<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Pamiętnik panny służącej
Wydawca J. Fiszer
Data wyd. 1923
Druk W. Piekarniak
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Orlicz-Garlikowska
Tytuł orygin. Le Journal d'une femme de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
28 wrzesień.

Matka moja umarła... Otrzymałam tę wiadomość dzisiaj listownie. Nie otrzymałam od niej nigdy nic więcej ponad bicie a mimo to wiadomość ta sprawiła mi przykrość, płakałam, płakałam, płakałam. Pani, widząc mnie płaczącą, spytała:
— Cóż to znowu za miny?
— Moja matka, moja biedna matka umarła!...
Wtedy pani swym głosem zwykłym rzekła:
— Jest to nieszczęście, ale na to nic nie poradzę. Z tem wszystkiem roboty nie można zaniedbywać.
I to wszystko! naprawdę, dobroć jest daleka od pani...
Czyniło mnie jeszcze nieszczęśliwszą to, iż widziałam dziwne połączenie śmierci mojej matki... ze śmiercią biednej łasiczki. Widziałam w tem karę niebios, i zdawało mi się, że matka moja byłaby nawet nie umarła, gdybym była nie zmusiła kapitana do zabicia biednej Kleber... Napróżno powtarzałam sobie, że śmierć mojej matki nastąpiła przed śmiercią łasicy. Nic nie pomogło, myśl ta prześladowała mnie przez cały dzień, jak prawdziwe zgryzoty sumienia...
Miałam ochotę pojechać. Ale Audierne jest tak daleko, na końcu świata!... A ja nie mam pieniędzy. Gdy otrzymam pensję za pierwszy miesiąc, muszę opłacić w kontroli, nie mogę jeszcze również pospłacać długów, jakie zaciągnęłam, znajdując się na bruku.
A zresztą i po co jechać? Brat mój służy na statku chińskim i myślę, że od bardzo dawna nie otrzymał żadnych wiadomości. A moja siostra Luiza? Gdzież jest ona obecnie? Nie wiem. Odkąd porzuciła nas, idąc na służbę do Jana Duft z Conrarmeau, więcej nie słyszało się o niej. Była to tu, to tam, djabli wiedzą gdzie!
Może i gdzie jest w jakim domu, a może już także nie żyje... A może również i brat mój umarł... A więc po cóż tam miałabym jechać? Cóżby mi z tego przyszło? Nie mam tam nikogo, a mojej matce z pewnością nic z tego nie przyjdzie. Te graty, jakie posiadała, nie wystarczą pewnie jeszcze na zapłacenie wódki, za którą była winna. Wszystko to jest śmieszne... Gdy żyła, nie myślałam o niej nigdy i nie miałam ochoty zobaczenia jej. Jeżeli pisałam do niej, to tylko wówczas, gdy zmieniałam miejsce, aby jej przesłać swój adres. Ona tyle mnie biła, byłam tak nieszczęśliwa z nią, wiecznie pijaną... A teraz, gdy dowiedziałam się o jej śmierci, dusza moja cierpi i czuję się jeszcze bardziej samą, więcej samą, aniżeli kiedykolwiek.
Przypominam sobie z niebywałą wyrazistością swoje dzieciństwo. Widzę nanowo wszystkie istoty i rzeczy, z jakiemi związany był początek nieubłaganej nauki życia. Naprawdę, że z jednej strony jest zbyt wiele nieszczęścia, gdy z drugiej jest nazbyt wiele szczęścia.
Świat nie jest sprawiedliwym.
Przypominam sobie, jak pewnej nocy — byłam wówczas bardzo mała — pamiętam, zerwaliśmy się na równe nogi, zbudzeni dzwonieniem statku, wzywającego ratunku. Ach! te męczące nawoływania podczas nocy, jakież są one przerażające!
Od świtu wiatr świszczał, przynosząc burzę: przystań była cała zalana rozwścieczonemi falami; jedynie kilka statków mogło przylądować, nieszczęśliwa reszta znalazła się w niebezpieczeństwie...
Podczas gdy ojciec zajmował się połowem ryb na morzu koło wyspy Sein, matka moja nie niepokoiła się zbytnio.
Spodziewała się, że jak zwykle na przystani wyspy nastąpi odpoczynek. Teraz, usłyszawszy wycie statku, wzywającego ratunku, zerwała się drżąca i bardzo blada i owinąwszy się jakkolwiek w bawełniany szal, poległa do tamy. Siostra moja Luiza, która już była dość duża i brat młodszy krzyczeli:
— Och Najświętsza Panno! Ach nasz Jezusie!
