Płomienna północ/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Płomienna północ |
Podtytuł | Podróż po Afryce północnej Marokko |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W Fez El Bali widziałem dzielnicę, prawe opuszczoną przez Berberów i Arabów fezańskich. Dzielnica ta zaczyna się od bramy Bu Dżelud. Jest to El-Aïun z główną ulicą El-Doub. Miejsce to przypomina brzeg morski po zakończonym odpływie. Na mokrym piasku możemy znaleźć jeszcze wyrzucone przez fale wodorosty i muszle. Jeszcze się tam ruszają jakieś żyjątka, skazane na zagładę w chwili, gdy słońce dojdzie do zenitu.
Tę dzielnicę opanowali już Europejczycy. Mieszczą się tu urzędy administracji francuskiej i francuskiego dowództwa, poczta i telegraf, klub oficerski, pałac Rezydenta Francji, konsulat angielski, szpital Auvert i inne instytucje. Śród tej dzielnicy, jak oazy, pozostały jeszcze domy bogatych Arabów, zamknięte ze wszystkich stron, przypominające właśnie te żyjątka, pozostawione przez morze, które się cofnęło. Widzimy tu dwa gmachy, stanowiące niedawno jeszcze ośrodek życia tej dzielnicy — pałac sułtanów Mulej El Hassana i Mulej Hafida z końca XIX-go i z początku XX-go wieku. Nosi nazwę Dar Beida i przedstawia zbiorowisko pałaców, pawilonów, kiosków, wśród których niejeden sięga XIV-go wieku. Te budynki są przedzielone i otoczone pięknemi sadami drzew owocowych, klombami, fontannami i mknącym potokiem — odnogą rzeki Fez. Wznosi się tu niezgrabny meczet bez minaretu i... bez kultu obecnie. Tu zatrzymuje się najwyższy przedstawiciel Francji — Protektor Marokka, gdy podczas pobytu sułtana w jego tradycyjnej stolicy przybywa do Fezu.
Przy ulicy El-Doub wznosi się monumentalny mur z olbrzymią bramą. Gmach ten podobny jest do twierdzy. Lecz za temi murami odkrywa się piękny widok na duży, marmurem brukowany dziedziniec z fontanną, trawnikiem, dekoracyjnemi drzewami i galerją, biegnącą dokoła. Na prawo od wejścia — klub oficerów francuskich; na lewo — muzeum, przed którem leżą kadłuby starych kolubryn portugalskich, włoskich i angielskich. Muzeum zajmuje kilka sal, pełnych światła, gdy dozorca otworzy okiennice, aromatu cedrowych pułapów i tajemniczości, przemawiającej z zebranych tu przedmiotów: starych Koranów, drogocennych opraw do nich, starego rzeźbionego drzewa z pałaców, świątyń i medersa, haftów, klejnotów, skrzyń, starej broni maurytańskiej, tkanin jedwabnych, wyrobów skórzanych, pasów i zasłon sułtańskich żon i nałożnic, naczyń majolikowych, — wiele z tych przedmiotów wykopano ze starych mogił około bramy Guissa; ślubna komnata sułtana i klatka, w której umęczono zuchwałego powstańca Bu Hammara z Tazy.
Gdyśmy obchodzili dzielnicę El-Aiun uliczkami, tonącemi śród gęstej roślinności, pod namiotami z pnących się roślin, spadł mi niemal na głowę mały potwór, niewinny lecz odrażający i straszny napozór. Był to kameleon pospolity (Chamaeleon vulgaris), długi na 20—25 centymetrów. Spadł z gałęzi magnolji, zwisającej nad uliczką, a teraz, wygramoliwszy się z kurzu ulicznego, nieudolnie posuwał się na swych nogach, o palcach ukrytych w dwóch skórzanych pochwach, tworzących napozór tylko dwa palce; są one jednak doskonale zastosowane do chwytania gałęzi i chodzenia po nich, w czem kameleon dopomaga sobie długim, a bardzo ruchliwym i giętkim ogonem. Jaszczurka szła, niezdarnie przewalając się na wszystkie strony i patrząc na nas uważnie swemi zagadkowemi oczami. Są to raczej jakieś „peryskopy“ nie oczy. Ruchome, szybko się obracające na wszystkie strony torebki z grubej skóry z malutkim otworem, w którym się mieści czarna, złośliwa źrenica. Oczy są niezależne od siebie w ruchach, i kameleon może patrzeć jednem okiem przed siebie, a drugiem na koniec własnego ogona. Olbrzymia w stosunku do całego ciała paszcza, podobna do drewnianego „dziadka“ do rozgniatania orzechów, co chwilę się otwierała i wydawała złośliwe syczenie.
