Płomienna północ/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Płomienna północ
Podtytuł Podróż po Afryce północnej
Marokko
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
PRZEZ WYSCHŁE RZEKI.

Jechaliśmy w ciemności, gdyż było daleko jeszcze do świtu. Olbrzymi samochód sześcioosobowy, rzucając ze swych latarń dwa duże snopy światła, wywijał się z labiryntu uliczek Udżdy, rykiem rozpędzając tubylców dążących na rynek na wielbłądach i osłach. Wreszcie wjechaliśmy na szosę. Szofer popędził całą siłą. Mignęły w ciemności jakieś kolonje, otoczone drzewami, jakieś zabudowania, lecz wkrótce otoczyła nas kamienista pustynia. Gdy świtać zaczęło, mogliśmy dojrzeć podnoszącą się aż do horyzontu równinę nagą i martwą, przeciętą wąskotorową kolejką strategiczną; jedziemy równolegle z nią, czasami przejeżdżając z jednej jej strony na drugą. Rzadko tylko kolejka znika nam z oczu, odbiegając nieco dalej od szosy i kryjąc się śród łagodnie pofałdowanych pagórków. Przy szosie, w pewnej odległości jeden od drugiego, pobudowano posterunki pomocnicze dla ruchu samochodowego. Są to małe murowane domki, posiadające zapasy wody, benzyny i smarów. Rzadziej, przy większych osadach, znaleźć można garaż dla remontu. Towarzystwa transportowe, podtrzymujące towarowy i pasażerski ruch samochodowy zapomocą wozów lekkich, oraz ciężkich, olbrzymich autobusów, obmyśliły i zorganizowały idealny niemal plan bezpieczeństwa i szybkości komunikacji.
Około Naimy dopędziliśmy mknący autobus, który opuścił Udżdę na kilka minut przed nami. Długo nie chciał szofer autobusu przez współzawodnictwo z naszym prywatnym szoferem ustąpić z drogi i pozwolić się wyminąć. Rycząc straszliwie, pędziła nasza „limuzina“ w chmurach piasku, podnoszonego przez cztery podwójne, potworne koła autobusu, aż ten raczył skręcić na stronę. Mignął nam tylko, wionął wiatrem i benzyną, które zmieszały się z triumfującym rykiem naszej maszyny i z syczącem „sale bête“ naszego, obrażonego w swej dumie, szofera.
Przelatujemy przez kamienne mosty, przerzucone nad różnemi i bardzo licznemi „uedami“, czyli rzeczkami. Są to rowy, mniej lub więcej głębokie, pełne zupełnie białych, okrągłych kamieni. Wody nigdzie ani śladu, gdyż dawno ją wysuszyło nielitościwe słońce. Jednak, z pewnością, przechowała się ona gdzieś głębiej, zaczaiła w porowatych warstwach gleby, gdyż w niektórych miejscach łożyska wyrastają przy brzegu gęste krzaki kwitnących oleandrów i niewysokie zarośla tamaryndowe.
Trochę dalej na płaszczyźnie podnosiły się okrągłe, niby bukiety, kopulaste, pojedyńcze drzewa terpentynowe, wyrastające tuż w pobliżu wyschłych „uedów“, przepełnionych wodą w deszczowych okresach. Szalone, głębokie potoki wody, mętnej i wirującej, mkną wtedy temi łożyskami, porywając i tocząc kamienie i coraz głębiej wżerając się w pierś ziemi. Ślady tej potęgi wodnej widzieć można na każdym kroku. Świadczą o niej wymownie obtoczone i ogładzone kamienie, wyrzucone na brzegi zwały, utworzone z nich głębokie wąwozy, wyżłobione i wyżarte w ziemi przez mknące potoki. Niektóre z tych wąwozów można raczej nazwać „kanjonami“, gdyż są głębokie nieraz na 30 — 40 metrów, o brzegach urwistych, o całej sieci mniejszych wąwozów, połączonych z głównem łożyskiem.
