Pękły okowy/Część pierwsza/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pękły okowy |
Wydawca | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Katowice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszyscy odetchnęli, gdy pan sędzia wyjechał nazajutrz i powrócił z tajemniczej wycieczki dopiero dnia następnego po to jedynie, by ich pożegnać. Z siostrą i panią Agatą rozstał się bardzo chłodno. Że nie przybył do nich na wywczasy, można było się domyślić. Nie przypuszczano wszakże, że nie odjeżdżał wprost do Wrocławia.
Dowiedział się o tem Wiktor w Katowickim Komisarjacie Plebiscytowym, gdzie wywiadowca zaraportował, że p. sędzia Kuhna wprowadził się do hotelu „Savoy“, konferował z komisarzem kryminalnym Weitzlem i d-rem Spieckertem, którego przysłano na G. Śląsk rzekomo dla zwalczania prądów bolszewickich, a w rzeczy samej dla zorganizowania sieci szpiegowskiej. Pewien, że miły braciszek nie zapomni o nim, Wiktor przyjmował za fakt, że kroki jego śledzą argusowe oczy.
Nie omylił się. Roześmiał się jednak z tego lekceważąco, gdy Lis zwierzył mu się, że jemu to poruczono inwigilację gorliwego agitatora Mysłowickiego a umiłowanego przyjaciela.
— Co im o mnie naonaczysz? — zagadnął go Wiktor wesołym tonem.
— To, co oni chcom.
— A więc powiedz, że mam frelke, do której często jeżdżę, i o nią pokłóciłem się z bratem! —
uśmiechnął się figlarz — gadaj im też, że lubię pobuksować z kim się nadarzy, z Niemcem zarówno jak ze swojakiem.
— Ale som w Mysłowicach szpicle: Reinke i Bauch. Te gizdy mają ich tyż „auskundschaften“. Łonego Baucha trzeba spić i łogłupić. A z tym gizdą Reinkem będę ganz fertig. Jo jego roz nauczę mores, to łon już nikogo nie zamelduje ni zielonych na nikogo nie nasadzi.
— A o cóż chodzi Spieckertowi?
— Ano, wykraść z Lomnicu polskie dokumenty i Korfantego zblamować, um jeden Preis. Posłali tyż szpiony na Francuzów i Anglików, a w „Trocadero“ w Katowicach jest śwarna smykulka Fräulein Friedel na francuskich oficerów.
— A czegoż to ona ma się dowiedzieć?
— A no... — mruknął Lis i po niemiecku wyjaśnił Wiktorowi, że zadaniem tych szpiegowskich elementów jest wywiedzieć się, gdzie znajdują się składy amunicji francuskiej, oraz jakie jest rozmieszczenie wojsk okupacyjnych i ich linji dowozowych.
Wiktor chwycił się za głowę.
— Tam do djabła, to oni chyba zamierzają napaść zbrojnie na załogi koalicyjne!
Pod wrażeniem tych rewelacji Wiktor pożegnał drogocennego przyjaciela i w te pędy pojechał do Korfantego.
Porwany w tryby ogromnej machiny plebiscytowej Wiktor przestał prawie całkiem żyć dla siebie. Pracował wprawdzie w tartaku, lecz sercem i duszą był przy „robocie“. W tych warunkach widywał się z panną Emmą rzadko i nie gniewał się wcale, że nie nagliła do formalnych zaręczyn.
Ogromne powodzenie w świecie wywarto na jej psychikę wpływ swoisty. Gdy mężczyzna padł przed nią na kolana, tracił na wartości i wiecznie głodna próżność poczynała wskazywać jej w nim różne niedostatki, tem więcej, że miała zawsze w ewidencji innego kawalera. Teoretycznie widziała w porywającym Polaku swego przyszłego męża, lecz odkąd podbity zgodził się na ślub, ołtarz odsunął się, schował za jakąś górę. Skutkiem tego Wiktor nie potrzebował bywać w Gross Waldau w charakterze narzeczonego.
Siostra jego była z tego zadowolona, bo życzyła sobie dlań innej żony. Z końcem ćwierćrocza wyzbyła się ona obowiązków nauczycielskich i oddała się propagandzie polskiej w kołach Górnośląskiej Volkspartei, do której zapisał się jej ojciec.