Arabskie przysłowie mówi, że „spostrzeżony kameleon — przepadły kameleon“, gdyż jaszczurka ta niema żadnej innej broni, oprócz odrażającej i groźnej powierzchowności. Tak się też i stało z naszym kameleonem, gdyż jakieś umorusane arabiątka natychmiast podbiegły i w mgnieniu oka porwały go.
Około Dar Bejda Hafid, wynalazł dużego czarnego żuka.
— To jest „niewolnik skorpjona“! — zawołał ze śmiechem.
— Dlaczego — niewolnik? — zapytałem.
— Dlatego, że pracuje na skorpjona, przewracając i rozgrzebując kamienie, pod któremi potem urządza sobie norę skorpjon.
Zacząłem rozrzucać laską kamienie, śród których biegał zaniepokojony „niewolnik“ i istotnie wypłoszyłem dużego skorpjona. Przyjął odrazu postawę bojową, wysunąwszy naprzód swoje kleszcze i podniósłszy do góry głowę z trującem ostrzem na końcu.
W dzielnicy El-Aïun — tubylców spotyka się mało. Czasami chyba przyjedzie na mule, strojnym pięknem siodłem, w pokrowcu z czerwonego sukna, bogaty Arab, poprzedzany przez niewolnika, lub przejdzie grupa kupców, — lecz roznosicieli wody, pielgrzymów i żebraków widzieć tu się nie zdarza. W pięknych ogrodach, ukrytych za murami, stoją duże domy bogatych Arabów, już oswojonych z cywilizacją europejską. Domy te są zbudowane — jak zwykle — od fasady w stylu ponurym i monotonnym, a wewnątrz z przepychem marokańskim — z rzeźbami w kamieniu, z marmurami, witrażami, mozaiką, wonnemi pułapami z drogiego cyprysu; tu i ówdzie spotkać już można elektryczne lampki, telefony, meble w stylu Ludwika XV-go, francuskie draperje, kobierce, porcelanę i zwierciadła.
Z tej dzielnicy już niedaleko do Nowego Fezu. Do Nowego! Jest to pojęcie względne, gdyż ten „nowy“ Fez, czyli Fez el Dżedid zbudowali władcy z dynastji Merinidów w końcu XIII-go wieku.
Fez należy do tych miejsc na kuli ziemskiej, które niezależnie od epok i ludów, w niem przebywających, stanowił i zawsze stanowić będzie ośrodek życia politycznego i kulturalnego. Jest to odrębny świat, zamknięty w sobie, a barwny i różnorodny, pełen niespodzianek i błysków, jak kryształ, załamujący w sobie promienie słońca.
— Władcom marokańskim — mówi Hafid — ciążyło przebywanie w starym Fezie. Obok świątyń, grobowców, medersa, uali i ulema — wojownicy nie mogli wypoczywać po trudach bojowych, oddając się rozkoszy i zabawom. Zbudowano więc Fez el Dżedid, a w jego środku pałac sułtański Dar-el-Makhzen.
Właśnie staliśmy przed pałacem, gdy opowiadał nam o nim Hafid. Właściwie, nie przed nim, lecz przed jego murami i bramą. Nie widać stąd ani pałacu, ani pięknego ogrodu ze zwierzyńcem, gdzie lwy rozszarpały dręczonego głodem przez piętnaście dni Bu Hammara, a przed nim setki innych, których cienie podobno zjawiają się czasami władcom Marokka, żalą się na niesprawiedliwość i okrucieństwo ich przodków i grożą zemstą Allaha. Nie widać stąd starej medersa, gdzie niegdyś wykładano matematykę; gmachu bibljoteki sułtańskiej, więzień dla wrogów dynastji zbudowanych; kaplic, kiosków i pawilonów. Nic z tego nie widać z poza murów, przy których siedzą przekupnie i przekupki, sprzedające jarzyny, pieczone mięsiwo, jaja i owoce, i przechadza się patrol czarnej gwardji sułtana.