Przecinając tę pierwszą pustynię, spotkaną w Afryce, zrobiłem jedno spostrzeżenie, które później kilkakrotnie sprawdziłem.
Drzewa północno-afrykańskie, krzaki, nawet trawa mają okrągłą koronę, zawsze i wszędzie. Może to pochodzi od równomiernie dmących wiatrów z różnych stron świata, lecz romantycznie nastrojona myśl chce widzieć w tem przejaw jakiegoś wyższego rozumu, który zmusza rośliny rosnąć tak, aby dawały znękanym przez słońce istotom najwięcej radości. Istotnie, w kolistym cieniu drzew i krzaków roi się od drobnych gryzoniów, ptaków, płazów i owadów.
W godzinach, gdy oszalałe słońce, niby pęknięte naczynie z rozpalonem do białości roztopionem złotem, wylewa zabójcze strugi swych promieni i żaru, przenikającego korkowy hełm podróżnika i grube płótno namiotów — wszystko co żyje chowa się w cieniu roślin. Tylko czarny, niby na węgiel spalony pustelnik kamienny fruwa sobie na największym skwarze, migając białą piersią i białą plamką nad ogonem. Reszta boi się wychylić za granicę okrągłego cienia, rzucanego przez drzewa i krzewy.
Minęliśmy kilka osad tubylczych ze stojącemi na uboczu domami francuskiej administracji i siedzibami europejskich kolonistów, z polami ze zbożem, kukurydzą, rzadziej z niewysokiemi łozami wina, lub z równemi rzędami drzew oliwnych. Czasami wznosi się jakaś już opuszczona „kasba“. Potężne jej mury i baszty już zaczynają się rozsypywać i padać. To są obronne grody w postaci jednego budynku, gdzie się nieraz mieściły całe szczepy z ich dobytkiem i stadami, gdzie płynęło ich życie, z jego radością i męką. O wschodzie słońca otwierano jedyną bramę, a o zachodzie — zamykano, i wtedy już żadna żywa istota nie mogła się dostać do wnętrza. Jeżeli to był swój — dostawał radę zanocowania w polu, przy koniu lub wielbłądzie, jeżeli przybywał obcy — mógł otrzymać postrzał od stojącego na czatach mieszkańca „kasby“. Teraz te zbiorowe domy, twierdze i wsie zarazem zostały bez mieszkańców, którzy coraz gromadniej przechodzą na rolę, zakładając swoje plantacje, wzorując się na Europejczykach. „Kasby“ służą dla noclegu bydła, zresztą powoli zamieniają się w gruzy, opuszczone, ponure i groźne. Niektóre z nich zniszczyła wojna z Francuzami, gdy zdobywali ogniem armatnim „kasby“ wojowniczych, butnych plemion.
Tylko w Wysokim Atlasie „kasby“ pozostały siedzibą szczepów, a ręka tubylców podtrzymuje upadające mury, wzmacnia je i wznosi nowe piętra na starych basztach.
W pustyni bieleją niby oazy rozrzucone posterunki wojenne — czworokąty, otoczone murami, z wieżyczką obserwacyjną i budynkiem dla nielicznej załogi. Pędzimy dalej i dalej; szosa — gładka, jak stół, więc szofer bierze szybkość do 75 kilometrów na godzinę. Migają białe, murowane słupy z napisami. Wskazują one drogę główną do Fezu, Rabatu i Kazablanki, a także wszystkie boczne drogi automobilowe i nawet ścieżki, zdatne tylko do jazdy na mułach, a więc do Bou-Houria, do Tinnabourt, do osad, położonych u stóp grzbietu Dżebel Bou Ladżeraf, a należących do pracowitych rolników i wprawnych hodowców bydła z plemienia Beni Bou Zeggu. Jest to jedno z zagadkowych plemion północno-afrykańskich, gdyż mówią językiem Berberów, lecz mają swój własny rytuał religijny, swoją odrębną magję i twierdzą, że ich prarodzicielką była kobieta chrześcijanka — „lalla“, a więc święta.
