Pamiętnik chłopca/Ochronka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały kwiecień
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OCHRONKA.
4, wtorek.

Moja matka, jak mi to obiecała, zaprowadziła mnie wczoraj po śniadaniu do ochronki dla dzieci, na Corso Valdecco, dokąd się udała, aby przełożonéj polecić małą siostrzyczkę Prekosiego. Ja nigdy nie widziałem ochronki. Jakżem się ubawił! Dwieście dziewczynek i chłopczyków, tak małych, że nasze, z pierwszéj wstępnéj, to ludzie dorośli w porównaniu do nich. Przybyliśmy właśnie w chwili, kiedy wchodziły jedne za drugiemi, sznurem, do refektarza, gdzie były dwa niezmiernie długie stoły, z niezliczonemi okrągłemi otworami, a w każdym otworze czarna miska, pełna ryżu i fasoli, i łyżka cynowa obok miski. Wchodząc, niektóre potykały się i padały na podłogę, i już tak leżały, dopóki nauczycielki nie nadbiegły, aby je podnieść i postawić na nogi. Wiele z nich zatrzymywało się przed miską, myśląc, że to ich miejsce, i zaraz za łyżkę i daléj zajadać, aż przychodziła nauczycielka, mówiąc:
— Naprzód! naprzód!
A one posuwały się naprzód jakie cztery kroki i z innéj miski znowu czerpały; i jeszcze nie to ich miejsce; więc daléj; aż nareszcie stawały przed swoją miską, zjadłszy po drodze to tu, to tam po łyżeczce, co najmniéj z jakie pół porcyi kaszki. Nakoniec, posuwając, prowadząc, wołając: — Nie tam! nie tu! — udało się nauczycielkom wszystkie dzieciaki uszykować w porządku i rozpoczął się pacierz.
Lecz wszystkie te, z szeregu w głębi, które dla modlitwy musiały odwrócić się plecami od miseczki, coraz główki wykręcały w tył i z ukosa poglądały na kaszkę, aby jéj z oka nie spuszczać i pilnować, by nikt się do niéj nie zabrał — i tak się modliły ze złożonemi rączkami, oczy podnosząc ku niebu, ale z sercem przy misce z jedzeniem.
Potém jeść zaczęły. Ach, cóż to za śmieszny widok! Jedno jadło dwiema łyżkami, inne pakowało kaszę do buzi rękami, wiele z nich wybierało z miseczki fasolę i chowało ją, sobie do kieszeni; jeszcze inne zawijały ją w swoje fartuszki i piąstką po niéj biły, aby zrobić ciasto. Były i takie, co nie jadły, zapatrzywszy się na latające muchy, a niektóre, zakrztusiwszy się, kaszlały, aż ryż jak grad przez usta i nosek rozsypywał się wkoło. Istny kurnik! Ale to było zabawne.
Ładnie wyglądały dwa szeregi dziewczynek — wszystkie miały włosy związane na czubku głowy wstążeczką czerwoną, niebieską lub zieloną. Jedna z nauczycielek zapytała naraz osiem dziewczynek, stojących przy niéj:
— Gdzie się ryż rodzi?
Wszystkie osiem otworzyły szeroko buzie, pełne kaszy ryżowéj, i odpowiedziały razem, śpiewając:
— Rodzi się w wodzie.
Potém nauczycielka zakomenderowała:
— Ręce w górę!
I wówczas wszystkie te ramiona, które tak jeszcze niedawno były w powijakach, i wszystkie te drobne rączyny podniosły się do góry, poruszając się, migając tak ślicznie, jak roje białych i blado-różowych motyli.
Potém poszły na przechadzkę; ale przed wyjściem wszystkie zabrały z sobą swoje koszyczki ze śniadaniem, które wisiały na ścianach. Wyszły do ogrodu i rozpierzchły się po nim, wydobywając z koszyczków swoje zapasy: chleb, śliwki suszone, kawałeczek sera, jajko na twardo, małe jabłuszko, garść ugotowanego grochu, skrzydełko kurczęcia. W jednéj chwili ogród był usiany przeróżnemi okruszynami, jakby je ktoś umyślnie rozsypał dla ptaszków. Dzieciaki zajadały na wszelkie, najdziwniejsze sposoby: jak króliki, myszki, kotki, gryząc, liżąc, ssąc. Jeden chłopczyk, trzymając ząbkami długi sucharek w kształcie drążka, jakby ostrzył szablę. Dziewczynki gniotły w garści miękkie serki, które płynęły jak mleko pomiędzy palcami i aż w rękawy ciekły; a one wcale tego nie spostrzegały. Biegały i goniły się, trzymając w zębach bułeczki i jabłuszka, jak pieski. Widziałem trzech bębnów, którzy grzebali patyczkiem w jajku ugotowanem na twardo, myśląc, że w niém skarby znajdą, i rozsypywali je po ziemi, a następnie zbierali okruszynę po okruszynie, jakby to były perły. A dokoła tych, które posiadały cóś niezwykłego, gromadziło się dziesięciu lub dwunastu innych, z pochylonemi główkami zaglądając do kosza, jakby patrzyły na księżyc w studni. Z jakie dwadzieścioro stało dokoła. malutkiego bobo, które miało w ręku papierek od cukierka; i wszystkie przymilały się doń, aby uzyskać pozwolenie potarcia chlebem o słodki od karmelu papierek, a on niektórym zezwalał na to, innym zaś, po wielu prośbach, dawał tylko swój paluszek do polizania.