Władca przybywa dość rzadko do Fezu, a gdy odwiedza stolicę Idrissa, pozostaje niewidzialny w swym pałacu, otoczonym czarną gwardją i setkami urzędników. Żaden Europejczyk nie ma prawa wstępu do Dar-El-Mahzen. Gdy sułtan udziela audjencji Europejczykom lub rozstrzyga niektóre sprawy sądowe, wówczas przybywa do osobnego na ten cel przeznaczonego pałacu w Fez el Bali.
Jednak wejście do siedziby władcy istnieje z innej strony — przez wielki meczet Dżama El Kebir z minaretem, zbudowanym przez Merinidów. Tu, w pobliżu „mihrab“ istnieją małe drzwiczki, prowadzące do pałacu. Wejściem tem posługiwali się tylko władcy marokańscy, udając się w piątki na solenne nabożeństwo. W meczecie stoi wspaniały grobowiec z onyksu, gdzie się znajdują prochy legendarnego Abu Inan, a w podziemiach — grobowiec „młodej dziewicy bez plamy“ — królewny Aissa, słynącej z cnót i dobroci.
Niedaleko od pałacu ciągnie się przez długi, wąski plac Meszuar, dawna fabryka broni, która zaopatrywała czarnych władców w broń palną. Teraz ta fabryka prawie już nieczynna, bo robi tylko drobne rzeczy, ale zato w obszernych halach mieszczą się garaże wojskowe, składy intendantury i fabryka dywanów, należąca do przedsiębiorców prywatnych.
Za Meszuarem rozciąga się dzielnica rozrywek i rozkoszy — Mulej Abdallah z meczetami, licznemi suk, gdzie się mieszczą stragany kupców i wreszcie ulica z domami kapłanek miłości.
Jest to wielki śmietnik ludzki, ognisko chorób, nędzy i rozpaczy, zbiorowisko kobiet ze wszystkich szczepów berberyjskich i arabskich, a nawet z zagadkowego Mzab, którego mieszkańcy są podobno Kartagińczykami. Śród kobiet ze szczepów szleu, uled-naïl, zemmur i dukhala, pędzą tu życie leniwe, grzeszne i beznadziejne Hiszpanki, Włoszki, Francuski, Rosjanki, a była nawet przed paru laty jakaś... Wanda — „petite blonde polonaise“, lecz wyrwała się ze szponów dzielnicy Abdallah i frunęła dalej w świat. Czy poszła tą samą drogą, zmieniwszy tylko otoczenie, czy potrafiła się wyratować zupełnie i znalazła na świecie dla siebie miejsce, godne kobiety-człowieka? O tem nic nie wiem, bo opowiadano mi tylko o życiu tej zabłąkanej Polki w Mulej Abdallah.
Przed dziwaczną bramą Bab Semmarin, o nieprawidłowych i licznych sklepieniach, wyszliśmy, krążąc po nowym Fezie, na ulicę Mellah. Przecina ona izraelicką dzielnicę Mellah, założoną jednocześnie z Fez el Dżedid. Do niej, pod groźbą śmierci, rozkazano przenieść się wszystkim Żydom ze starego „świętego“ Fezu Idryssa.
Sklepy i sklepiki, małe warsztaty jubilerskie, wyrobnicy rożnych specjalności: krawcy, szewcy, zegarmistrze, fryzjerzy, ślusarze; kilka synagog, łaźnie — to jest Mellah. Kamienice nie wysokie i brudne, przeludnione i obszarpane, lecz w wąskich, ślepych uliczkach spotkać można domy, zbudowane na modłę maurytańską. Od ulicy szare, ponure mury, a wewnątrz — pałac i majestatyczny przepych! Są to siedziby bogaczy i kilku słynnych rabinów. Mellah posiada swoją izraelicką organizację, bardzo do muzułmańskiej zbliżoną, częściowo od Maurów przejętą, częściowo narzuconą przez nich. Śród rodzin izraelickich istnieje kilka rodów arystokratycznych. Na czele ich stoi ród Rokaza.
Jakiś Rokaza był niegdyś skarbnikiem jednego z sułtanów i wychowawcą jego synów, lecz, oczerniony przez zazdrosnych dworaków, został stracony. Cała rodzina podległa prześladowaniom; wkrótce jednak odzyskała dawne wpływy, dzięki bogactwu i pomocy rady rabinów. Ród to bardzo starożytny, a przybyły do Afryki przed Rzymianami i Arabami.
