Pękły okowy/Część pierwsza/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pękły okowy |
Wydawca | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Katowice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Mein liebster Victor! — pisała panna Emma do swego prawie narzeczonego. — W niedzielę, z okazji urodzin ojca, będzie u nas grono osób z najlepszego towarzystwa. Zapewne także hrabia Hatzfeld. Bardzo mi na tem zależy, abyś wyrobił sobie stosunki w tych kołach. A czyż mam mówić Ci, jak bardzo pragnę Cię znów zobaczyć, ty rozwichrzony rycerzu? Chciałabym bardzo, byś spędził z nami wesoło ten wieczór w Gross Waldau. Ojciec prosi Cię do siebie niniejszem za mojem pośrednictwem.
„Lecz czy można oczekiwać od Ciebie szczypty rozsądku? Mein Liebster, boję się, czy potrafisz schować w zanadrze swą niewczesną polskość i dostroić się do niemieckiego salonu. Nie będzie w nim ani plebiscytu, ani polityki, ani tym podobnych innych okropności, zatruwających życie. Nie powinno przeto przyjść Ci to tak trudno, zwłaszcza,jeśli trochę pragniesz zobaczyć mnie w ładnej (podobno nawet świetnej) tualecie. Całkiem dernier cri!
„Kochany, pamiętaj, że przebaczyłam Ci z miłości to szaleństwo, przez jakie naraziłeś mnie na taką nieprzyjemność w Pszczynie. Winieneś mi to nagrodzić: wystąpić w roli nie Polaka, lecz li tylko eleganckiego kawalera z pod mojego znaku i olśnić (nie zanadto) dwie ładne damy, które tu poznasz, a które pragną Ciebie poznać.
„Pamiętaj również, iż wychodząc za Ciebie, nie chciałabym wcale zrywać tych stosunków towarzyskich, jakiemi mogę się chlubić. Tobie samemu — takiemu szykownemu i porywającemu chłopcu — musi na tem zależeć, by obracać się nie wśród hołotki burżuazyjnej, lecz wśród Europejczyków. Nota bene, Miss Harrison pisała do mnie i pyta w liście o „mego przystojnego kuzyna“ t. j. o Ciebie. Nawet znawczyni psów i koni oceniła Twoją urodę. (Gdyby wogóle nie istniała na świecie taka głupia rzecz, jak kuzyn, trzebaby go wynaleźć.)
„Kochany, jeżeli pragniesz ujrzeć mnie tak gorąco, jak ja Ciebie, zawiesisz na kołku wszelkie, obciążające nogi skrupuły i przyjedziesz do nas ze swym dawnym dobrym humorem.
„Ach, ty niegodziwcze! — Musiałam napisać taki nudny, rozsądny list, jakby jaka wykrygowana, w cnocie zapeklowana ciocia z powieści dla podlotków na prowincji. Bo kto zakocha się w warjacie, musi mieć rozsądku za dwoje. Jeżeli Cię znudziłam — to Twoja wina.
Na to Wiktor odpisał bez zwłoki:
„Najdroższa Emmo! Z pewnością, tak gorąco pragnę zobaczyć Cię (chociaż by bez tualety), jak Ty mnie. Jednakże nie mogę doprawdy skorzystać z łaskawego zaproszenia Twego ojca i Twego na ten wieczór urodzinowy. Muszę odmówić sobie radości ujrzenia czarującej kobiety, bo (Miss Harrison wyczuła to i dlatego obdarzyła mnie łaskawym przymiotnikiem), jest we mnie wiele z psa i w salonie Waszym byłbym... jak pies w kręgielni.
„Kochana moja, ja nie potrafię niby hybryda żyć, pływać w słodkich zarówno jak słonych, czyli w niemieckich tak dobrze jak w polskich wodach, bo jestem wiernym psem przy gromadzie górnośląskiej. Pragnę przeto, abyś wstąpiła, jak Matylda,
w tę moją gromadę. Wtedy jako wierny pies ległbym u Twych stóp.