Uliczki były pełne ludzi: kobiet, starców i dzieci. Na wybrzeżu wsłuchiwał się w jęki statku tłum rozszalałych w pędzie cieniów. Ale nie można się było utrzymać na przystani z powodu silnej wichury, a także z przyczyny fal, które zalewały całkowicie dojście, wyłożone kamieniami. Fale wznosiły się i opadały z okropnym rykiem. Matka moja wzywała świętych...
— Ach święta Dziewico! Ach nasz Jezusie!
Wzywała świętych, aby otoczyli opieką swoją ginących i doprowadzali ich aż do wieży portowej.
Wszystko było czarne na morzu i na ziemi, od czasu do czasu tylko zdala przebłyskiwało światło na wieży. Olbrzymie grzbiety spienionych bałwanów bielały.
Pomimo wykrzyków: „Ach Święta Panno! Ach nasz Jezusie“! pomimo wstrząśńień tamy kołyszącej się, pomimo wichru, który orzeźwiał, zasnęłam w ramionach matki... Obudziłam się dopiero w wielkiej, nizkiej sali, pomiędzy ponuremu twarzami i miotającemi się rękami, zobaczyłam na noszach pomiędzy dwoma świecznikami wielkiego trupa. „Ach Święta Dziewico! Ach nasz Jezusie“!... przeraźliwy trup, długi i nagi, cały posiniały, z twarzą potłuczoną, z członkami pokrytymi zaszłemi krwią szramami, poznaczony w sine plamy. To był mój ojciec...
Widzę go dotąd... Na czaszce miał włosy lepkie od rybiego tłuszczu, a w tych włosach pełno wodorostów morskich, które tworzyły jakby koronę.
Ludzie pochyleni nad nim, nacierali go gorącą flanelą i wtłaczali mu w usta powietrze. Był burmistrz, był pan rektor, był kapitan pograniczny, byli żandarmi z marynarki.
Bałam się, zakręciłam się w swój szal, biegałam pomiędzy nogami tych ludzi, po zmoczonej posadzce, i zaczęłam z wielkim krzykiem wołać: papa! mama! Jakaś sąsiadka wyniosła mnie...

Od tego czasu matka moja wpadła w nałóg pijaństwa. Z początku próbowała pracować w rybiarni, ale ponieważ była wiecznie pijana, nikt nie chciał jej trzymać. Została więc w domu, kłótliwa] i ponura, a gdy była pijana, wtedy biła nas. Nie wiem, jak się to stało, że nie zabiła mnie...
Uciekałam więc z domu, o ile tylko mogłam. Przepędzałam dni, gapiąc się na wybrzeżu, wałęsając się po ogrodzie, babrząc się na mieliźnie podczas odpływu morza... Na drodze z Plogotti, w pochyłem zagłębieniu zarosłem chwastami, osłoniętem gęsto od wiatrów morskich krzakami, łobuzowałam się z małymi chłopcami pomiędzy drzewami białego głogu.
Gdy powracałam wieczorem, znajdowałam matkę siedzącą ukośnie na progu, bezwładną, z ustami oplugawionemi torsjami, ze zbitą butelką w ręku... Częstokroć usiłowałam ciało jej przekroczyć. Przebudzenia jej były przerażające... Szaleństwo niszczenia opanowywało ją... Nie zważając na moje prośby i krzyki, wyciągała mnie z łóżka, goniła, kopała, rzucając we mnie meblami, krzyczała:
— Muszę cię obedrzeć ze skóry, muszę się obedrzeć ze skóry!...
Nieraz myślałam, że już umieram...
Przytem oddawała się rozpuście, aby zarobić na życie. Przez całą noc słychać było głuche stukania do drzwi naszego domu... Wchodził marynarz, napełniając pokój silnym odorem soli morskiej i ryb, kładł się, pozostając przez godzinę, następnie wychodził... Bywały awantury, wielkie, straszne wrzaski podczas nocy, tych przerażających nocy, a nieraz i żandarmi się w to wtrącali.
Przechodziły lata. Nigdzie nie chciano przyjąć ani mnie, ani mojej siostry, ani mego brata... Odwracano się od nas na ulicach. Uczciwi ludzie ciskali w nas kamieniami, gdy zachodziliśmy do ich domów, aby użebrać cośkolwiek.
