Pękły okowy/Część pierwsza/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pękły okowy |
Wydawca | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Katowice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wstał dzień wiosenny, majowy, radosny.
W pamiętną tę niedzielę zdało się, że dzwon, od Zygmunta potężniejszy, zaśpiewał cudowną pobudkę nad ziemią piastowską. Nie było osady, wsi, ani wioski staropolskiej, gdzie od wczesnego rana lud, wyniesiony ponad szare prochy bytowania, nie byłby gotował się na święto świąt, na jakie kraj ten czekał długie wieki. Niewiasty wiły wianki, dobywały ze skrzyń najładniejsze czepce, rogówki purpurowe, żywotki barwne, kiecki granatowe, fartuchy jedwabne. Dziewczęta stroiły się w wianuszki, świecidłami obwieszone. Chłopi przywdziewali dostojne, ciemne sukmany ze złocistemi guzami, czerwone bruślaki i jelonkowe spodnie. Tam, gdzie chłop nie zarzucił włościańskiego stroju, a więc w Łagiewnikach, Rozbarku, W. Dąbrówce, Piekarach, Brzozowicach, nie dał się zaćmić przez rzeszę białogłową, zharmonizował się z nią i stan swój godny godnie przedstawiał i okazale. Cały ten strojny naród obległ podwody w zieleń przybrane i — jazda do miasta.
Zaroiło się w powiatowych środowiskach od tego barwnego ptactwa, aczkolwiek niemczyzna wysilała się, by sparaliżować odruch polskości. Zwłaszcza do serca G. Śląska, do Bytomia, garnęły się nieprzebrane zastępy, jakie liczono na dziewięćdziesiąt tysięcy, i zalewały miasto.
Szeregowano się, formowano imponującą, świetną procesję. Więc ruszyła, poprzedzona tablicą ze swą nazwą, wieś za wsią, jedna grupa górników za drugą, jedna drużyna hutników za drugą. Szły wszelkie organizacje robotnicze i inne, szły związki zawodowe, bractwa i towarzystwa kobiet.
Bezkresna wstęga jednym duchem owianego ludu snuła się przez nabite widzami ulice.
Szły Łagiewniki i Miechowice i sercu drogie Piekary, szedł Orzegów, Bobrek, Karb, Kamień, Szarlej i Chorzów i Rozbark śmiał się barwnemi szatami. Z niewyczerpanego rogu obfitości sypał się lud królewskiego szczepu piastowskiego, walił przez miasto pod swemi chorągwiami. Wplatały się w niego orkiestry chłopskie i inne, parskały koniki. Bo znalazła się także jazda i wystąpiły w siodłach oddziały sokołów i grupy „siodłaków“, tudzież rowerzystów popielate roje.
Dziwowali się ludkowie sami swej mnogości. Tyla narodu nie oglądali nawet przy najszumniejszych odpustach w Piekarach lub na górze św. Anny. Radowali się chorągwiom, które jeszcze łońskiego roku wydzierał im, targał i deptał oprawczy Grentzschutz.
A wiejski ten lud zbożny składał się na malowniczą armję pod znakiem Orła Białego, jaką powołały zespolone wysiłki organów plebiscytowych. I z armją tą wkraczała polskość do miast przeważnie niemieckich, zalewała je, by podnieść na duchu samą siebie, policzyć się, by zaświecić w ślepie Germanji i zawołać do wszystkich głosem do brzegów Sekwany i Tamizy sięgającym:
— Jestem!
Przyglądały się temu obrazowi tysiące z chodników, okien i dachów i każdy ulegał wrażeniu, że wojsko to, nieulęknione terrorem, już teraz zmierza do urny, by głosować za Polską. Snać nie inne uczucie przenikało także drużyny, bo z twarzy szeregowców bila pewność zwycięstwa. W powietrzu i w duszach drżała nuta mazurka Dąbrowskiego a i z piersi i z serc wydzierało się raz wraz tryumfalne: Niech żyje Polska!