„Na to mi przyszło, że musiałem napisać nudny, rozsądny list. Ale to Twoja wina. Nawet rozsądek działa czasem zaraźliwie. Wybacz mi to. Obiecuję Ci, że gdy przyjedziesz odwiedzić Matyldę (oby jak najprędzej!), odnajdę cały swój dawny dobry humor i zawieszę na kołku wszelki nudny rozsądek, istotnie krępujący nogi i ręce“.
Wiązką gorących czułości zakończył Wiktor list i odetchnął z uczuciem ulgi. Nareszcie wypowiedział to, co nękało go od dawna. Nie miał siły oderwać się od uwodnej kobiety z drugiego brzegu, od którego odpłynął tak daleko, więc dotąd trudno mu było zdobyć się na takie ultimatum, jakie zawierało to pismo. Gdy uświadomił sobie, że stawia sprawę na ostrzu miecza, i ślub uzależnia od jej spolszczenia się, przeraził się. Mimo to, gwałt sobie zadając, włożył szybko list w kopertę i wysłał go natychmiast na pocztę.
A potem zżymał się o to na siebie. Niemało było na G. Śląsku Polaków, którzy pożenili się z Niemkami, a jednak nietylko związki te trwały jakoś nierozerwalnie, nawet w tych czasach tak potężnego zaostrzenia antagonizmów narodowych i plemiennych, lecz nie przeszkadzało to tym Polakom być Polakami i dążyć do zespolenia ziemi śląskiej z Polską. Czyż nie mógł by on być jednym z nich?
Tak przekładał sobie zakochany, jednakże na dnie duszy wołało w nim coś: nie! nie!
Z chmurą zadumy na czole zastał go Augustyn Widera. Rozgościł się on u niego, pojmując, że istotnie wskazanem było zniknąć z widowni Gliwic i Rybnika. Zastępował Wiktorowi Pochwalskiego, który pomimo kijowskich sukcesów armji polskiej musiał się stawić pod chorągiew i pożegnać towarzysza broni, przytwierdzonego do Śląska.
Augustyn pomagał przyjacielowi w pracach organizacyjnych i spędzał codziennie kilka godzin w katowickim Komisarjacie Plebiscytowym, przywożąc zwykle do Mysłowic ostatnie wiadomości z kroniki bieżącej.
— Potwierdzają się wieści — mówił — że Niemcy nietylko bojówek nie wycofują stąd, lecz wręcz przeciwnie sprowadzają liczne bandy Orgeszowców z zachodu. Zanosi się na to, że teraz nie będzie mogło odbyć się ani jedno zebranie polskie, gdyż szajki te rozbijać je będą z niemiecką systematycznością.
Wiktor potrząsnął głową i mruknął zdawkowo:
— Będzie wielka awantura! To jasne.
Augustyn popatrzył na niego i spytał:
— Czemu masz taką minę, jakbyś połknął żabę?
— Nic, nic... — żachnął się Wiktor. Idź do willi! Matylda wróciła z Wilczej. O ojcu twym przywiozła dobre wiadomości. W niedzielę przybędzie do ciebie Sikora i zda ci raport ze spraw gospodarczych. Zresztą Matylda opowie ci wszystko.
Augustyn udał się zaraz do willi dyrektora, gdzie bywał nieomal codziennym gościem. Stosunek jego do Matyldy zacieśnił się jeszcze więcej od chwili, gdy począł służyć jej za przewodnika w dziedzinie studjów polskich. Bardzo wykształcona i chciwa wiedzy intelektualistka traktowała to poważnie i na tym gruncie kwitła również sympatja, łącząca ich dusze. Byli dla siebie stworzeni.
Dnia tego, jak zwykle starannie ubrana panna Matylda przyjęła Augustyna w oszklonej werandzie. Opowiadała mu szczegółowo o Wilczej, zwłaszcza o jego ojcu.
— Nie rozumiał listu od pana, ale poznał pismo i to cieszyło go niewysłowienie. Trzymał papier w palcach przed sobą i nie mógł się z nim rozstać. On taki biedny! Tak mi go żal...
Łzy zakręciły się w jej oczach. A Augustyn spozierając w jej dobrą, uduchowioną twarz, rzekł:
— Znów muszę pani dziękować... Nie wypłacę się pani bodaj nigdy za jej bezmiar sympatji i dobroci...
— W zadowoleniu duchowem mam nagrodę.