Pewnego dnia siostra moja Luiza, która także urządzała sobie wstrętne wesele z żeglarzami, uciekła... W tejże chwili uciekł również mój brat, dostał się na okręt za majtka. Zostałam sama z moją matką...
W dziesiątym roku już nie byłam niewinną. Przez smutny przykład matki zaznajomiona z tem, co to jest miłość, zepsuta przez różne nieprzyzwoite swawole, jakim się oddawałam z rozmaitymi małymi chłopcami, dojrzałam fizycznie bardzo prędko...
Pomimo niedostatku i bicia, prawdopodobnie za przyczyną czystego morskiego powietrza, swobodna i silna, tak dojrzałam, że mając lat osiem, odczuwałam już pierwsze wstrząśnienia pożądań... Z wyglądem smarkacza byłam już prawie kobietą...
W dwunastym roku stałam się zupełną kobietą... nie byłam już dziewicą... Zgwałcona? Nie, absolutnie nie... Za mojem zezwoleniem? Tak, po części... trudno dojść, gdzie zaczynało się zezwolenie, czy brało ono początek z nieświadomej, szczerej mojej przewrotności?... Jednej niedzieli, po sumie, pewien zarządzający rybiarnią, stary, obrośnięty, także cuchnący jak kozioł, którego brudna, obrośnięta twarz wyglądała jak krzak, zaciągnął mnie na plac od strony świętego Jana.
I tam w rozpadlinie pomiędzy skałami nad morzem, w jakimś skalnym ciemnym otworze, w którym mewy urządzały swoje gniazda, gdzie majtkowie chowali niekiedy rzeczy z rozbitego statku, tam na łóżku z gnijących wodorostów morskich, bez oporu lub szamotania z mojej strony... posiadł mnie... za jedną pomarańczę!...
Nazywał się śmiesznie: pan Kleofas Biscouille.
I oto rzecz niezrozumiała, której wyjaśnienia nie znalazłam w żadnym romansie:
Pan Biscouille był brzydki, ordynarny, odrażający... I oprócz tego, że cztery lub pięć razy zaciągnął mnie w ten czarny otwór pomiędzy skałami, nie dał mi żadnej przyjemności, przeciwnie. Gdy rozmyślam o nim, a myślę często — zastanawiam się, czem się to dzieje, iż nie nienawidzę go ani też przeklinam? Do wspomnienia tego wracam z upodobaniem, uczuwam jakąś wielką wdzięczność... a także jakby zarazem wielką słodycz, możnaby powiedzieć, że wzbudza się żal we mnie na myśl, iż nie zobaczę więcej tej obrzydliwej osobistości, takiej jaką ona była na łożu z morskich wodorostów...
Niech mi wybaczonem zostanie, iż pozwolę sobie ja, taka nędzna, pomieszczać obok moich spraw osobistych, biografię wielkich ludzi...

M. Paul Bourget był zaufanym przyjacielem i dowcipnym doradcą hrabiny Ferdiu. u której w roku zeszłym byłam panną służącą.
Słyszałam zawsze, że jedynie on zna dokładne najbardziej złożone dusze kobiece... Więc pewnego razu przyszło mi na myśl napisać do niego, aby dać mu te wybryki namiętności do rozstrzygnięcia z punktu psychologicznego... Nie miałam odwagi... Niech was nie dziwi, że myśl ta tak bardzo zajmowała mnie. Nie jest to wprawdzie zwyczajem służących, wiem o tem. Ale w salonach hrabiego nie mówiono o niczem innem, jak tylko o psychologji.
Jest to rzeczą znaną, że umysł nasz stara się naśladować umysł naszych państwa, zatem o czem się mówi w salonie, bezwarunkowo o tem samem rozmawia służba... Było nieszczęściem, iż nie znajdowaliśmy się w służbie u Paula Bourgeta, on jedynie zdolny był rozwiązać sprawy feminizmu, o jakich rozprawialiśmy... Dowodzenia pana Jana nie zadawalniały mnie...
Pewnego dnia moja pani wysłała mnie z listem „pilnym“ do sławnego mistrza. Musiałam czekać na odpowiedź... Więc odważyłam się zapytać go o rzecz bezustannie niepokojącą mnie, składając na jakowąś moją przyjaciółkę całą tę niebezpieczną i obrzydliwą historję...
P. Paul Bourget zapytał mnie:
— A kim jest panienki przyjaciółka? Czy to kobieta z ludu?... Jakaś nędzarka zapewne?
