Pamiętnik chłopca/Kwiecień/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KWIECIEŃ.

WIOSNA.
1, sobota.

Pierwszy kwiecień! Jeszcze tylko trzy miesiące. Dzisiejszy ranek był to jeden z najpiękniejszych poranków w roku. W szkole tak mi było wesoło, bo najprzód Korreti powiedział mi, abym pojutrze poszedł patrzéć na przyjazd króla, wraz z nim i z jego ojcem, który go zna; powtóre moja mama przyrzekła zaprowadzić mnie tegoż samego dnia do przytuliska dla dzieci na Corso Valdocco. I to mnie również cieszyło, że murarczuk nasz ma się lepiéj i że wczoraj wieczorem nauczyciel, przechodząc, powiedział do mego ojca:
— Jest wcale dobrze, wcale dobrze.
A zresztą był to taki piękny wiosenny poranek! Przez okna szkoły widać było niebo błękitne, drzewa ogrodu całe pokryte młodziutkiemi listkami i okna w domach otwarte narozcież, a na, nich skrzynki i doniczki z zielonemi krzewami. Nauczyciel nie śmiał się, bo się nie śmieje nigdy, ale był wesół, tak wesół, i prawie mu znikła z czoła jego głęboka, prosta zmarszczka; i kreśląc zagadnienie kredą na desce, żartował. I znać było, że doznaje przyjemności, oddychając powietrzem ogrodu, które wchodziło przez okno otwarte, pełne zdrowego, rzeźwiącego zapachu ziemi i liści, które na myśl przywodziło wycieczki zamiejskie. Podczas gdy on zadanie objaśniał, słychać było w poblizkiéj ulicy kowala, który młotem uderzał w kowadło, a w przeciwległym domu jakąś kobietę, która śpiewała, aby uśpić dziecko; daleko, w koszarach Cernaia, trąby grały. Wszyscy zdawali się zadowoleni, weseli, nawet Stardi. W pewnej chwili kowal zaczął kuć mocniéj, kobieta z przeciwka śpiewać głośniéj. Nauczyciel przerwał wykład i zaczął słuchać. Potém rzekł powoli, patrząc w okno:
— Wiosenne niebo, jakaś matka śpiewa, jakiś porządny człowiek pracuje, chłopcy się uczą... jakie to piękne rzeczy!
Kiedy wyszliśmy z klasy, spostrzegliśmy, że i inni równie weseli; wszyscy szli w szeregach, stąpając mocno i nucąc piosenki, jakby w wigilię czterech dni świąt co najmniéj; nauczycielki żartowały; nauczycielka o czerwonem piórku na kapeluszu biegła w podskokach za swemi dziećmi jak pensyonarka; rodzice chłopców, rozmawiając ze sobą, śmiali się, a matka Krossiego, przekupka, miała w koszyku swym tyle bukiecików, że napełniały swą wonią całą wielką sień szkolną. Nigdy jeszcze nie czułem takiéj radości, jak tego poranku, gdym spostrzegł mamę, czekającą na mnie w ulicy. I, biegnąc na jéj spotkanie, zaraz jéj to powiedziałem.
— Taki jestem ucieszony: i cóż to takiego, co mnie czyni dzisiaj tak wesołym?
A moja matka odpowiedziała mi z uśmiechem, że to jest piękna, wiosenna pogoda i czyste sumienie.


KRÓL.
3, poniedziałek.

O saméj dziesiątéj ojciec mój zobaczył przez okno Korettiego, handlarza drzewem, i jego synka, którzy czekali na mnie na placu, i powiedział:
— Henryku, już są. Idź patrzeć na twégo króla.
Ja pędem zbiegłem ze schodów. Ojciec i syn Koretti byli jeszcze bardziéj ożywieni niż zwykle i nigdy podobieństwo pomiędzy nimi nie wydało mi się większe, jak tego poranku; ojciec miał przy kurtce swej medal za waleczność oraz dwa inne pamiątkowe, wąsiki podczesane do góry i ostre jak szpilki. Ruszyliśmy zaraz w drogę ku stacyi drogi żelaznéj, gdyż król miał przyjechać o wpół do jedenastéj. Koretti ojciec palił fajeczkę i zaciera! sobie ręce,
— Wiecie — mówił jeszcze, — nie widziałem go już dawno. Bagatela, piętnaście lat i sześć miesięcy. Pierwéj trzy lata we Francyi, potem w Mondowii, i tam mógłbym był właśnie go zobaczyć, ale, jak na złość, nigdy się nie trafiło, abym był w mieście, kiedy on przyjeżdżał. Taki to los mój.
Nazywał króla po imieniu, jakby towarzysza; Humbert dowodził 16-tą dywizyą, Humbert miał wówczas dwadzieścia dwa lat, Humbert jeździł na takim a takim koniu.
— Piętnaście lat! — mówił głośno, przyśpieszając kroku. — Jakże go chcę widzieć! Zostawiłem go księciem, zobaczę go królem. A i ja również się zmieniłem: z żołnierza stałem się kupcem.
I śmiał się. Syn go zapytał:
— Jeżeli tatkę zobaczy, czy téż pozna?
On zaczął się śmiać.
— Tyś zwaryował — odrzekł. — Tegoby tylko brakło! On, Humbert, był jeden; nas było jak mrowia. Ale to prawda, że na każdego z nas patrzył po kolei, uważnie.
Wyszliśmy na ulicę Wiktora Emanuela; wiele ludzi podążało ku stacyi. Przechodził oddział strzelców alpejskich z muzyką. Przelecieli kłusem karabinierowie na koniach. A słońce tak świeciło, że aż oślepiało swym blaskiem.
— Tak, tak! —zawołał Koretti ojciec, ożywiając się coraz bardziéj — prawdziwie się cieszę, że go zobaczę, naszego generała dywizyi! Ach, jakżem się prędko zestarzał! Zdaje mi się, że to było wczoraj, gdym miał tornister na plecach, strzelbę w ręku i gdym się znajdował w owém zamięszaniu, rano 24 czerwca, kiedy już nas miano pchnąć do ręcznego boju. Król przejeżdżał tam i napowrót ze swymi oficerami przed szeregami, podczas gdy działa grzmiały zdaleka; i wszyscy nań patrzyli. I któżby mi wówczas powiedział, że za niedługą, chwilę znajdę się tak blizko niego, przed pikami austryackich ułanów, nie daléj jak o cztery kroki jeden od drugiego... o cztery kroki, chłopcy, czy słyszycie? Był to dzień śliczny, niebo gładkie jak zwierciadło. Ależ upał! No, zobaczymy, czy uda się wejść.
Byliśmy już przed stacyą; tłum wielki plac zalegał: powozy, straże, karabinierowie, rozmaite stowarzyszenia z chorągwiami. Grała jakaś muzyka wojskowa. Koretti ojciec spróbował wejść pod krużganek stacyi, ale mu się to nie udało. Wówczas postanowił przecisnąć się do pierwszych szeregów w tłumie, który przy wejściu stał po obu stronach, i torując sobie drogę łokciami, potrafił i nas również na przód popchnąć. Lecz tłum, falując, przerzucał nas z miejsca na miejsce. Handlarz drzewem utkwił wzrok w pierwszéj kolumnie krużganku, gdzie straż nikomu stać nie pozwalała.
— Chodźcie za mną — powiedział naraz.
I, ciągnąc nas za ręce, w dwóch skokach przebył pustą przestrzeń i stanął pod słupem kamiennym, oparłszy się o niego plecami.
Natychmiast przybiegł brygadyer z policyi i powiedział mu:
— Tu stać nie wolno.
— Jestem z czwartego batalionu z 49 pułku — odrzekł Koretti, pokazując swój medal.
Brygadyer popatrzył nań i powiedział:
— Możecie pozostać.
— A co? nie mówiłem? — zawołał Koretti, tryumfując. — Czarodziejski to wyraz: z czwartego czterdziestego dziewiątego! Czy to nie miałbym prawa spokojnie, niepotrącany, przyjrzeć mu się trochę, temu memu generałowi, ja, com służył w jego czworoboku? Jeżelim go widział zblizka wówczas, zdaje mi się słuszném, abym i teraz popatrzył nań zblizka. I powiadam: generał! Był on moim dywizyonowym dowódcą przez dobre pół godziny, bo w téj chwili on to przecie dowodził dywizyą, będąc wśród nas, on, on sam, a nie jakiś tam major Ulrych, do stu piorunów!
Tymczasem widzieliśmy w salach poczekalnych i nazewnątrz wielki ruch wśród samych wojskowych i panów cywilnych z orderami i gwiazdami, a przede drzwiami ustawiały się w szereg powozy ze służbą w czerwonéj dworskiéj liberyi.
Koretti spytał swego ojca, czy téż dawniejszy książę a obecny król miał pałasz w ręku, kiedy był w czworoboku.
— Z pewnością, że go miał — odrzekł, — aby odbijać pchnięcia piki, które mogły być wymierzone zarówno przeciw niemu, jak i przeciw każdemu innemu. Ach, te czarty opętane! Wpadli na nas jak burza, jak gniew Boży. Kręcili się, uwijali wśród naszych czworoboków, wśród naszych oddziałów i armat, jakby wichrem porwani, łamiąc i mięszając szyki. Zamęt nieopisany, szwoleżerowie Aleksandryi, ułani z Foggia, piechota, pikinierowie, strzelcy... całe piekło; już nic nie można było zrozumieć. Usłyszałem krzyk: — Wasza książęca mość! wasza książęca mość! — spostrzegłem sunące ku nam spuszczone piki tuż, tuż; daliśmy ognia, kłęby dymu zasłoniły wszystko... Potém dym się rozwiał... Ziemia była pokryta końmi i ułanami rannymi i zabitymi. Ja spojrzałem za siebie i zobaczyłem wśród nas króla na koniu, który patrzył dokoła, spokojny, jakby chciał pytać: „Żadnego z moich chłopców nie draśnięto?” A myśmy mu huknęli: „Niech żyje!” prosto w twarz, jak szaleni. Święty Boże! co za chwila!... Otóż i pociąg przychodzi.
Muzyka zagrała, wojskowi nadbiegli, tłum podniósł się na palce.
— O, nie wyjdzie przecież tak zaraz — powiedział jeden ze straży narodowéj, — naprzód musi mowy wysłuchać.
Tymczasem podniecenie, radość, wzruszenie Korettiego ojca wzrastało z każdą chwilą; zdawało się, że ze skóry wyskoczy.
— Ach! kiedy o tem pomyślę — mówił, — zawsze go tam widzę wśród boju. Śpieszyć na pomoc cholerycznym, doglądać ich, pocieszać jak Siostra Miłosierdzia, ratować ludzi po trzęsieniu ziemi, darowywać życie temu, co jego chciał zabić... wszystko to piękne, wzniosłe, bohaterskie. Ale cóż chcecie? Zawsze, gdy o nim pomyślę, staje mi on przed oczami, jakiego widziałem wówczas, pośród nas, z tą twarzą spokojną, pogodną. I jestem pewien, że i on również pamięta o czwartym batalionie z 49-go teraz nawet, gdy jest królem, i ręczę, że miłoby mu było mieć raz u swego stołu zebranych tych wszystkich, których widział dokoła siebie w owéj chwili. Dziś ma generałów, panów orderowych, ministrów; wówczas miał tylko nas biednych żołnierzy. Gdybym mógł tak choć parę słów zamienić z nim na cztery oczy! Nasz generał dwudziestodwuletni, nasz książę, który był powierzony pieczy naszych bagnetów... Piętnaście lat, jakem go nie widział... naszego króla... Ach! od téj muzyki wojskowej krew mi wre, serce bije jak młotem, daję wam słowo, chłopcy!
Wybuch okrzyków przerwał mu mowę, tysiące kapeluszy wzniosło się w powietrze, czterech panów czarno ubranych wsiadło do pierwszego powozu.
— To on! — zawołał Koretti i jakby skamieniał.
Potém rzekł zcicha:
— Matko Boska, jakże osiwiał!
Wszyscy trzej odkryliśmy głowy; powóz jechał naprzód powoli, wśród tłumu, który krzyczał i powiewał kapeluszami. Spojrzałem na Korettiego. Zdał mi się innym człowiekiem; jakby wrósł, spoważniał, stał wyprostowany, plecami oparty o kolumnę. Powóz się zbliżył; przejeżdżał przed nami, o krok od kolumny.
— Niech żyje! — krzyknęły liczne głosy.
— Niech żyje! — zawołał Koretti w ślad za innymi.
Król spojrzał na niego i na chwilę wzrok zatrzymał na trzech medalach.
Wówczas Koretti stracił głowę i huknął co siły:
— Czwarty batalion 49-go pułku!
Król, który się był już odwrócił w inną stronę, znowu się na nas obejrzał, i patrząc w oczy Korettiemu, wyciągnął rękę z powozu.
Koretti skoczył naprzód i rękę króla uścisnął. Powóz posunął się daléj, tłum całą falą zanim podążał, rozdzielono nas, straciliśmy z oczu Korettiego ojca. Ale była to jedna chwila. Zaraz go odnaleźliśmy; zdyszany, z wilgotnemi oczami, wołał po imieniu syna, trzymając rękę podniesioną do góry. Syn zwrócił się ku niemu, a on zawołał:
— Tu, malcze! bo jeszcze gorącą mam rękę! — i dłonią mu powiódł po twarzy, mówiąc: — Masz, to jest pieszczota od króla!
I stał tak jakby odurzony, z oczami zwróconemi na powóz królewski, który się coraz bardziéj oddalał, uśmiechnięty, z fajeczką w ręku, wśród kółka ciekawych, co na niego patrzyli.
— To jeden z czworoboku z 49-go-mówiono.
— To żołnierz, który zna króla.
— Król go poznał, król do niego rękę wyciągnął.
— Podał prośbę królowi — powiedział ktoś głośniéj.
— Nie — odrzekł Koretti, obejrzawszy się szybko; — żadnéj ja mu prośby nie podałem. Co innego bym mu dał, gdyby zażądał...
Wszyscy nań spojrzeli. A on rzekł z prostotą:
— Moją krew.