Tymczasem moja mama przyszła do ogrodu i pieściła i głaskała to tego, to owego z dzieciarni. Wiele dzieciaków otaczało ją, a nawet gramoliło się na nią, aby się domagać całuska, przyczém wyciągały ku niéj główki i podnosiły je tak, jakby na trzecie piętro patrzyły, i otwierały i zamykały usta, jakby prosiły cycusia. Jedno z nich ofiarowało jej kawałek pożutéj pomarańczy, inne skórkę od chleba, jakaś dziewczynka dała jéj listek, inna pokazała jéj z minką poważną koniec paluszka, na którym, przyjrzawszy się dobrze, można było spostrzedz malutki bąbelek, który sobie dziecina zrobiła dnia uprzedniego, dotknąwszy się do płomienia świecy. Kładły jéj przed oczy, jakby wielkie cuda, owady drobniutkie, które, nie wiem już jakim sposobem, mogły dojrzeć i zabrać z ziemi, ogryzione korki, guziczki od koszul, kwiatki zerwane z doniczek. Jakiś chłopczyna z obwiązaną głową, który za jakąbądź cenę chciał, by go słuchano, opowiedział jéj jakąś historyę o upadnięciu i o guzach, z któréj niepodobna było nic a nic zrozumieć; inny chciał, aby się moja mama schyliła, i powiedział jéj na ucho:
— Mój ojciec robi miotły.
A w tym samym czasie, to tu, to owdzie różne się zdarzały niefortunne wypadki, które sprawiały, że nadbiegały na ratunek nauczycielki: tu płakały dziewczynki, bo nie mogły żadną miarą rozwiązać węzełka u chustki, tam wrzała bitwa aż na pazurki, z krzykiem i płaczem, o dwie pestki jabłka; daléj chłopczyna, który potknąwszy się, przewrócił się na jakąś grubą gałązkę, łkał rozpaczliwie, leżąc jak długi i nie mogąc się podźwignąć o własnéj mocy.
Przed odejściem mama moja wzięła z nich troje czy czworo na ręce, co widząc inne, zaczęły zbiegać się do niéj zewsząd, aby ona je także potrzymała na ręku; jedne miały buzie usmarowane żółtkiem od jaj, inne sokiem od pomarańczy; ten ją chwytał za rękę, ów za palec, aby się przyjrzeć pierścionkom; inny ciągnął za łańcuszek od zegarka, jeszcze inny usiłował uczepić się jéj warkoczy.
— Niech pani zobaczy, co się z panią dzieje — mówiły mamie nauczycielki, — toż one pani całe ubranie zniszczą:
Ale mama nie dbała o ubranie i daléj całowała i pieściła dziatki, a one coraz więcéj do niéj się garnęły: najbliższe z wyciągniętemi rączynami, jakby chciały na mamę się wgramolić, — dalsze, popychając inne, aby się na przód przecisnąć, a wszystkie razem wołając:
— Do widzenia! Do widzenia! Do widzenia!
Nareszcie udało się mamie wymknąć się z ogrodu. I wtedy cała dzieciarnia pobiegła do żelaznego ogrodzenia i główki i rączyny powysuwała przez kratę, aby widziéć, jak ona przechodzi, aby ją raz jeszcze pożegnać, raz jeszcze ofiarować jéj skórki od chleba, kawałeczki pomarańczy i okruszyny sera, krzycząc przytém na przeróżne głosy:
— Do widzenia! Do widzenia! Wróć do nas! Przyjdź jutro!
Moja mama, uciekając, szybko jeszcze ręką przebiegała po tych wszystkich wyciągniętych ku niéj rączynach i nareszcie wydostała się na ulicę, cała pokryta plamami i okruszynami, z suknią pomiętą i z potarganemi włosami, mając rękę pełną kwiatków, a oczy pełne łez, lecz wesoła, jak gdyby wychodziła z jakiéj świetnéj zabawy.
A z ochronki tymczasem dolatywał jeszcze gwar głosów dziecinnych, jakby szczebiot ptasząt, którym ją żegnano, wołając:
— Do widzenia! Do widzenia! Przyjdź jeszcze do nas! Pani, pani! Do widzenia!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.