Płomienna północ/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Płomienna północ
Podtytuł Podróż po Afryce północnej
Marokko
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
MIASTO I OAZA.

Na jednej ze stacyj kolejowych widzieliśmy orkiestrę arabską złożoną z kilku „heliyin’ów“, czyli muzykantów, co naturalnie najwięcej zainteresowało moją żonę, jako artystkę, zapisującą nowe melodje, słyszane w podróży. Dyrygent grającej i śpiewającej orkiestry sam grał na skrzypcach o dwóch strunach, czyli — po arabsku „rbeb“, inni grali na „kuitsra“, przypominającej mandolinę o kilku strunach, na „terar“ i „bendir“, czyli benbenkach z dzwonkami, na „tbel“, zbliżonym do pierwotnej harmonji rosyjskiej, na „raita“, czyli kobzie, na „derbuka“ — „guellal“, czyli trąbach i wreszcie na „guesba“ — długich fletach. Szczególnie podziwiała Zochna swego kolegę-skrzypka. Jego instrument posiadał zaledwie dwie struny, bardzo nisko nastrojone. Grał, opierając skrzypce o kolano, jak małą wiolonczellę. Bardzo się chciało Zochnie zagrać Wieniawskiego lub Sarassatego na tym afrykańskim Stradiwarjusie, lecz konduktor już wołał: „En route!“ i pociąg po chwili ruszył. Dolatywały nas przez pewien czas monotonne, rytmiczne śpiewy i akompanjament orkiestry, która bierze udział przy różnych ceremonjach religijnych i obyczajowych, lecz wkrótce umilkły, gdyż pociąg mknął już całą siłą naprzód.
Od Tlemsenu tor wznosił się coraz wyżej na wysokie „plateau“, z przecinającemi je zielonemi górami. Miejscowość obfituje w wodę, a więc cała ta płaszczyzna przedstawia doskonale, niemal alpejskie pastwisko. Pożywna trawa i woda pociągają tu koczowników z ich stadami baranów, owiec, kóz i bydła rogatego. Ciągle w większej lub mniejszej odległości od toru stoją „gituny“ — duże namioty z białej tkaniny wełnianej w szerokie czarne lub bronzowe pasy. Około tych „duar“, czyli grup namiotów, uwijają się kobiety w granatowych koszulach, ze srebrnemi świecidełkami na szyjach i w uszach — oraz tłumy nagich dzieci. Dalej w stepie pasą się stada, a przy nich tkwią, jak czujne żórawie-pastuchy w białych burnusach, z długiemi kijami w ręku. Widocznie w skałach i wąwozach czają się żarłoczne, tchórzliwe szakale, a może gdzieś grasuje zbłąkana hijena.
Pociąg przelatuje przez tunele, przeszywając grzbiety skalistych szczytów, turkocze około długiego żelazo-betonowego akweduktu, zbudowanego przez Francuzów, a dostarczającego wody do kilku kolonij rolnych; rozróżniamy je zdaleka, gdyż na pożółkłej już trawie odcinają się zielonością swych drzew oliwnych i figowych i krzakami usianych różowemi kwiatami oleandrów.
Widocznie i tu koczownicy, porwani przykładem i powodzeniem białych ludzi, zaczynają osiadać i pracować na roli, gdyż w kilku miejscach spostrzegliśmy małe plantacje arabskie z krzakami wina, oliwkami i granatami, otaczającemi szopy, sklecone z cienkich drągów, oblepionych gliną. Takie plantacje zabezpieczone są przed najściem bydła płotem z poplątanych krzaków jakiejś kłującej rośliny stepowej, starannie wszędzie przez tubylców zbieranej; takim płotem koczownicy otaczają również swoje namioty, pola, winnice i miejsca, gdzie chowają się jagnięta. Przez takie ogrodzenie ani przeskoczy, ani się przerwie szakal lub zdziczały pies, a nawet człowiek z wielkim trudem i jeszcze większym hałasem — potrafi zdobyć taką przeszkodę, przypominającą ogrodzenia z kolczastego drutu.