OCHRONKA.
4, wtorek.

Moja matka, jak mi to obiecała, zaprowadziła mnie wczoraj po śniadaniu do ochronki dla dzieci, na Corso Valdecco, dokąd się udała, aby przełożonéj polecić małą siostrzyczkę Prekosiego. Ja nigdy nie widziałem ochronki. Jakżem się ubawił! Dwieście dziewczynek i chłopczyków, tak małych, że nasze, z pierwszéj wstępnéj, to ludzie dorośli w porównaniu do nich. Przybyliśmy właśnie w chwili, kiedy wchodziły jedne za drugiemi, sznurem, do refektarza, gdzie były dwa niezmiernie długie stoły, z niezliczonemi okrągłemi otworami, a w każdym otworze czarna miska, pełna ryżu i fasoli, i łyżka cynowa obok miski. Wchodząc, niektóre potykały się i padały na podłogę, i już tak leżały, dopóki nauczycielki nie nadbiegły, aby je podnieść i postawić na nogi. Wiele z nich zatrzymywało się przed miską, myśląc, że to ich miejsce, i zaraz za łyżkę i daléj zajadać, aż przychodziła nauczycielka, mówiąc:
— Naprzód! naprzód!
A one posuwały się naprzód jakie cztery kroki i z innéj miski znowu czerpały; i jeszcze nie to ich miejsce; więc daléj; aż nareszcie stawały przed swoją miską, zjadłszy po drodze to tu, to tam po łyżeczce, co najmniéj z jakie pół porcyi kaszki. Nakoniec, posuwając, prowadząc, wołając: — Nie tam! nie tu! — udało się nauczycielkom wszystkie dzieciaki uszykować w porządku i rozpoczął się pacierz.
Lecz wszystkie te, z szeregu w głębi, które dla modlitwy musiały odwrócić się plecami od miseczki, coraz główki wykręcały w tył i z ukosa poglądały na kaszkę, aby jéj z oka nie spuszczać i pilnować, by nikt się do niéj nie zabrał — i tak się modliły ze złożonemi rączkami, oczy podnosząc ku niebu, ale z sercem przy misce z jedzeniem.
Potém jeść zaczęły. Ach, cóż to za śmieszny widok! Jedno jadło dwiema łyżkami, inne pakowało kaszę do buzi rękami, wiele z nich wybierało z miseczki fasolę i chowało ją, sobie do kieszeni; jeszcze inne zawijały ją w swoje fartuszki i piąstką po niéj biły, aby zrobić ciasto. Były i takie, co nie jadły, zapatrzywszy się na latające muchy, a niektóre, zakrztusiwszy się, kaszlały, aż ryż jak grad przez usta i nosek rozsypywał się wkoło. Istny kurnik! Ale to było zabawne.
Ładnie wyglądały dwa szeregi dziewczynek — wszystkie miały włosy związane na czubku głowy wstążeczką czerwoną, niebieską lub zieloną. Jedna z nauczycielek zapytała naraz osiem dziewczynek, stojących przy niéj:
— Gdzie się ryż rodzi?
Wszystkie osiem otworzyły szeroko buzie, pełne kaszy ryżowéj, i odpowiedziały razem, śpiewając:
— Rodzi się w wodzie.
Potém nauczycielka zakomenderowała:
— Ręce w górę!
I wówczas wszystkie te ramiona, które tak jeszcze niedawno były w powijakach, i wszystkie te drobne rączyny podniosły się do góry, poruszając się, migając tak ślicznie, jak roje białych i blado-różowych motyli.
Potém poszły na przechadzkę; ale przed wyjściem wszystkie zabrały z sobą swoje koszyczki ze śniadaniem, które wisiały na ścianach. Wyszły do ogrodu i rozpierzchły się po nim, wydobywając z koszyczków swoje zapasy: chleb, śliwki suszone, kawałeczek sera, jajko na twardo, małe jabłuszko, garść ugotowanego grochu, skrzydełko kurczęcia. W jednéj chwili ogród był usiany przeróżnemi okruszynami, jakby je ktoś umyślnie rozsypał dla ptaszków. Dzieciaki zajadały na wszelkie, najdziwniejsze sposoby: jak króliki, myszki, kotki, gryząc, liżąc, ssąc. Jeden chłopczyk, trzymając ząbkami długi sucharek w kształcie drążka, jakby ostrzył szablę. Dziewczynki gniotły w garści miękkie serki, które płynęły jak mleko pomiędzy palcami i aż w rękawy ciekły; a one wcale tego nie spostrzegały. Biegały i goniły się, trzymając w zębach bułeczki i jabłuszka, jak pieski. Widziałem trzech bębnów, którzy grzebali patyczkiem w jajku ugotowanem na twardo, myśląc, że w niém skarby znajdą, i rozsypywali je po ziemi, a następnie zbierali okruszynę po okruszynie, jakby to były perły. A dokoła tych, które posiadały cóś niezwykłego, gromadziło się dziesięciu lub dwunastu innych, z pochylonemi główkami zaglądając do kosza, jakby patrzyły na księżyc w studni. Z jakie dwadzieścioro stało dokoła. malutkiego bobo, które miało w ręku papierek od cukierka; i wszystkie przymilały się doń, aby uzyskać pozwolenie potarcia chlebem o słodki od karmelu papierek, a on niektórym zezwalał na to, innym zaś, po wielu prośbach, dawał tylko swój paluszek do polizania.
Tymczasem moja mama przyszła do ogrodu i pieściła i głaskała to tego, to owego z dzieciarni. Wiele dzieciaków otaczało ją, a nawet gramoliło się na nią, aby się domagać całuska, przyczém wyciągały ku niéj główki i podnosiły je tak, jakby na trzecie piętro patrzyły, i otwierały i zamykały usta, jakby prosiły cycusia. Jedno z nich ofiarowało jej kawałek pożutéj pomarańczy, inne skórkę od chleba, jakaś dziewczynka dała jéj listek, inna pokazała jéj z minką poważną koniec paluszka, na którym, przyjrzawszy się dobrze, można było spostrzedz malutki bąbelek, który sobie dziecina zrobiła dnia uprzedniego, dotknąwszy się do płomienia świecy. Kładły jéj przed oczy, jakby wielkie cuda, owady drobniutkie, które, nie wiem już jakim sposobem, mogły dojrzeć i zabrać z ziemi, ogryzione korki, guziczki od koszul, kwiatki zerwane z doniczek. Jakiś chłopczyna z obwiązaną głową, który za jakąbądź cenę chciał, by go słuchano, opowiedział jéj jakąś historyę o upadnięciu i o guzach, z któréj niepodobna było nic a nic zrozumieć; inny chciał, aby się moja mama schyliła, i powiedział jéj na ucho:
— Mój ojciec robi miotły.
A w tym samym czasie, to tu, to owdzie różne się zdarzały niefortunne wypadki, które sprawiały, że nadbiegały na ratunek nauczycielki: tu płakały dziewczynki, bo nie mogły żadną miarą rozwiązać węzełka u chustki, tam wrzała bitwa aż na pazurki, z krzykiem i płaczem, o dwie pestki jabłka; daléj chłopczyna, który potknąwszy się, przewrócił się na jakąś grubą gałązkę, łkał rozpaczliwie, leżąc jak długi i nie mogąc się podźwignąć o własnéj mocy.
Przed odejściem mama moja wzięła z nich troje czy czworo na ręce, co widząc inne, zaczęły zbiegać się do niéj zewsząd, aby ona je także potrzymała na ręku; jedne miały buzie usmarowane żółtkiem od jaj, inne sokiem od pomarańczy; ten ją chwytał za rękę, ów za palec, aby się przyjrzeć pierścionkom; inny ciągnął za łańcuszek od zegarka, jeszcze inny usiłował uczepić się jéj warkoczy.
— Niech pani zobaczy, co się z panią dzieje — mówiły mamie nauczycielki, — toż one pani całe ubranie zniszczą:
Ale mama nie dbała o ubranie i daléj całowała i pieściła dziatki, a one coraz więcéj do niéj się garnęły: najbliższe z wyciągniętemi rączynami, jakby chciały na mamę się wgramolić, — dalsze, popychając inne, aby się na przód przecisnąć, a wszystkie razem wołając:
— Do widzenia! Do widzenia! Do widzenia!
Nareszcie udało się mamie wymknąć się z ogrodu. I wtedy cała dzieciarnia pobiegła do żelaznego ogrodzenia i główki i rączyny powysuwała przez kratę, aby widziéć, jak ona przechodzi, aby ją raz jeszcze pożegnać, raz jeszcze ofiarować jéj skórki od chleba, kawałeczki pomarańczy i okruszyny sera, krzycząc przytém na przeróżne głosy:
— Do widzenia! Do widzenia! Wróć do nas! Przyjdź jutro!
Moja mama, uciekając, szybko jeszcze ręką przebiegała po tych wszystkich wyciągniętych ku niéj rączynach i nareszcie wydostała się na ulicę, cała pokryta plamami i okruszynami, z suknią pomiętą i z potarganemi włosami, mając rękę pełną kwiatków, a oczy pełne łez, lecz wesoła, jak gdyby wychodziła z jakiéj świetnéj zabawy.
A z ochronki tymczasem dolatywał jeszcze gwar głosów dziecinnych, jakby szczebiot ptasząt, którym ją żegnano, wołając:
— Do widzenia! Do widzenia! Przyjdź jeszcze do nas! Pani, pani! Do widzenia!


