucznik rzucił mu po francusku:
— Allez vous en! Idź do djabła i wynoś swe kości, pókiś żyw z tej ziemi!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.