Chociaż gmina żydowska w Fezie, z najwyższym trybunałem rabinów na czele, podlega ogólnym prawom, jednak przeżywa coraz głębszą i dalej idącą reformę. Widzieć tu można, jak i w Tlemsenie, starych Żydów w czarnych płaszczach i myckach, w długich do kolan pończochach i z patrjarchalnemi brodami; Żydówki w czepkach lub małych, przypominających pudełka, ozdobach nad czołem, w jedwabnych wzorzystych chustkach, w barwnych, zazwyczaj szerokich spódnicach i wąskich do figury „rolile“ z długiemi rękawami, rodzaj kaftanika z sukna, aksamitu lub jedwabiu. Jednak stroje te zaczynają już w Fezie zanikać, tak samo jak znikają coraz bardziej stare obyczaje Żydów afrykańskich, obyczaje nie mające związku z Talmudem, a sięgające przedislamicznych czasów. Cały ustrój wewnętrznego życia, gminy i rodziny żydowskiej, coraz bardziej reformuje się w Fezie, Algierze, Tunisie i Konstantynie, zbliżając się do europejskich jego form, a nawet idąc jeszcze dalej. Dzieje się to pod wpływem przybywających z Europy kupców żydowskich, którzy odgrywać zaczynają znaczną rolę nietylko w Mellah, ale i poza jej granicami.
Mellah z zewnętrznego wyglądu bardzo przypomina nasze miasteczka polskie, szczególnie kresowe, zaludnione przez Żydów. Hałas, zgiełk, przepełnienie w mieszkaniach, duża ilość chorych na oczy, ciągłe podniecenie, wyczuwające się w tym ruchliwym tłumie, i — brud.
Pewnego razu byliśmy świadkami bardzo charakterystycznej sceny. Na rogu wąskiej uliczki w Mellah, niedaleko od Bab Semmarin, stało trzech Żydów starej daty, w myckach i burnusach. Wszyscy trzej krzyczeli, wymachiwali rękami i ubijali handlowy interes. Widocznie jednak toczył się spór, i jeden z trzech Żydów był arbitrem, gdyż dwuch innych pokolei zwracało się do niego z wyjaśnieniami, on zaś słuchał, wypytywał i namyślał się. Długo trwała ta pełna ruchu scena, gdy nagle wybuchła kłótnia dwuch przeciwników. Krzyczeli przeraźliwie, wymyślali sobie wzajemnie, pluli sobie w twarz, grozili pięściami, skarżyli się przed zachowującym powagę arbitrem. Zdawało się, że wyniknie bójka, lecz nieoczekiwanie jeden z kłócących się podbiegł do swego przeciwnika, porwał go za rękę i, mówiąc coś ze łzami i błaganiem w głosie, zaczął go gorąco całować po rękach, schylać się do nóg i dotykać twarzą końca jego burnusa.
Przeciwnik jednak był nieubłagany, a więc rozgorzała nowa, jeszcze bardziej namiętna kłótnia, nowe skakanie sobie do oczu, rozdzierające uszy krzyki. Byłoby to trwało z pewnością bardzo długo, ponieważ ostrożny i mądry arbiter wciąż jeszcze w myśli swojej ważył sprawę na dwie strony, lecz nagle wynurzył się z za rogu policjant sułtański w czerwonym fezie[1] na głowie i z rewolwerem przy boku.
Ujrzawszy skandal, podniósł laskę do góry i krzyknął coś po arabsku bardzo groźnie, ale ujrzawszy cudzoziemców, dodał spokojnym urzędowym tonem:
— Circulez! Passez!...
Zabawna trójka znikła w ciemnym zaułku.
Większość Żydów i Żydówek nosi już europejskie stroje i obuwie, co całkowicie zmienia wygląd i charakter starej Mellah, gdzie jeszcze stosunkowo bardzo niedawno solono głowy straconych przez sułtana zbrodniarzy i powstańców.
Teraz tuż obok Mellah powstał „Place de commerce“ z gmachem banku, z biurami towarzystw transportowych i asekuracyjnych, kawiarnie i restauracje; niedaleko gwiżdże kolejka wojenna, wznoszą się białe domki nowej dzielnicy francuskiej, stoją koszary i wszystko to, co mówi o przyjściu Europy, którą w milczeniu zagadkowem przyjęła stolica Berberów, lecz, choć przyznaje jej pewne zasługi, spogląda na nią z góry, chwilami nawet wrogo.