W pustyni często spotykaliśmy ocementowane studnie, założone przez Francuzów.
Wykopać studnię w pustyni jest najmilszym dla Allaha czynem — głosi Koran, a więc francuscy urzędnicy oraz komunalne grupy kolonistów zakładaniem studni zyskują serca tubylców. Około jednej studni spostrzegliśmy dwóch jeźdźców. Byli to Berberowie. Poili swoje piękne rumaki z cementowanego koryta przy studni. Jeźdźcy stali około koni, owinięci w burnusy, zakrywające im szczelnie nawet twarze, co zwykle czynią tubylcy w drodze, jak gdyby się bali opalić swe bronzowe, lub zgoła czarne oblicza. Czynią to jednak w innym celu. Jadąc przez nieznane okolice, nie wiedzą dnia i godziny, kiedy jakiś „dżinn“ może się wślizgnąć do ust i spowodować chorobę. Dlatego w dalekich podróżach tubylcy starannie osłaniają sobie usta. Berberowie mieli w ręku długie karabiny arabskie o wąskich, wykrzywionych kolbach, upiększonych srebrem i perłową masą.
Gdy wskoczyli na siodła, a konie pomknęły, zdawało się, nie dotykając ziemi kopytami, jeźdźcy z opartemi o biodra strzelbami, z rozwiewającemi się nakształt skrzydeł burnusami, wyglądali bardzo malowniczo.
Lecz samochód szybko mija tych „synów pustyni“ i wkrótce dogania idący pociąg, przepełniony białemi postaciami tubylców z ich żonami, zawiniętemi z głowami w swoje „haiki“. Czarni pasażerowie wgramolili się nawet na wozy i siedzą na dachach.
Większemi osadami, napotkanemi po drodze, były „Taurirt“ oraz „Gersif“.
Pierwsza z tych osad ciągnie się lewym brzegiem rzeki Za i posiada ludność mieszaną europejsko-arabsko-żydowską. Małe, brudne domki otoczone są szerokiemi i równemi ulicami. Za miastem widać ruiny „kasby“. W historji Marokka miejscowość ta, leżąca na ważnych drogach handlowych, zapisała się walkami pomiędzy różnemi konkurującemi ze sobą dynastjami. Płaszczyzna Taurirtu przechodzi na południu w równinę Tafrat, gdzie się znajduje miasteczko Debdu, stolica niezależnego niegdyś państwa. Obecnie jest to miasto izraelickie, bardzo oryginalne z punktu widzenia folkloru i stosunków żydowsko-arabskich.
Żydzi z Debdu bardzo starannie przechowują starą wiarę, a jeszcze staranniej — stare berberyjskie przesądy i praktyki „kabbały“. Obok uczonych rabinów spotkać tu można „madżusów“, czyli magów i „kahinów“ — wróżbiarzy. Jak wiadomo, Żydzi, mieszkańcy dzielnic „mellah“, są wszędzie w muzułmańskich miastach pogardzani jako niewierni, a perjodycznie nawet ścigani nienawiścią prawowiernych wyznawców Islamu. Tymczasem w Debdu istnieje zupełnie inny stosunek. Tu rządzą Żydzi, a muzułmanie pracują u nich, jako robotnicy rolni oraz służba domowa. Czem się to objaśnia? Mówiono mi, że w okolicach Debdu mieszkają tubylcy szczepu dość obojętnego dla nauki Proroka i uznającego Ben Slimana — za największego świętego.
Nie wiem, czy jest to dość realną przyczyną dla tak niezwykłego stosunku muzułman do Izraelitów. Myślę, że właściwa przyczyna kryje się w tem, iż tutejsi Żydzi oddawna są rolnikami i rolnictwa nauczyli tubylcze plemiona z Flusz, Hassian el’Jhoudi i innych miejscowości, zabezpieczając im w ten sposób istnienie w okresach, kiedy wojna przerywała wszelki ruch handlowy w kraju.