NA LEKCYI GIMNASTYKI.
5, środa.

Pogoda prześliczna, więc też kazano nam przejść od gimnastyki pokojowéj do gimnastyki z przyrządami gimnastycznemi w ogrodzie. Garrone był wczoraj w gabinecie dyrektora, kiedy przyszła matka Nellego, ta pani o jasnych włosach, w czarnéj sukni, prosząc, aby syna jéj uwolniono od nowych ćwiczeń. Każde słowo kosztowało ją wysiłku i, mówiąc, trzymała jednę rękę na głowie swego chłopca.
— On nie może... — rzekła do dyrektora.
Ale Nelli tak się okazał zmartwionym, że go usuwają od ćwiczeń na przyrządach gimnastycznych, że go i to jeszcze upokorzenie spotyka...
— Mamo, mamo, zobaczysz — powtarzał ze łzami, — tak samo będę robił jak inni.
Jego matka patrzyła nań w milczeniu, z wyrazem miłości i litości niezmiernéj. Potém z wahaniem dodała:
— Obawiam się jego towarzyszy... — Chciała powiedzieć: Obawiam się tego, aby zeń nie szydzono.
Ale Nelli odrzekł:
— To nic, mamo, to nic... a zresztą jest przecie Garrone. Już dość, aby on był: nie będą się śmiali...
I matka uległa w ostatku. Przyszedł na lekcyę. Nauczyciel poprowadził nas zaraz do słupów prostopadłych, które są bardzo wysokie, a trzeba było wgramolić się aż na sam wierzch i stanąć prosto na ostatnim, poprzecznym drągu. Derossi i Koretti wdrapali się na nie szybko i zwinnie jak wiewiórki; i mały Prekossi również prędko na szczyt się dostał, choć mu niebardzo było wygodnie w téj kurtce ojcowskiéj, która sięga aż za kolana, i choć towarzysze, aby go rozśmieszyć, powtarzali ciągle, podczas gdy się gramolił, jego zwykłe:
— Przepraszam, przepraszam.
Stardi sapał, czerwienił się jak burak, zaciskał zęby jak pies rozwścieczony; ale znać było, te postanowił za jakąbądź cenę, choćby miał pęknąć, dostać się na górę — i istotnie tam dotarł; a i Nobis również — a gdy się znalazł na szczycie, przybrał postawę wspaniałą; ale Wotini ześliznął się dwa razy, pomimo swego nowego ubranka w paseczki niebieskie, które umyślnie dla gimnastyki mu sprawiono. Aby łatwiej módz włazić, wszyscy ponacierali sobie ręce kalafonią; a zaopatrywali się w nią u tego handlarza Garoffiego, który jéj dostarczał każdemu już sproszkowaną, sprzedając paczkę za solda, oczywiście bez straty dla siebie, z zarobkiem. Potém przyszła koléj na Garrona, który wlazł, żując bułkę, jakby to była rzecz najmniejsza — i sądzę, że mógłby był śmiało jeszcze na plecach jednego z nas zabrać na górę — taki to jest silny i muskularny ten byczek. Po Garronem otóż koléj Nellego.
Zaledwie zobaczono, jak objął drąg temi swemi długiemi, chudemi ramionami, natychmiast wielu chłopców zaczęło się śmiać i żartować; ale Garrone skrzyżował swoje wielkie ręce na piersiach i powiódł dokoła spojrzeniem tak wyrazistem, tak jasno dał do poznania, że, pomimo obecności nauczyciela, ani się zamyśli pięścią nauczyć rozumu, że zaraz wśród chłopców śmiech ustał. Nelli zaczął włazić na słup; niełatwo mu to szło biedakowi — twarz mu poczerwieniała mocno, oddychał ciężko, pot spływał mu z czoła. Nauczyciel rzekł:
— Dosyć, dosyć; spuść się na ziemię.
Ale on nie usłuchał, piął się w gór, wysilał się, wytężał, nie chciał dać za wygranę: zdawało się, że lada chwila wpół martwy padnie na ziemi. Biedny Nelli! Myślałem sobie, iż gdybym ja był taki jak on i gdyby mnie zobaczyła w téj chwili matka, ileżby ona biedna cierpiała; a myśląc o tém, czułem, że tak bardzo kocham Nellego, iż kto wie, ilebym dał za to, aby mu się udało dostać na gór, żeby go módz popchnąć, podeprzeć, nie będąc widzianym. Tymczasem Garrone, Derossi i Koretti mówili:
— Naprzód! naprzód, Nelli; mocno, silnie, jeszcze trochę, już niedługo, odważnie!
I Nelli uczynił jeszcze jeden wysiłek gwałtowny, aż stęknął nieborak i znalazł się o dwa cale od belki.
— Wiwat! — zawołali inni. — Zuch! śmiało, jeszcze chwilę! dalej!
I oto Nelli uchwycił za belkę poprzeczną. Wszyscy zaczęli bić w dłonie.
— Brawo! — powiedział nauczyciel — ale już dosyć; spuść się na dół.
Lecz Nelli postanowił stanąć na szczycie tak jak i inni, i po chwili udało mu się łokcie oprzeć na belce, potem kolana, potem nogi: nareszcie stanął, wyprostował się jak mógł, i zadyszany, uśmiechnięty, spojrzał na nas. My powtórnie zaczęliśmy klaskać w dłonie, a wówczas on spojrzał na ulicę. A wtedy i ja spojrzałem w tamtą stronę, i poprzez krzewy, które pokrywają ogrodową krat, zobaczyłem jego matkę, która przechodziła się tam i napowrót po chodniku, nie odważając się oczu podnieść. Nelli zszedł i wszyscy otoczyli go, winszując i okazując serdeczne zadowolenie; czerwony był, zdyszany, oczy mu błyszczały, całkiem inaczéj niż zwykle wyglądał. Potém, przy wyjściu, matka jego pośpieszyła na jego spotkanie i, uściskawszy go, zapytała trochę niespokojna:
— Jakże tam, synku, jakże tam poszło?
Wszyscy towarzysze odpowiedzieli razem:
— Dobrze, wybornie! Wlazł na słup aż na sam wierzch, jak i każdy z nas.
Trzeba było widziéć wówczas radość téj pani! Chciała nam dziękować i nie mogła, uścisnęła rękę kilku uczniom, ucałowała Garrona i poprowadziła syna do domu; a myśmy widzieli ich jeszcze przez czas pewien, jak szli prędko, rozmawiając i gestykulując, oboje tak weseli, tak zadowoleni, jak ich nie widziałem nigdy.


NAUCZYCIEL MEGO OJCA.
11, wtorek.

