Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „Świat mojej matki” |
Indeks stron |
Wieczorem pan Agenor opowiadał nam cudowne rzeczy o licznych podróżach, jakie odbywał. Mieszkał długo w Paryżu i Wiedniu, był w Londynie, Rzymie i Madrycie, żeglował po oceanie Atlantyckim i Spokojnym, walczył z Francuzami przeciwko Beduinom i uczestniczył w polowaniu na lwy w Algierze. Opowiadania te jego były istną panoramą: rozliczne obrazy migotały w nich, niby czarodziejską wywołane różdżką, następowały po sobie, błyszczały, roiły się i znikały, pozostawiając słuchaczy olśnionych i złudzonych prawdziwością kolorytu i wydatnością form. Słuchając go, widziałam z kolei bulwary Paryzkie, oświetlone śród nocy milionami słońc gazowych, bale wielkiego świata, którym przewodniczyli monarchowie o dyplomatycznie zimnych czołach i milczących ustach, i monarchinie w sukniach, osypanych dyamentami; nieskończone przestworzy oceanów, to gładkie, jak szyby szkła zielonkowatego, to napiętrzone ruchomemi skałami bałwanów, to w noc miesięczną, iskrzące się srebrną pianą fosforycznego światła. Przed oczyma memi rozkładały się pustynie piasczyste, skwarném rozpalone słońcem, z ciągnącemi się długiemi karawanami objuczonych wielbłądów; obozy wojowników, brzmiące rycerską pieśnią Francuzów; białe płaszcze Beduinów, mknące między gwiaździstemi cieniami tropikalnéj nocy; fantastyczne stroje i ciemne twarze afrykańskich myśliwców, z bronią na ramieniu, z wytężonym wzrokiem rozpalonych oczu, oczekujących pojawienia się wspaniało-grzywego króla zwierząt, którego ryk brzmiał od granic pustyni, niby przeciągły huk piorunowego grzmotu.
Nie wiem, jakie uczucie, jakie natchnienie porywało pana Agenora; zdawał się improwizować. Śmiech i łzy, burze i pogoda, pustynie i gwary, zdawały się być w ruchoméj grze fizyognomii i w energii lub miękkości ruchów, któremi tak samo władał, jak głosem. Nigdy ani jednego tonu nie użył fałszywie, harmonia myśli z dźwiękiem i ruchem była tam zupełną. Całe audytoryum zostało zdobyte. Słyszałam, jak w przestankach rozmowy obecni zamieniali pomiędzy sobą uwagi:
— C’est un vrai gentilhomme! — szepnęła babka Hortensya do pani Rudolfowéj.
— To człowiek najdystyngowańszy, jakiego znam! — odpowiedziała wujenka, pokazując białe zęby.
Matka moja przenosiła wzrok z twarzy pana Agenora na moję, a w oczach jéj czytałam, że gdyby oczy te mogły wysnuć tajemnicze nici, wiążące na zawsze z sobą ludzi dwoje, wysnuła-by je choćby kosztem życia swego i związała-by niemi mnie z wymownym i pięknym człowiekiem.
Pan Rudolf rozmawiał półgłosem z proboszczem, Rozalia milczała i czoło miała marmurowo spokojne, jak zwykle, tylko pierś jéj falowała przyśpieszonym oddechem, nozdrza rozdęły się, wargi sponsowiały tak, że krew zdawała się z nich tryskać. Nie podniosła jednak powiek ani razu i ani razu nie spojrzała na pana Agenora. Porównałam ją w owéj chwili do posągu, przedstawiającego spokój i pokorę, którego wnętrze rozpierał niecierpliwy, kipiący, rwący się do wybuchu płomień. A ja? ja byłam olśniona, ogłuszona, upojona, w głowie czułam szum i zawrót; miałam takie poczucie, jakby mię porywał czarnoksiężnik jaki i na rozpostartém skrzydle unosił w kraje podniebne. Gwałtownie zarumieniłam się, ale nie radość, tylko trwoga ścisnęła mi serce...
W połowie wieczora nagle babka Hortensya, rozweselona jak nigdy, ozwała się:
— Jeśli państwo zechcecie przyjąć podobną propozycyą od dwóch poważnych matron, nie mogących zbyt wesołéj dostarczyć wam zabawy, to zapraszamy was wszystkich na kilkodniowy pobyt w Rodowie.
Na ten wniosek całe towarzystwo się poruszyło. Pani Rudolfowa podniosła do ust rękę babki Hortensyi i, jąkając się, wyrzekła, że nie spodziewała się tak długiego pobytu w Rodowie i nie wzięła z sobą potrzebnych rzeczy.