Pociąg wkrótce zaczyna zbiegać nadół, przecinając pofałdowaną miejscowość. Od Tlemsenu, leżącego na wysokości 800 metrów nad powierzchnią morza, spadamy do 350 metrów około miasteczka Lalla Maghnia, z meczetem, kubbami i „zauja“, czyli kaplicą. Miasteczko to znajduje się na obszernej równinie, przez którą przechodzą kanały, sprowadzające wodę z dalekich źródeł. W okolicy tego miasteczka leży Nedroma, rodzinne gniazdo dynastji wspaniałych sułtanów Almohadów.
Za Lalla Maghnia zaczyna pociąg znowu wspinać się na góry, aż wybiega na równinę Angad, leżącą na wysokości 630 metrów nad morzem. Mijamy ostatnią stację zachodniej Algierji — Zudż-El-Beghal i podjeżdżamy do Udżdy. Jesteśmy już w Marokku. Konduktor uprzedza nas, że musimy tu zmienić pociąg, jeżeli chcemy dalej jechać koleją, lecz w każdym razie oczekuje nas surowa rewizja celna.
Czarni tragarze znoszą do sali komory nasze walizki i futerały z bronią; urzędnicy łapczywem okiem spoglądają na domniemane ofiary, gdyż wwożenie broni palnej do Marokka nie jest dozwolone bez specjalnego upoważnienia, którego właśnie nie posiadałem, ponieważ nic o tych przepisach w Paryżu nie wiedziałem.
Wreszcie dozorcy zbliżają się do naszych bagaży i czytają kartkę z nazwiskiem, naklejoną na walizce.
— A—a! — wykrzykuje dozorca. — Mamy rozkaz skierować pana do urzędnika policji.
— Dlaczego do urzędnika policji? — pytam zdziwiony.
— Taki dostaliśmy rozkaz od tutejszego konsula! — odpowiada dozorca. — Proszę do sąsiedniego biura.
Idę i spostrzegam tu dwuch urzędników — starszego i młodszego. Pokazuję nasze paszporty i objaśniam, dlaczego nie mam upoważnienia na posiadanie broni. Urzędnik uśmiecha się grzecznie, przykłada na naszych papierach pieczątki i, zwracając się do młodszego kolegi, mówi:
— Proszę się zająć państwem. Do widzenia!
Zająć się nami? Słowa te przypomniały mi pewien wypadek w mojem życiu, gdy to w Petersburgu, za czasów studenckich, po jakimś wiecu zostałem z kolegami odprowadzony do policmajstra, który odesłał nas do żandarmów, oznajmiając nam, iż ci się nami „zajmą“. To ich „zajęcie się“ nami trwało dwa miesiące, spędzone przez nas w więzieniu. Nie poczuwałem się do winy wobec Francji, więc byłem pewny, że to lepiej się skończy.
Istotnie zniesiono nasze bagaże bez rewizji do oczekującego samochodu i odstawiono do hotelu wraz z memi pięknemi londyńskiemi futerałami na dubeltówki, karabiny i naboje.
Zrozumieliśmy, że w Udżdzie administracja otrzymała telegram o naszej podróży i tak uprzejmie nas przyjmowała. W hotelu podziękowałem urzędnikowi za pomoc i dałem mu do zrozumienia, że nie będę mu swoją osobą zabierał więcej czasu. Urzędnik jednak nie odchodził, a gdy zamierzałem wejść do swego pokoju, zapytał:
— Czy pan nie zechce natychmiast odwiedzić pana Konsula?
— Chciałbym się przedtem przebrać — zauważyłem.
— O, to niekonieczne! Lepiej się pośpieszyć, gdyż godziny urzędowania skończą się wkrótce — odparł urzędnik.
— W takim razie idziemy! — zaproponowałem.
Po drodze dowiedziałem się, że nowomianowany konsul jeszcze nie przybył, i że go tymczasem zastępuje naczelnik obwodu Figuig — pułkownik Jean Pariel.
Pułkownik przyjął mnie natychmiast, gdy spahi doręczył mu mój bilet wizytowy, i przywitał bardzo serdecznie, gdyż znał moje nazwisko z literatury francuskiej. Ku wielkiemu memu zdziwieniu urzędnik policji wszedł ze mną razem do gabinetu konsula, który przyglądał mu się również ze zdumieniem. Podczas długiej rozmowy z pułkownikiem, przeglądania map i książek, dotyczących mojej dalszej podróży, urzędnik nas nie opuszczał.
— Pan może odejść! — rzekł nareszcie konsul.