Jakąż to piękną wycieczkę odbyłem wczoraj z moim ojcem! Oto jak było. Przedwczoraj, przy obiedzie, czytając gazetę, mój ojciec wydał naraz okrzyk zdziwienia. Potém rzekł:
— A ja myślałem, że już od lat dwudziestu niema go na świecie! Wiecież, iż żyje jeszcze mój najpierwszy nauczyciel ze szkoły elementarnéj, Wincenty Krozetti, który dziś ma osiemdziesiąt cztery lata? Właśnie tu pisze, iż Ministeryum oświaty dało mu medal zasługi za sześćdziesiąt lat nauczycielskiej pracy. Sześćdziesiąt lat, słyszycie? I zaledwie przed dwoma laty opuścił szkołę. Biedny Krozetti! Mieszka ztąd o godzinę jazdy koleją, w Condove, w wiosce naszéj dawnéj ogrodniczki z willi w Chieri. — I dodał: — Henryku, pojedziemy do niego.
I już przez cały wieczór tylko o nim mówił.
Imię jego nauczyciela ze szkoły elementarnej przywodziło mu na myśl tyle zapomnianych oddawna szczegółów z lat dziecinnych, o jego pierwszych towarzyszach, o nieboszczce matce.
— Krozetti! — powtarzał. — Miał lat czterdzieści, gdym był w jego klasie. Zdaje mi się, że go jeszcze widzę. Mały, nieco przygarbiony, z jasnemi oczami, zawsze ogolony starannie. Pochodził ze stanu włościańskiego, wyszedł na nauczyciela, walcząc z nędzą, wskutek pracy usilnéj. Moja matka bardzo go lubiła, mój ojciec był jego przyjacielem. Jakim sposobem z Turynu przeniósł się do Condove? Nie pozna mnie z pewnością. To nic, za to ja go poznam. Czterdzieści cztery lata; tak, tak! Henryku, jutro pojedziemy do niego w odwiedziny.
I wczorajszego rana o dziewiątej byliśmy na stacyi kolei żelaznéj. Ja chciałem, aby i Garrone z nami jechał; ale on nie mógł, bo jego matka chora. Był to piękny dzionek wiosenny. Pociąg biegł wśród pól i łąk zielonych, pomiędzy żywopłotami, okrytemi kwieciem; w powietrzu rozchodziła się woń rozkoszna. Mój ojciec był wesół i od czasu do czasu otaczał mi szyję ramieniem, rozmawiając ze mną jak z przyjacielem i patrząc na okolicę. — Biedny Krozetti! — mówił. — Po moim ojcu jest to najpierwszy człowiek, od którego doznałem miłości i który mi wiele zrobił dobrego. Nigdy już, przez całe życie, nie zapomniałem niektórych jego dobrych rad, a także pewnych wymówek oschłych, ostrych, po których, gdym wracał do domu, cóś mnie za gardło ściskało. Miał ręce grube i krótkie. Zdaje mi się, że go jeszcze widzę, jak wchodzi do szkoły, jak stawia laskę w jednym kątku i płaszcz wiesza na wieszadle, zawsze tak samo, zawsze tym samym ruchem. I usposobienie miał zawsze to samo, zawsze sumienny, pełen dobrych chęci, uważny, jakby codzień po raz pierwszy rozpoczynał swój nauczycielski zawód. Pamiętam, jakbym go dziś słyszał, jak na mnie woła:.. „Bottini, ej Bottini! wskazujący i środkowy palec na pióro!“ Musiał się bardzo odmienić przez te czterdzieści cztery lata.
Zaledwieśmy wysiedli w Condove, zaraz poszliśmy szukać naszéj dawnéj ogrodniczki z Chieri, która ma sklepik w małej uliczce. Zastaliśmy ją z jéj dziećmi; bardzo się ucieszyła, widząc nas, opowiadała nam o mężu, który ma niezadługo powrócić z Grecyi, gdzie już od trzech lat pracuje, i o swojej córce, która jest w Zakładzie głuchoniemych w Turynie. Potem pokazała nam, którędy mamy iść, aby znaleźć mieszkanie nauczyciela, którego wszyscy tu znają. Wyszliśmy z miasteczka i wstąpiliśmy na drożynę, która wiodła pod górę, opasana kwitnącemi żywopłotami.
Mój ojciec nic już teraz nie mówił, wydawał się cały pogrążony w myślach o dawnych czasach, co chwila uśmiechał się i potrząsał głową. Naraz stanął i rzekł:
— To on. Założyłbym się, że to on.
Drogą zstępował z góry i zbliżał się ku nam staruszek, mały, z białą brodą, w kapeluszu o szerokich polach; opierając się na kiju, suwał nogami i ręce mu się trzęsły.
— To on! — powtórzył ojciec, przyśpieszając kroku.
Kiedy byliśmy już w małej odległości od niego, przystanęliśmy obaj. Staruszek również się zatrzymał i popatrzył na mego ojca. Twarz miał jeszcze czerstwą, oczy jasne i żywe.
— Czy to pan, szanowny panie — spytał mój ojciec, zdejmując kapelusz, — jesteś nauczycielem Wincentym Krozettim?
Staruszek zdjął również kapelusz i odrzekł głosem nieco drżącym lecz pełnym:
— Tak, ja nim jestem.
— A więc — powiedział mój ojciec, biorąc go za rękę — niech pan pozwoli, by dawny uczeń dłoń panu uścisnął i zapytał, jak się pan miewa. Przyjechałem z Turynu, aby się z panem widzieć.
Staruszek popatrzył na mego ojca ze zdziwieniem. Potem rzekł:
— Zawiele łaski... nie pamiętam... Kiedy moim uczniem? Niech mi pan wybaczy. — Nazwisko pańskie?
Mój ojciec powiedział swoje imię i nazwisko — Albert Bottini, rok, w którym był w jego klasie, oraz wymienił miejscowość, w któréj się wówczas szkoła znajdowała, i dodał:
— Pan mnie sobie nie przypomina, nic dziwnego. Ale ja odrazu pana poznałem!
Nauczyciel pochylił głowę i popatrzył w ziemię w zamyśleniu; powtórzył kilka razy imię mego ojca, który tymczasem oczu zeń nie spuszczał i uśmiechał się wesoło.
Naraz staruszek podniósł głowę, jasne swe oczy zwrócił na mego ojca i rzekł powoli:
— Albert Bottini? syn inżyniera Bottiniego tego, co to mieszkał na placu Konsulatu?
— Tak, tak, ten sam! — odrzekł ojciec, wyciągając rękę.
— Skoro tak... — powiedział staruszek — pozwólże mi, drogi panie, pozwól...
I zbliżywszy się, uścisnął mego ojca; jego biała głowa zaledwie mu do ramienia sięgała. Ojciec mój przycisnął policzek do jego czoła.
— Bądź pan łaskaw, wstąp do mnie — powiedział nauczyciel.
I, nie czekając na odpowiedź, zawrócił się i w milczeniu poszedł ku swemu domowi. Za małą chwilkę znaleźliśmy się na jakimś dziedzińcu, przed małym domkiem o dwóch wejściach, dokoła jednego z których był nizki murek pobielany.
Minąwszy ów murek, nauczyciel otworzył kluczem drzwi i wprowadził nas do swego mieszkania. Był to pokój o czterech białych ścianach; w jednym rogu łóżko składane, pokryte kołdrą w białe i niebieskie kratki, w drugim stolik, a na nim kilkanaście książek, cztery krzesła i stara karta geograficzna zawieszona na ścianie; miły zapach jabłek napełniał powietrze.
Usiedliśmy wszyscy trzéj. Mój ojciec i nauczyciel patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu.
— Bottini! — zawołał nauczyciel, przyglądając się pilnie ceglanéj podłodze, na którą słońce, wpadając przez okno, kładło się jasnym promieniem. — O! pamiętam doskonale. Pańska matka to była taka zacna, dobra pani! Pan, pierwszego roku, siedziałeś przez czas jakiś w pierwszéj ławce na lewo, koło okna. A widzisz pan, jak pamiętam?! Widzę jeszcze tę pana główkę całą w kędziorkach.
Potém milczał chwilę zamyślony.
— Z pana to był dopiero żywy chłopak, jak ogień! prawda? — rzekł z uśmiechem. — Drugiego roku chorowałeś pan na dławiec. Pamiętam, gdyś pan taki chudy, blady, powrócił do szkoły, owinięty w szal mamy. Czterdzieści lat minęło, wszak tak? Pan taki dobry, że sobie starego biedaka przypomniał!... A wiesz pan? lat ubiegłych to tu było kilku moich dawnych uczniów; przyjechali tak samo mnie odwiedzić: jeden pułkownik, paru księży, kilku panów.
Zapytał mojego ojca, jaki jest jego zawód. Potém powiedział:
— Bardzo się cieszę, serdecznie się cieszę. Dziękuję panu. Bo to już kawał czasu, jak nikogo nie widzę. I kto wie... obawiam się, czy pan nie ostatni z moich uczni, którego oglądam, drogi mój panie.
— Co téż pan mówi! — zawołał mój ojciec. — Pan zdrów, czerstwy, po co te smutne myśli. Nie trzeba tak mówić.
— Och, och! — odrzekł nauczyciel — a tego pan nie widzi? — i pokazał trzęsące się ręce. — To już zły znak, drogi panie. Wydarzyła mi się ta bieda już przed trzema laty, jeszcze kiedym w szkole pracował. Z początku nie zwracałem na to uwagi; myślałem, że to minie. Ale nie minęło, a coraz było gorzéj. Przyszedł dzień taki, że już pisać nie mogłem. Ach! w tym dniu, kiedy po raz pierwszy postawiłem kleksa na kajecie mego ucznia, to tak mi było, jakby mnie kto nożem pchnął w serce, drogi mój panie. Jeszcze przez czas pewien walczyłem jak mogłem z tą biedą, potem stało się to niepodobieństwem. Po sześćdziesięciu latach zawodu nauczycielskiego musiałem pożegnać się ze szkołą, z uczniami, z pracą. A było to ciężko, wierz mi pan, bardzo ciężko. Kiedym po raz ostatni miał lekcyę, po ukończeniu jéj wszyscy odprowadzili mnie do domu... Ach! ileż to wówczas serdeczności od uczniów i ich rodziców doznałem!... ale smutny byłem, bo czułem, że już moje życie skończone. Już na rok przedtem umarła mi żona i jedynak, syn. Pozostało mi tylko dwóch siostrzanów, włościan. Dziś żyję z kilkuset lirów[1]emerytury. Nic już nie robię, każdy dzień taki długi, jakby się skończyć nie mógł. Mojem jedynem zajęciem, widzi pan, jest przeglądanie moich starych książek szkolnych, dzienników scholastycznych przez tyle lat zbieranych, kilku książek, które dostałem w podarunku. Oto tu — rzekł, wskazując na swój mały księgozbiór na stoliku, — tu są moje pamiątki, moje wspomnienia, cała przeszłość... Nic mi już innego nie pozostało na świecie. — Potém najniespodzianiéj zawołał: — Ja panu zrobię miłą niespodziankę, drogi panie Bottini.
Wstał, zbliżył się do stolika, otworzył skrzynkę długą, w której było dużo małych paczek papierów: każda była związana sznureczkiem i na każdej była data z czterech liczb wypisana. Szukał chwilę; rozwiązał jednę z nich, przejrzał wiele papierów, nareszcie wyjął jakąś kartę pożółkłą i podał ją memu ojcu. Było to jedno z jego szkolnych wypracowań z przed lat czterdziestu! U góry był napis: Albert Bottint: 3 kwiecień 1838 r. Mój ojciec poznał zaraz swoje duże pismo dziecinne i zaczął czytać z uśmiechem. Ale naraz oczy jego napełniły się łzami. Ja wstałem, pytając go z niepokojem, co mu jest.
