Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „Świat mojej matki” |
Indeks stron |
Gdyby mię teraz kto zapytał: czy w owych dniach, spędzonych w Rodowie, byłam szczęśliwą, lub używałam? nie potrafiła-bym odpowiedziéć. Dnie te dotychczas rysują się w méj wyobraźni, niby pas jaskrawy, przeszłość moję przerzynający, a na pasie tym widzę włóczące się cienie, albo płomieniste plamy. Wydaje mi się, jakoby cienie te płynęły z pokornie zuchwałych, gołębio-przepaścistych oczu kuzynki Rozalii, a plamy ogniste powstawały z iskier, jakiemi ciskały oczy pana Agenora, gdy na mnie patrzył, i z téj pół namiętnéj, pół bolesnéj, pół szyderskiéj zmarszczki, która mu rysowała czoło, gdy czasem przez zapomnienie, lub niby opanowany siłą, któréj zwyciężyć nie mógł, zapatrzył się na Rozalią; czułam obok siebie tajemnicze tchnienie jakichś uczuć, do dramatu posuniętych, ale jakiemi uczucia te były? nie mogłam odgadnąć. Czułam, że między mną a Rozalią, tak jak między moją i jéj matką, istniała głucha niechęć; ale kędy było niechęci téj źródło, mogłażem się domyślić wtedy, gdym była jeszcze dzieckiem, nieznającém mrocznych spraw świata, kryjących się przed jawnością w głębinach poranionych, lub żółci i jadu pełnych piersi ludzkich. Wiem tylko, że gdyby nie obecność śród nas pana Agenora, była-bym prawdziwie nieszczęśliwą; tak mię mroziła babka Hortensya, przerażała pani Rudolfowa i kłuła czułością Rozalia. Ale... pan Agenor tam był i bądź co bądź, widziałam wyraźnie, jasno, że ja tu byłam punktem, na którym najczęściéj spoczywały spojrzenia jego, celem, do którego zmierzał jego dowcip, osobą, dla któréj miał on najwyszukańsze grzeczności i owe salonowe półsłówka, posiadające słodycz blamanżu lub kremu, lotną a uderzającą woń perfumy Jockéj-klub. Moje podniebienie świeżéj ex-pensyonarki nie było jeszcze oswojone z deserowemi przysmakami, a zmysł powonienia z wonią salonowych pachnideł; to téż słodycz grzecznych słówek pana Agenora smakowała mi, a płynąca od nich atmosfera rozmarzenia uderzała do głowy. Tak... do głowy tylko, bo serce spokojnie biło w méj piersi. Nie było w niém nawet téj mglistéj i niewyraźnéj tkliwości, jaką czułam dla kuzynka Franusia, w porze moich o nim marzeń. Ale za to w głowie powstawał coraz większy szum i zamęt, a z zamętu tego coraz piękniejszym owinięta kolorytem wyłaniała się postać młodego sąsiada.
W ogóle miałam takie poczucie, jakbym żyła przez sen, i sama nie wiedziałam dobrze, czy pragnęłam lub obawiałam się przebudzenia? Kto wié? może-bym i wdzięczna była temu, kto-by mię wyrwał z tego pół-mrocznego, pół-jaskrawego marzenia, a postawił na jedném ze wzgórz prześlicznych, które otaczały dolinę, pod niebem błękitném, śród spokojnéj pól atmosfery. Na wzgórza te rzucałam niekiedy przez okna tęskne spojrzenia i zdawało mi się, że była-bym zdrowsza jakoś i rzeźwiejsza, gdybym choć raz na szczyt którego z nich wbiegła, sama jedna, jak ptak swobodna, gdybym skąpała się w potokach słonecznych promieni, których tam było tak obficie, i pełną piersią odetchnęła tém powietrzem, jakie Stwórca rozlewa po świecie, w porze kwitnięcia lilii i śpiewów skowronka. Ale jeśli dobrze wychowanéj pannie nie wypada, bez towarzystwa starszych osób, przechadzać się po ogrodzie, jakże i myśléć mogła-by ona o samotnych, po oddalonych wzgórzach przechadzkach. A jednak, tam właśnie była natura świeża, jędrna, mocy pełna, natura, co siłę daje atlecie i głębokość mędrcowi, co ducha poety pod niebo niesie i podtrzymuje w trudach spracowane ręce rolnika. Ale atleta, mędrzec, poeta, rolnik, to byli wszystko ludzie z innego świata. W naszym świecie pięknością była bladość twarzy i wiotkość kształtów; mądrością dowcip, wyrastający na woskowanych posadzkach; poezyą — ostre i drażniące tchnienie tajemniczych niechęci, miłości i rywalizacyi. Ja miałam twarz bez rumieńca i kształty wiotkie; pan Agenor powtarzał mi nieraz, żem była dowcipną; upojenie z tajonych wrażeń płynące zaczynało mię przenikać; miałam więc wszystko, co mi było potrzebném, i nie potrzebowałam szukać orzeźwiającego i siłodawczego wpływu natury. Byłam dobrze wychowaną panną, światem więc moim miał być salon, w którym babka Hortensya wyrabiała frywolitki, słońcem — fajerwerk palący się obok mnie w oczach i w głosie pana Agenora, atmosferą, jaką oddychałam — woń, ulatująca z jego grzecznych słówek.
I codzień inne mieliśmy rozrywki i zabawy: to konne przejażdżki w towarzystwie starszych pań, jadących powozem; to podwieczorki pod cieniem starych ogrodowych jodeł; to muzykę fortepianu z towarzyszeniem wioli, którą pan Agenor władał po mistrzowsku; to nareszcie i najczęściéj grę słów, palących się jak fajerwerki i jak one rozpadających się na rój drobnych iskier, z których żadna nie czyniła pożaru, lecz wszystkie padały na wyobraźnią i, płonąc, zwolna owijały ją różowemi dymami tak, że coraz trudniéj było z po-za nich dojrzéć prawdziwego koloru wszechrzeczy.
Chłonęłam wszystko głową; skronie zaczynały mi pulsować mocno, jak u osoby oczadziałéj zbytkiem węglanego kwasu; umysł mój nurzał się w rozlanéj koło mnie perfumie Jockéj-klub, a serce... coraz słabiéj biło.
Raz, po przez sztachety ogrodu, daleko na polu, zobaczyłam krzak dzikiéj róży; kwiaty ponsowe rumieniły się życiem świeżém a gorącém, ptaki polne przelatywały i siadały na nich, całując je miłośnie dziobkami, w gałęziach krzaka szeleściał orzeźwiający wietrzyk. Długo przypatrywałam się dzikiéj róży i pozazdrościłam jéj samotności, słońca i rozłogów pól, na których kwitła.
Tego samego dnia oglądałam obszerną cieplarnią moich babek i w myśli porównałam siebie do pelargonii, która tam rozkwitała, piękna, ale nikła, o barwie bladéj, stłumionéj zbytkiem węglanego kwasu, jakim poiło ją sztuczne ciepło, rozniecane ręką troskliwych ogrodników, w kunsztownie ku temu zbudowanych piecach.