Płomienna północ/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Płomienna północ |
Podtytuł | Podróż po Afryce północnej Marokko |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Arabski „arbiter elegantiarum“, poeta i podróżnik, znawca wina, sztuki, koni, broni i kobiet — El Bekri, powiernik potężnych Ommiadów, panujących w Sewilli, zwiedził na początku XI-go wieku Fez. Opowiada o dwuch dzielnicach stolicy, przedzielonych nurtem rzeki i otoczonych każda swemi własnemi murami. W jednej — mieszkali wychodźcy z Kejruan,[1] — piękni mężczyźni, lubujący się w sztuce, poezji, nauce i dostatniem, wesołem życiu. Domy ich stały pośród ogrodów, przeciętych sztucznemi kanałami z czystą, zdrową wodą źródlaną, a pełnych najlepszych gatunków drzew cytrynowych, granatowych, figowych, morelowych i różnych gatunków winnej latorośli. Sztuka, kult Proroka i handel stanowiły treść życia mieszkańców tej dzielnicy — „adua Kejruan.“
Na przeciwległym zaś brzegu rzeki, obracającej setki młynów, za swemi własnemi murami — rozciągała się mniejsza dzielnica — adua el Andaluz, słynna z tego, że mężczyźni tu byli odważni, silni, pracowici i wprawni w rolnictwie i rzemiosłach, a kobiety — piękności tak nadzwyczajnej, że stanowiły szczyt marzeń władców z Meknesu, Marrakeszu, Tlemsenu... Być może, że piękne andaluzki z „adua“ były przyczyną niejednej wyprawy na Fez i, że śród nich niejedna była nieodrodną córą Heleny — lekkomyślnej latorośli Ledy i Jowisza, tembardziej, że we krwi mieszkanek adua el Andaluz mogła płynąć krew, odziedziczona po dawno znikłych wojowniczych ludach, walczących pod murami Troi. W każdym jednak razie te smagłe, zwinne jak węże, a pieszczotliwie jak kocięta, piękne hurysy były przyczyną długo trwających walk pomiędzy dwiema „adua“, — walk, rozstrzyganych na pagórku, gdzie załatwiali swe spory Kejruańczycy z Andaluzami. Przepych i elegancja pierwszych podniecały wyobraźnię i zmysły kobiet andaluskich, a barczyści, rozrośli mężczyźni ich szczepu, zajęci uprawą roli, drzew oliwnych, jabłek, gruszek, śliw i chowem bydła, nie mogli konkurować z pięknymi, wytwornymi młodzieńcami z tamtego brzegu. Stąd wynikały porywania kobiet, ich ucieczki, krwawa zemsta, pojedynki i utarczki całych rodów i nawet obydwuch szczepów, stanowiących ludność Fezu el Bali.
Tylko w jednem miejscu, położonem na uboczu od miasta, spotykali się wrogowie w sposób zgodny. Była to dzielnica dla trędowatych, gdzie Kejruańczyk pędził obok Andaluza życie, pełne rozpaczy i męki. Z biegiem czasu mądrzy władcy rękoma niewolników zburzyli mury dzielnic, przerzucili przez rzeczną rubież trzy mosty: Rsif, Sidi el Aued i Baïn el Mudun, ująwszy obie „adua“ w pierścień wspólnych murów. Dwa szczepy zaczęły się łączyć i teraz, z wyjątkiem różnicy w tradycyjnem prawie i przepisach starej sztuki andaluskiej, nic z dawnej nieprzyjaźni nie pozostało.
Pewnego poranku, przeszedłszy most Rsif, weszliśmy do dzielnicy adua el Andaluz. Te same „suk“ co i w „medina“, tylko mniej bogate i mniej ludne; chyląca się ku upadkowi, zbudowana w pierwszej połowie XIV wieku medersa Sahridż, o architekturze i ozdobieniach prostych, a pięknych, z basenem, ujmującym najczystsze źródło, płynące z gór. Brać studencka tej uczelni odznacza się nadzwyczajną nędzą i tradycyjną wesołością i figlarstwem, o czem istnieją liczne bardzo wesołe i swawolne opowiadania. Zwiedzamy meczet el Andaluz, zbudowany jednocześnie z przemądrą i poważną Karuin. Z IX. wieku pozostała tu zaledwie część sali modlitwy, a późniejsze epoki wycisnęły liczne i głębokie ślady, rozszerzając, przebudowując i upiększając gmach minaretem, monumentalną bramą, mozaiką i rzeźbionemi w drzewie stalaktytami.
