<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Pamiętnik morski
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1937
Druk S. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Atelier «Mewa»
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


3 lipca

Cisza i skwar. Na okręcie pustawo, czasem mignie człowiek. Na śródokręciu obok naszych drzwi stoi beczułka z kwasem, ale już widać ludzie się opili, bo nie przychodzą. Po raz drugi wychodzę z wanny. Ten nasz okręt, to jak śliwka w knedlu, który znów pływa we wrzątku. Bo rzeczywiście niebo na krańcach tak się dziwnie łączy z morzem, a zgęszczone od gorąca powietrze zmniejsza przestrzeń, że aż ciasnawo. Te koty powłaziły w różne dziury — wyglądają jak puszyste zatyczki w szparach. W jadalni chwytam pana De na układaniu wycinanek. Na mój widok odsuwa stos tekturek i mówi:
— Też, ciekaw jestem kto to wymyślił... zajęcie dla jakiegoś skończonego melancholika!
— No to może w karty zagramy — proponuję.
— O, nie!
Dał mi rewanż — przykro.
Gwiżdżę lekko i odchodzę. Siadam na jakiemś pobrzeżu po cienistej stronie i zerkam tu i ówdzie, czy aby czego nie zobaczę. Ale ruch mały. Z kuchni wyszli dwaj kucharze, obaj biali, w okrągłych czapeczkach, pulchni i rumiani chłopcy. Jeden obciera fartuchem pot z czoła, drugi pali papieroska i przeciąga się. Raptem styłu wychynął z luku i wlazł między nich, czarny, usmolony palacz, także w fartuchu i czapeczce, tylko na czarno. Palacz chwilę pogawędził z nimi, poszedł napić się kwasu, jeszcze troszkę postał i znikł w czeluściach okrętu. I dwaj kucharze też zgodnie poszli do kuchni. Na widowni ukazała się teraz stara kotka, obwąchała szereg przedmiotów, spojrzała na mnie lekceważąco i wyciągnęła się pod progiem kuchni. Potem ja przeszedłem kilka metrów i zgóry spojrzałem na tylny pokład. Półnadzy Ukraińcy siedzieli w komplecie i palili.
— Gorąco wam co? — zawołałem.
— Tak jak i wam, panie — odpowiedział popryszczony.
No, to są impertynenci, już nie będę więcej z nimi rozmawiał. Poszedłem do łazienki i puściłem wodę do wanny. Po kąpieli przymusowo zasiadłem do pracy i ze dwie godziny ślęczałem nad maszyną. Potem był obiad, po obiedzie kładłem się, znów wstawałem, tak do zmierzchu. Myślę sobie jakie to ja życie tu właściwie prowadzę? Możeby jaki sport zacząć uprawiać. Tak przecież dalej nie może być, bo jeszcze mnie co napadnie i wskoczę do morza. Na lądzie tak sobie nieraz myślałem: żeby tak można całe życie przepodróżować na jakimś spokojnym okręcie, żyć jak poganin, rozkoszować się słońcem, cudnemi widokami, nie myśleć o szarych sprawach codzienności. Ładna historja! — „całe życie!“ Już trzeba być jakimś wyjątkowym leniuchem, niedołęgą i łatwym samolubem, aby móc wytrzymać dłużej i rozkoszować się taką wegetacją. Swoją drogą wieczór dzisiejszy jest uroczy. Na niebie gęsto od gwiazd, smugi na niem srebrnawe. Daleko, tuż nad morzem, tkwi księżyc jak krwawy przecinek. Chłodny wietrzyk myszkuje po pokładzie. Niby spokój i błogość, a właściwie chciałoby się wyjść z okrętu i pójść gdzie oczy poniosą.
Zauważam na morzu nędzne światełko, podobne do tego jakie się widzi w odległej chatce, i to zimową porą. Odwracam się do kapitana, który akurat był zajęty pakowaniem kota do worka, co też to jest takiego? Wyjaśnia mi obszernie. Jest to wyspa Fernandez Noronha, miejsce zesłań kryminalistów. Sieją tam, orzą. Opowiedział mi mnóstwo szczegółów o nieudanych ucieczkach tych więźniów, dość że po jego wyjaśnieniu światełko to wydało mi się jeszcze bardziej ponure. Tymczasem w worku coś się rusza, i dwa kotki, nie wiedząc, że tam ich rodzony brat siedzi, rzucają się z pasją na ruchliwy kłębek. Wkońcu w labiryncie swego więzienia, kot odnajduje wyjście i kiedy oszołomiony wysuwa łebek, kapitan pokłada się ze śmiechu. Podchodzę do pana De, obróconego do nas tyłem, wpatrzonego w księżyc i światło na Fernandez Noronha.
— Ładny dziś wieczór mamy — zagajam.
— O, tak, lecz spójrz pan na to nikłe światełko, ileż istnień nieszczęsnych, z przetrąconym kręgosłupem, mieści się w tym żółtawym punkcie! Wyrzuceni poza nawias, otoczeni bezdennym oceanem, w pracy i pokucie ci biedacy dochodzą dni swoich...
— No, wie pan, ale ocean nie jest bezdenny, przecież niedawno już nawet obliczyli...
— Ach, panie Zbyszku... toż to przenośnia! A spójrz pan nieco wyżej i na lewo... znów jakiś punkt świetlny. To znów wymarła planeta — księżyc! A czyż my wiemy napewno, że wymarła? A może i tam tysiące istnień cierpi i równie...
Ale ja nie odpowiedziałem panu De na to pytanie, rzucone — nie wiem — mnie czy też w wyiskrzone niebiosa? Odszedłem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.