Nastały takie czasy, że nawet bezpartyjni i wręcz apolityczni obywatele musieli przystąpić do jakiejś gromady, ujawnić swoją barwę. Rad nierad przeto dyrektor wyszedł ze swej skorupy. Dzięki temu ostrożny pan Wilhelm zdawał się zastrzegać przeciwko utożsamianiu go z „radykalno-polskim“ synem z tartaku. W ślad za nim poszła pani Agata. Figurowała na zebraniach kobiecych i urządzała „kawy“ agitacyjne a ciepłem popularnem słowem, dźwiękami chrześcijańskiego ducha umiała lepiej uderzyć w struny górnośląskich siostrzyc od panny Matyldy, myślącej kategorjami naukowemi.
Antagonizm zaostrzał się, temperatura atmosfery podnosiła szybko, niczem wybory do parlamentu. Policja Bezpieczeństwa upodobniała się bardzo prędko do Grenzschutzu; napłynęło dwadzieścia kilka tysięcy zakapturzonych żołnierzy Reichswehry i zwaliły się na teren plebiscytowy dziesiątki tysięcy najeźdźców, którzy, zgodnie szukając w srodze doświadczonym kraju grosza, hulaszczego bytowania i karjery, przynieśli ze sobą ferment, panujący w Niemczech, i grasowali, jak szarańcza. Imieniem Germanji wypowiedziały te hordy najbezwzględniejszą walkę polskości.
A sypał się na nie z Berlina bez przerwy i bez miary deszcz złota, wytwarzały się kałuże i moczary najstraszniejszej demoralizacji, rozlewały w powietrzu cuchnące miazmiaty podłości i występku, z kahatystycznych kuźni wylatywały sępie stada kłamstw, oszczerstw, potwarzy i intryg. Przekupstwo, łapownictwo, podstęp i zdrada, niby trujące grzyby, wyrastały bujnie dookoła, szczerzyły zęby szyderczo, gwałt i mord polityczny paradowały samochodami w biały dzień, wiwatowały, zdobywały sobie pełne prawa bytu i święciły triumfy.
Z łona tych sprzysiężonych na polskość elementów buchał żar wulkanu nienawiści, niby z olbrzymich pieców hutniczych, rozsiewał dymy i swędy, rozpalał i zaczadzał głowy, ogarniał łuną ziemię piastowską. Sprzysięgały się na nią moce piekielne.
W gorączkowem, nieustannie podsycanem napięciu upływały dni armji, zgromadzonej dookoła Komisarjatu Polskiego. Przekonał się o tem przyjaciel Wiktora, podporucznik Pochwalski, gdy w końcu kwietnia zjawił się u niego w Mysłowicach, by rzucić okiem w spienione nurty rozhukanych wód plebiscytowych. Wiktor przyjął go z radością w swem dużem acz tylko częściowo urządzonem mieszkaniu, lecz nie mógł mu towarzyszyć dnia tego w pierwszej jego wycieczce. Wyprawił go do Katowic i Bytomia z poleceniem do znajomych a sam konferował u siebie z kilku młokosami.
Zastała ich u niego Matylda, która, jak to często bywało, przyszła po nowiny. A on, skoro tylko ich wyprowadził, ozwał się do niej:
— Przyślij mi dzisiaj wieczorem Froncka.
— Nie wiem, czy już wytrzeźwiał. Zrana był pijany jak niestworzenie Boskie.
— To plebiscyt! — roześmiał się Wiktor.
— Tak, plebiscyt... Tem słowem wyjaśnia się, usprawiedliwia i zamyka każdą sprawę. Poturbują kogo, obrabują, zaaresztują to nic, bo to przecież plebiscyt. Zabiją go, także nic wielkiego, bo od czegóż plebiscyt?
— Tak jest, moja droga. Nie było by tego wszystkiego, gdyby nie ten arcymądry, błogosławiony, przemiły plebiscyt. Mama ma rację, mówiąc, że kto go nam narzucił, nie wiedział, co czyni. Nie wiedział, że na tym padole najpiękniejsze ideje i ideały, wcielone w życie, dają nieraz najpotworniejsze obrazy. Niema tak wzniosłej idei, jakiej nie potrafiłoby obniżyć, zepsuć, splugawić zwierzę ludzkie. Ale... cóż Froncek? Gdzież on się tak ululał?
— Nie wiem. Leżał u siebie, jak nieżywy. Dookoła niego butelki, i to butelki wina, wódki, likierów. Skąd on to wziął, pytanie.