Przy zlewie rzeki Melellu z największą rzeką Marokka — Mulują znajdowała się za czasów Ptolomeusza starożytna Galafa, na której miejscu widzimy obecnie małe centrum kolonizacyjne, wojenny posterunek i małą wieś tubylczą; wszystko to razem stanowi Gersif. Miasteczko to było zbudowane za czasów El-Bekri i przechowało jeszcze najstarsze mury z tego okresu. Należące do wojowniczego szczepu Uled-Mesaud, koczującego w stepach Beni Bu Jahi, miasteczko to podczas wojen domowych było kilkakrotnie burzone do szczętu, o czem świadczą pozostałe resztki murów i innych budowli. Tu została niegdyś w pień wycięta armja Almohadów, podczas jej odwrotu ze wschodu.
W dość brudnej restauracyjce podano nam nie bardzo gorącą i nie bardzo dobrą kawę, po której ruszyliśmy dalej. Droga idzie po dawnemu przez kamienistą pustynię, która tylko w jednem miejscu nabiera wyglądu stepu, gdyż na kilkuset hektarach rosła jakaś pożółkła trawa i niskie krzaki palmowe, podobne do kęp mchu. Ale i tego już było dość, aby tu kipiało życie. Stepowe skowronki, skalny pustelnik i jeszcze jakieś drobne ptaszki przelatywały od jednego krzaku do drugiego, polując na szarańczę i inne owady; śmigały drobne myszy polne, zabarwione kolorem ochronnym; prawie z pod kół samochodu podniosły się dropie. Podczas moich wycieczek i polowań w bardziej południowych szerokościach zdarzyło mi się strzelać dropie. Najczęściej są to albo „Otis Houbara“, albo „Otis Arabs“ — znacznie mniejsze od znanej w Europie i Azji „Otis tarda“, która coraz rzadziej jest spotykana w Afryce Północnej. Z kupy kamieni, otoczonych wysoką trawą, zsunęła się duża jaszczurka. Spotykałem ten rodzaj później kilkakrotnie. Arabowie nazywają ją „Dabb“; należy ona do rodziny Agama, w zoologji znana jest pod nazwą — Uromastix spinipes. Na południu Marokka, Tunisu i Algieru tubylcy łapią „dabby“, wykarmiają i przyrządzają z nich bardzo poszukiwane potrawy. W magicznej praktyce żółć, mózg i język tej jaszczurki, która dochodzi czasami do 45 cm długości, są w wielkiem użyciu, co zawdzięcza biedna „dabb“ magicznemu znaczeniu liczby 21, bo tyle właśnie pierścieni posiada w swoim ogonie.
Ta zaludniona oaza prędko pozostała za nami i znowu otoczyła nas pustynia, jednostajna i martwa, z ławicami drobnych kamieni, suchemi łożyskami rzek i potoków. Ten beznadziejny krajobraz czasami tylko ożywiały ciągnące na horyzoncie sznury wielbłądów, objuczonych towarami, lub czworobok wojennego blokhauzu z tkwiącym na wieżyczce odwachem.
Niemało naszych rodaków z legji cudzoziemskiej spędziło tu tygodnie i miesiące w tych odludnych, przerażająco smutnych miejscowościach.
Wreszcie po paru godzinach wjeżdżamy w wąwozy i rozpadliny grzbietu Ghiata, spotykamy wodę w łożyskach rzek, wodę w postaci nieraz ledwie dostrzegalnych strumyków, lecz są to rzeki, które w porze deszczowej wyryły dla siebie głębokie, zawiłe fosy i z każdym rokiem zarywają się coraz głębiej, jak gdyby zamierzały przekrajać ziemię na dwoje, lub same chciały się zapaść pod ziemię przed swym wrogiem — słońcem.