Nigdy, nigdy jeszcze nie słyszał stary Bytom takiej muzyki serc, takiego okrzyku i takiego wojska nie spodziewał się ujrzeć w nim nigdy zagnieżdżony tam Prusak. Oniemiał on w złowieszczem osłupieniu.
Jakżeż śmiał ten naród zdeptany podnosić głowę i wdzierać się dumnie w posady pruskie? Czyliż napróżno upajano go teatralnemi demonstracjami niemieckości? I napróżno proklamowano ową niemieckość G. Śląska światu? Czyż krwawa robota kata i Hersingoskich hord, na kraj ten nasłanych, poszła na marne? A terror odbił się o skałę jakąś granitową? Czyż na to upuszczono strumień krwi śląskiej, by z niej wyłonił się orzeł biały?...
W czarnej zadumie milczał Prusak; zazgrzytał zębami i ślubował pomstę, gdy grało mu w uszach:
— Niech żyje Polska!
— Niech żyje G. Śląsk!
Podniósł ten okrzyk rozradowany tym jasnowróżbnym obrazem Pochwalski i podjęło go kilku innych gości z Polski.
Otoczył ich zaraz rój Ślązaków z białemi i czerwonemi kwiatkami na piersi i nuże podnosić w górę braci z za Przemszy i wiwatować na ich cześć.
Aż spostrzeżono w oknie przy rynku głowę komisarjatu. Poczęły rwać się gremjalne okrzyki:
— Niech żyje Korfanty!
Niby rogi bawole wrzynały się okrzyki w trzewia Urbanków, Ulitzków. A gdy u wylotu przyległej ulicy zazieleniły się mundury Zycherki i pojawiły figury kilku znanych, szyderczych wrogów, odbiło się o niemieckie mury gromkie:
— Precz! Precz z Germanem!
Wśród rozkołysanej ciżby Pochwalski stał obok Wiktora Kuny, jego siostry i ich znajomych, między którymi nie zabrakło i Augustyna Widery.
Gdy po wschodzie słońca otworzyły się przed nim podwoje Gliwickiego więzienia, powitała go na wolności pierwsza panna Matylda. Nie powstrzymały jej od tego upomnienia troskliwego brata, nie przemogły nakazu jej serca. Rozczulony więzień pochylił się do jej rąk, wyjął z głębi duszy ciche:
— Bóg zapłać!
Stosownie do instrukcji Wiktora zboczyli za miastem z drogi do Rybnika, gdzie było można spodziewać się zasadzki bojówki, i wnet spotkali drugi samochód ze strażą bezpieczeństwa. Przyłączył się do tej partji Pochwalski, lubo na wojaka nie stworzony, gdyż poczytywał sobie za żołnierski obowiązek stanąć wśród obrońców patrjoty śląskiego.
Z tego, że Widerę przetrzymano przez noc w więziennej celi, Wiktor Kuna wywnioskował, iż chodziło o zorganizowanie na powracającego do domu napaści. Dlatego skierował jego samochód na inny gościniec, a że nie mógł przysięgać, czy i gdzieindziej nie czyhają na Widerę ukryte bandy Heimatstreuerów lub Zycherki, wyjechał sam po niego ze zbrojną eskortą.
Zrazu obawy porucznika okazały się płonne i poczynania jego zbędne, bo Widera zajechał do Bytomia bez najmniejszej przeszkody. Atoli później okazało się, że Wiktor znał swych Pappenheimerów i dobrze odgadywał ich zamiary, gdyż, jak wiedziała to cała Wilcza, o świcie dnia tego, w lasach przy drodze z Gliwic ostrzeliwano gęsto przejeżdżający tam samochód, nie bez krwawego skutku.
Aresztowanie Widery było jednym z zabiegów, zmierzających do sparaliżowania wielkiej polskiej uroczystości majowej.
Szczęśliwy epilog tej sprawy nastroił jak najpogodniej przyjaciół Augustyna. Panna Matylda, przy boku jego, kąpała się w harmonji serc śląskich, zestrzelonych w jego ognisko miłości Ojczyzny, wcielała się duszą w nieporównaną defiladę Polaków.