— Panna służąca, ot jak ja, sławny mistrzu.
P. Bourget wspaniale wykrzywił się i nadął jak indor.
— Ach — pomyślałam sobie — nie lubi on biednych.
— Nie zajmuję się tego rodzaju duszami — odparł. — Są to nazbyt małe dusze... To nie są wcale dusze... Nie podchodzą one do rodzaju mojej psychologji...
Zrozumiałam, iż w tem środowisku zaczyna się mieć duszę wówczas, gdy należy do niej sto tysięcy franków rocznej renty.
To nie tak jak P. Juljusz Lemaitre, także przyjaciel domu. Na to samo moje zapytanie odpowiedział, szczypiąc mnie wesoło:
— Ależ, moja Celestyno, twoja przyjaciółka jest dobrą dziewczyną, oto wszystko. I jeżeli jest podobną do ciebie, powiem jej dwa słowa... już wiesz... ha! ha! ha!...
On przynajmniej, z twarzą małego fauna i garbatego kpiarza, nie nadymał się, był dobrem dzieckiem... Jaka szkoda, iż wpadł w księży!...

Z tem wszystkiem, nie wiem co byłoby się ze mną stało w tem piekle Audierne, gdyby nie siostry z Pontcroit. One odnalazły we mnie inteligencję, przypadłam im do gustu, zajęły się więc mną przez litość. Nie nadużyły ani mojego wieku, ani mojej nieświadomości. Nie wykorzystały mego trudnego i haniebnego położenia i nie wysługiwały się mną, jak to zresztą często się zdarza w tego rodzaju domach, które posuwają wyzysk ludzi aż do zbrodni... Były to biedne, słodkie i ciche stworzenia, pełne miłosierdzia, i choć nie bogate, nie wyciągały ręki do przechodniów, ani nie chodziły po jałmużnę do domów... Często była u nich porządna bieda, ale zaradzało się jej jak było można... Pomimo, że warunki ich życia były ciężkie, jednak były zawsze wesołe i piszczały bez przyczyny, jakby je kto szczypał... Ich nieznajomość życia miała w sobie coś niezwykłego, i dziś, gdy rozumie lepiej, ich nieskończona dobroć i czystość, wyciska mi łzy z oczu.. One nauczyły mnie czytać, pisać, szyć i gospodarstwa, i gdy już przyswoiłam sobie rzeczy niezbędne, umieściły mnie jako młodszą u pewnego pułkownika dymisjonowanego, który ze swoją żoną i dwiema córkami każde lato przepędzał w małym, opustoszałym zameczku w bliskości Comfort... Dzielni byli to ludzie, ale tacy smutni, tacy smutni!... I manjacy!... Nigdy na twarzy ich uśmiechu, ani radości w ubraniu, które nosili zawsze czarne...
Pułkownik urządził koło, i cały dzień obracał jego bukszpanowe szpulki, lub raczej kule owalne, które nazywają „jajkami“, a które służą w gospodarstwie do cerowania pończoch.
Pani układała prośbę za prośbą o otrzymanie sklepu tabacznego. A dwie córki, nic nie robiły i nic nie mówiły. Jedna z ustami kaczego dzioba, druga z twarzą królika, młode, chude, kamieniste i zwiędłe, usychały, zupełnie jak dwie rośliny, którym wszystkiego brakuje, gruntu, wody i słońca... Zanudzały mnie śmiertelnie... Pod koniec ósmego miesiąca porzuciłam ten dom, ot strzeliło mi do głowy, czego później żałowałam...
Ależ czego!... Znalazłam się w Paryżu, tchnęło życiem wokoło mnie... Jego oddech napełnił moje serce nowemi pragnieniami:.. Dobrze, iż nie wychodziłam nazbyt często.
Podziwiałam w zdumieniu ulice, zaprzęgi, tłumy, pałace, błyszczące powozy, strojne panie... I gdy wieczorem szłam spać na szóste piętro, zwoływałam inną służbę z tego domu, której żarty były dla mnie prześliczne, a ich opowiadania były dla mnie zachwycającemi niespodziankami... Podczas tego krótkiego czasu, przez jaki przebywałam w tym domu, widziałam co wieczór, tam na szóstem piętrze, całą rozpustę i brałam w niej udział z uniesieniem i niewprawnością nowicjuszki... Ach, jakże karmiłam się wówczas temi czczemi nadziejami wątpliwych ambicji, tym zwodniczym ideałem przyjemności w zepsuciu...