On objął mnie ramieniem i, przyciskając do swego boku, powiedział:
— Patrz na tę kartę. Widzisz? To pismo mojéj biednéj matki; to ona własną ręką robiła te poprawki. A te ostatnie wiersze to już ona całkiem napisała. Nauczyła się naśladować moje pismo, a kiedy ja bywałem zmęczony i senny, kończyła za mnie robotę. Droga, święta moja matka!
I ucałował papier.
— Oto-powiedział nauczyciel, wskazując na inne powiązane papiery — moje pamiątki. Co rok odkładałem po jednem wypracowaniu piśmiennem każdego z moich uczni i wszystkie są tu, ponumerowane w porządku. Czasami je przeglądam, ot, tak sobie, i to tu, to tam parę wierszy przeczytam, a na myśl mi przychodzi tyle różnych rzeczy, tyle wspomnień, jakbym odżył w owych dawnych czasach. Iluż to ich, iluż przesunęło się przez moją szkołę, miły Boże! Zamykam oczy i widzę twarze i twarze bez liku, cały szereg klas, całe setki chłopców, z których dziś... kto wie, ilu już umarło! Wielu pamiętam dobrze. Pamiętam najlepiéj bardzo dobrych i najgorszych... tych, co mi przyczyniali wiele zadowolenia, i tych, co mi wiele chwil zatruwali; bo miewałem też niegodziwców, wiadoma rzecz, w takiéj liczbie! Ale dziś, rozumie pan, to już tak, jakbym się znajdował na innym świecie, to też wszystkich ich kocham zarówno.
Usiadł napowrót na dawnem miejscu i wziął jednę z moich rąk, którą zatrzymał w swych dłoniach.
— A o mnie — spytał ojciec z uśmiechem — czy też pan żadnych figlów albo grzeszków dziecinnych nie pamięta?
— O panu? — odrzekł staruszek, uśmiechając się również. — Nie; w téj chwili nie przypominam sobie nic takiego. Ale to wcale nie znaczy, abyś pan nigdy nie broił. Pan jednak byłeś rozważnym rozsądnym chłopczyną, choć tak bardzo żywym. Pamiętam, jak bardzo, jak niezmiernie matka pańska pana kochała... Ale jaki to pan dobry, jaki pan poczciwy, żeś mnie zechciał odwiedzić. Oderwał się pan od swoich zajęć, aby pojechać do biednego, starego nauczyciela!
— Ach, kochany panie Krozetti — odrzekł żywo mój ojciec. — Ja przecie pamiętam ten dzień kiedy moja biedna matka pierwszy raz mnie zaprowadziła do szkoły. Było to po raz pierwszy w życiu, iż musiała rozstać się ze mną na dwie godziny i pozostawić mnie za domem, w rękach osoby obcéj, nieznanéj. Dla téj zacnéj kobiety moje wstąpienie do szkoły było jakby wejściem w świat; było to rozłączenie pierwsze z całego dalszego pasma rozłączeń bolesnych lecz nieuniknionych: społeczeństwo poraz pierwszy zabierało jej syna, aby już go jéj nigdy całkowicie nie oddać. Była wzruszoną, ja również. Poleciła mnie panu głosem drżącym, a potém, wychodząc, jeszcze przez drzwi uchylone mnie przeżegnała z oczami pełnemi łez. I właśnie w téj chwili pan skinął ręką, patrząc na moją matkę, a drugą rękę do piersi sobie przycisnął, jakby chciał powiedzieć: „Niech pani będzie spokojną proszę mi zaufać.“ Otóż tego pańskiego ruchu, tego spojrzenia, z którego poznałem, żeś pan odgadł wszystkie uczucia, wszystkie myśli mojéj matki, tego spojrzenia, które mówiło: „Odwagi!“ które zarazem było szlachetnem przyrzeczeniem opieki, miłości, pobłażania, ja nie zapomniałem nigdy, na zawsze pozostało mi w sercu; i te to wspomnienia przywiodły mnie tu, do pana, z Turynu. I po latach czterdziestu przybywam, aby powiedziéć: „Dziękuję, drogi panie!“
Nauczyciel nie odrzekł nic; głaskał mnie po włosach jedną ręką, a ta biedna ręka drżała, trzęsła się, przeskakiwała od wierzchu głowy na moje czoło, od czoła na plecy.
Tymczasem mój ojciec patrzył na te nagie ściany, na to ubogie łóżko, na kawał chleba i flaszeczkę oliwy, które były na oknie, i zdawało się, że chce powiedzieć: „Biedny nauczycie], po sześćdziesięciu latach pracy toż cała jego nagroda?“ Ale poczciwy staruszek był zadowolony i znów zaczął mówić z ożywieniem o naszéj rodzinie, o innych nauczycielach z lat owych, o towarzyszach szkolnych mego ojca, który jednych z nich przypomniał sobie, o innych zapomniał, i obaj nawzajem udzielali sobie wiadomości o tym, to o owym. Wreszcie ojciec przerwał tę rozmowę, prosząc nauczyciela, aby zechciał wraz z nami pójść do miasteczka na śniadanie do jakiéj gospody. On odpowiedział wprawdzie z całą serdecznością: „Dziękuję, dziękuję,“ ale zdawał się wahać.
Mój ojciec ujął obie jego ręce i prośbę ponowił.
— Ale jakże jeść będę? — powiedział wówczas nauczyciel — sam pan widzisz... z temi rękami, co tak okropnie skaczą... Wszak to i dla innych nie miło!
— My panu pomożemy, to nic! — rzekł mój ojciec.
I wówczas staruszek przystał, kiwając głową z uśmiechem.
— Śliczny to dziś dzień — powiedział, już wyszedłszy i drzwi zamykając na klucz, — śliczny dzień, kochany panie BottinL Zapewniam pana, iż do śmierci o nim będę pamiętał.
Mój ojciec podał ramię nauczycielowi, nauczyciel wziął mnie za rękę i zaczęliśmy w dół schodzić drożyną ku miasteczku. Spotkaliśmy dwóch chłopców bosych, którzy krowy pędzili, i jednego wyrostka, który przebiegł mimo nas z wiązką słomy na plecach. Nauczyciel powiedział mi, że ci dwaj pierwsi to uczniowie z pierwszéj klasy, trzeci zaś z drugiéj, i że z rana zwykle pędzą bydło na paszę, boso, i w polu pracują“ wieczorem zaś kładą obuwie i idą do szkoły. Było już niemal południe. Nie spotkaliśmy więcej nikogo. W kilka minut przybyliśmy do gospody, zasiedliśmy przy dużym stole, umieściwszy pomiędzy nami nauczyciela, i zaraz kazaliśmy podać sobie śniadanie. Gospoda była cicha, jak klasztor. Nauczyciel był bardzo wesół, a wzruszenie powiększało drżenie w rękach; prawie jeść nie mógł. Ojciec krajał mu mięso, łamał chleb, sypał sól do talerza. Aby mógł pić, trzeba było, by oburącz trzymał szklankę i jeszcze mu o nią zęby dzwoniły. Lecz mówił szybko i z zapałem i opowiadał o tem wszystkiem z twarzą pogodną, nieco zaczerwieniony, głosem wesołym, ze śmiechem niemal młodzieńczym. A mój ojciec patrzył nań, patrzył z tym samym wyrazem, z jakim, jak to dostrzegłem, patrzy czasem na mnie w domu, kiedy myśli o czemś i uśmiecha się sam do siebie, przechylając głowę na jednę stronę.
Nauczyciel wylał sobie trochę wina na piersi; mój ojciec wstał i wytarł mu ubranie serwetą.
— Ależ nie, nie; ależ mój drogi panie, ja na to nie pozwolę! — powiedział nauczyciel i śmiał się.
Rozmowę przeplatał téż łacińskiemi wyrazami. A na ostatku podniósł szklankę, która mu w ręku się trzęsła, i powiedział z powagą:
— A więc, kochany panie inżynierze, zdrowie pana, pańskich dziatek, oraz na uczczenie pamięci zacnéj matki pańskiéj!
— Zdrowie pana, mój dobry, kochany nauczycielu! — odrzekł mój ojciec, ściskając mu rękę.
A w głębi izby stał gospodarz i kilku innych ludzi, którzy patrzyli i uśmiechali się tak jakoś dobrodusznie, przyjacielsko, jakby im miłą była ta skromna uczta, wyprawiana na cześć ich nauczyciela. Po drugiéj wyszliśmy z gospody i nauczyciel oświadczył, że chce nam koniecznie towarzyszyć na stacyę. Mój ojciec znów podał mu ramię, a on znowu wziął mnie za rękę: ja niosłem jego laskę. Ludzie przystawali na ulicy, patrząc na nas, gdyż tam wszyscy go znają; niektórzy kłaniali mu się.
W pewnem miejscu ulicy usłyszeliśmy z otwartego okna gwar wielu głosów dziecinnych; to uczniowie w szkole czytali. Staruszek się zatrzymał i zdawało się, że posmutniał.
— Oto, kochany panie Bottini — powiedział, co mnie martwi. Słyszeć głos dzieci w szkole i już nie być wśród nich, i myśleć, że tam jest inny nauczyciel. Ja przez lat sześćdziesiąt słuchałem téj muzyki i serce moje do niéj nawykło... Teraz jestem bez rodziny. Nie mam już dzieci.
— Ach, nie mów tego, drogi panie — powiedział mój ojciec, prowadząc go daléj, — jeszcze pan ma tyle swoich dzieci rozproszonych po świecie, które nie zapomniały pana, tak jak ja nie zapomniałem.
— Nie, nie — odparł nauczyciel ze smutkiem;nie mam już szkoły, nie mam już dzieci. A bez dzieci nie długo już pożyję. Prędko moja ostatnia wybije godzina.
— Nie mów tak, nie myśl tak, mój drogi nauczycielu — powiedział ojciec. — W każdym razie pan zrobił tyle dobrego, pan tak szlachetnie użył swego życia!
Stary nauczyciel pochylił na chwilę głowę na ramię mego ojca, a mnie ścisnął za rękę, Byliśmy już na stacyi, pociąg miał odejść za chwilę.
— Bądź zdrów, drogi nauczycielu! — powiedział mój ojciec, całując go w oba policzki.
— Żegnam pana, dziękuję, bardzo dziękuję! — odrzekł nauczyciel, biorąc w swoje drżące dłonie rękę mego ojca, i przycisnął ją sobie do serca.
Potém ja go ucałowałem i uczułem, że twarz ma od łez wilgotną. Mój ojciec popchnął mnie zlekka do wagonu, a w chwili, gdy sam już miał wsiadać, odebrał szybko nauczycielowi jego prosty kij, na którym się opierał, i natomiast włożył mu w ręce swoją piękną laskę ze srebrną gałką, i wyrzniętemi na niéj pierwszemi głoskami swego imienia i nazwiska, mówiąc:
— Zachowaj pan ją na pamiątkę ode mnie.
Staruszek usiłował zrazu ją oddać, a swój kij sękaty odebrać; ale mój ojciec już był w wagonie i zamknął drzwiczki za sobą.
— Bądź zdrów, mój dobry nauczycielu!
— Bywaj zdrów, synu! — odrzekł nauczyciel, podczas gdy pociąg już zwolna ruszył z miejsca — niech cię Bóg błogosławi za tę pociechę, którąś sprawił biednemu starcowi.
— Do widzenia! — zawołał jeszcze mój ojciec głosem wzruszonym.
Lecz nauczyciel pokiwał głową przecząco, jakby chciał powiedzieć: „Już się nie zobaczymy!
— Tak, tak; do widzenia, do widzenia! — powtórzył mój ojciec.
A on, wznosząc drżącą rękę ku niebu, odpowiedział:
— Tam!
I znikł nam tak z oczu, z tą ręką podniesioną do góry.