— Mówi pani, jak naprawdę uduchowiona istota. G. Śląsk zyskał w pani Polkę zgoła niepospolitej miary... Szczęśliwym będzie ten, któremu poda pani rękę przed ołtarzem... — wyszeptał i umilkł z pochyloną głową.
I ona nie miała słowa, bo nadszedł wielki moment w jej życiu.
— Gdybym nie był człowiekiem, urodzonym pod ciemną gwiazdą i predestynowanym do cierpienia na tym padole... — wycedził z cicha, jakby do siebie.
— Może teraz los okaże się dla pana łaskawszym. Może czeka pana przyszłość pogodna i jasna...
— Gdybym mógł w to uwierzyć...
— Chociażby nawet tak było, jak pan przypuszcza, tak srodze przez los doświadczony, to... to wydaje mi się, że... cierpieć wraz z panem byłoby także wielkiem szczęściem...
— Panno Matyldo! — zawołał w ekstazie. — Przemawia Pani językiem aniołów!...
Pochylił się do jej kolan, przycisnął usta do jej ręki, zsunął się na podłogę. A ona, drżąc jak listek, położyła dłoń na jego głowie i zawisła nad nią.
— Pan mnie kocha?... — wyszeptała.
— Całą duszą... Oddawna... Nikt nie oddziaływał tak na mnie, jak pani... Jeśli nauczyłem się cierpieć, to dzięki pani, bo obcując z nią, miałem tą pewność, że my ludzie mamy duszę... Gdyby pani mnie kochała, chciała ze mną iść przez życie...
Nie było wątpliwości. Utworzyli jedną, skończenie sharmonizowaną grupę i zaraz postanowili wziąć ślub, jak najprędzej.
Wieczór zastał ich w ogrodzie, gdzie spotkali ich wracający z kopalni dyrektor i pani Agata. To co posłyszeli od młodej pary, nie było dla nich żadną niespodzianką. Przyjęli to z serdecznem zadowoleniem.
Gdy rozmawiali w ukośnych promieniach zachodzącego słońca, z suteryn willi ozwały się chrapliwe, nieśmiałe a krzykliwe dźwięki trąby. Froncek robił heroiczne wysiłki, by wydobyć ze swego instrumentu coś na nutę trojaka.. co brzmiało nad wyraz nieudolnie a komicznie.
— Ah, niech go gęś kopnie, tego hultaja — zawołał pan Wilhelm. — Wczoraj ten muzykant z pod pijackiej gwiazdy nie dał mi spać po południu. Jeśli mu dotąd nie powybijałem zębów, to doprawdy rzecz niepojęta. Wygrywa teraz fanfarę na waszą cześć!...
Sierdził się pan Wilhelm na muzykanta, lecz jednocześnie nie mógł nie śmiać się z tej pauzami przeplatanej, mniej lub więcej fałszywej a bezczelnie nachalnej jego muzyki.
— Matyldo, powiedz temu ożerakowi, że jeśli nie wyrzuci do djabła tego instrumentu, to wyrzucę go na złamany łeb. I tak trzeba z nim cierpliwości. Tyle, że pilnuje tulipanów.
Skończył się Fronckowy koncert i dyrektor poszedł do swych tulipanów wraz z żoną. A młoda para zapuściła się na wzgórze, królujące nad łąkami Przemszy, snując plany na przyszłość. Wkrótce rozmowa przeszła na Wiktora, o którego sprawy sercowe siostra troskała się niemało. Ona jedna rozumiała, że lekkomyślny junak ugrzązł w miłostce, z której rozkwitła miłość ciernista, przynosząca mu rozterkę duchową. Jakąś jasnowidzącą cząstką duszy oceniał pannę Emmę należycie i nie wierzył jej. Rozumiał, iż z tą rdzennie obcą kobietą nie zaznałby szczęścia, że związek ich z góry skazany byłby na bankructwo, lecz dominował nad nim zew krwi i nie mógł wyzwolić się z czarownych pętów lwicy salonowej.
