Płomienna północ/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Płomienna północ
Podtytuł Podróż po Afryce północnej
Marokko
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
POD PŁASZCZEM NOCY.

Około 10-ej wieczorem wyruszyliśmy z Hafidem na miasto i wkrótce weszliśmy do labiryntu suk’ów, gdzie było już mniej otwartych sklepów, lecz przez drewniane okiennice przebijało się światło i mówiło o jeszcze nie zakończonym dniu pracowitych kupców. Ani na ulicach, ani przy „fondukach“, nigdzie nie widziałem stróżów nocnych. Bandyci w Marokku napadają czasami na kupców, lecz wyłącznie na karawany, posuwające się przez odludne miejscowości. W miastach zaś takie wypadki nie zachodzą. Bandyci przekradają się tu na wywiady lub dla nabycia broni, ubrania, wielbłądów i koni.
— Nic teraz nie zobaczymy — zauważyłem, gdyśmy przechodzili zupełnie ciemny i pusty suk.
— Zobaczymy! — odparł Hafid jakimś zagadkowym głosem.
Skręciliśmy w wąską uliczkę, skąd doszły nas dźwięki muzyki. Hafid zajrzał przez szczeliny w okiennicach do jednego z domów i szepnął:
— Już się zbierają... ale to później, tymczasem pójdziemy w inną stronę!
Tajemniczość mego przewodnika zaczęła mnie bawić, więc nie wypytywałem go o nic. Wolałem mieć niespodzianki.
Przechodziliśmy suk po suku.
— Tu sprzedają sól i ryby, tu — jaja i puch. To jest suk jarzyn, a to — przędzy wełnianej — objaśniał cichym głosem Hafid i nagle położył palec na ustach.
Zacząłem się rozglądać i na skrzyżowaniu ulic ujrzałem dziwną scenę. Kilku poważnych kupców w białych burnusach stało pod dużą latarnią, płonącą na rogu uliczki, i otaczało niezwykłą grupę. Trzech zupełnie nagich tubylców, o murzyńskich rysach twarzy, obracało się na wszystkie strony, schylało się, podnosiło ciężki kamień, wyciągało ręce i nogi. Stojący obok nich człowiek, trzymał burnusy nagich ludzi, klepał ich po czarnych karkach, grzbietach i ramionach i cichym, ale podnieconym głosem coś opowiadał. Kupcy macali nogi, ręce i piersi czarnych „Adamów“ i też coś mówili. Hafid pochylił się do mego ucha i szepnął:
— Niech pan usunie się w cień, bo inaczej spłoszymy tych ludzi. Tam, gdzie pan widzi tych gołych, tam się zaczyna Suk El Ghezel, dawny suk niewolników. Koran nie zakazuje niewolnictwa, lecz wymaga dobrego obchodzenia się z niewolnikiem. Chrześcijanie walczą z tem, lecz muzułmanie przechowują ten zwyczaj starodawny. Teraz robią to tylko pokryjomu w Fezie, śmielej — na południu, gdzie rządy sprawują „wielcy Kaidowie“ z Atlasu. Niewolnicy, kupieni w Sudanie i gdzieś głębiej w Afryce, bywają dostarczani tu i sprzedawani. Jeżeli sprzedawany „abd“[1] jest trochę obeznany z naszem prawem, może zażądać kontraktu na termin niewolnictwa, a po terminie — zwolnienia go i uznania za zwykłego obywatela.
— A niewolnice? — zapytałem.
— Tych na rynek nie wyprowadzają, bo się obawiają Francuzów. Ale niewolnice istnieją, tylko sprzedają je z wolnej ręki, i pokryjomu, w jeszcze większej tajemnicy niż mężczyźni.
Obserwowana przez nas grupa ludzi oddaliła się tymczasem razem z niewolnikami, którzy narzucili na siebie swoje łachmany.
W ten sposób nocny Fez odsłonił przede mną rąbek jednej ze swych tajemnic.
— Niewolnictwo, dobre postępowanie z kupionym człowiekiem, kontrakt i możliwość zdobycia wolności i obywatelstwa, wraz z prawie nieuniknionem przy takich warunkach przywiązaniem niewolnika do domu i rodziny właściciela i tej rodziny do niewolnika, doprawdy, to forma, która może być lepsza od sytuacyj, istniejących w wielu europejskich kopalniach rtęci, ołowiu, węgla i w fabrykach, gdzie robotnicy albo umierają, albo tracą za młodu zdrowie i siły, skazani na nędzę w starości.