Nowa dzielnica francuska, Mellah, Fez el Dżedid i Fez el Bali — to cztery różne światy! A nad wszystkiemi moralnie i potężnie panuje minaret Mulej Idrissa i uniwersytet Karuin, gdzie wierni zapominają, a właściwie nie chcą pamiętać, że niewierni są tu — w obwodzie świętych, starych murów, gdzie przed obliczem Allaha czerpie swe siły duma muzułman i niezłomna wiara w przeznaczenie, które ma ich doprowadzić do potęgi i świetności, w nagrodę za wierność nauce Proroka i za cnoty.
Myślałem tak pewnego dnia, idąc sam od Meszuaru w stronę ulicy El Doub. Nagle uczułem, że ktoś dotknął mego ramienia. Obejrzałem się. Za mną stał nieznajomy człowiek o niewieściej twarzy i gorejących oczach, otulając się w czarny burnus.
Czekałem, co powie ta osobistość tajemnicza.
— Medersa, meczety, dar, fonduki, kissaria, cmentarze, koszary... — recytował poważnym, przejmującym głosem, odcinając każde słowo.
— Nie rozumiem! — odpowiedziałem, wzruszając ramionami.
Nieznajomy spuścił oczy, niby zmieszany, lecz po chwili podniósł je znowu i szepnął po rosyjsku:
— Kiedy pan przyjechał z Rosji?
Narazie zawahałem się, lecz odpowiedziałem w tymże języku:
— Niedawno...
Uśmiechnął się i szepnął znowu:
— Robota idzie wszędzie...
Zrozumiałem, że mam przed sobą albo agenta komunistycznego, albo szpiega i prowokatora, więc zapytałem:
— Jaka robota?
Zmieszał się i, zawijając się w burnus, zaczął się szybko oddalać. Wkrótce zniknął w tłumie przechodniów.
Tego zagadkowego człowieka spotkałem jeszcze raz około bramy Bab Guissa, gdzie słuchałem z Hafidem barda-włóczęgę. Podszedł do tłumu, nie zauważywszy mnie. Poczuł jednak mój wzrok na sobie i natychmiast odszedł, nie oglądając się.
Przypomniałem sobie 1919-ty rok na Syberji, gdy do koczowisk Kirgizów, do wojsk muzułmańskich, walczących w armji admirała Kołczaka, przybywali mułłowie i ulema tatarscy i baszkirscy, szerzący propagandę bolszewicką. Mój tajemniczy nieznajomy był podobny do Tatara z brzegów Wołgi i mógł być agentem sowieckim, ale mógł też być agentem podwójnym — i Abd-El Krima i Sowietów, podtrzymujących każdy ruch antyeuropejski. Chcą szerzyć zamieszki i podniecenie śród ludności państw, odrzucających ideologję zbrodniczej Moskwy, gdzie za murami Kremlinu stoi „kubba“ fałszywego Mesjasza — Lenina. Jest to aroganckie mauzoleum, rzucające rękawicę całej cywilizacji, wierze, moralności i twórczej myśli rasy aryjskiej, a obliczone na upadek energji, marazm i obłęd Europy.