Och tak!... Jest się młodym... nie zna się życia... Unosi się marzeniami własnej imaginacji... Ach, marzenia! Głupstwa... mam ich wyżej nosa, jak mówił p. Ksawery, chłopak najzupełniej przewrotny, z którym często rozmawiałam.
I stoczyłam się... Ach, jak się stoczyłam... Jest to. przerażające dla mnie, gdy o tem myślę...
Nie jestem starą, a mimo to widziałam rzeczy, tuż, zbliska... Widziałam ludzi zupełnie nagich... I oddychałam wonią ich bielizny, ich skóry i ich dusz.... Pomimo perfum to nie pachniało...
Wszystko to, co człowiek poważany, wszystko to, co uczciwa rodzina może ukryć: brudy, wstydliwe wady, nizkie instynkty pod pozorem cnoty... ach, wszystko to poznałam!...
Pięknie jest być bogatym, mieć jedwabne i aksamitne fatałaszki, meble złocone; pięknie jest myć się w srebrnej wannie i módz się szastać po pańsku... znam to!... to nie jest czyste... Serca ich są obrzydliwsze od łóżka mojej matki... Ach, jak biedną i pożałowania godną jest służąca, i jak jest ona samotną!... Może znajdować się w najliczniejszych domach, wesołych, hałaśliwych, a jest sama, sama zawsze!... Samotnością nie jest życie bez nikogo, jest nią życie u innych, u ludzi, którzy nie zajmują się nami, którzy mniej liczą się z nami aniżeli z psem, którego karmią pasztetami, lub z kwiatem, który jest pielęgnowany jak bogate dziecko... Od ludzi tych spodziewać się jedynie możemy znoszonego ubrania lub zepsutych resztek:
— Możesz zjeść tę gruszkę, bo jest zgniła... Dokończ te kurę w kuchni, bo ją czuć nieładnie.
Każde słowo przynosi nam wzgardę, każdy ruch spycha niżej od zwierzęcia... I nie wolno nic mówić, trzeba uśmiechać się i dziękować, aby nie uchodzić za niewdzięczną, bez serca.
Niekiedy, gdy czesałam moje panie, miałam szaloną ochotę drzeć ich kark, i drapać ich piersi paznokciami... Na szczęście, iż nie zawsze przychodzą te czarne myśli... Najlepiej jest to wszystko wepchnąć w siebie.
Tego wieczoru, po obiedzie, Marjanna, widząc mnie smutną, starała się mnie pocieszyć. Z głębi kredensu, z pomiędzy starych papierów i brudnych ścierek, wyciągnęła butelkę wódki...
— Nie trzeba się tak trapić — powiedziała — trzeba się otrząsnąć trochę, moja biedna mała... pocieszysz się. I nalewając mi napój, całą godzinę, z łokciami na stole, głosem przepełnionym westchnieniami, opowiadała mi nieszczęsne historje o chorobach, połogach i śmierci swojej matki, swego ojca i siostry... Głos jej z każdą chwilą stawał się mniej wyraźny... a oczy mętniały, i powtarzała, oblizując swój kieliszek:
— Nie trzeba się tak trapić... Śmierć twojej matki... och! te wielkie nieszczęście... Ale cóż chcesz?... Wszyscy jesteśmy śmiertelni... Ach, mój Boże! Ach! biedna mała!...
Następnie popadała w płacz, i nie przestawała utyskiwać:
— Nie trzeba się trapić... nie trzeba się trapić...
Początkowo była to skarga... potem przeszła w rodzaj przeraźliwego ryczenia, które wzmagało się...
I jej tłusty brzuch, jej tłuste piersi, i jej potrójny podbródek, wstrząsał się od łkania, wznosił się i opadał niezwykle...
— Uciszcie się, Marjanno — wyrzekłam... — Pani usłyszy i przyjdzie.
Ale nie słuchała mnie, zanosząc się coraz bardziej płaczem:
— Ach! nieszczęście!... jakie wielkie nieszczęście!
W końcu i ja, mając żołądek napełniony wódką i serce ogłuszone łzami Marjanny, zaczęłam łkać jak Magdalena... Bądź co bądź... nie jest to wcale zła dziewczyna... Ale nudzę się tutaj... nudzę się... nudzę... Chcę być w służbie u jakiej kokoty, lub jeszcze lepiej w Ameryce...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Helena Orlicz-Garlikowska.