— Ja doprawdy wątpię — mówiła Matylda do swego ukochanego — czy Emma traktuje Wiktora całkiem serjo. To dziwna organizacja duchowa. Cechuje ją manja zaręczania się, aby mogła pochwalić się przed t. zw. przyjaciółkami: „Otóż jeszcze jeden! Widzicie! Niema wątpliwości. Narzeczony!“ A gdy ubawi się tym narzeczonym, cacko traci wszelki powab i wtedy mówi sobie, że mogłaby wyjść za mąż daleko lepiej. Trzyma ona Wiktora na uwięzi swym czarem osobistym, ale, chociaż nic nie stanęłoby temu na przeszkodzie, nie spieszy się do ślubu, nawet nie wzmiankuje o nim prawie wcale. A on nie nalega energicznie, gdyż w gruncie rzeczy nie ma do niej przekonania. Tęskni za nią, szarpie się, boryka z sobą. Gdyby nie miał serca, traktował by to jako epizod erotyczny. Ale on jest bardzo uczuciowy, tak jak ja. Szczęście, że pochłania go teraz sprawa śląska i odrywa od tego kielicha słodkiej trucizny.
— Jak to się skończy? — spytał Augustyn.
— Zdaje mi się, że nie przyjdzie do ślubu. Ale któż to może wiedzieć?
W istocie Wiktor tęsknił — tęsknił tak bardzo, że jeszcze wahał się, czy nie pojechać na ten urodzinowy wieczór do Gross Waldau, list swój przekreślając. Wszelako powstrzymał go ostatecznie wstyd przed ujawnieniem swej słabości.
Na list swój otrzymał krótką, nic nie mówiącą odpowiedź, która pozwoliła mu zapowiedzieć swą wizytę w Gross Waldau na następną niedzielę. Pan Schlichtling, jeszcze nie stary, bardzo przystojny mężczyzna, rozwiódł się wcześnie z matką swej córki i pieczę nad Emmą powierzył zrazu kuzynce zarządzającej jego domem. A później pozostawiał córce tak zupełną swobodę, że pod każdym względem, z jakiej sam korzystał.. Nie ożenił się powtórnie, gdyż łączył go stosunek z pewną utytułowaną damą. Zresztą cenił wysoko swą kawalerską niezależność i tem natchnął poniekąd córkę. Nie podlegała ona żadnej krytyce; wszystko, co robiła, leżało poza granicami dobra i zła i było jej wolno wszystko. Ojciec zachwycał się jej urodą, wzięciem i powodzeniem jej chlubił, traktując ją jakby najlepszego koleżkę, przed którym nie potrzeba było osłaniać zbyt skrupulatnie swych grzeszków i słabostek. Zwykle wesół i miły, cieszył się ogólną sympatją.
Wiktora Kunę przyjął p. Schlichtling bardzo uprzejmie, nie wnikając w to, jaką rolę odgrywa on przy boku jego córki. Było to jej sprawą. Wiedziała doskonale, co robi. Nie potrzebowała pożyczać rozumu od nikogo.
— Czy pan gra w skata lub w brydża? — spytał gościa przy butelce wina reńskiego.
— Bardzo słabo.
— Przyjedzie wkrótce trzech mych znajomych z sąsiedztwa.
— To bardzo dobrze! — odezwała się panna Emma żywo. — Pan porucznik nie znudzi się. Bo ja będę musiała za godzinkę pospieszyć samochodem do Neudeck‘u. Księżna prosiła mnie usilnie, abym przyjechała do niej na wieczór. Nie mogłam odmówić.
Wiktor spojrzał na nią ze zdziwieniem. Nie spotkał jej wzroku.
— Pokaż panu porucznikowi ogród. Bzy poczynają już kwitnąć! — rzekł ojciec i Wiktor mógł porozmawiać ze swą ukochaną sam na sam.
— Nie masz pojęcia — poczęła ona, gdy przez szklane drzwi wychodzili z dużego, po bankiersku urządzonego dworu a raczej domu — jak mnie gniewa to zaproszenie od księżnej. Tak cieszyłam się z twego przyjazdu! A za godzinę muszę cię opuścić. Ale przyjedziesz wkrótce, za tydzień, nie prawda? — pytała przymilnie.
— Czy musisz tam pojechać? — zainterpelował ją Wiktor, jakby zimną wodą oblany.