Zatrzymujemy się koło komory celnej. Była to Taza — duże miasto, ukryte za górami. O nas tu już wiedzą i nie mamy żadnych kłopotów z naszemi bagażami. Zato nasz szofer ma dużo pracy: musi nalać wody i benzyny do maszyny i zmienić jedną nadwyrężoną oponę.
Korzystamy ze sposobności i wyruszamy na przechadzkę.
Pierwsze, co ujrzeliśmy ciekawego, były jaszczurki, które biegały po pionowym murze komory. Długie na 15 — 20 cm, szaro-brunatne, posiadały długie palce, z szerokiemi poduszkami na końcach. Były to tak zwane „gekko ścienne“, czyli Tarentola Mauretanica, bardzo miłe i pożyteczne zwierzątka, ścigające muchy, komary, pająki i inne owady. Co prawda, czasami gekko okazują się szkodnikami nielada. Tak naprzykład stało się w północnej części prowincji Orańskiej, gdzie kolonistom, zamierzającym zaprowadzić pszczelnictwo, gekko wyłapywały wszystkie pszczoły. Te biedne jaszczurki mają bardzo kruche ogony. Dość schwycić gekka za ogon lub nastraszyć go, aby zeskoczył ze ściany, a ogon natychmiast odpada, odłamując się jak gdyby był ze szkła. Zresztą szybko odrasta. Gekko jest, zdaje się, jedyną jaszczurką posiadającą głos. Wieczorami, gdy wychodzi na łowy, wydaje dość głośne okrzyki.
Po gekkach oglądaliśmy bardzo pobieżnie Tazę.
Taza leży na drodze, prowadzącej z Algierji do Atlantyku, tą drogą oddawna posuwała się ludzkość w swej walce o byt, a później różni najeźdźcy. W grotach Kifan El Ghomari i w starożytnych kurhanach tubylcy odnajdują broń i inne przedmioty z epoki kamiennej i pierwszych okresów żelaznego wieku. Na rzece Taza i w różnych dzielnicach miasta pozostały ruiny rzymskie. Już w VIII. wieku Taza istniała i słynęła ze swych kopalni złota. Wojny, szalejące nad Mahrebem, boleśnie odbiły się na tem mieście i żaden historyk z pewnością nie potrafiłby określić, ile i jakie „Raia“, czyli sztandary, powiewały nad jego murami. Obecnie założono tu jeden z największych w Afryce francuskiej obozów wojennych, gdyż w obwodzie Tazy do dnia dzisiejszego trwa walka z powstańcami, lub niepodległemi dotąd szczepami, nie uznającemi władzy sułtana marokkańskiego. Francuzi prowadzą operacje na południu przeciwko niepodległym plemionom — wojowniczym i dzikim góralom Ghiata i Beni Uarain; na północy zaś z powstańcami, którzy zamierzają pozbawić obecnego sułtana, wiernego Francji, tronu Idzisa I-go i wielkich władców Mahrebu.
Te powstania przeciwko sułtanowi stanowią epidemję miasta i mają charakter jak gdyby zarazy. Za panowania sułtana Muley Abd-El-Azisa, podniósł w Tazie rokosz i ogłosił się sułtanem Marokka samozwaniec, czyli po arabsku „roghi“ — Muley Mhammet, przezwany — Bu Hamara. Walka trwała dość długo, gdyż samozwańca podtrzymywał powstaniec marabut Amama z Algierji. Jednak sułtan zwalczył zuchwałego roghi, schwytał go i w żelaznej klatce przywiózł do Fezu, gdzie wystawił swego wroga na placu, aby gawiedź miejska mogła mu się przyjrzeć. Jednak Bu Hamara potrafił zbiec. Schwytany powtórnie i osadzony w klatce, został męczony głodem i następnie oddany na pożarcie lwom w menażerji pałacowej.
