Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „Świat mojej matki” |
Indeks stron |
Nazajutrz, gdy słońce, prześlicznie świecąc na niebie, przez gałęzie jodeł i ciężkie firanki, zasłaniające okna, przedarło się aż do bawialnego salonu, babka Hortensya zaproponowała towarzystwu przejażdżkę do jednego ze swych folwarków, pięknie i malowniczo, jak mówiła, położonego śród lasu. Z radością przyjęliśmy wszyscy wniosek a pan Agenor oświadczył, że wraz z kuzynem Franusiem będzie nam towarzyszył konno.
— Jeżeli babcia pozwoli — nieśmiało i pokornie ozwała się Rozalia — ja także konno pojadę.
— Nie mam nic przeciwko temu — odpowiedziała babka — nie uważam za rzecz nieprzyzwoitą, aby młoda osoba jeździła konno; od dawna czyniły to damy najwyższych rodów, a nawet rozrywka ta jest tradycyjnym zwyczajem, z dawnych pozostałym wieków w domach arystokratycznych. Nie lubię tylko, jeśli dobrze wychowana panna po Donkiszotowsku włóczy się sama jedna konno po polach i drogach...
— Pani znajduje, że powinna miéć ona zawsze za sobą swego Szanso-Pansza — ozwał się pan Rudolf, podnosząc swe blade oczy, ożywione tym razem słabym błyskiem ironii.
— Rudolfie! — szepnęła jego żona...
— Co do mnie — ciągnął daléj — znajdowałbym, że konna przejażdżka najmilsza jest wtedy właśnie, gdy się odbywa samotnie...
— Ojcze! — przerwała Rozalia — wszak wiész o tém, że babka Hortensya nigdy się nie myli? nie prawdaż, że wiész o tém?
— Rozalio! — odpowiedział pan Rudolf — w którym budził się jakby opór jakiś i wola — Rozalio! wszak wiész o tém, że dotąd jednego tylko Boga ludzie uważają za nieomylnego...
Matka moja przerwała tę przykrą rozmowę, odzywając się:
— Co do mnie, jeździłam kiedyś konno i, stosując się do zwyczaju, nigdy w istocie nie odbywałam przejażdżek samotnie; ale znajduję, że towarzystwo w takich razach wtedy tylko może być miłém, gdy jest dobrane i urozmaicone.
— O, droga Matyldo! — przerwała wujenka, pokazując wszystkie zęby — to wiadomo, że przedewszystkiém lubisz rozmaitość...
Fałdy na czole mojéj matki zagłębiły się i zaszły słabym rumieńcem.
— Każdy ma swe wyłączne upodobania — odrzekła zwolna i zimno — są osoby, które lubią przedewszystkiém bardzo jednostajny dźwięk i blask...
Wyrazy te miały snać tajemnicze jakieś znaczenie dla pani Rudolfowéj, bo śniadość jéj zniknęła znowu pod krwistą barwą rumieńca.
— I jakiż-to naprzykład dźwięk lub blask? — spytała ze słodyczą, najeżoną kolcami.
— Różne bywają dźwięki i blaski — tak samo, jak piérwéj, odrzekła moja matka — może być blask słońca i blask złota, dźwięk muzyki i dźwięk monety...
— Ciociu najdroższa! — zawołała Rozalia, składając ręce — czyż jest na świecie ktokolwiek, coby przekładał blask złota nad blask słońca i dźwięk monety nad muzykę? O! czyż jest ktokolwiek na świecie? a jeśli i jest, to już go chyba takim ten świat uczynił, na którym dukaty — to gwiazdy, piękność nadające, i wschody, po których wstąpić można do przybytku szczęścia...
Zaśmiała się, a na czole pana Agenora znowu zjawiła się tajemnicza przykra zmarszczka. Po obiedzie, na parę godzin przed zachodem słońca, zajechały przed ganek powozy odkryte i masztalerz ze stangretami trzymał za uzdy trzy piękne wierzchowce, które w stajniach moich babek stały do rozporządzenia gości.
Rozalia wyszła na ganek, wsparta na ramieniu pana Agenora, który ją prowadził, ubrana w czarną amazonkę, z piórem powiewającém na kapelusiku. Wyglądała bardzo pięknie, rumieniec krasił śniade jéj policzki, uśmiech błądził po ponsowych wargach.
Pan Agenor podawał jéj strzemię; wydało mi się, że długo i mocno oparła się o jego ramię, potém lekko wskoczyła na konia.