— Muszę! Będzie tam kontroler angielski, major Ottley i zdaje się także pułkownik Cockerell. Księżna jest niejako zobowiązana przyjmować i gościć wspaniale tych Anglików. Od nich teraz zależy tak wiele. A mówi sama po angielsku słabo, gorzej aniżeli Ottley po niemiecku. On nie chce gadać po niemiecku, więc ja muszę za nią paplać po angielsku. Bezemnie przeklęłaby ten wieczór i W. Brytanję! — zaśmiała się.
Wiktor kroczył obok niej w ogród z odwróconą twarzą. Zdawało się, że bzy kwitnące ściągają jego uwagę. Wreszcie zauważył półtonem.
— No, my wszyscy czasu wojny nauczyliśmy się przeklinać W. Brytanję... Pamiętasz, jak to w lazarecie na dzień dobry powtarzałaś zawsze: „Gott strafe England“?... Zmieniły się czasy. Dzisiaj poczytujesz sobie za powinność, za miłą powinność uprzyjemniać życie synom tej niepokaranej przez Boga Anglji! — wycedził z przekąsem.
— Ależ, liebster Victor! — zawołała dotknięta tą uwagą panna. — Rozumiesz przecież, że ci Anglicy to potentaci! Zresztą zmieniło się także stanowisko Anglji względem Berlina.
— A więc z patrjotycznego obowiązku... zawracasz głowy lat temu niewiele przeklinanym Anglikom?
— Ach, jesteś nieznośny! Może pan porucznik zazdrosny?
— Nie, ale wyznam ci... Sądzę, że dzisiaj powinnaś była wytłumaczyć się przed księżną i poświęcić ten wieczór mnie.
— Tak z pewnością byłabym postąpiła z całą przyjemnością, gdyby to nie księżna!... Nie umiałam odmówić takiej przyjaciółce... Sądziłam, że jesteś rozsądniejszy.
— Nie. Rozsądkiem nie odznaczam się wcale!... — wyrzekł cierpko Wiktor zamroczony.
— Gniewasz się na mnie?... Niesłusznie. Gdybyś był jedynie mym narzeczonym, to co innego. Ale jesteś moją dawną, jedyną, wielką miłością... Nie łączy nas konwencjonalny stosunek marjonetek, lecz miłość.
Wiktor wysłuchał jej repliki jakby znieczulony, zamarły i po chwili milczenia spytał niedbale:
— Znasz tego Anglika?
— Trochę. Raz go widziałam w Neudeck‘u — odparła panna Emma bezbarwnie, zbywająco.
Lecz to „trochę“ zastanowiło subtelnie odczuwającego Wiktora. Nie ulegało przecież wątpliwości, że spędziła cały wieczór w towarzystwie tego przystojnego oficera. A więc to „trochę“ było nieścisłością, zakrawającą na kłamstewko, które miało zamaskować... co? Flirt?..
Wiktor nie śmiał zapytać jej, czy ten Anglik podobał się jej, by nie wystawić się na przypuszczenie, że mówi przez niego zazdrość. Ale osadziło się w nim głębokie podejrzenie. Gdyby ów major nie był jej przypadł do gustu, nie byłaby pozwoliła wywabić się z domu.
Począł rozmawiać o czem innem, interesować się ogrodem, lecz chłodny, konwencjonalny ton zdradzał aż nadto wyraźnie, że czuł się zranionym. Zniecierpliwiło to wreszcie Emmę.
— Wiktorze, nie zachowuj się względem mnie tak, jak względem starej panny! Powiedz, że mnie nie cierpisz!
— To byłoby nieprawdą.
— Kochasz mnie?
— Z pewnością.
— Drogi mój, ja nagrodzę ci to sowicie — zawołała gorąco, przysuwając się do niego. — Nie gniewasz się?
— Oczekuję tylko jednego...
— Czego?
— Że zatelefonujesz zaraz do księżnej, wytłumaczysz się przed nią i pozostaniesz w domu! — wyrzekł kategorycznie.
Twarz jej przybladła: odmalował się na niej gniew.
— Poczynasz mną komenderować, żądać...
— Ja nie żądam, ja... oczekuję.
— To jedno i to samo.
— Nie, wcale nie. Jeśli mi na tem bardzo zależy, a kochasz mnie...