— Odgaduję, ha! ha! Zaraz ci to wytłumaczę. Jest, zdaje mi się w Janowie czy pod Janowem, ks. kapelan Jankowski, który tak, jak osławiony ks. Nieborowski, uprawia gorliwą propagandę na rzecz Berlina, mimo swe polskie nazwisko i pochodzenie. Odbiera on na swą propagandę co pewien czas od dra Urbanka czy też z polecenia kogoś innego w niemieckim komisarjacie Katowickim znaczne przesyłki wina, wódki, cygar i różnych specjałów. Wywąchał to nasz cwany Froncek. Zwierzył mi się kiedyś, bo nie dało mu to spać, że takie „kapki“ i frykasy mają dostać się w niegodne paszcze szwabów. Więc domyślić się łatwo... Dobrał sobie kilku przedsiębiorczych kompanów, napadli społem na wóz z winem i... zabawili się. I oni robią plebiscyt.
— Ojciec oburzony na niego, zamierza go wypędzić ze służby, bo istotnie chłopak ciągle gdzieś się wałęsa. Na dobitkę wygrywa ojcu przed oknami na trąbie.
— A to hycel! — zaśmiał się Wiktor. — Ale nie można go się pozbywać w żadnym razie, bo... to plebiscyt. Fyrtok z niego zgoła nieoceniony do specjalnych poruczeń. Położył on też dla waszego dobra niemałe zasługi; bez niego nie bylibyście mieli szperki. Takiemu dobrodziejowi wolno się czasem upić, a nawet folgować zapędom muzycznym.
— Ten kto dał ludziom trąbę, nie wiedział co czyni.
— Śnił, że Froncek wygrywać będzie symfonje na tym szlachetnym instrumencie... On nam się udał, ten hytrak.
— Do czegoż on tobie potrzebny?
— Chciałem go posłać z kilku młodymi pieronami na niewinną wycieczkę nocną. Sprawa jest taka. Doniesiono mi z Brzęczkowic i z Brzezinki, że żandarmerja zakazała tam ludziom wychodzić dzisiaj z domów po zachodzie słońca. To znaczy, że dzisiejszej nocy Zycherka zamierza tam, na granicy założyć tajne składy broni i amunicji, szmuglowanej masowo na G. Śląsk. Wiesz, jak bardzo potrzeba nam broni. Nie możemy teraz już nabywać jej pokątnie za psie pieniądze od szeregowców Zycherki, jak w pierwszych tygodniach. Nie pozostaje nam zatem nic innego jak... kraść. Bo... to plebiscyt. Wyszpiegujemy przeto, gdzie znajdować się będą te składnice i zabierzemy sobie tę broń, gdy będzie jej potrzeba.
— Niema innego sposobu otrzymania broni?
— Jest! Udało się nam dwa razy dotychczas zabrać Niemcom z pod nosa po kilka wagonów ich własnej broni i amunicji, dzięki kolejarzom. Dali oni nam znać o wagonach z bronią, jakie za plecami władz okupacyjnych dostały się na Śląsk pod fałszywą etykietą. Wagony te wprowadzili nasi kolejarze na boczny i odległy od stacji tor i postaraliśmy się o to, że nazajutrz Niemcy znaleźli w wagonach figę.
Trudno jednak szło Organizacji Wojskowej z gromadzeniem broni i amunicji. Wielkopolska słała Ślązakom żywność i zasiewy, lecz zdobyte na Prusakach zapasy amunicji zabrała Warszawa. Nadto brak było dowództwu środków lokomocji, niezbędnych do szybkiego porozumienia się z komendantami okręgowymi. Wiktor Kuna ofiarował na ten cel dwa motocykle i starał się o fundusze na wyekwipowanie dowództwa w takie rekwizyty.
O sprawach tych rozmawiał porucznik z siostrą, gdy zawołano go z kancelarji tartaku do telefonu.
Wrócił do siostry wielce zafrasowany.
— Telefonował Sikora, pomocnik Augustyna Widery z Wilczej...
— Czy nie spotkało Augustyna jakie nieszczęście?! — zawołała Matylda.
— Wyjechał on wczoraj z wieczora do Gliwic gdzie z komisarzem Orlickim i naczelnikiem stacji Wąsikiem zajmował się przygotowaniami do uroczystego obchodu rocznicy konstytucji 3-go maja. Gdy po zebraniu udał się do zajazdu, zaczepił go policjant...
— I co?! — wtrąciła przerażona panna Matylda, zdejmując wzrokiem słowa z warg brata.
— Nic mu się nie stało złego, lecz... zatrzymali go w areszcie...
— Za co?
— Za co? Oczywiście za agitację na rzecz Polski. Jego mają szczególnie na oku, więc szykanują. Sikora poszukiwał go dzisiaj od rana i dowiedział się, że więżą go w Gliwicach. Nie mógł wszakże zobaczyć się z nim dotychczas.
— Boże drogi, musimy go ratować!
