Pękły okowy/Część pierwsza/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Jadąc z Mysłowic rzemiennym dyszlem, podporucznik Pochwalski zatrzymał się w Katowicach, w Królewskiej Hucie, gawędził z przygodnymi towarzyszami podróży i pod wieczór stanął w Bytomiu.
W ruchliwej, handlowej ulicy Gliwickiej odrazu odgadnąć było można, gdzie mieści się Polski Komisarjat Plebiscytowy, chociaż Hotel Lomnitz nie wyróżniał się na oko niczem od szeregu zwartych kamienic. Ale u wejścia widniał tam stragan z gazetami i raz wraz ktoś wchodził w rozwarte drzwi hotelu lub z niego wychodził tak, iż gmach zakupiony przez Państwo Polskie robił jeszcze wrażenie hotelu bardzo rojnego.
Przekroczywszy próg, Pochwalski dostał się w rzeszę młodych ludzi, błąkających się w dość wązkim kurytarzu, w których nie podejrzewał straży bezpieczeństwa. W głębi, obok klatki schodowej, wiodącej do biur Komisarjatu zażądano od niego legitymacji, poczem dopiero mógł wejść do restauracji, stanowiącej duży czworobok z kilku wysokiemi oknami.
Za wcześnie było do kolacji, lecz już czerniło się przy stolikach niemało mężczyzn, gdyż nie było dnia, aby nie przybywał ktoś z pozamiejscowych pracowników oraz jaki gość z Warszawy. Przybysze pragnęli wejrzeć w tętniące jak machina ognisko, na które zwrócone były oczy całej Polski, i wnet porywał ich prąd w wiry i fale bujnego życia plebiscytowego — życia dźwięczącego muzyką serc wielu, muzyką wiary, nadziei i miłości.

Rozmawiano o wiecach protestacyjnych przeciwko gwałtom bojówek niemieckich i o rocznicy 3-go maja, która miała na terenie plebiscytowym przeobrazić się w olbrzymią, żywiołową manifestację polskości nieustraszonej, niezłomnej, gdy wpadły wiadomości o bezczelnych, głupich a zuchwałych zakusach aresztowania Polskiego Komisarza Plebiscytowego pod arcybłahym pozorem w Opolu. Jakiś obłędny kapitan Zycherki uważał tam za stosowne uczepić się formalności, dotyczącej samochodu, by wśród wycia spędzonych bojówek wyrzucić coś niecoś z wrzącej animozji na energicznego wodza Polaków, będącego solą w oku rozbisurmanionym zastępom niemieckim. Spostrzeżono tę scenę z okien gmachu Komisji Koalicyjnej i zlikwidowano ten incydent bezzwłocznie, w którym ujawniła się w jaskrawych blaskach owa „furja teutońska“, z jaką musieli walczyć Polacy.
Gdy Wiktor Kuna, przedstawiwszy Korfantemu sprawę nieszczęsnego Widery, tak podobną do sceny Opolskiej, spotkał się w restauracji z Pochwalskim, podporucznik nie mógł uspokoić się z powodu tego aktu Zycherki, który dawał mu przedsmak niemieckich nastrojów plebiscytowych zarówno jak zbiorowej duszy Germanji. Tych, co wchodzili w skład polskiej machiny plebiscytowej nic już nie mogło zadziwić ani oburzyć. A Wiktor ubił to charakterystyczne zajście swem cierpkiem:
— To plebiscyt, mój kochany! To owoc amerykańskiej mądrości poczciwego Wilsona.
Późnym pociągiem wracali do Mysłowic dwaj towarzysze broni i Wiktor, syt spraw aktualnych, począł wypytywać wielce kulturalnego przyjaciela o jego wrażenia górnośląskie.
Pochwalski nie poznał jeszcze mieszkańca tej ziemi, który daleko większe miał w jego oczach znaczenie od jej skarbów i warsztatów pracy. Nie spozierał na plebiscyt i na G. Śląsk pod ciasnym, materjalistycznym kątem. Niemniej jednak był olśniony tem olbrzymiem miastem o kilku nazwach, które pominąwszy odnogi, ciągnęło się od Mysłowic aż hen po za Bytom — tą chmurną, dymną krainą, gdzie jeden komin gonił drugi, jedna kopalnia była tylko ogniwem w łańcuchu innych podziemnych kuźni — tym bezkresnym, na wsze strony, niby polip, rozpościerającym swe macki stworem, gdzie zionęły ogniem piekielnym piece hutnicze, piętrzyły się garby hałd żużlowatych, sterczały żurawie żelazne — tym stworem, co żył pracą nieprzebranego mrowia ludzkiego i grzmiał hukiem tysiącznych kilofów.
W przechadzce swej, ślizgając się wzrokiem po fasadzie rzeczy, Pochwalski poczynił pewne obserwacje i wysnuwał z nich wnioski.