Nie myślał nigdy wielki święty Mulej Idriss, że w jego grodzie, mającym znaczenie Rzymu, Paryża, Lourdes, Oxfordu i Mekki, zamkniętych w ogólnych murach, powstaną dzielnice rozpusty i lekkomyślnej zabawy, pałace tak daleko od świętych miejsc odsunięte i siedziby niewiernych Nsara[2] i Ihud.[3] Myślał i wierzył, że Fez el Bali stanie się wspaniałym grodem i przetrwa wieki w modłach i cnocie. Oddanie się gorącej wierze spotykałem w Fezie na każdym kroku, a cnoty widziałem w starodawnych obyczajach ludności. Te zaś przechowały się w nieskazitelnej czystości; nawet z takiemi trudnościami w czasach obecnych przestrzegany zwyczaj, jak krwawa zemsta. A tymczasem nawet w Fezie, gdzie rząd Sułtana podlega moralnym wpływom Francji i nie bardzo sprzyja przejawom obyczajów berberyjskich, wręcz przeciwnych ideologji zachodniej, sam na własne oczy widziałem pewnego wieczoru około parku Bu Dżelud scenę podniecającą. Skracałem sobie drogę do swego hotelu przy ulicy El-Doub, przecinając park. Spostrzegłem tu człowieka, szczelnie owiniętego w burnus, zasłaniający mu twarz do połowy. Z przeciwległej strony zbliżała się gromadka tubylców. Nagle czający się człowiek wybiegł z ukrycia pod krzakami i, wykrzyknąwszy kilka słów, runął na zbliżających się, błyskając nożem. Gromada odrazu się rozpierzchła, pozostawiając na środku drogi jednego z towarzyszów. Ku niemu zbliżał się napastnik, wymachując nożem. Napadnięty natychmiast zawrócił i, przesadzając zarośla i małe kanały, popędził w głąb parku. Człowiek w burnusie gonił go. Gdy już nie widziałem pościgu, doszły mnie krzyki, głuchy plusk wody, głosy zbiegających się przechodniów i przeciągłe gwizdki.
Pobiegłem w kierunku tych dźwięków, lecz oddalały się coraz bardziej w stronę nowego Fezu. Spotkałem jakiegoś Francuza i zapytałem, czy nie wie, co zaszło tam, skąd dochodził gwar i gwizdki.
— Ah! — rzekł obojętnie, machnąwszy ręką. — To zwykłe u Arabów jakieś dawne porachunki. Pewno usiłowanie wykonania „vendetty“, krwawej zemsty. W mieście to już rzadziej się rżną ci czarni panowie, ale po wsiach, a szczególnie w górach, jest to rzeczą pospolitą, niemal codzienną. Barbarzyńcy!...
Wyrecytowawszy to, niby jakąś wyuczoną formułę, spokojnie poszedł dalej. Byłem więc świadkiem pierwszego aktu dramatu, lecz nie wiem, jaki był jego epilog. W innem miejscu widziałem znowu epilog, nie widząc prologu.
Było to w Algierze, mieście już zupełnie francuskiem, w małym Paryżu. W najbardziej ożywionym punkcie, zdaje się, na Place de Gouvernement, Arab zastrzelił swego przeciwnika, którego oddawna ścigał, by dokonać na nim krwawej zemsty. Wyznał to otwarcie w biurze policyjnem i przed sędzią śledczym z całym spokojem i szczerością, może nawet dziwiąc się, że uczeni i poważni ludzie wypytują go o tak naturalne i zrozumiałe rzeczy i patrzą nań wzrokiem surowym.
W Fezie pragnąłem bardzo zajrzeć do domów prywatnych, zetknąć się z życiem dawnych Kejruańczyków i Andaluzów, zrozumieć dramat ich wewnętrznego życia, tęsknotę i mękę ich żon, nałożnic i niewolnic, lecz daremne to były wysiłki! Widziałem wnętrza domów, przepych i sztukę, zdobiące je, spotykałem uprzejme, tajemnicze i baczne twarze właścicieli, lecz żadna postać niewieścia nie wychyliła się nigdy, żaden dźwięk nie doszedł mnie. O, Fez zmuszony był pogodzić się z sąsiedztwem i pewną opieką nad nim Europejczyków, lecz od tej niemej zgody do zaufania i przyjaźni dalej, niż od meczetu Idrissa do trzykroć świętej Mekki! Te dwa prądy płyną obok siebie własnemi łożyskami i, wielkie szczęście! że nie wszędzie ścierają się one wzajemnie, nie zawsze przeszkadzają sobie. Arab lub Berber bierze dla siebie coś z łożyska potoku europejskiego, długo i starannie studjując wartość tego, i odchodzi, nie dając nic, oprócz milczącego uznania, bardzo do pobłażliwej ironji podobnego, nie dopuszczając nawet myśli o jakiejś asymilacji.
Berberowie i Arabowie zrozumieli, naprzykład, i ocenili potęgę medycyny europejskiej i chętnie korzystają z jej pomocy, nieraz nawet zapraszając lekarza do chorych żon, lecz jednocześnie uznają dobre wpływy talizmanów magicznych, zaklęć od dżinnów i uzdrawiające pielgrzymki do grobowców Idrissa, Harazema i Ghaleba.