Panowie siedli téż na koń, a ja z babką Hortensyą, moją matką i panią Rudolfową, wsiadłam do powozu. Babka Ludgarda dnia tego nie wychodziła wcale ze swego pokoju i mówiono, że jest trochę słabą, a pan Rudolf wyszedł na oddaloną samotną przechadzkę i jeszcze nie wrócił.
Dopóki przebywaliśmy malowniczą dolinę, jeźdźcy trzymali się w blizkości powozu. Pan Agenor bardzo pięknie siedział na koniu; znać było, że przywykł był kierować najdzikszemi rumakami, bo od niechcenia trzymał w ręku cugle i kiedy-niekiedy tylko zwracał uwagę na bieg swego wierzchowca, a ciągle prawie patrzył na mnie i prowadził z nami, zwykłą sobie, łatwą i błyszczącą rozmowę. Rozalii postać wyprostowała się i głowa podniosła; uważałam, że im dłużéj jechała, im więcéj rozszerzały się przed nami malownicze widoki doliny, tém częściéj oczy jéj podnosiły się do góry, zdawały się szukać czegoś po niebie, a pierś falowała szybko i po milczącéj twarzy przemykał taki wyraz, jak gdyby z jéj wnętrza wydobywały się na jaw coraz nowe cienie i, spotykając się z blaskami dnia słonecznego, kłóciły się i walczyły z niemi. Franuś jechał z drugiéj strony portyery, rzadko odzywając się, jak zwykle. Nie mogłam jednak nie spostrzedz, że dobrze jeździł konno i dzielnie władał swoim parskającym i kapryśnym karoszem.
Skończyła się szeroka biała droga, która przerzynała dolinę, i wjechaliśmy w las, w którym wysokie i gęste sosny tworzyły szumiącą kolumnadę z dwóch stron drogi, wązkiéj i najeżonéj korzeniami drzew, z ziemi wystającemi. Na drodze téj jeźdźcy nie mogli postępować równolegle z powozem. Franuś pozostał z tyłu, a pan Agenor i Rozalia pojechali przodem. Z razu, odwrócona do nich plecami, słyszałam równy tentent ich koni, stąpających miarowo po twardéj drodze, ale po chwili tentent ten przybrał pośpieszniejsze tempo, oddalił się i nakoniec nie słyszałam go już wcale.
Podniosłam się nieco na siedzeniu i obejrzałam za siebie. Para jeźdźców oddaliła się znacznie od powozu i znikała już prawie w zakręcie drogi: zobaczyłam tylko kształtną postać pana Agenora, mknącą szybko między drzewami, a blizko, bardzo blizko koło jego czoła powiało pióro Rozalii tak, jakby ona schylała się ku niemu i coś mu szeptała. Nie wiem, czemu przykro mi się zrobiło; żałowałam, że nie umiałam jeszcze dosiąść konia, ale nie miałam czasu długo zastanawiać się nad tą myślą, bo posłyszałam zwrócony do mnie głos babki Hortensyi:
— Dlaczego oglądasz się, Waciu? panna dobrze wychowana nie powinna nigdy oglądać się za nikim.
— Mianowicie, jeśli tym kimś jest tak przyjemny młody człowiek, jak pan Agenor — dodała wujenka.
Przestałam patrzéć za siebie, a spojrzałam na moję matkę: ścigała także oczyma niknącą parę, a na czole jéj była chmura. Jechałyśmy lasem wiorst parę, a gdy powóz zatrzymał się przed szwajcarskim domkiem, zbudowanym w folwarku babki Hortensyi, przed gankiem stały dwa spienione wierzchowce, a na ganku siedzieli obok siebie pan Agenor i Rozalia. Kuzynka była snać bardzo zmęczona, bo oddychała prędko, a twarz jéj pokrywał szkarłatny rumieniec; pan Agenor przeciwnie, bledszy był jeszcze, niż zwykle, tylko po bladości téj błąkały się jakieś plamki czarne. Spostrzegłam, że oboje na prawéj ręce nie mieli rękawiczek; kiedy wchodziłam po wschodach na wysoki ganek szwajcarskiego domku, Rozalia zbiegła ku mnie i pochwyciła obie ręce moje. Oczy jéj przytém błysnęły tak, że aż się zlękłam prawie.
— Jakże żałuję cię, droga kuzynko — zawołała, — że nie umiész jeździć konno! wierz mi, że to wielka, wielka przyjemność.