Hafid wspomniał o małej, opuszczonej prawie zupełnie i przez uczonych i przez wiernych medersa Sebbain i nie chciał jej pokazać po wspaniałych gmachach większych i piękniejszych przybytków nauki Proroka. Szliśmy więc dalej w kierunku murów miejskich, a Hafid powiedział nam, że meczet el-Andaluz jest katedrą studencką, gdyż „sułtan Tolba“, podczas swego jednodniowego, zawsze pomyślnego panowania, w tej właśnie świątyni z wielką ostentacją i paradą zanosi modły do Allaha o szczęście swych poddanych — zawsze głodnych, obszarpanych kolegów-tolba.
Po drodze do bramy Bab Fetouh odwiedzamy białą kubbę pod dachem z zielonych, emaljowanych płytek. Jest to pomnik Ali Bu Ghaleba, jednego z uczonych teologów, który wykładał w fezańskiej medersa w XII. wieku. Ten pomnik jest otoczony czcią i przesądami mieszkańców dzielnicy. Ludzie wierzą, że noc z wtorku na środę, spędzona przy pomniku, uzdrawia wszelkie choroby. W pobliżu tego cudownego miejsca przepływa źródło i stoi stare, rozłożyste drzewo, obwieszone wstęgami i kosmykami włosów, przynoszonych w ofierze przez kobiety, wierzące w siłę Ali bu Ghaleba. Ten święty, podług podania, był wielkim miłośnikiem kotów, które do dnia dzisiejszego gnieżdżą się i rozmnażają w zaroślach i śród kamieni, w pobliżu kubby.
Przechodzimy bramę Bab Fetouh i natychmiast otacza nas gaj drzew oliwnych. W ich cieniu stoją liczne piece i warsztaty garncarskie.
Gdyśmy siedzieli, wypoczywając na kamieniach przydrożnych, mieliśmy sposobność oglądać piękny i zupełnie biblijny obrazek. Niedaleko od nas dymił komin pieca, stojącego przy chałupie garncarza. Stary Maur, w burnusie powalanym gliną, formował na odwiecznej maszynie garncarskiej duży dzban, który we wprawnych ręku wyrobnika z zadziwiającą szybkością zmieniał swoje rozmiary i kształty. Przed majstrem stało dwoje ludzi. Młoda, smagła, z obnażonemi rękoma i piersią dziewczyna, trzymająca na ramieniu dzban z wodą. Do jej kolan tuliło się jagnię. Twarz i oczy kobiety płonęły, stała, zapatrzona w jeźdźca, w cienkim białym burnusie i białym zawoju, przepasanym granatowemi sznurami. Siedział na pysznym, gorącym rumaku, którego złocista skóra i spływająca po szyi i bokach piana lśniła i mieniła się w słońcu. Jeździec pochylał się co chwila ku dziewczynie i coś mówił do niej i do starego, przykładając rękę do swej piersi, ust i czoła. Widocznie, żegnał tych dwoje, lecz trudno mu było odjechać, więc jeszcze coś mówił do nich i zaglądał w płonące oczy dziewczyny.
Obrazek ten, ujęty w ramę starych murów, turkusowego nieba i ciemnej zieleni oliw, był przepiękny i zapalający wyobraźnię.
