Płomienna północ/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Płomienna północ |
Podtytuł | Podróż po Afryce północnej Marokko |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następny dzień spędziliśmy w mieście, przebiegając je w różnych kierunkach. Zajrzeliśmy do karawan-seraju[1], gdzie znaleźliśmy zbiorowisko ludzi, przybyłych z różnych stron, mnóstwo wielbłądów, mułów i osłów, pak z towarami i bel z wełną: Arabowie, Berberowie, tubylcy z Sahary i przeróżne typy urządzali tu giełdy ruchome, grali w karty, jedli, pili kawę i herbatę, lecz wszystko to odbywało się w ciszy, wcale nie przypominającej wielkich zbiorowisk ludzi białych. Znajomi się spotykali, pozdrawiając się wzajemnie zwykłem „salam“, młodsi całowali starszych w rękę, poważni „marabut’y“, których całowano po rękach, w ramię lub w poły burnusów, na znak powitania i błogosławieństwa dotykali dłonią chylących się przed nimi głów; przyjaciele całowali się w oba policzki zupełnie tak, jak to jest przyjęte u nas, w Polsce.
Niedaleko od karawan-seraju mieści się uliczka, gdzie palą i mielą kawę, kują konie, wiją powrozy, szyją worki dla przewożenia towarów na wielbłądach — słowem, gdzie robią wszystko potrzebne dla użytku właścicieli i przewodników handlowej karawany. Przy ulicy Kaldun mieszczą się małe zakłady dentystyczne. Miejscowi specjaliści praktykują tu na różne sposoby — leczą ziółkami, środkami magicznemi, które są jednak pod bacznym dozorem francuskiej administracji, talizmanami i zaklęciami, lecz najczęściej sposobami chirurgicznemi, polegającemi na zwykłem wyrywaniu zębów. Dentyści arabscy w tym celu stosują inne narzędzia — szczypce własnego pomysłu, małe lewarki, używane jeszcze za moich młodych lat przez naszych cyrulików, lecz niektórzy z arabskich lekarzy dokazują wprost cudów, wyrywając najmocniejsze nawet zęby zapomocą silnych i twardych jak kleszcze palców.
Ulica Kaldun nazywa się tak dlatego, iż jest ulicą „wyrywaczy zębów“.
Przy tej ulicy znajduje się też łaźnia maurytańska, instytucja, odgrywająca wielką rolę w higjenie Arabów. Tu się myją, zrzadka, ale gruntownie, wysypiają się i wypoczywają po ciężkiej pracy na roli lub po kilkumiesięcznej włóczędze z dalekich oaz Sahary, aż tu do świętego miasta Abu-Medyana i błogosławionej Lalla Setti; tu, znacznie przyciśnięci przez francuskich lekarzy i policję, znachorzy berberyjscy praktykują pokryjomu w takich wypadkach jak ból zębów, wywichnięcie stawów, odciski, odparzenia skóry od długiej konnej jazdy, wreszcie leczą skutecznie ugryzienie pająka lub węża; tu wreszcie robią masaże.
Gdy zajrzałem do sali łaziebnej, spostrzegłem dość otyłego tubylca; leżącego na mozaikowej posadzce, otoczonego gorącemi kłębami pary, na nim przy akompanjamencie jego jęków i ciężkich westchnień, pląsał wysoki, chudy masażysta. Biegał i skakał mu po krzyżu, grzbiecie i nogach, czasami schylał się, wylewał na leżącego kubełek gorącej wody i zaczynał gnieść mu ramiona kolanami, tłuc po szyi pięściami, rozkazywał przewrócić się nawznak i powtarzał te tańce i bokserskie rzuty od frontu, aż się rozlegało dokoła. Nie było to widowisko nowością dla mnie, znającego wschód azjatycki, gdyż nietylko widziałem to samo w Persji, na Kaukazie i w Konstyntynopolu, lecz dla próby sam podstawiałem swój grzbiet, który zmieniał się w posadzkę dla tego oryginalnego dancing’u. Zauważyłem też kilku ślepych masażystów, ale też to widziałem w Japonji, gdzie prawe wszyscy posługacze w publicznych łaźniach są ślepi.
Przeszliśmy kilka „suk’ów“, czyli handlowych lub przemysłowych uliczek, gdzie handlarze sprzedawali wszystko, co produkuje obwód tlemseński: zboże, owoce, jarzyny, burnusy, fezy, turbany, pantofle, siodła, naczynia, węgiel drzewny; obok, w improwizowanych fabryczkach i warsztatach przyrządzano przędzę, malowano ją na kolor czerwony, zielony i żółty, robiono meble, dzbany, misy, rzemienie, powrozy, garbowano skóry i piłowano klepki i deski.
Na bazarze ścisk i tłok, gdyż tłumy przyjezdnych ze wsi Arabów, Berberów i murzynów oglądają towary francuskie, sprzedawane tu przez Żydów na małych straganach, gdzie barwnemi stosami leżą wstążki, sztuczne perły, mosiężne, pozłacane kolje, bransoletki, kolczyki, zwierciadła, grzebienie, nici, igły i setki innych drobiazgów, nęcących szczególnie kobiety, które tu nieraz nieostrożnie odsłonić mogą jedno i nawet drugie oko, z mocno uczernionemi rzęsami i brwiami.