POWRÓT DO ZDROWIA.
20, czwartek.

I któżby mi powiedział wówczas, kiedym wracał taki wesoły, taki szczęśliwy, z téj pięknéj wycieczki z moim ojcem, że przez dni dziesięć nie zobaczę już ani drzew, ani pól, ani nieba! Byłem bardzo chory, niebezpiecznie chory. Słyszałem, jak moja matka łkała zcicha przy mojem łóżku, widziałem mego ojca bladego, który patrzył na mnie długo, z dziwnym jakimś wyrazem, siostrę i brata rozmawiających szeptem, i lekarza w okularach, który co chwila był przy mnie i mówił coś do mnie, czego nie rozumiałem. Istotnie było ze mną tak źle, żem o mało wszystkich nie pożegnał. Ach, biedna moja mama! Było co najmniéj trzy czy cztery dni takich, z których nic prawie sobie przypomnieć nie mogę, jakbym je przespał wśród przykrych, niejasnych, sennych widziadeł.
Zdaje mi się, żem widział przy mojem łóżku moją dobrą nauczycielkę z pierwszéj klasy, która starała się stłumić kaszel, przykładając do ust chustkę od nosa, aby mnie nie niepokoić; przypominam sobie, tak, niewyraźnie, mego nauczyciela, który się nachylił, aby mnie pocałować, i ukłuł mi zlekka twarz swoją brodą, widocznie od kilku dni niegoloną; widziałem jak we mgle przesuwającą się przede mną rudą głowę Krossiego, jasne kędziorki Derossiego, Kalabryjczyka w czarném ubraniu i Garrona, który przyniósł mi mandarynkę na gałązce z liśćmi i zaraz uciekł, bo jego matka bardzo chora. Potém zbudziłem się, jakby ze snu długiego, i zrozumiałem, że już mi jest lepiéj, widząc, że ojciec i matka uśmiechają się, i słysząc, że Sylwia nuci coś zcicha. Ach! jakiż to był ciężki, straszny sen! Potém z każdym dniem polepszało się moje zdrowie. Przyszedł murarczuk, który sprawił, żem się roześmiał po raz pierwszy od chwili, gdym zachorował, a to przez tę swoją minę zabawną, którą mi zaraz zrobił na powitanie; a jak to on ją ślicznie robi teraz, gdy mu się biedakowi twarz wydłużyła nieco przez chorobę! Przychodził i Koretti i Garoffi, który mi podarował dwa bilety na swoją nową loteryę na „scyzoryk z pięciu niespodziankami,“ kupiony u tandeciarza na ulicy Bertola. A wczoraj, podczas gdym spał, przyszedł Prekossi i twarzyczkę swoją położył na mojém ręku, ale tak ostrożnie, że mnie nie obudził, a ponieważ przyszedł prosto z kuźni swego ojca, cały czarny od węglanego kurzu, więc pozostawił mi wycisk czarny na rękawie, który, gdym się później obudził i zobaczył go, bardzo mnie ucieszył. Jakże drzewa pozieleniały w ciągu tych kilku dni! A jaką zazdrość wzbudzają we mnie chłopcy, których widzę śpieszących do szkoły, z tornistrami, z książkami, kiedy mnie ojciec posadzi przy oknie! Ale i ja niedługo już pójdę do szkoły. Tak jużbym chciał czémprędzéj zobaczyć znowu tych wszystkich chłopców, i moją ławkę, i ogród, i tę ulicę, dowiedzieć się o tém wszystkiém, co przez ten czas zaszło, zabrać się znowu do moich książek i do moich kajetów, bo już tak mi do nich tęskno, jakbym ich cały rok nie widział. Biedna moja matusia, jakże pobladła i schudła! Biedny mój tatko, jakże wygląda znużony! A cóż moi poczciwi towarzysze, co to przychodzili odwiedzać mnie, i stąpali na palcach i całowali mnie w czoło! Tak mi jakoś smutno, gdy sobie pomyślę, że kiedyś będziemy musieli się rozstać. Może z Derossim, może z kilku innymi pójdę razem do szkół wyższych, — ale reszta towarzyszy? Po ukończeniu czwartéj klasy... bądźcie zdrowi; nie zobaczymy się więcéj; nie zobaczę już ich przy mojém łóżku, kiedy będę chory: Garrona, Prekossiego, Korettiego, tylu dzielnych, poczciwych chłopaków, tylu kochanych, dobrych towarzyszy stracę z oczu na zawsze!


PRZYJACIELE ROBOTNICY.
20, czwartek.

Czemu, Henryku, miałbyś ich stracić z oczu na zawsze? To będzie zależało od ciebie. Po ukończeniu czwartéj klasy ty pójdziesz do gimnazyum, a oni do warsztatów, do rzemiosł; ale przecież w tém samém mieście pozostaniecie, może przez lat wiele. I dlaczegóż wówczas nie mielibyście się widywać? Kiedy będziesz w uniwersytecie albo w liceum, pójdziesz ich szukać w ich fabrykach i sklepach, i wielkiéj przyjemności doznasz, odnajdując twoich towarzyszy z dzieciństwa — już jako ludzi dorosłych — przy pracy. I ty byś nie miał odzyskać Korettiego albo Prekossiego, choćby to cię nie wiem ile kosztować miało? Odnajdziesz ich, pójdziesz do nich, i całe godziny spędzać będziesz w ich towarzystwie i zobaczysz, badając świat i życie, ilu to rzeczy tam się nauczysz, rzeczy, dotyczących rzemiosł ich, społeczeństwa, twego kraju. A pamiętaj, jeżeli nie utrzymasz, jeżeli nie zachowasz tych dziecinnych przyjaźni, trudno ci już będzie zawrzeć w przyszłości nowe, podobne do tych przyjaźnie poza obrębem téj klasy społecznéj, do któréj należysz; i tak będziesz żył w jednéj klasie, a człowiek, który w jedném się tylko kole obraca, jest jak uczący się, co jednę tylko księgę czyta. Powiedz więc sobie od dzisiaj, że zachowasz, tych dobrych przyjaciół nawet po ukończeniu wspólnéj szkoły, nawet gdy będziecie z sobą rozdzieleni, i od dzisiaj zacznij dawać im pierwszeństwo przed innymi właśnie dlatego, iż są oni synami robotników. Widzisz: ludzie z klas wyższych to oficerowie, zaś robotnicy to szeregowcy, to żołnierze pracy; ale zarówno w społeczeństwie, jak i w wojsku, nietylko żołnierz nie jest mniéj szlachetnym niż oficer, gdyż uszlachetnia nie zysk, ale praca, nie urząd, lecz męztwo; ale, jeżeli istnieje wyższość zasługi, to jest ona po stronie żołnierza, po stronie robotnika, który ciągnie ze swéj pracy mniejsze zyski. Kochaj więc, szanuj przed innymi tych z twoich przyjaciół, którzy są synami żołnierzy pracy; umiéj uszanować w nich trudy i ofiary ich rodziców, nie przywiązuj wagi do różnicy majątków i stanów, gdyż tylko nikczemni i głupi do tych różnic stosują swoje uczucia i stopień grzeczności w postępowaniu z ludźmi; pamiętaj, iż cała niemal owa krew szlachetna, która została wylaną w sprawie odbudowania, zjednoczenia naszéj ojczyzny, płynęła przeważnie w żyłach pracowników z naszych pól i fabryk; kochaj Garrona, kochaj Prekossiego, kochaj Korettiego, kochaj murarczuka, kochaj tych wszystkich, którzy w swych piersiach małych robotników mają serca prawe i szlachetne, i przyrzeknij to sobie uroczyście, iż żadna zmiana losu, żadne dostatki i powodzenia w święcie nie wydrą ci nigdy z duszy téj świętéj przyjaźni dla tych twoich towarzyszy dzisiejszych. Przyrzeknij mi, że gdybyś po latach czterdziestu, w podróży, na jakiéj stacyi kolei żelaznéj, napotkał i poznał w ubraniu maszynisty twego starego przyjaciela Garrona, z uczernioną twarzą... ach, nawet zbyteczném jest, abyś mi to przyrzekał, — jestem pewny, iż skoczysz na parowóz i ręce mu na szyję zarzucisz, choćbyś był wówczas senatorem państwa.