— Dość odczytywać na ulicach nazwiska — mówił do Wiktora — by przekonać się niemal namacalnie, jak Niemcy w zapędzie destruktywnym starali się wykoszlawić, spaczyć, zepsuć to, co śląskie i polskie, chcąc to następnie zgermanizować i wchłonąć. Napotkałem horendalne okazy zniekształcenia nazwisk, jak n. p. Quiotteck. Z tego widać, co taki Prusak potrafi zrobić za ohydny dziwoląg z niewinnego polskiego kwiatka. Nawet niepodatne do takiej operacji nazwiska, jak n. p. Janota, dotknął swą świętokradzką łapą, pisząc je przez dwa „t“. Nie zmieniło się ono przez to na niemieckie, lecz przestało być czysto polskiem. A to już coś w pojęciu zachłanności niemieckiej. Nie spostrzegłem bodaj ani jednego nazwiska, które nie byłoby uległo temu procesowi antypolskiemu. Jeśli zaś ludzie poddawali się temu bez szemrania, to widocznie postradali poczucie swej przynależności do pnia polskiego i słowiańskiego... Nie jest to sprawa tak błaha, jak wydaje się w pierwszej chwili. Albowiem spaczyć, sheretyzować nazwiska ludu, to znaczy wyrwać coś z jego duszy, obniżyć ją, znikczemnić. Dlatego, skoro ziemia ta wróci do Macierzy, powinna nastąpić odruchowa, gremialna regeneracja nazwisk, która byłaby pierwszym krokiem do oczyszczenia z naleciałości germańskich, do odrodzenia polskości śląskiej a zarazem radosnem jej znamieniem.
Wiktor podzielał to zapatrywanie najzupełniej, zwłaszcza, że sam instynktem polskim wiedziony, wykreślił był ze swego nazwiska „h“ a wraz z niem wyrwał gwóźdź, jakim był przybity do niemczyzny. Nie bagatelizował tej sprawy, gdyż zgodnie z Widerą przyszedł do przekonania, że zadaniem czynników czołowych a istotnie kulturalnych będzie zdzierać wszelki pokost germański z ziomków.
Górny Śląsk gotował się do pierwszego, wielkiego święta polskiego, jakiego Staropolanie nie święcili jeszcze nigdy. Aby nic nie uronić z tej uroczystości, dwaj towarzysze broni pojechali nazajutrz znowu do Bytomia i postanowili tam przenocować.
Myśl o Widerze niepokoiła Wiktora. Zanosiło się na to, że miasto uczestniczyć w zapowiadającem się świetnie święcie narodowem, patrjota ten ślęczeć będzie w pruskiej kaźni. A nad głową jego zawisły gromowładne chmury. Rozważywszy wszystko, porucznik robił sobie wyrzuty, że nie towarzyszył siostrze. Nie był bowiem wcale pewnym, czy zgraja płatnych oprawców, idąca śladami Grentzschutzu, pozwoli sobie wydrzeć ze szponów Polaka, przeciwko któremu widocznie zwróciło się ostrze nienawiści czynników niemieckich w okolicy Gliwic.
Czyż ten żywioł bandycki lękał się generała Le Rond‘a? Czyż nie poczytywał on za swą powinność krzyżować rozporządzenia Komisji Międzysojuszniczej, obracać w niwecz jej plany i poprostu podstawiać jej nogę, dokuczać władzom G. Śląska? A na bezecne sprawki tej wilczej hałastry patrzeli przez palce komisarze angielscy, w myśl polityki narodu kramarzy i instrukcji małodusznego kauzyperdy walijskiego, jeżdżącego na dumnym wielkobrytyjskim koniu.
Wiktor dał znać do Wilczej, gdzie się znajduje, i z niepokojem oczekiwał wieści od siostry, która zaprawdę miała zadanie, przerastające siły młodej kobiety.
Na zegarach miejskich biła jedenasta, gdy samochód zatrzymał się przed Hotelem Lomnitz i wywołano Wiktora do przedsionka, gdzie czekał na niego towarzysz panny Matyldy, Froncek Psota.
— Wypuscom go z wienzienia, ale dopiero jutro raniutko! — oznajmił cwany smyk, podając mu list od siostry.
— A panna Matylda gdzie?
— U dra Styczyńskiego. Zostanie tam bez noc! — odrzekł Froncek i nuże pleść piąte, przez dziesiąte, jak to wszystko było i pomstować:
— Zeby ich pokrenciło, te kłaki parsywe, co oni nasy frelce kłopotu narobili! Chodziła kiejby od Annasa do Kajfasa.
Porucznik usadził go w restauracji, gdzie chłopak, jako znawca i lubownik, oddał się kontemplacji butelek, ustawionych na półkach bufetowych, a sam czytał list od siostry.
„Dopilnowałeś sprawy — pisała. — Przyszło z Opola kategoryczne rozporządzenie, by wypuścić Augustyna z więzienia. Nie nastąpiło to jednak dotychczas. Inspektor więzienia powiedział mi, że wpierw musi to przejść przez dwie instancje: prokuratora i kontrolera powiatowego (?!) Udałam się do nich, po raz wtóry. Prokurator (notoryczny hakatysta) odesłał mnie do kontrolera angielskiego, który lubo widocznie nierad, polecił jednak w mej obecności telefonicznie spełnić rozkaz Le Rond‘a. Mimo to inspektor więzienia wynalazł inną przyczynę, by Augustyna przetrzymać jeszcze w zamknięciu. Twierdził, że ordynacja więzienna nie pozwala mu wypuszczać aresztanta o tak późnej godzinie, co wydaje mi się oczywistem głupstwem. Tak tedy dopiero jutro wczesnym rankiem ma być Augustyn na wolności.