Myślałem tak, wierząc Hafidowi, a później w kilku domach arabskich spotykałem niewolników i wiem, że gospodarz domu zupełnie jednakowo traktował swego brata, honorowanego gościa i niewolnika, który usługiwał przy stole, lub szedł przed mułem swego pana, torując mu drogę w tłumie przechodniów.
Powróciliśmy do domu, skąd dochodziły nas odgłosy muzyki. Hafid znowu zajrzał przez okiennice i zapukał. Po długiej chwili gdzieś w końcu domu ze zgrzytem odsunięto zasuwy drzwi i jakiś głos zapytał, czego sobie życzymy.
Mój tolba objaśniał długo, poczem, zwracając się do mnie, oznajmił, że ujrzenie wszystkiego, co tu można widzieć, będzie kosztowało 15 franków i że to jest tanio.
Dopuszczono nas tylko dlatego, że syn właściciela był również studentem i znał Hafida osobiście.
Długiem, ciemnem przejściem, oświetlanem latarką właściciela, idącego przed nami, weszliśmy na duże „patio“, dziedziniec brukowany płytami z kamienia. Kilkanaście drzwi, zawieszonych lekkiemi firankami, wychodziło na dziedziniec, gdzie na kobiercach siedziało pięciu dobrze ubranych tubylców. Pili kawę z małych filiżanek i herbatę ze szklanek bez spodeczków i łyżeczek. Mocny aromat kawy mieszał się z zapachem mięty i wonnego dymu, wychodzącego z naczynia, z jarzącemi się w niem węglami. Dokoła dziedzińca na wysokości trzech metrów nad nim, ciągnęła się drewniana galerja z wychodzącemi na nią drzwiami, które tak samo były zawieszone tkaninami. Jakieś postacie snuły się tam, stały w zacienionych kątach, oparte o balustradę. W jednym z pokojów warczał bębenek i jęczał flet.
Zjawił się służący, położył dla nas na posadce kobierzec, postawił niski stolik z tacą, na której znajdowały się dwie szklanki i ołowiany dzbanek z herbatą straszliwie słodką i zaprawioną świeżemi, zielonemi liśćmi aromatycznej mięty.
Hafid powiedział coś słudze, który skinął głową w milczeniu i po chwili postawił przed nami koszyczek ze słodyczami. Były tam „hadda“ — ciastka na miodzie, suszone figi i daktyle.
Zaczęliśmy pić herbatę i rozmawiać, gdy nagle zjawiło się dwuch posługaczy, którzy postawili na ziemi cztery wysokie blaszane świeczniki z płonącemi świecami.
Po nich wszedł młody tubylec, zwinny, wiotki i przystojny. Miał na sobie długą żółtą koszulę, przepasaną szarfą. W ręku trzymał krzywą szablę, tak zwaną „sekkine“ o szerokiej i krótkiej klindze.
Obejrzał się dokoła i machnął szablą. Stal ze świstem przecięła powietrze, a młodzieniec zadał nowy cios, po nim jeszcze, ciągle zmieniając sposoby rąbania, aż wreszcie zaczął zniżać ciosy, coraz bardziej zbliżając je do płomyków palących się świec. Po kilku uderzeniach obciął wszystkie knoty i zgasił świece. Po chwili pokazał inną sztukę. Jeden ze służących trzymał między palcami świeżą figę, a mistrz przeciął ją na dwoje, uderzywszy z całym rozmachem, nie zawadziwszy o palce i nie wytrąciwszy owocu.
Gdy przedstawienie było skończone, weszli muzykanci i rozległy się dźwięki bębenków, tamburynów, fletu i „rbab“[2]. Grano zwykłą rytmiczną, monotonną melodję, jaką słyszałem nieraz na Kaukazie, w Persji, Turkiestanie, u Sartów i u Tatarów nadwołżańskich, naprzykład w Kazaniu.