Lecz urzędnik nie odchodził, porozumiewawczo patrząc w oczy szefowi.
— Co tam takiego? — zapytał konsul, podchodząc do urzędnika, który wyciągnął jakiś papier i coś czytał.
Pułkownik spojrzał i roześmiał się głośno, głaszcząc swoją piękną, siwą brodę.
— Dobrze, dobrze, mój panie! Wszystko już pan uczynił, co było w jego mocy. Dziękuję! Może pan teraz iść!
Urzędnik wyszedł, oglądając się bardzo niedowierzająco.
Pułkownik, wciąż się śmiejąc, opowiedział mi, że policja otrzymała od niego polecenie, aby się nami zajęła i ułatwiła wizytę w konsulacie. Urzędnik zaś zrozumiał to tak, że nie wolno mu oka ze mnie spuszczać, bo nie wiedział, dlaczego konsul tak się moim przyjazdem zainteresował. A może miał konwojować do konsulatu jakiegoś cudzoziemskiego zbrodniarza? Na wszelki wypadek postanowił być moim „aniołem stróżem“. Gdym wychodził od pułkownika, znowu spotkałem owego „opiekuna“. Zbliżył się do mnie trochę zmieszany i zapytał:
— To właśnie pan jest tym polskim pisarzem, o którym z Paryża przyszedł do nas telegram? Bardzo pana przepraszam, że byłem natrętny, ale dostałem niejasne instrukcje...
— Owszem — odparłem. — Pan był bardzo miły i dopomógł mi znakomicie!
Rozmawialiśmy parę minut i wreszcie rozstaliśmy się. Nadmiernie uprzejmy policjant nie mógł jednak przezwyciężyć zmieszania i pewnego skrępowania z powodu, iż się ośmieszył w oczach konsula.
W godzinę później p. Pariel odwiedził nas i zabrał na przechadzkę po mieście. Składa się ono z arabskiej dzielnicy, starego miasta, czyli Medina, zamkniętego w czworoboku wysokich murów, przeciętych kilku bramami, i miasta nowego, dzielnicy daleko obszerniejszej, gdzie się mieszczą urzędy administracji, poczta i telegraf, sklepy, instytucje wojskowe, szkoły, kościół, wille i bardzo ładne ogrody. Składa się ona z małych, niskich domków murowanych, niektóre urzędy posiadają malownicze gmachy w pseudo-maurytańskim stylu.
Dął dość silny wiatr, więc upał nie dawał się we znaki, zato chmury kurzu i piasku zasypywały oczy i drapały w gardle.
We francuskiej Udżdzie niema nic do zwiedzenia, więc p. Pariel proponuje nam przejechać się jego samochodem do pobliskiej oazy.
Mijamy miasto, przecinając część Mediny, i wyjeżdżamy na dobrą szosę. Z początku droga prowadzi pomiędzy niskiemi glinianemi murami, otaczającemi ogrody, plantacje i domy tubylców, lecz wkrótce wybiega na równinę Angad, mającą charakter poczęści stepu, poczęści kamienistej pustyni. Jednak pracowici biali koloniści — Francuzi i Hiszpanie — w kilku odcinkach tej równiny założyli bogate plantacje zboża różnych gatunków, tytoniu i wina. Koloniści są przekonani, iż próby kultywowania bawełny i lnu dadzą tu świetne wyniki.
Na horyzoncie majaczy górski grzbiet Beni-Snassen, za którym leży urodzajna i bogata równina Triffa, przecięta gajami migdałowemi, oliwnemi, jałowcowemi[1] i dębowemi.