— Najdroższy, ja zrobię wszystko, co zechcesz, przyjadę jutro do Mysłowic, jeśli chcesz, lecz... musisz zrozumieć, że dzisiaj nie mogę tam nie pojechać.
— Zobaczysz tego Anglika przy innej okazji.
— Ależ o niego nie chodzi; jedynie o księżnę!
— Trudno mi w to uwierzyć.
— Bo nie zdajesz sobie z tego sprawy, jak nieraz trzeba naginać się do życzeń ludzi dla podtrzymania takiego serdecznego stosunku z domem książęcym.
— Istotnie tego nie pojmuję.
— Więc masz mnie za wytłumaczoną? Nie gniewasz się?
Nie dąsasz?
Spatrolowała wzrokiem szybko otaczającą ich przestrzeń ogrodową, stanęła, utopiła w nim uwodne spojrzenie i uwiesiła rękę przy jego szyi, mówiąc:
— Proszę cię, wyrzec się tego kaprysu. Wiesz, jak ogromnie cię kocham, jedyny. Rozpieściłam cię.
Narzucała się jego oczom, bardzo ponętna w krótkiej, lekkiej sukience białej, przez którą przezierały górą hafty koszuli. Zwinięty kosmyczek włosów na ładnem czole nadawał jej twarzy figlarno-diaboliczny wyraz. A w kasztanowych źrenicach palił się uśmiech odaliski.
Lecz Wiktor był na wzrok jej nieczuły; zastygł w urazie sercowej.
— Nie mówmy już o tem — bąknął z westchnieniem i zdjął miękką jej rękę ze swej szyi.
— Będę musiała cię za to przebłagać! — wycedziła Emma, jakby do siebie, przekonana, że z największą łatwością potrafi, kiedy zechce, nietylko przeprosić go, lecz obwinąć sobie koło palca tak słabe stworzenie, jak mężczyzna. Tymczasem niechaj się trochę buntuje przeciwko zwierzchnictwu kobiety.
On zaś mówił sobie, że stosunek jej z księżną, do którego taką nadmierną przywiązywała wartość, nie ucierpiałby przez to wcale, że świat nie przewróciłby się do góry nogami, gdyby tego wieczora nie pomagała księżnie w zabawianiu Anglika. Nie mogła wyrzec się flirtu, tego jednorazowego flirtu z tym cudzoziemcem. A zatem nie kochała „najdroższego, jedynego“ swego Wiktora.
Powracali do dworu wzdłuż rozłożystych krzewów pięknego bzu. Emma zerwała kiść pachnący i położyła mu na twarz z uśmiechem.
— Masz to! Pocałuj!
I to jednak nie skutkowało. Kawaler wziął na kieł; nie wyszedł z karbów urazy.
Gdy wstępowali po schodach do przedsionka, panna spytała:
— Mówiłeś z ojcem o willi, jaka ci się należy?
— Nie mówiłem.
We dworze zastali jednego z oczekiwanych gości pana Schlichtlinga i zasiedli do kawy. Panna Emma znikła wkrótce. Poszła przebrać się. Ukazała się na chwilę w aureoli swej bogatej, wieczorowej sukni, woniejąca jak kwiat. Uścisnęła dłoń Wiktora gorąco, pocałowała go płomiennem spojrzeniem i odjechała.
Wiktor pozostał jeszcze więcej rozgoryczony tą jej tualetą. Przyzwoitość zdała się wymagać, by jeszcze pewien czas zatrzymał się w salonie. Więc, zadając sobie przymus, toczył rozmowę z Niemcami, jakby do nich należał, kurcząc się przytem w duchu i złorzecząc sobie. Skoro zaś przybył ostatni z partnerów pana Schlichtlinga, wyplątał się zaraz z tego kółka i wsiadł do samochodu.
Uciekał. Przekonał się na sobie, że można na duchu być tak pobitym, jak na ciele. Żałował, że nie miał przed sobą drugiego Gronosky‘ego, by rozegrać turniej na śmierć. A gdy stanął mu przed oczyma wizerunek ponętnej lwicy, szepnął z determinacją i goryczą:
— Już nigdy!... Nigdy! Koniec!