Wielki meczet, liczne zauja, kubby, grobowce, barwne „Suk“, karawan-seraje, pałace baszy, starszyzny i bogaczy, gmachy francuskie, koszary, mury, cmentarz nowy i cmentarz przedhistoryczny przebiegamy w pośpiechu. Zatrzymałbym się może na dłużej przy nekropolu, gdzie dawni nieznani mieszkańcy pozostawili po sobie setki mogił, zostałbym, nie zważając na rozpaczliwy ryk syreny naszego samochodu, wołającego na nas wielkim głosem, lecz przechodzę, bo już wiem, że te mogiły oddawna są wypatroszone przez poszukiwaczy skarbów. Ci poszukiwacze należą do osobnej kasty, mają nawet swoich marabut’ów, swoją magję, przez nich tylko używane zaklęcia i talizmany.
Jest to bardzo interesująca klasa ludzi, pełnych przedsiębiorczości, pomysłowości, zdrowego instynktu i nadzwyczajnej odwagi, gdyż ludzie ci muszą poszukiwane skarby wyrywać wprost z gardła złym duchom, demonom i straszliwym potworom. O tych strachach i niebezpieczeństwach szczegółowo opowiadają marabuty i „sekhar“ — czarownicy, szczególnie poważani przez poszukiwaczy skarbów; jednak sami awanturnicy nigdy ani słówka nie pisną o tem, co widzieli w dzikich grotach, podziemiach, w lochach starych „kasb“ i śród zwalisk fenickich, rzymskich i portugalskich miast i zamków. Mówią, że nie wolno o tem rozpowiadać, gdyż skarb nie da się plotkarzowi w ręce, lecz przytem uśmiechają się tak swobodnie, że można się domyśleć, iż żadnych demonów i potworów nigdzie i nigdy nie spotkali.
Wyruszamy dalej. W fałdach Ghiata czają się niewielkie gaje dębowe; okoliczna zaś równina posiada dość dużo pól uprawnych; na spadkach gór pasą się liczne stada bydła rogatego i owiec. Droga długo wije się śród wzgórz. Często spotykamy otoczone drzewami i małemi polami ze zbożem tubylcze wsie, lub duary, czyli grupy namiotów koczowników-pastuchów.
Czarne dzieciaki biegły ku pędzącemu samochodowi, krzycząc radośnie: Ui-luil! Ui-luil!
Dość jednak trochę baczniej im się przyjrzeć, a odbiegają i, zatrzymawszy się, wyciągają w naszą stronę ręce z rozstawionemi palcami.
Jest to pospolite ludowe zaklęcie od „złych oczu“, podobno doskonale działające na poczekaniu. Podaję receptę dla amatorów:
Gdy się podejrzewa kogoś, iż spojrzał „złemi oczami“, przynoszącemi nieszczęście lub chorobę, należy wyciągnąć w jego stronę rękę, złożoną w pięści, nagle wyprostowawszy i wyprężywszy palce, wyrzec krótką formułę:
— Khamsa fi Ainek!
Słowa te po polsku brzmią: „Pięć palców ci w oko!“
Gdzieś czytałem, że Napoleon I używał tego zaklęcia, czyli „fal“, podczas kampanji egipskiej.
Przemknęliśmy około kilku niedużych kasb. Gromadka bardzo malowniczych kobiet o dumnych twarzach dość śmiało i wyzywająco pokazywała nagie smagłe piersi i ramiona, siedząc w cieniu murów.
Szosa zaczęła szybko podnosić się dość gwałtownemi wirażami na górski grzbiet. Z jego szczytu ujrzeliśmy olbrzymią ciemno-zieloną, prawie czarną oazę, niebieską wstęgę rzeki, wysmukłe minarety i białą plamę miasta. Było podobne do mieniącego się opalu, otoczonego ciemnemi szmaragdami w oprawie złotych, pożółkłych traw, rosnących na spadkach gór.
To był Fez — pan i władca umysłów i serc Mahrebu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.