— O, bardzo temu wierzę — odpowiedziałam — czując sama, że w głosie moim ostry dźwięk zabrzmiał.
— O, ty się pewno będziesz obawiała jeździć konno — ciągnęła Rozalia, ściskając ciągle moje ręce i wpijając we mnie spojrzenie o przeszywającym nawskroś blasku. — Jesteś delikatna, drobna; twoja postać nie wydała-by się nawet dobrze na koniu; płeć masz białą i przezroczystą, mogła-byś się opalić, a tak jesteś szczęśliwą, jak każda bogata panna. Musisz się więc śmiertelnie obawiać niebezpieczeństwa, bo konna jazda niebezpieczną być może. Jeżdżąc konno, mogła-byś spaść z konia i uderzyć się swoją piękną główką o jaki brzydki, twardy kamień przydrożny, albo złamać tę rączkę delikatną i białą! O! ty, kuzynko, obawiała-byś się śmiertelnie jeździć konno.
Uwolniłam ręce z jéj uścisku i odpowiedziałam:
— Przeciwnie, kuzynko, śmiertelnie obrażoną jestem tém, że posądziłaś mię o tchórzowstwo.
Potém zbliżyłam się do mojéj matki i, całując ją w rękę, rzekłam:
— Moja mamo, pozwól proszę, abym nauczyła się konnéj jazdy.
— I owszem, Waciu — odpowiedziała — tylko, że w Rodowie niéma dla ciebie ani amazonki, ani wierzchowca.
— Ostatnim ja będę mógł służyć pani — pochwycił z pośpiechem pan Agenor; — mam u siebie konia, wybornie ujeżdżonego pod damskie siodło, i jeśli pani pozwolisz, sprowadzę go jutro do Rodowa.
— W takim razie rzecz będzie ułatwioną — rzekła moja matka — bo Wacia ma w domu amazonkę, którą przygotowałam dla niéj, poślę po nią także...
Ucałowałam ręce matki, podziękowałam panu Agenorowi i postanowioném zostało, że od jutra będę uczyła się konnéj jazdy. Rozalia zwróciła się do pana Agenora.
— Czy sądzisz pan — wyrzekła — że kuzynce Wacławie do twarzy będzie konna jazda? Czy tylko nie jest za szczupłą i za delikatną, aby mogła władać koniem? Powiedz pan, czy nie tak sądzisz?
Pan Agenor uśmiechnął się grzecznie i odpowiedział:
— W oczach panny Wacławy czytam, że, pomimo szczupłości swych kształtów, posiada siłę, zdolną do kierowania nietylko rozhukanym rumakiem...
— Ale i kim jeszcze? — podchwyciła Rozalia.
— Ale jeszcze i rozhukaném sercem człowieka — dokończył pan Agenor.
— O, jakże wdzięczna panu jestem, że tak piękne rzeczy czytasz w oczach kuzynki Wacławy! — zawołała Rozalia. — Ja tak ją kocham, że z całéj duszy pragnęła-bym, aby miała sposobność wypróbowania swéj siły na rozhukaném jakiém sercu...
— Dziękuję ci za to życzenie, kuzynko — odpowiedziałam — ale przelewam je całkiem na ciebie, bo, co do mnie, lubię nadewszystko serca spokojne...
— Tak przezroczyste, jak kropla rosy, tak ciche, jak niebo poranne, nie prawdaż? a może jeszcze tak skromne, jak fijołek, kryjący się w trawce, i tak rzewne, jak słowik, śpiewający przy blasku księżyca! O, kuzynko! jakąż poetyczną masz duszę! jakże cię kocham! Ale cóż się stanie z pięknością salonów, dla których przeznaczoną jesteś, i z rozhukaném sercem, które dla ciebie jest przeznaczone?
— W salonach umieszczę ciebie, Róziu, na tronie amarantowym, bo kolor ten przypada ci do twarzy: rozhukane zaś serce złożę w twoję rączkę, która dziś umié tak dzielnie władać rozhukanym wierzchowcem śród gęstwiny leśnéj.
Rozalia spuściła pokornie powieki, uśmiechnęła się słodko i, zbliżywszy się do mnie, objęła czule moję kibić.
— Dziękuję ci, mój aniołeczku — wyrzekła i na policzku moim wycisnęła pocałunek. — Przytém oczy jéj błysnęły tak, że aż zlękłam się prawie.