Prosty zaś lud wypatruje około murów Dar Beïda i Czerarda tradycyjnych znachorów, starannie unikających spotkania z policją fezańską, a leczących zapomocą ziółek magicznych i zaklęć skutecznych na wrzody, ból zębów i głowy, oraz na skutki „złego oka.“
Raz jeden tylko zdarzył się wypadek, trochę odsłaniający ukryte życie kobiety tubylczej. W hotelu „Tranzat“ mieliśmy służbę miejscową — kilku młodych, wytresowanych i milczących Berberów i trzy kobiety. Jedna z nich, imieniem Zohra, niewysoka, krępa i sprężysta, posiadała, rzekłbyś, zdolność przebywania jednocześnie w różnych miejscach. Pracowała przez cały dzień i przez cały dzień mogliśmy oglądać jej muskularne, prawie zupełnie czarne nogi, wyglądające z pod podkasanych białych szat, i czarną twarz z oczami, w których białka połyskiwały odcieniem zżółkłej kości słoniowej. Zohra pochodziła z murzyńskiej rodziny, przywiezionej niegdyś z Sudanu i sprzedanej następnie na rynku niewolników. Oddawna jednak potomkowie tej rodziny otrzymali wolność. Zohra rodziców nie miała, mieszkała we własnym domku w Andaluz z bratem, drobnym kupcem. Pracowała w „Tranzacie“, jako pokojowa, chętna, pracowita i milcząca. Chodziła w barwnej chustce, malowniczo okrywającej głowę, a fantazyjny węzeł tej chustki jeszcze bardziej podkreślał czarność kruczych włosów i rozmarzony, namiętny połysk oczu.
Zohra nigdy nie wdawała się w rozmowę sama, zapytanie jej jednak o co, pochlebiało jej i usiłowała dawać wyczerpujące odpowiedzi łamaną francuszczyzną. W hotelu chodziła z odsłoniętą twarzą, tylko przy spotkaniu się z mężczyznami skromnie opuszczała oczy. Wieczorami zaś, odchodząc do domu, wkładała na siebie wszystkie części kobiecego kostjumu, podług mody fezańskiej, pozostawiając zaledwie szczelinę w osłonach twarzy, a przez ten wąski otwór błyskały jej oczy.
Moja żona bardzo prędko polubia tę czarną „subretkę“ i gdy pozostawała w domu sama, nieraz rozmawiała z murzynką.
— Dlaczego Zohra, taka miła i gospodarna dziewczyna, nie wyszła dotąd zamąż? — zapytała ją pewnego razu Zochna.
— O, madame! — zawołała Zohra i zarumieniła się po uszy, o ile na to pozwoliła jej czarna, lśniąca cera.
— Dlaczego? — dopytywała moja żona.
— Po naszemu — nie chcę! — odparła Zohra.
— Co to znaczy: po naszemu?
— Nie chcę być jedną z wielu — szepnęła murzynka, — chcę być jak u was — jedyną!
— To bardzo dobrze! — pochwaliła Zochna.
— Nasze prawo i zwyczaj tego nie uznają — objaśniła dziewczyna. — Mogę być jedyną rok, lub dziesięć lat, a później, gdy się zestarzeję, mąż mój wziąłby drugą i trzecią... Ja tego nie chcę! Albo tylko ja, albo wolę wcale zamąż nie wychodzić!
Mówiła to z wielkiem przekonaniem i siłą, a oczy jej poczęły płonąć ogniem jeszcze gorętszym.
Widocznie, idea o niepodzielności zapadła już do tej czarnej głowy, a był to bunt przeciwko Koranowi i „czaria“, bunt jawny i dla tradycji niebezpieczny. Mam wrażenie, że tylko taki bunt może wstrząsnąć Islamem do posad i mieć skutki nieobliczalne, w rodzaju tych, jakie miały miejsce w Turcji po otwarciu i zniesieniu haremów.
Czy otwarcie haremu nie było pierwszym krokiem do zniesienia kalifatu i burzliwej historji Turcji od chwili powstania partji młodo-turków? Wyzwolenie kobiety muzułmańskiej zadało potężny cios nauce Proroka.