Wkrótce wyszło siedmiu młodzieńców. Wszyscy bardzo przystojni i zgrabni, z umalowanemi twarzami, w białych turbanach i długich, szerokich, powiewnych szatach, w pantoflach, haftowanych złotem i zielonym jedwabiem. Wziąwszy się za ręce młodzieńcy utworzyli koło i zaczęli taniec, kołysany i rytmiczny. Rozbiwszy się na grupy i pozostawiając jednego tancerza pośrodku, zaczęli nowy taniec, wymachując szerokiemi rękawami burnusów i długiemi pasmami lekkiej tkaniny. Ruchy tancerzy i wydawane przez nich okrzyki przypominały kobiety. Byli to tancerze, imitujący kobiety nietylko w tańcach, lecz i w życiu codziennem, a więc w ubraniu, w spędzaniu czasu, w ruchach, w głosie i przesądach. Są oni specjalnością Atlasu i są bardzo poszukiwani przez wyrafinowanych mieszkańców stolicy, a opłacani przez nich drożej od najpiękniejszych tancerek. Widziałem jak goście odpinali swoje barwne czkaras[3], z pięknej, miękkiej skóry „filali“, suto haftowanej złotem, srebrem i jedwabiem, i rzucali tancerzom srebrne monety. Ci zaś błyskali oczami, nisko się kłaniali i drobnemi, chwiejnemi krokami odchodzili z nęcącym uśmiechem na ustach. Stanęły mi w pamięci podobne sceny i tacy tancerze, których widziałem w południowym Turkiestanie i w Persji, gdzie ich nazywają „baczi“.
Przy dźwiękach orkiestry popisywały się następnie kobiety, zawoalowane oraz z odkrytemi obliczami i młode dziewczęta zupełnie bez żadnych osłon na ciele i twarzy. Widziałem tu tańce różnych szczepów, jak naprzykład Uled-Nail, Szleu, Kabylów i inne, które później obserwowałem w ich ojczyźnie, śród kobiet tych szczepów. Najbardziej interesujący pod względem wyrazistości i realizmu był taniec „czabati“, zmysłowy taniec kobiet z Konstantyny w Algierji, gdzie tego widowiska nie spotkałem, ponieważ jest, zdaje się, zabroniony przez władze francuskie. Ten taniec ma niezawodnie podłoże rytualne, którego szukać należy w pogańskich kultach wiosennych, obchodzących święto budzących się po zimie rozrodczych sił natury.
Napiwszy się herbaty i spożywszy sporo ciastek i suszonych owoców, zapłaciłem umówione 15 franków i razem z Hafidem wyszedłem z tej nocnej spelunki fezańskiej.
Gdy powracaliśmy, wszystkie „suk“ były już pogrążone w mroku. Przechodniów nie było. Paliły się tylko rzadkie latarnie, ustawione przez Francuzów. Z dziedzińców i z poza ciężkich podwoi bram warczały i szczekały zajadle złośliwe psy łańcuchowe. Niekiedy przez szczeliny w bramach, lub ze szczytu pnącego się do góry „suk“ mogłem widzieć dziedzińce bogatych domów kupców, starszyzny i arystokracji miasta. Okna były oświetlone i, mimo późnej godziny nocnej, życie w nich jeszcze nie ustawało.
— Co się tam robi? — zadawałem sobie pytanie. — O czem tam mówią i myślą? Jakie plany tam knują? Co zamierzają robić i o czem marzą ci zagadkowi ludzie w burnusach, tak majestatycznie obojętni dla białych przybyszów, tacy dumni w poczuciu płynącej w ich żyłach krwi kejruańskiej lub andaluzyjskiej?
W parę dni później chodziłem w nocy po mieście sam i widziałem, jak w jednym z ponurych „dar“ otworzono drzwi i niewolnik, świecąc latarką, wypuścił owinięte w „dżellaba“[4] z narzuconemi na twarze kapiszonami postacie, chyłkiem posuwające się w stronę serca Fezu. Mimowoli pomyślałem, że gdyby Sułtan mógł słyszeć i widzieć wszystko, co się działo w pałacach, domach i zamiejskich willach fezańskiej arystokracji, z pewnością wielu z właścicieli tych wspaniałych gmachów, tłumów niewolników, ukrytych przed okiem ludzkiem haremów i niewidzialnych z poza murów ogrodów i parków, zakończyłoby swoje życie w więzieniach lub z ręki kata. Gdyby zaś dyplomaci narodów europejskich mogli niewidzialnie przebywać w domach rdzennych, starych rodów maurytańskich, niezawodnie zrozumieliby, że Islam nie jest nieruchomy lub martwy i że w duszach ludów muzułmańskich kiełkuje żywa myśl o wolności.





  1. Niewolnik.
  2. Skrzypce o dwuch strunach.
  3. Wiszące na pasie sakwy do pieniędzy i dokumentów.
  4. Dżelaba, marokański płaszcz z kapiszonem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.