Szarpnął ją za ramię Wiktor i zwrócił jej uwagę na Froncka, który przyczepiwszy się do drużyny hutników z Lipin, maszerował z zadzierżystą miną na flance niby sierżant. Przyszpilił sobie do czapki gałązkę zieloną, niby pióropusz i okiem łobuza strzelał w stronę porucznika, jakby pytając go:
— Fajny karlus ze mnie, co?
Brakowało mu już tylko trąby.
Wkrótce i oni wpletli się w procesją.
— Od tej chwili powinna pani mówić po polsku — rzekł Augustyn do panny Matyldy, która zarumieniwszy się, wycedziła trwożliwie, ze skupieniem:
— Boję się mówić po polsku.
Uśmiechnęła się, jakby chcąc uśmiechem pokryć niedostatki swej polszczyzny. Lecz brzmiało to ładnie, pieściwie i Augustyn mógł szczerze zapytać:
— Dlaczego? Przecież pani wymawia tak dźwięcznie.
Nagle pozyskała ona w jego oczach wdzięk niemały. Odczuła to, podziękowała mu za zachętę zdradzającem jej uczucia spojrzeniem i przez chwilę tonęła w błogiej świadomości, że te polskie dźwięki zbliżyły ich do siebie znacznie.
— Ja rozumiem wszystko dobrze; nauczyłam się wiele od Wiktora i z książek — rzekła. — Pragnęłabym mówić bez błędu.
— To doskonale. Będziemy zawsze ze sobą mówić po polsku. Niechaj panią zachęci do nauki fakt, że w Irlandji cała inteligencja dopiero ostatniemi czasy nauczyła się języka swych ojców.
Widera posiadał opinję rzadkiego wśród Górnoślązaków polonisty; jedynie w Cieszyńskiem mógł znaleźć kilku sobie równych.
Jakoż po obiedzie dr. Konkiewicz, kierownik działu oświatowego, zabrał go do sali Ula, gdzie Augustyn wygłosił wykład o Konstytucji 3-go maja.
Z wieczora w Hotelu Lomnitz ciasno było przeważnie od kobiet, młodych Polek, które przybyły na teren plebiscytowy z różnych stron kraju, jako agitatorki. Zrobiły one na Wiktorze wrażenie studentek, a był to typ kobiet, nie przemawiający do niego. Porównał je z salonową, cieplarnianą panną Emmą, oddziałującą nań wonią tuberozy i nie zainteresował się galerją skromnie ubranych panien.
Natomiast bawił go widok siostry. Wyzbyła się swej stropanieńskiej bezpłciowości, odnalazła w sobie kobietę i uroniła wiele ze swego poważnego usposobienia. Wyszła z siebie, rozkwitła w słońcu miłości i promieniowała radością życia. Wiktor uśmiechał się w duszy, myśląc sobie: Rozflirtowała mi się Matylda w polskich wodach nie na żarty.
— Słuchaj! — zwrócił się do Widery — Aresztuję cię i zabieram stąd wprost do siebie, do Mysłowic na dłuższe więzienie. Bo ty działasz w swej okolicy na szwabów, jak czerwona chusta na byka i dalibóg nie możesz teraz wracać do domu, jeśli ci życie miłe. Przesiedzisz u mnie pewien czas, dopóki Le Rond nie wyśle Zycherki tam, gdzie pieprz rośnie.
— Potrzebny jestem w domu — bąknął słabo Augustyn.
— Ale stokroć potrzebniejszy żyw i cały, na G. Śląsku! — odparł Wiktor z naciskiem.
— Pan byłby w domu jak na wulkanie — wtrąciła Matylda.
— Niema apelacji, Augustynie! Jedziesz z nami! — zawyrokował przyjaciel. — Jeśli zaś chodzi o twego ojca, to...
— Ja do niego pojadę! — ofiarowała się Matylda.
Augustyn oblał ją dziękczynnem spojrzeniem.
— Istotnie pani jest dla mnie bardzo dobra...