Zapewne jeździec ten, siedzący w czerwonem, haftowanem srebrem siodle, zdobędzie córę andaluskiego majstra i, nie porywając jej, bo już minęły te czasy, po ceremonji ślubnej w domu jej ojca, przewiezie ją przez most Rsif lub Sidi el Aued do swego pałacu, gdzieś w dzielnicy Ras el Dżenan; tam, ukryty za wysokiemi zewnętrznemi ścianami, stoi on, jak białe lekkie widmo, śród drzew owocowych i zielonych trawników, otaczających marmurową fontannę, szemrzącą o tem, co zmusiło młodego bogacza jechać do „adua el Andaluz“ i szukać najpiękniejszej z kobiet. Odnalazł ją i teraz wie, że jego dom będzie bogatszy i świetniejszy od zamków potężnych rodów berberyjskich Glaui i Mokri, wznoszących się niedaleko w tejże dzielnicy Fez el Bali.
— Dziś piątek! — rozlega się głos Hafida, i... romantyczne wrażenia pierzchają.
— Dziś piątek... — powtarza. — Zabawne sceny można ujrzeć tam — na cmentarzu Bab Fetouh!
Istotnie na prawo od drogi, prowadzącej od bramy, widzimy cmentarz. Spoczywają tu prochy profesorów, mędrców i proroków, którzy niegdyś wykładali w medersa i nauczali na Kissaria i za murami miasta. Grobowce białe, w postaci małych, kopulastych kapliczek z drzwiami lub bez nich, stojące kamienie i płyty mogilne, resztki murów, zniszczone portyki, ozdobione rzeźbą i zatartemi już napisami. Śród pomników — tłumy ludzi, — mężczyzn i kobiet. Siedząc, tworzą grupy, gwarzą, piją herbatę, jedzą. Nowe tłumy dążą od strony bramy. Chorzy odwiedzają Ghaleba, studenci wesołą gromadą dążą do grobowca swego patrona — Sidi Harazema — płomiennego mówcy i wielkiego uczonego; był on fezańskim Złotoustym, a gdy mówił, zlatywały się nawet złe „dżinny“ i zasłuchane, zapominały na pewien czas szkodzić ludziom. Wszyscy nerwowi i chorzy na umyśle dążą do Sidi Harazema z prośbą, aby swoją wymową wybawił ich od napastliwych duchów. Kobiety tworzą liczne grupy, zajadają się słodyczami i ciastkami, śmieją się, obmawiają, plotkują i zazdroszczą jedna drugiej, a każda wszystkim. Na złocistej od słońca ziemi czernią się miejsca zacienione. Tu największy tłok, gdyż oprócz pobożnych, gromadzą się tu roznosiciele wody, przekupnie z koszykami, pełnemi winogron, granatów i pomarańcz; handlarze, popychający wózki z łakociami; osiodłane muły, konie, niewolnicy, oczekujący swoich gospodarzy. Ze śmierci pozostał tylko szacunek dla pamięci wielkich i świętych ludzi, a pozatem życie płynie swem łożyskiem, jak płynęło przed wiekami, gdy budowano te mury, bramy i grobowce.
Gdy wychodziliśmy z cmentarza, ujrzeliśmy dużą gromadę mężczyzn, otaczających trzech jeźdźców; jeden z nich w czarnym płaszczu mówił coś do zebranych, podnosząc się w szerokich marokańskich strzemionach i jedną ręką wskazując na miasto. Gdy zbliżyliśmy się, mówca odrazu zamilkł i szczelniej otulił się płaszczem. Zdumiałem, gdyż ujrzałem bladą niewieścią twarz, zaciśnięte usta i jarzące się oczy. Był to człowiek, który tak uporczywie przyglądał mi się przed murem w fezańskiej „medina“, gdzie stoi grobowiec Mulej Idrissa. W tej chwili jeździec ruszył i wraz z towarzyszami pocwałował w stronę Bab Fetouh.
— Kto ten jeździec w czarnym burnusie? — zapytałem Hafida.
— Nie znam go! — odparł. — Sądząc z ubrania i twarzy, jest to przyjezdny człowiek. Pewno z Tunisu, a może jakiś „hadż“ z dalekich stron...
Kupiliśmy sobie granatów i, jedząc soczyste, orzeźwiające owoce, powracaliśmy do miasta.