Przed nami w oddali zjawia się nagle długa, ciemna linja roślinności. W miarę zbliżania się do niej, rozróżniamy pierzaste korony palm, a w kilka minut potem jesteśmy już w oazie Sidi Jahia. Drzewa oliwne, terpentynowe[2], łozy płaczące, palmy daktylowe, graby i dęby, rosną na brzegach przepływających potoków, które dostarczają tu wody do sieci kanałów, pojących Udżdę i okoliczne plantacje. Roślinność bujna, wspaniała, tworząca w niektórych miejscach gąszcze do nieprzebycia. Śród wysokich drzew za białym murem podnoszą się kopuły kilku kubb. Są to grobowce patrona Udżdy — Sidi Jahia Ben Junes, Bu-Czikhi i Sidi Taleb. „Uali“ Sidi Jahia jest jednakowo czczony tak przez muzułmanów, jak i przez wyznawców Mojżesza. Jedni i drudzy uważają go za biblijnego Jana Chrzciciela, który przepowiadał przyjście Mesjasza. Pomiędzy uczonymi teologami Islamu oddawna toczy się spór o miejsce, gdzie zostały złożone zwłoki świętego. Jedni twierdzą, że w tem miejscu, gdzie obecnie wzniesiono kubbę, inni — że pod starem drzewem, obwieszonem ofiarnemi wstążkami i skrawkami różnych tkanin. Drugi z marabutów został pogrzebany pod drzewem, którego cień w południe jest najlepszym środkiem leczniczym na choroby nerek; woda ze studni, wyrytej przez samego Sidi Jahia, posiada również cudowną siłę leczniczą. Pod murami ogrodzenia, na trawie, siedzą tłumy pobożnych i słuchają nauk kilku marabut’ów; za mury tego świętego miejsca żaden „niewierny“ nie ma jednak wstępu.
Na brzegach mknących potoków tubylcy i pielgrzymi ustawili swoje namioty. Tłumy kobiet siedzą w ich cieniu lub pod drzewami: rozmawiają, plotkują i śmieją się, inne piorą bieliznę, myją i szorują statki domowe. Jakaś stara kobieta siedzi po pas w wodzie. Jest chora na puchlinę nóg i w ten sposób leczy się, wierząc święcie w dobry skutek. Kupy bosych, półnagich dzieciaków bawią się, biegają, śmieją się i hałasują. Ujrzawszy nas, wszyscy zaczynają prosić o datek.
Zochna miała w torebce trochę karmelków, więc rozdaje im, ku wielkiej uciesze czarnych potworków, lecz ja byłem zmuszony okupić się gotówką w postaci bronzowych marokańskich centymów.
Odbywszy przechadzkę po oazie, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do miasta, gdzie zatrzymaliśmy się przy parku miejskim; zaczyna się on tuż pod murami Mediny, i pułkownik Pariel zaprosił nas do maurytańskiej kawiarni na podwieczorek. Podano nam doskonałej kawy, lecz, nauczony doświadczeniem z Uzidan, wypiłem tylko jedną filiżankę. Uprzejmy, bardzo oczytany i kochający swoje Marokko, w którem przemieszkiwał przeszło 30 lat, opowiedział nam pułkownik historję Udżdy.
Miasto powstało w X. wieku i było niegdyś stolicą królestwa dynastji Zenetów. Inne marokańskie dynastje zdobywały to miasto kilkakrotnie, aż w XIII. w. sułtani z dynastji Almohadów otoczyli Udżdę mocnemi murami, które zostały zburzone wkońcu tegoż stulecia, lecz wkrótce odrestaurowane, i te właśnie mury wznosiły się tuż obok stolika, przy którym piliśmy wonną kawę brazylijską, przyrządzoną rękoma Marokańczyka.
Po podwieczorku poszliśmy do Mediny. Niedaleko od bramy Bab Sidi Aissa ujrzeliśmy bardzo barwną i porywającą scenę: Spostrzegliśmy znaczny tłum Arabów, otaczających jakiegoś mówcę. Zbliżyliśmy się, aby mu się przyjrzeć.
Pośrodku koła, utworzonego przez słuchaczów, zobaczyliśmy młodego, nie więcej niż 30 lat liczącego tubylca. Miał on na sobie długą białą koszulę, przepasaną powrozem; w ręku trzymał kij pielgrzyma. Piękna, natchniona twarz, płomienne oczy, usta namiętnego mówcy, mała, czarna broda i rozwiane, długie włosy, czyniły go podobnym do niektórych obrazów, przedstawiających Jana Chrzciciela, gdy gromił ludzkość, tonącą w grzechach i sprosnościach, i torował drogę Mesjaszowi. Pewno sam Chrystus był podobny do tego Araba wtedy, gdy uniesiony gniewem na obłudnych kupczących, wygnał ich ze świątyni.
Arab wykrzykiwał imiona świętych i mówił namiętnym głosem, podnosząc go do wysokości histerycznego krzyku lub zniżając do gorącego szeptu. Czasami zaczynał mówić śpiewnym, natchnionym barytonem, magnetyzując obecnych wzrokiem.