Wszędzie kupy barwnych jarzyn i owoców: grona różnokolorowego wina, granaty, złociste gruszki, rumiane jabłka, oliwki, cudowne renklody i morele, przezroczyste, jak bursztyn melony, malachitowe arbuzy, potworne ogórki, do zielonych, poskręcanych wężów podobne, a wszystko to bije w oczy swemi barwami, lśni się w ognistych kaskadach słońca.
O paręset kroków dalej rynek osłów, gdzie macają, dojeżdżają, próbują i oglądają na wszelkie sposoby i na wszystkie strony cierpliwe, ponure, długouche osiołki, tych wiernych, mądrych i niezastąpionych pomocników człowieka afrykańskiego.
Na chodniku, na słomianych matach, handlarze starych rzeczy rozłożyli swoje skarby. Czego tu niema? Nikomu niepotrzebne zardzewiałe kawałki żelaza i blachy, połamane imbryki, dziurawe misy mosiężne, wykrzywione i pogięte latarki, beznadziejnie zniszczona maszyna do szycia, stłuczona lampka naftowa, ułamek noża, kurki do karabinów, brudne łachmany burnusów, cały stos przetłuszczonych, niegdyś czerwonych fezów, dymisjonowane żołnierskie koce, trzewiki i bluzy. Lecz tu czasem można znaleźć garść kamiennych grotów od strzał pierwotnych ludzi jaskiniowych, kamień z resztkami rzymskiego napisu, posążek starożytny, cenną szablę andaluzyjskich Maurów, kameę z Kartaginy lub Blidy.
Znowu przechodzimy przez żydowską dzielnicę, a nasz przewodnik zaznajamia nas z jakimś poważnym kupcem izraelitą w brunatnym burnusie i w czarnej mycce na głowie. Wypytuję go o życie żydowskiej ludności Tlemsenu. Opowiada, że tylko gorąca wiara i jej przechowanie pozwoliły Żydom przetrwać ciężkie czasy w Afryce, ale że nauka Mojżeszowa uległa zmianom. Żyd afrykański, za przykładem muzułman, wierzy w dżinnów-demonów, posiada swych świętych „marabutów“ i ucieka się do praktyk magicznych lub do rytuałów, związanych z kultem fetyszów. Kubba izraelickiego marabut’a Rabb Ankaua służy jako cel pielgrzymek Żydów afrykańskich do Tlemsenu, ponieważ tuż koło jego kubby przepływa cudotwórcze źródełko, z którego po ucałowaniu kamienia, leżącego na grobowcu, pobożni piją wodę, zmięszaną ze szczyptą ziemi.
Zapytałem nowego znajomego, dlaczego nie nosi fezu, tylko czarną, aksamitną myckę, taką, jaką noszą Żydzi w Polsce. Uśmiechnął się i odpowiedział, że ta moda istnieje prawdopodobnie od wieku XVI-go, a pochodzenie jej jest przypadkowe.
— Było to tak! — mówił. — Pewien korsarz algierski zdobył okręt, naładowany takiemi myckami, które my nazywamy „berreta“. Nie wiedząc, w jaki sposób możnaby wyzyskać tę zdobycz i spieniężyć ją, władze muzułmańskie wydały rozkaz, aby wszyscy Żydzi zaczęli nosić „berreta“. Od tego czasu tak to poszło, a teraz ta mycka stała się oznaką Żyda. Być może, że od nas ta moda w tym samym celu przeszła do Europy tak samo, jak z Algieru rozpowszechniła się na Tunis i Marokko.
Żydowskie kobiety noszą szerokie kolje ze srebrnych lub złotych monet. Jest to najbardziej ulubiony klejnot. Monety w tych koljach spotykają się różne: przeważnie francuskie luidory z Napoleonem III, lecz można znaleźć hiszpańskie, rosyjskie i inne. Konsul p. de Vitasse, po zwiedzeniu miasteczka Debdu, z bogatą i liczebnie znaczną ludnością izraelicką, opowiadał nam, że widział na szyi pewnej Żydówki śród monet jej kolji złoty medalik z wizerunkiem Matki Boskiej.
Po obiedzie tegoż dnia pożegnaliśmy piękny Tlemsen i wyruszyliśmy koleją do Udżdy, odprowadzeni przez Mohameta ben Mhammeda, z którym bardzośmy się zaprzyjaźnili. Był to chętny, usłużny, uczciwy i inteligentny przewodnik, więc z przyjemnością polecam go uwadze podróżnika, zwiedzającego Tlemsen.
Na zakręcie toru kolejowego po raz ostatni mignęły nam minarety Tlemsenu, malowniczy El-Eubbad, wąwóz Safsaf, mignęły i znikły.
Gród świętych „uali“ i złośliwych „dżinnów“ pozostał za nami...