— Oczywiście, ale to nic tak groźnego! — pocieszał ją brat. — Jeszcze dzisiaj pojadę do Korfantego z prośbą o natychmiastową interwencję u generała Le Rond‘a. Niema wątpliwości, że Augustyn będzie wkrótce na wolnej stopie. Nie obawiaj się o niego. Mam przekonanie, że nie jest wystawiony w areszcie na żadne przykrości. Ta banda dobrze wie, że będzie zniewolona uwolnić Augustyna z aresztu pod naciskiem Komisji Międzysojuszniczej, nie mogła wszakże odmówić sobie przyjemności szykanowania go i napędzenia strachu patrjocie polskiemu.
— Biedny, nieszczęsny jego ojciec... — westchnęła panna Matylda w bolesnej zadumie. — Jeżeli on dowie się o aresztowaniu syna, Boże! gotów targnąć się na swe życie.
— Jedź do Wilczej! Tam potrzeba kobiety, która czuwałaby nad starym Widerą.
Trafił w sedno pragnień jej serca.
— Pojadę, chociaż co ludzie powiedzą?...
— Mniejsza o to! Ty należysz do zgoła wyjątkowych istot, które nie stronią od smutków i nieszczęść ludzkich.
— Przedewszystkiem jednak trzeba pojechać do Gliwic. A czyż oni mnie dopuszczą do Augustyna?
— Musisz wsiąść na wielkiego konia, nie prosić, lecz żądać i mówić wiele o Komisji Międzysojuszniczej.
— A gdyby go wywieźli poza granice terenu plebiscytowego...?
— Nie odważą się na to. Ja oczekiwać będę wiadomości od ciebie i dopilnuję tej sprawy. A w ostatecznym razie... jestem gotów zrobić wszystko, by go wyzwolić. Pójdę po trupach...
Stroskani o los patrjoty radzili nad tą sprawą, aż przerwała im gospodyni Wiktora, która zabrała się do nakrywania stołu do „swaczyny“.
Róźla, po chłopie swym Słowikowa, ze słowikiem tyle miała wspólnego, co Maks Lis z lisem. Wiek i objętość jej persony, zwłaszcza bioder i piersi, wyposażały ją powagą i godnością i, gdy w purpurce stanęła przy stole i ręce spracowane skrzyżowała na wydatnym brzuchu, widziało się, że to nie kłachula, lecz siodłaczka, co nie wypadła sroce z pod ogona.
— A dyć jesce urodzajom nad tym plebiscytem aż im pono w głowie trzescy! — ozwała się poufale. — Lepiej siednom se do stołu i wypijom harbate, jako ze mój pon porucznik nauczon tego w Polsce. Nima co se głowić, tropić i sromać. Pośli Grenzszmuce, pójdom tyż Zycherka i inne gizdy a wszystko bydzie jako ponjezus w niebiesiech ustanowił. Nikt tego nie łodmieni.
— A co Słowikowa myślom, jak to będzie z tym plebiscytem? — spytał ją Wiktor, który lubił babę i nieraz toczył z nią jowialne dyskursy.
Na to baba pokiwała głową, rada że porucznik pragnie posłuchać jej światłego zdania.
— Jo wiela godać nie lubie — poczęła od kłamstwa. — Ani se przed ponami uczonemi popisywać. Ale jedna godka pedzieć musza paniuchnie i mojemu ponu; tako godka co warto półkwaterka łostrego i więcy... Już cztery roki minęły... Jescem mieszkała z moim chłopem, co zmarł latosiego roku podle Opola. Bo on był Pompoń i mnie wzion z pod Tarnowskich Gór od siodłoka. W jedna niedziela, latowa pora, słoneczko pieknie przyświecało i dogrzewało. Byłach wtedy w Opolu i był ze mną mój dzieć, Karlik, co tera na ziemi tam siedzi. Miałach z nim iść do dom aż tu chmury corne se ukazały, storm gibko, w mig nadszed i anich se nie obejrzali jak... uderzyło.
— Uderzyło w łorła pruskiego, co sterczy na wieży zameczku Piastowskiego nad Odrom, i odchlasnęło połowa tego łorła. Ludzie padali, że downy łorzeł bez cołkie wieki był na wieży i nic mu se nie stało a ten, nowiuteńki, chlast i bez pół poszed furt... Chnet ech se wymiarkowała (i ludkowie dali mi recht), że aby pół Górny Śląsk łostanie se przy dawnych panach szwabskich a pół tej ziemi Piastów pońdzie od nich weg — do Polski. I dyć tak bydzie, padom frelicce i mojemu panu porucznikowi.