Twój ojciec.

MATKA GARRONA.
27, czwartek.

Wróciwszy do szkoły, zaraz się dowiedziałem złej nowiny. Od kilku już dni Garrone nie przychodził do klasy, bo jego matka była bardzo chora. W sobotę wieczorem umarła. Wczoraj rano, zaledwieśmy weszli do klasy, nauczyciel powiedział do nas:
— Biednego Garrona spotkało największe nieszczęście, jakie może spotkać dziecko: Matka, umarła. Jutro on wróci do klasy. Otóż, proszę was, dzieci, uszanujcie straszną, boleść, która mu duszę rozdziera. Kiedy przyjdzie, powitajcie go serdecznie, ale poważnie; ani z żarcikiem, ani ze śmiechem nie zwracajcie się do niego, pamiętajcie o tém.
I otóż dzisiejszego rana, nieco późniéj niż inni, wszedł biedny Garrone. Coś mnie w sercu ukłuło na jego widok. Był blady, wychudzony, oczy miał zaczerwienione i chwiał się na nogach; zdawało się, jakby miesiąc ciężko chorował; trudno niemal było go poznać; ubranie miał całkiem czarne; wzbudzał niezmierną litość. Nikt słowa nie wyrzekł; wszyscy w milczeniu patrzyli na niego.
Zaledwie wszedł, na widok téj szkoły, do któréj jego matka niemal codzień przychodziła po niego, i téj ławki, nad którą się ona tyle razy pochylała w dniu egzaminów, aby mu udzielić ostatnich rad, i gdzie on tak często o niéj myślał, czekając, prędko téż lekcye się skończą, by już biedz na jéj spotkanie — nieborak wybuchnął głośnym, rozpaczliwym płaczem.
Nauczyciel przyciągnął go ku sobie, przycisnął do piersi i rzekł:
— Płacz, płacz, biedaku, ale nie rozpaczaj.Twojej matki już tu niéma, ale ona ciebie widzi, ona cię jeszcze kocha, ona żyje jeszcze przy tobie i przyjdzie dzień, kiedy się z nią zobaczysz, bo w tobie dusza taka dobra i zacna jak i jéj. Nabierz odwagi, synu.
I to powiedziawszy, odprowadził go sam do ławki, nieopodal ode mnie. Ja nie śmiałem patrzyć na niego. On wydobył swoje kajety i książki, których nie otwierał od tylu dni; a otwierając książkę „Wzór literatury,“ w któréj jest rysuneczek, przedstawiający matkę, prowadzącą syna za rękę, po raz drugi wybuchnął płaczem i pochylił głowę nad książką. Nauczyciel ręką dał nam znak, abyśmy go tak zostawili, i rozpoczął lekcyę. Ja chciałem mu co powiedzieć, ale sam nie wiedziałem co. Położyłem mu rękę na ramieniu i wyszeptałem mu do ucha:
— Nie płacz, Garrone.
On nic nie odrzekł i, nie podnosząc głowy z pulpitu ławki, włożył swoją rękę w moją i trzymał ją czas pewien. Przy wyjściu nikt doń nie mówił, wszyscy przechodzili koło niego z uszanowaniem, w milczeniu. Ja spostrzegłem moją matkę, która na mnie czekała, i pobiegłem, aby ją uściskać; lecz ona mnie odepchnęła, patrząc na Garrona. Na razie nie zrozumiałem powodu, lecz potém zobaczyłem, że Garrone, stojąc na uboczu, patrzył na mnie, a patrzył z wyrazem niewypowiedzianego smutku, jakby chciał powiedziéć; „Ty ściskasz twoją matkę, a ja mojéj już nie uścisnę! Ty masz jeszcze matkę, a moja umarła!“ I wówczas zrozumiałem, dlaczego mnie mama odtrąciła, i wyszedłem, nie podawszy jéj ręki.


JÓZEF MAZZINI.
29, sobota.

I dzisiejszego rana Garrone przyszedł również do szkoły blady i z zapuchniętemi od płaczu oczami, i tylko ledwie spojrzał na małe podarunki, któreśmy położyli przed nim na ławce, aby go rozerwać. Ale nauczyciel przyniósł pewną książkę, aby z niéj jeden wyjątek przeczytać dla pocieszenia Garrona. Najprzód jednak oznajmił nam, że jutro w południe mamy wszyscy iść do ratusza, aby być obecnymi przy wręczaniu medalu zasługi obywatelskiéj pewnemu szlachetnemu chłopakowi, który tonące dziecko uratował z Po, oraz że w poniedziałek podyktuje nam opis owéj uroczystości, zamiast miesięcznego opowiadania. Potém, zwracając się do Garrona, rzekł:
— Przemóż się, zapanuj nad sobą i pisz i ty również to, co będę dyktował.
Wszyscy wzięliśmy pióra. Nauczyciel tak dyktował:..
Józef Mazzini, urodzony w Genui w 1805 r., zmarły w Pizie w 1872 roku, dusza wzniosła, wielki talent pisarski, Józef Mazzini, który ubóstwiał swoją matkę i od któréj poczerpnął wszystko, co najbardziéj czystego i wzniosłego było w jego mężnéj i szlachetnéj duszy, tak pisał do jednego ze swych wiernych przyjaciół, aby go pocieszać w największém nieszczęściu. Są to niemal dosłownie jego wyrazy: „Przyjacielu, nie zobaczysz już twojéj matki na téj ziemi. To jest straszna prawda. Ja nie śpieszę osobiście do ciebie, gdyż twoja boleść jest jedną, z tych świętych i wzniosłych boleści, które człowiek sam przecierpiéć i zwyciężyć musi. Rozumiesz, co chcę powiedziéć przez te wyrazy: musi zwyciężyć boleść? Zwyciężyć to, co boleść ma w sobie najmniéj świętego, najmniéj czystego, to, co zamiast wzmacniać i uszlachetniać duszę, osłabia ją i poniża. Ale druga część boleści, część szlachetna, ta, co krzepi i podnosi ducha, ta musi pozostać z tobą i już nie opuścić cię nigdy. Tu, na ziemi, nic nie zastąpi dobréj matki. W smutkach, w pociechach, które życie dać ci jeszcze może, ty jéj nie zapomnisz już nigdy. Ale masz pamiętać o niéj, kochać ją, smucić się po niéj w sposób jéj godny. O, przyjacielu, słuchaj mnie. Śmierć nie istnieje, śmierć jest niczém. Nawet zrozumieć jéj niepodobna. Zycie jest życiem i postępuje podług odwiecznych praw życia. Ty wczoraj miałeś matkę na ziemi — dziś masz anioła w niebie. Wszystko to, co jest dobrém, nie umiera, lecz żyje daléj w innym świecie, urósłszy w potęgę w życiu doczesném. Zatém i miłość matki twojéj ten świat przeżyła. Ona kocha ciebie teraz więcéj niż kiedy. A ty jesteś odpowiedzialny przed nią za twoje czyny bardziéj niż dawniéj. Od ciebie, od twoich uczynków zależy spotkać ją w inném życiu. Staraj się więc, przez uszanowanie i miłość dla twéj matki, być coraz doskonalszym i sobą radość jéj sprawiać. Od téj chwili będziesz musiał przy każdym twoim uczynku powiedziéć sobie: „Czy moja matka byłaby z tego zadowolona?“ Jéj przemiana z człowieka na istotę doskonalszą dała ci tu na ziemi stróża anioła, któremu będziesz się zwierzał z każdéj myśli, z każdego twego uczynku. Bądź mężny i dobry; nie poddawaj się rozpaczliwéj, pospolitéj boleści; miéj spokój wielkich cierpień, wielkim duszom właściwy; oto jest, czego ona życzy.“
— Garrone! — dodał nauczyciel — bądź mężny i spokojny; oto jest, czego ona życzy. Pojmujesz?
Garrone twierdząco skinął głową, a tymczasem łzy duże spadały obficie na jego ręce, na jego kajet i ławkę.


CYWILNA ODWAGA.
(Opowiadanie miesięczne).