Wszyscy dokoła stali ze złożonemi jak do modlitwy rękami.
Tymczasem wychudzona, ascetyczna postać mówcy zaczęła się miotać i przebiegać od jednego słuchacza do drugiego. Za każdym razem, gdy Arab wykrzykiwał imię świętego i frazes, skierowany do słuchaczów, dwaj jego pomocnicy — starzec, pozbawiony nosa i warg, zjedzonych przez trąd, i chłopak o idjotycznym wyrazie twarzy, powtarzali ostatnie słowa i zawzięcie bili w bębenki.
Arab improwizował modlitwę, litanję do wszystkich świętych Islamu, najczęściej jednak powracając do imion miejscowych „uali“: Sidi Jahia Bu-Czikhi, Sidi Taleb, Sidi Okba, Sidi Zian i innych; jednocześnie czynił rachunek sumienia w imieniu wszystkich obecnych, mówił o karze za grobem i o nagrodzie w raju — tym przybytku wiecznej szczęśliwości. Była to modlitwa, przepowiednia, nauka, groźba i rzucanie ziaren słodkiej nadziei zbawienia duszy.
Ruchy mówcy-improwizatora stawały się coraz szybsze, coraz bardziej porywające i zapalające. Chwilami milknął i wtedy oglądał wszystkich bacznie, paląc ich swym wzrokiem i zaglądając im do duszy. Tak musiał patrzeć apostoł Pański Jan na nierządnicę, która podług legendy chełpiła się, że skusi Nazarejczyka swoją pięknością i namiętnemi pieszczotami, lecz padła pod jego wzrokiem na ziemię i łkać zaczęła w ponurej rozpaczy, a tłum szeptał wylękły:
„Niewiasta ta chełpiła się daremnie... Wszak to nie On, to Jan — Jego uczeń ukochany“...
Po chwili znowu zerwała się natchniona improwizacja, a wtedy można było zrozumieć, w jaki sposób wszyscy ci „szaleni madhi“ — pół-wodzowie, pół-obłąkani kapłani i prorocy, porywali i prowadzili całe szczepy na wielkie i krwawe dzieło świętej wojny. Cały mistycyzm Islamu, surowy i potężny, był przed nami. Mistycyzm krwi, wiara dla wiary. Rozumiałem wielką różnicę, zachodzącą pomiędzy mistycyzmem muzułmańskim, a mistycyzmem Azji buddyjskiej. Tu — płomień i poryw nieobliczalny, tam — praktyczny rytuał, zimna lub skuta przesądami myśl.
Raz tylko w Azji widziałem prawdziwy, chociaż tragiczny mistycyzm, pełen głębokiej poezji. Była to samotna modlitwa ślepego Żywego Buddhy przed posągami Buddhy z bronzu. Ale to — wyjątek! Pozatem — praktyka klerykalna lub polityka, ta „nierządnica Babylonu“, oraz mrok duszy ludu.
Gdy patrzyłem na tego wędrownego proroka i kapłana, tak gorąco i podniecająco przemawiającego tuż pod murami Udżdy, gdzie taki mówca mógł wzniecić pożar powstania, z obawą spojrzałem na pułkownika Pariel: Uśmiechnął się spokojnie i rzekł:
— To była modlitwa i wzywanie do cnotliwego życia.
Nagle Arab przerwał swoją mowę i krzyknął przeraźliwym głosem, targając i wichrząc na sobie włosy:
— Zkara! Zkara! Zkara!
Zasłuchani, modlący się, skupieni Arabowie nagle oprzytomnieli i zaczęli oglądać się, widocznie kogoś szukając. Spostrzegliśmy trzech ludzi, szybko oddalających się w stronę bramy. Kilku stojących obok nas młodych tubylców porwało się w zamiarze pościgu, lecz pułkownik rzucił im kilka słów swym spokojnym głosem, a mówca, dopiero wtedy ujrzawszy konsula, zrobił w jego stronę znak „salamu“ i natychmiast rozpoczął nową improwizację. Wszystko się naraz uciszyło i ustał pomruk tłumu. Prorok zaczął zbierać do plecionego trzcinowego koszyczka datki.