„Piszę „ma być“, bo doprawdy, widząc jak kurczowo go trzymają, jak bronią się przeciwko wyzwoleniu go, poczynam wątpić, czy biedny Augustyn wyjdzie jutro z tych ponurych murów. Pod auspicjami tego Anglika sprzysięgła się na niego Gliwicka hakata.
„Czy domyślasz się, pod jakim pozorem zaaresztowano go? O tem sam Augustyn dowiedział się tylko z półsłówek dozorców więziennych, i policji. Zapewniają oni, że był u niego w Wilczej niedawno młody człowiek, podejrzany o zamordowanie głośnego szpiega niemieckiego Hupki w Bytomiu i przez to Widera ściągnął na siebie podejrzenie, że maczał palce w tej krwawej sprawie. Napróżno tłumaczyłam prokuratorowi, że gdyby nawet tak było, Augustyn, właściciel znacznego szmatu ziemi, nie ucieknie przed „ręką sprawiedliwości“, że da kaucję. Nie przekonało to wszakże tego piastuna „sprawiedliwości“, co nie chciał być przekonanym.
„Nie umiem ci powiedzieć, jakiem moralnem oburzeniem, jaką goryczą napełniło mnie postępowanie tych ludzi. Czuję się wręcz chora, bo myśl, że są to Niemcy — owi Niemcy, do których należałam i w których tak wierzyłam, toczy mnie jakby stonóg.
„Na szczęście Augustyn znosi swą niedolę nietylko ze spokojem, lecz niemal z zadziwiającą pogodą. A troskę o ojca mogłam mu zdjąć z duszy, stary Widera nie wie o aresztowaniu syna. Chwała Bogu!
— Miałem przeczucie — mówił do mnie Augustyn w toku rozmowy pod okiem inspektora więzienia — że pani przedsięweźmie coś w celu wyzwolenia mnie stąd, lecz nie przypuszczałem, że panią ujrzę w tych murach, gdzie mieszkają cierpienie i smutek.
„O wdzięczności jego nie mogę myśleć bez rozczulenia.
„Przy pożegnaniu Augustyn ozwał się:
— Podobno pani uczy się po polsku?
— Tak! — odparłam. — Idę śladami Wiktora.
„Mam w Bogu nadzieję, że jutro będzie on mógł stanąć w szeregu procesji Ślązaków, którzy odbierać będą bierzmowanie polskości.
„Liebster Viktor, ja pójdę także w tej procesji...“
Nad tym listem porucznik zastanowił się głęboko. Po długiem milczeniu wyszedł z restauracji do Komisarjatu a, wróciwszy, ozwał się do Froncka.
— Czy panna Matylda zamierza jutro rano sama zabrać pana Widerę z więzienia?
— Ja! Tak pedziała.
— Wrócisz teraz do Gliwic z dwoma młodymi ludźmi, którzy jutro rano pojadą z tobą o świcie przed więzienie. Zabierzecie pana Widerę. (Napiszę do panny Matyldy kilka słów, aby bezwarunkowo nie wychodziła od dra Styczyńskiego i nie towarzyszyła wam). Skoro pan Widera wsiądzie do samochodu. ruszycie w stronę Wilczej, jakby odwożąc go do domu. Lecz zaraz za miastem zboczycie w stronę Ligoty, rozumiesz? Tam, na głównym trakcie spotkacie samochód a w nim zobaczycie mnie i kilku ludzi. Pojedziemy razem do Bytomia.
Froncek, słuchając, przypominał konia strzygącego uszami.
— Uch! — westchnął. — Żeby im tak namajtać klej oni na pana Widerę nastajom, te gizdy: Ale, jak bydzie strzylanie, to z cego, panie porucniku?
— Dostaniesz karabin i rewolwer.
Słodki uśmiech wytrysł na czerstwej gębie smyka.
— A teroz nic nie dostane?
— A co masz dostać? Baty za wczorajsze pijaństwo?
— Ni... — uśmiechnął się urwis. — Strasnie mi se spodobała ta flaska za szynkfasem, co na niej tako pstro wierzchnia, kiejby na dziołcha. Co tyz to bez tyn przykłod może w nij być?
— Ja ci powiem co. Atrament, tynta.
— Tynta?.. A dyć rychtyk tynta mi trzeba, bo chce ustawić pismo do moi libsty.
— Głupio byłaby ta dziołcha, któraby przała takiemu buksowi, co ma elf pod nosem.
— Jak ni, to jo ta smarkula pusce i we złości ta tynta wypije.
Nie było rady. Wesoły karlus wycyganił kieliszek słodkiej wódki i wkrótce odjechał samotrzeć, z dwoma zbrojnymi żołnierzykami, zwerbowanymi doraźnie z pośród straży Komisarjatu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.