— Franuś każe sobie jutro założyć parę koni i przywiezie wam wszystko, czego będziecie potrzebowali — odrzekła babka, zwracając się do Franusia, który przez cały wieczór siedział w kątku milczący.
— Życzenie cioci jest dla mnie świętym rozkazem! — zawołała pani Rudolfowa, z nową uniżonością całując ręce mojéj babki.
Ale pan Rudolf podniósł na nią swoje blade, zmęczone oczy.
— Zofio — rzekł — nie możem pozwolić na to, ażeby pan Franciszek utrudzał się dla nas...
— Rudolfie — przerwała mu żona — ciocia Hortensya tego sobie życzy...
— Ależ sam pojechać mogę... — zaczął jeszcze pan Rudolf.
— Ojcze! — przerwała mu znowu Rozalia, składając ręce, głosem pokory pełnym — ojcze, wszak sam przyznajesz, że każde słowo babki Hortensyi świętém być dla nas powinno? nie prawdaż? a jeśli to sam przyznajesz, dlaczego sprzeciwiasz się jéj woli?
Pan Rudolf przesunął dłoń po czole i oczach i umilkł.
Z żywą niecierpliwością oczekiwałam odpowiedzi mojéj matki na projekt babki Hortensyi, ale jakże się zdziwiłam, gdy posłyszałam, że była odmowną. Tłómaczyła się, że wyjechała z domu na parę dni tylko, że ma mnóztwo wizyt do oddania ze mną w sąsiedztwie i t. d. Dziwiłam się tém bardziéj, że wiedziałam, iż pierwotnym projektem mojéj matki było przepędzić w Rodowie tydzień lub więcéj.
Byłaż to nowa protestacya przeciw uniżonemu zgodzeniu się z wolą babki pani Rudolfowéj? Albo może... duma macierzyńska, niepozwalająca wyjawiać tajemnéj chęci widzenia mię długo z panem Agenorem? Dotąd zdaje mi się, że i jedno, i drugie było powodem opozycyi mojéj matki, która zresztą nie była zbyt silną i została przełamaną kilku łagodnemi słowami prośby, wymówionéj przez babkę Ludgardę. Matka moja pocałowała ją w rękę i wyrzekła:
— Zostanę, moja ciociu! — Tym gestem i słowem widocznie chciała dać poznać, że nie na prośby-to babki Hortensyi, ale jéj siostry, zostaje w Rodowie. Babka Hortensya zacisnęła nieco swe wązkie usta, a surowe jéj oczy surowszemi jeszcze się stały. Pani Rudolfowa zaś pokazała w uśmiechu całe dwa rzędy białych zębów i słodkim a żartobliwym głosem rzekła:
— Gdybym była na twojém miejscu, najdroższa ciociu, gniewała-bym się na kuzynkę Matyldę: wszak to na prośbę cioci Ludgardy nie na twoję, zgodziła się pozostać.
Fałdy na czole mojéj matki zagłębiły się; zimno spojrzała na panią Rudolfową i zwolna odrzekła:
— Ciotki moje wiedzą dobrze, jak szczerze i bezinteresownie kocham i poważam je obie.
Trudno opisać intonacyą głosu mojéj matki, gdy to mówiła. Był on bez zarzutu grzeczny, ale chłodny jak lód, ostry jak stal wyostrzona. Śniadość pani Rudolfowéj zniknęła pod krwistym rumieńcem, ale córka jéj zwróciła się do mojéj matki i, zwyczajnym sobie gestem składając ręce, zawołała ze słodyczą:
— O, ciociu kochana! czy można kogo kochać interesownie? Powiedz mi, proszę, czyliż to jest możebném? Co do mnie, nie przypuszczam, aby można było interesownie kochać. Gdybym znała kogo, ktoby tak kochał, gardziła-bym nim!
I przy tych słowach, skierowanych do mojéj matki, zaledwie dostrzegalne, szybkie, ale błyskawiczne spojrzenie rzuciła na pana Agenora.
Dziwna rzecz! pan Agenor zarumienił się lekko... Ale ze zręcznością wytrawnego światowca, w téj saméj chwili skłonił się przed moją babką i wyrzekł z wytworną grzecznością:
— Co do mnie, mam przekonanie, że ktokolwiek dobrowolnie wyrzeka się chwil przyjemnych, jest podobnym samobójcy. Z wdzięcznością zatém przyjmuję zaproszenie łaskawych pań i zostanę tu póty, póki mię same ztąd nie wypędzicie.