Poco pieniądze temu żebrakowi w łachmanach, przepasanych powrozem? — pytałem siebie. Poco te centymy i franki temu ptakowi, co nie sieje i plonu nie zbiera, a istnieje imieniem Bożem — pożerany niegasnącym płomieniem w sercu i w mowie?
Tak myślałem, idąc przez rynek i przez handlowe „suk“, obserwując, jak kupcy arabscy i żydowscy z życzliwym uśmiechem witali pułkownika. Zdziwiła nas wielka ilość rosyjskich samowarów, wystawionych w sklepach. Były to prawdziwe wyroby z Tuły, z markami rosyjskich fabryk.
Skąd się tu zabłąkały? Objaśnił nam to pan Pariel.
— W tym roku sporo Berberów powróciło do Udżdy z pielgrzymki do Mekki. W tem świętem dla prawowiernych mieście afrykańscy muzułmanie spotykają swych współwyznawców z Rosji, którzy przybywają z samowarami i zamieniają je na wyroby afrykańskie — kobierce, siodła i słynne hafty marokańskie.
Zapytałem pułkownika Pariel, co znaczyło słowo „Zkara“, które takie wrażenie wywarło na tłum.
— Zkara jest nazwą plemienia, które mieszka niedaleko Udżdy. Prawowierni muzułmanie nienawidzą ludzi z tego szczepu.
W parę miesięcy później dowiedziałem się szczegółów o tem plemieniu.[3]
Zkara, podobnie, jak szczepy Mlaina i Ghuata, odznaczają się obojętnością dla Islamu i przepisów prawa koranicznego. Uznają tylko proroka Sidi Ahmed ben Jousef z Milianu i jego ucznia Amer ben Slimana, z pochodzenia islamizowanego Żyda. Mają swoich marabut’ów z rodu Ben Jousefa, a najstarszym i dziedzicznym kapłanem jest tak zwany „rusma“. Marabut’y szczepu Zkara pogardzają muzułmanami, jedzą wieprzowe mięso, tak surowo przez Koran zakazane, posiadają własny rytuał religijny i żenią się tylko z kobietami, pochodzącemi z rodzin marabut’ów. Prawowierni muzułmanie oskarżają Zkara o ateizm, zniewagę i demoralizację Islamu i o rozpustę. Istotnie, śród Zkara istnieje podczas święta „bajramu“ ceremonja „lei lach el gholta“, czyli „noc pomyłek“. Po modłach i dokonaniu w świątyni pewnych rytuałów, mężczyźni i kobiety przechodzą razem do ciemnego domu i przy dźwiękach muzyki i śpiewach tańczą, a później oddają się masowej rozpuście. Jest to zwyczaj, raczej jakieś starożytne misterjum, podobne do zebrań sekty „skaczących“, istniejącej w kościele wschodnim w Rosji.[4] Początków jego należy szukać w dawnych kultach pogańskich, rolniczych.
Wieczór w Udżdzie spędziliśmy w gościnnym domu pani i pana Pariel, gdzie poznaliśmy niedawno przybyłego z Sahary mnicha orderu „Białych Ojców“. Biały habit z czarnym pasem i czarnym krzyżem na piersi, poważna i spokojna twarz mnicha, spędzającego życie na pustyni śród Tuaregów i innych półdzikich koczowników, mówiły o jakiejś sile, którą przeciwstawia chrześcijańska biała rasa nieprzejednanemu Islamowi i mało znanym, magicznym kultom, jeszcze czającym się na czarnym kontynencie. Państwo Pariel namawiali nas bardzo uprzejmie, abyśmy odwiedzili ich w Figuig, tej pięknej oazie, znajdującej się już u progu Sahary.
O 4-tej zrana doskonałą „limuziną“ wyruszyliśmy z Udżdy przez Tazę do stolicy sułtana, do Mekki Islamu afrykańskiego — Fezu, miasta, pełnego tajemnic, spisków politycznych, uczonych teologów, żywych świętych i do szczytu doprowadzonej sztuki maurytańskiej.





  1. Juniperus communis.
  2. Pistacia terebinthus.
  3. Prof. E. Doutté: Magie et Réligion dans l’Afrique du Nord. Alger 1909.
  4. N. A. Skrobotow: Rossijskoe sektanstwo. Petersburg 1889.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.