Przy ich stole w restauracji zasiadło kilku znajomych Wiktora jeden z nich zagadnął:
— Czy sądzisz, że rozpędzą Zycherkę?
— To musi nastąpić, albo zerwie się burza i to straszna burza, przygotowywana pokryjomu przez boszów na wielką skalę. Jeśli Le Rond nie skończy z Zycherką, to Zycherka skończy z nim.
W tej chwili rozległ się w pobliżu bufetu głos adwokata Wolnego, który, wszedłszy do restauracji w gronie innych członków Centrali Komisarjatu, oznajmił:
— A jednak nie obeszło się bez awantury. Nasz konsul donosi z Opola, że Reichwerzyści i bojówki, jakie dziś rano przyjechały tam z Brzegu i z Wrocławia, uderzyły na nasz dwudziestotysięczny pochód, grożąc rewolwerami. A zielona policja atakowała lud z boku i rozpędzała. Jest kilkunastu rannych. Następnie bandy te poszły przed konsulat, zdarły orła białego i zatopiły go w Odrze.
Zagotowało się w sali; podniosły się zewsząd okrzyki oburzenia i protestu.
— Przyglądał się tej scenie przed konsulatem pułkownik Percival i mógł się naocznie przekonać, jak zachowują się jego protegowani pobratymcy — dodał Niegolewski z Wydziału rolniczego i na to zerwało się kilka klątw pod adresem angielskich członków Komisji Międzysojuszniczej, A Józef Rymer ozwał się:
— Wszystko było uplanowane. Przedtem Zycherka zamknęła most na Odrze i lud z lewego brzegu nie mógł dostać się do miasta.
— Potem zgraja ta wpadła do „Gazety Opolskiej“ i żądała wydania red. Koraszewskiego! — mówił sekretarz Dąbrowski.
— Na pohybel Zycherce! — huknął Gawrych.
— Nie będzie plebiscytu, póki z nią się nie rozprawimy! — głosił Kuna.
— Broni trzeba i jeszcze raz broni! — wołał Chrobok, zaczem zabrał głos Korfanty:
— Zażądamy kategorycznie zamknięcia granicy niemieckiej hermetycznie, wydalenia stąd bojówek, przymusu paszportowego a głównie rozwiązania Zycherki.
— Generał Le Rond nie zdzierży! — zauważył dr. Górski, redaktor francuskiego Messager‘a.
— Broni! Broni! — strzelały głosy i jeszcze długo podniecony nastrój panował w restauracji. Akt gwałtu, zainscenizowany zuchwale w Opolu przed oczyma Komisji koalicyjnej, z lekceważeniem uprzednio przyjętego paktu, ujawniał, do jakiego stopnia obłędu doszły umysły niemieckie w tem zmaganiu się o czarne djamenty śląskie. Roztaczało to horoskopy krwawe.
Wreszcie Wiktor, panna Matylda i ich towarzysze opuścili gmach Komisarjatu, gdyż ogromnie byli zmęczeni przejściami dnia tego od wczesnego rana.
Na ulicach Bytomia wrzało jeszcze życie. Wogóle miasto ożywiło się w okresie plebiscytu niezmiernie a tego wieczora przybrało pozory środowiska, rozkołysanego na fali jakby karnawałowego rozhoworu. Wiktor rozglądał się wśród przelewającego się strumienia ludzi, azali nie ujrzy Froncka, oczywiście podchmielonego.
Przesunęło się obok nich trzech Niemców i jeden z nich, łowiąc uchem ich polskie słowa, cisnął w ich twarze wyzywające spojrzenie. Był to sędzia Walter Kuhna w towarzystwie dwóch sztabowców: kapitanów Herstenberga i Mosera. Przybyli oni na Śląsk, by skontrolować tajne organizacje niemieckie, pchnąć je tu i ówdzie do napaści na pochody polskie, tudzież przygotować je do nowej akcji na większą skalę. W źrenicach sędziego Kuhny można było wyczytać zapowiedź wrażych, wściekłych zapędów.
Sępy krzyżackie nie spały.