Pewnego razu spostrzegliśmy, że z Zohrą dzieje się coś złego. Była blada, właściwie szara, miała nieruchome oczy, pełne rozpaczy. Gdy wieczorem żona moja grała na skrzypcach, ujrzeliśmy w zachodzącym już fioletowym zmroku Zohrę. Niespostrzeżenie, bez szmeru wślizgnęła się do naszego „patio“ i siedziała nieruchoma, skulona, przyciśnięta do grubego pnia bananu. Skończywszy grać, Zochna zawołała ją.
Zerwała się na równe nogi, a wtedy ujrzeliśmy zalaną łzami twarz i smętne oczy.
— Co madame rozkaże? — zapytała Zohra, pochylając głowę, aby ukryć łzy.
— Dlaczego Zohra płacze?
— Pani tak pięknie, tak rzewnie gra, że aż dusza płacze z żałości nad samą sobą! — zawołała z wybuchem dziewczyna i, głośno łkając, wybiegła.
Przeszło jeszcze kilka dni. Zohra po dawnemu pracowała, z nadzwyczajną szybkością przenosząc się z jednego końca ogromnego „Tranzatu“ na drugi. Wszędzie migał jej barwny zawój z jedwabnej chustki i zawsze czyste, białe ubranie. Pewnego dnia po obiedzie ujrzeliśmy Zohrę, przechodzącą przez nasze „patio“ do pokoju ochmistrzyni. Szła, słaniając się i zataczając tak, że musiała opierać się o ścianę. Mruczała coś do siebie i wymachiwała rękami. Przeszła, nie spojrzawszy nawet na nas, co się nigdy przedtem nie zdarzyło. Po chwili usłyszeliśmy ponury, jękliwy śpiew Zohry, a następnie oburzony głos ochmistrzyni i pojednawczo-surowy kontralt pani Ossun.
Długo trwała ożywiona rozmowa, przebiegł przez „patio“ roześmiany lokaj Arab i, zatrzymawszy się na chwilę, szepnął do nas:
— Zohra się upiła...
Parsknął śmiechem i pobiegł dalej.
Głosy zaczęły się zbliżać i wkrótce zjawiła się Zohra, konwojowana przez panią Ossun i ochmistrzynię.
— Prześpij się, a później sprzątniesz łazienkę! — mówiła surowym głosem dyrektorka. — Teraz nie możesz gościom się pokazywać. Idź!
— Nie będę spała! — protestowała Zohra. — Ja muszę pracować, bom sługa...
— Idź! — powtórzyła z naciskiem ochmistrzyni.
Lecz dziewczyna odbiegła i, schwyciwszy się oburącz za głowę, usiadła na krawędzi basenu fontanny.
— Nie chcę spać! We śnie przylatują złe duchy i dręczą tęsknotą! — jęczała murzynka.
— Skoro nie słuchasz rozkazu, — rzekła spokojnie pani Ossun, — ubieraj się i wychodź! Jutro przyjdziesz po pensję...
Zwracając się do nas, pani Ossun zaczęła przepraszać nas za taką przykrą scenę, która jednak więcej się nie powtórzy, gdyż Zohra zostanie od dziś wydalona.
Murzynka podniosła głowę i ze łzami w oczach powtarzała:
— Zohra wydalić?... Zohra wydalić? Zohra pracuje — madame mówi: „Zohra gentille“... Gdy Zohra nieszczęśliwa i chce się zapomnieć na chwilę, biedna Zohra, co niema matki, niema ojca, niema nikogo, ktoby ją kochał — wtedy Zohra — zła i niepotrzebna?... Wtedy Zohra może iść?...
Zaczęła głośno łkać, lecz wkrótce umilkła i po chwili zaczęła nucić swoją ponurą pieśń, podobną do słyszanej na pogrzebie w Tlemsenie.
Wyprowadzono ją z „patio“ i po długich namowach i nawet pogróżkach wyprawiono policją do domu. Przyszła nazajutrz, jak gdyby nic nie zaszło, i zabrała się do pracy, milcząca, zwinna i szybka, jak wiatr. Zochna wstawiła się za nią u pani Ossun, prosząc, aby przebaczyła murzynce tym razem. Lecz pani Ossun powiedziała, że to już przytrafiło się dziewczynie po raz trzeci i mając na swej odpowiedzialności pierwszorzędny i ogromny hotel, nie może przystać na to i wydaliła czarną tragiczkę, jak losy jej przodków, pracowitą, jak niewolnica, i, jak niewolnica, zbuntowaną Zohrę.