O południu byliśmy wraz z nauczycielem przed ratuszem, aby widziéć wręczenie medalu odwagi cywilnéj chłopcu, który uratował swego towarzysza z nurtów Po.
Na tarasie fasady powiewała trójbarwna chorągiew.
Weszliśmy na dziedziniec ratusza.
Pełen już był ludzi. W głębi widać było stół czerwoném suknem pokryty, na nim papiery, a za nim cały szereg złoconych krzeseł dla syndyka i rady miejskiéj; za krzesłami stali woźni ratuszowi w swoich niebieskich kamizelkach i białych pończochach. Na prawo, w dziedzińcu, był uszykowany oddział straży narodowéj, którego żołnierze mieli na piersiach niemal wszyscy medale, a obok niego oddział straży celnéj; po drugiéj stronie straż ogniowa, w odświętném ubraniu, i wielu żołnierzy z konnicy, strzelców, artyleryi, przybyłych, aby uroczystość zobaczyć, i stojących gdzie który chciał, nie w ordynku. Potém dokoła panowie, włościanie, kilku oficerów, kobiety, dzieci, cały tłum ludzi. My przecisnęliśmy się do jednego kątka dziedzińca, gdzie już było wielu uczniów z nauczycielami z innych wydziałów, a koło nas stała gromadka chłopców z tak zwanego pospólstwa, w wieku od lat dziesięciu do osiemnastu, którzy rozmawiali i śmieli się głośno, i, jak to łatwo było poznać, byli mieszkańcami przedmieścia Po, a zatém towarzyszami i znajomymi tego, co miał dostać medal.
W górze, we wszystkich oknach ukazywali się urzędnicy zarządu miejskiego; krużganek księgozbioru był również pełen widzów, którzy cisnęli się do balustrady, a na krużganku naprzeciwko, na tym, co się znajduje ponad bramą wchodową, stał cały tłum dziewczynek ze szkół publicznych, oraz wiele córek wojskowych w swych ładnych niebieskich woalkach. Zdawało się, że to teatr. Wszyscy rozmawiali wesoło, co chwila poglądając w stronę stołu, pokrytego suknem czerwoném, w oczekiwaniu zjawienia się rady miejskiéj. Muzyka przygrywała zcicha w głębi krużganku. Wysokie mury w górze oświecało słońce. Piękny widok!
Naraz wszyscy w oknach, na krużgankach, na dziedzińcu, zaczęli bić w dłonie.
Ja podniosłem się na palce, aby lepiéj widziéć.
Tłum, który stał z tyłu, za czerwonym stołem, rozstąpił się na obie strony, dając wolne przejście kobiecie, mężczyźnie i chłopcu, którego ów mężczyzna prowadził za rękę.
Chłopiec był to ten, co uratował towarzysza. Mężczyzna ów to był jego ojciec, murarz, odświętnie ubrany. Kobieta — jego matka, mała, jasnowłosa, czarno ubrana. Chłopak, również jasnowłosy i mały, miał na sobie szarą kurteczkę.
Na widok całego tego tłumu, słysząc oklaski rzęsiste, wszyscy troje stanęli jak wryci, nie ośmielając się ani patrzyć, ani się poruszyć. Jeden z woźnych ratuszowych zaprowadził ich przed stół, na prawo.
Umilkło wszystko na chwilę, potém po raz drugi wybuchły huczne oklaski. Chłopiec popatrzył w górę, ku oknom, następnie na krużganki, potém na balkon córek wojskowych trzymał kapelusz w ręku i zdawało się, iż niebardzo rozumie, gdzie jest i co się z nim dzieje. Mnie się wydało iż jest nieco podobny do Korettiego, z twarzy, ale bardziéj czerwony. Jego ojciec i matka mieli oczy wlepione w stół.
Tymczasem wszyscy chłopcy z przedmieścia Po, którzy się znajdowali koło nas, wysuwali się naprzód, poruszali rękami, aby się dać widziéć swemu towarzyszowi, wołali go zcicha po imieniu:
Pin! Pin! Pinot!
I nareszcie, tak ciągle wołając, udało im się zwrócić na siebie jego uwagę. Chłopiec spojrzał na nich i ukrył uśmiech, zasłaniając się kapeluszem.
Nagle wszystkie straże zaprezentowały broń.
Wszedł syndyk w towarzystwie wielu panów.
Syndyk, cały biały, z wielką wstęgą trójbarwną, stanął przed stołem, — wszyscy inni za nim, z dwóch stron.
Muzyka przestała grać; syndyk skinął ręką, wszyscy się uciszyli.
Zaczął mówić. Pierwszych wyrazów nie mogłem dobrze dosłyszeć, ale zrozumiałem, iż opowiada o bohaterskim czynie chłopca. Potém głos jego się podniósł i tak dobitnie, tak dźwięcznie rozszedł się po całym dziedzińcu, żem już ani słówka nie stracił.
— Kiedy z brzegu — powiadał — spostrzegł towarzysza, który, miotając się, z ostatnim wysiłkiem wałczył ze śmiercią, już opanowany zwątpieniem i strachem, w wartkich nurtach rzeki, on zerwał z siebie ubranie i rzucił się naprzód bez wahania. Wołano na niego: „Stój! i ty utoniesz!“ nie odpowiedział; chwycono go w pół, wyrwał się; krzyczano nań po imieniu, był już w wodzie. Po wezbrała właśnie, niebezpieczeństwo okropne groziło nawet dorosłemu człowiekowi. Lecz on się rzucił w jéj wody, pogardzając śmiercią, całą siłą swego małego ciała i swego wielkiego serca; dopłynął do tonącego i uchwycił go w samą porę, gdyż jeszcze chwila, a byłby się w nurtach pogrążył; wyciągnął go na wierzch, walczył rozpaczliwie z falami; trzymając towarzysza, który usiłował mu się wyrwać, płynął... i po razy kilka pogrążał się i znowu się ukazywał na powierzchni wody, i z wysiłkiem nadludzkim uparcie walczył ze strasznym żywiołem, niezachwiany w swém szlachetném postanowieniu ocalenia człowieka, jak mężczyzna dorosły, jak ojciec, który syna chce zbawić, bo ten syn to jego nadzieja, miłość, życie samo. Nareszcie Bóg nie dozwolił, aby czyn taki mężny, taki wzniosły, poszedł na marne. Dziecko — pływak wyrwał ofiarę rozhukanym falom, i złożył ją na ziemi i udzielił jéj nadto, wraz z innymi, pierwszéj pomocy; poczém wrócił do domu, sam jeden, spokojny, aby rodzicom opowiedziéć, jakby rzecz najzwyczajniejszą, czego dokonał. Panowie! Piękném, godném poszanowania jest bohaterstwo w człowieku dorosłym. Ale w dziecku, w którém nie odzywa się jeszcze żadna chęć wyniesienia się, w którém żadne osobiste widoki korzyści nie są jeszcze możliwe; w dziecku, które potrzebuje miéć tém większy zapas odwagi, im mniéj ma sił fizycznych; w dziecku, od którego niczego się nie wymaga, po którém żadnego bohaterstwa nikt się nie spodziewa, które już uważamy za dobre, skoro tylko odczuwa i szanuje, nie zaś samo ponosi ofiary dla innych; w dziecku, powiadam, bohaterstwo jest rzeczą tak wzniosłą, tak wielką, iż żadna mowa ludzka wyrazić jéj dostatecznie nie zdoła. Nic więcéj nad to nie powiem, panowie. Nie chcę ozdabiać krasomówczemi pochwałami czynu, tak wielkiego w swéj skromnéj prostocie. Oto tu stoi przed wami mężny i szlachetny zbawca życia człowieka. Żołnierze, pozdrówcie go jak brata; matki, pobłogosławcie go, jakby wasze dziecko własne; dzieci, wraźcie sobie w pamięć jego imię, jego twarz, aby się już nigdy nie zatarła w waszym umyśle i w waszém sercu. Zbliż się, chłopcze! W imieniu króla Italii daję ci medal za odwagę cywilną.
Huczne „niech żyje!” wydane razem przez tłum zgromadzony, rozległo się wśród murów pałacu.
Syndyk wziął ze stołu medal i przypiął go do piersi chłopca. Potém objął go i ucałował.
Matka zakryła sobie twarz dłonią, ojciec spuszczoną miał głowę na piersi.
Syndyk uścisnął rękę obojgu i, wziąwszy uchwałę senatu co do wynagrodzenia chłopca owym medalem, związaną wstążką, podał ją kobiecie.
Potém zwrócił się do chłopca i rzekł:
— Niech wspomnienie tego dnia, tak pełnego chwały dla ciebie, tak radosnego dla twego ojca i dla twojéj matki, nie da ci nigdy, przez życie całe, zboczyć z drogi honoru i cnoty. Bywaj zdrów, dzielny chłopcze!
Syndyk wyszedł, muzyka zagrała i wszystko zdawało się być skończoném, gdy naraz oddział straży ogniowéj się rozstąpił i chłopczyk ośmio czy dziewięcioletni, popchnięty naprzód przez kobietę, która zaraz się znowu ukryła w tłumie, podbiegł ku nagrodzonemu medalem i rzucił mu się w objęcia.
Nowy wybuch okrzyków i oklasków odbił się o mury pałacu; wszyscy zrozumieli odrazu że to chłopiec, który został uratowany z nurtów Po, dziękuje swemu zbawcy. Po uściskaniu, po ucałowaniu go, uczepił się jego ramienia, aby mu towarzyszyć przy wyjściu. Oni więc obaj naprzód, a za nimi ojciec i matka, skierowali się ku bramie, przechodząc z trudnością wśród ludu, który się na strony przed nimi rozsuwał, a w którym byli pomięszani razem żołnierze, chłopcy, oficerowie, kobiety, robotnicy, panowie. Wszyscy wysuwali się naprzód i podnosili się na palce, aby zobaczyć chłopca. Ci, co stali najbliżéj, ściskali jego rękę.
Kiedy przechodził obok chłopców ze szkół, wszyscy wyrzucili czapki w górę. Jego towarzysze z przedmieścia Po wielki uczynili hałas, ciągnąc go za ramiona i za kurtkę i krzycząc:
— Pin, niech żyje Pin! Wiwat Pinot!
Stałem tak blizko, że gdy przechodził, mogłem mu się dobrze przyjrzéć. Twarz miał zaognioną, był rozpromieniony: medal wisiał na wstążce trójbarwnéj w pasy czerwone i zielone. Jego matka płakała i śmiała się razem; jego ojciec pokręcał sobie wąsa ręką, która drżała mu tak silnie, jak gdyby miał febrę. A z okien i krużganków sypały się daléj kwiaty i grzmiały oklaski. Naraz, kiedy już mieli wejść pod sklepienie bramy, zleciał na nich z krużganku Córek wojskowych prawdziwy deszcz bratków, fijołków i niezapominajek, które spadły na głowę chłopca, jego ojca i matki i rozsypały się po ziemi.
Wielu obecnych rzuciło się skwapliwie do zbierania kwiatów i podawało je matce. A muzyka w głębi dziedzińca grała zcicha jakąś aryę prześliczną, która podobną była do śpiewu licznych srebrzystych głosów, co się oddalają zwolna, płynąc gdzieś po rzece.





  1. Lir-frank, pięćdziesiąt groszy naszych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.